Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Tristan 1946 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tristan 1946 - ebook

Poruszająca reinterpretacja celtyckiej legendy o Tristanie i Izoldzie
Michał, młody Polak naznaczony koszmarem drugiej wojny światowej, przybywa do Anglii, gdzie mieszka jego matka Wanda. Tam poznaje Kathleen i pomaga jej znaleźć posadę u starszego profesora – za którego dziewczyna wkrótce wychodzi za mąż.
Jeden wieczór staje się kamykiem, który porusza lawinę. Wanda, goszcząca u siebie Michała i Kathleen, proponuje im wspólne wysłuchanie symfonii Césara Francka. Muzyka budzi w młodych namiętność. Od tej chwili ich losy zaczynają przypominać historię Tristana i Izoldy – symfonia staje się ich napojem miłosnym, a Wanda, pomagając ukrywać romans, wchodzi w rolę Brangieny. Czy w Londynie znajdą schronienie przed królem Markiem? Czy ich miłość pokona przeciwności losu?
Tristan 1946 to nie tylko historia płomiennego uczucia, ale także refleksja nad traumą wojenną oraz skomplikowanymi relacjami rodzinnymi. Kuncewiczowa mistrzowsko łączy realistyczną prozę z elementami psychologicznymi, tworząc duszną i pełną napięcia atmosferę.
Wydanie zawiera wstęp Anny Nasiłowskiej, która wprowadza czytelnika w kontekst historyczno-literacki powieści.
Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68226-60-7
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

W Pen­sal­los miesz­ka­łam w domku przy­cze­pio­nym do skały nad za­toką korn­wa­lij­ską, zwaną Re­ady­mo­ney Cove, czyli za­toką ła­twych pie­nię­dzy. Na­zwano ją tak w cza­sach, kiedy pi­raci za­cza­jali się tu­taj na hisz­pań­skie i por­tu­gal­skie statki. Ten do­mek odzie­dzi­czy­łam po Fred­diem Burn­ha­mie. Spro­wa­dzi­li­śmy się tu­taj w roku 1943, tro­chę dla bez­pie­czeń­stwa od bomb, ale głów­nie dla­tego, że Korn­wa­lia leży da­leko od Kentu, gdzie ro­dzina mego „dru­giego męża” – ucho­dzi­łam za jego żonę – stra­ciła do mnie cier­pli­wość. Nie zna­czyło to, że Pen­sal­los miało mnie przy­jąć za swoją. Prze­cież na­dal sta­wia­łam ta­le­rzyk do chleba z pra­wej strony, nieco po­wy­żej du­żego ta­le­rza, moje th na­dal było za­nadto se­ple­niące, moje a za­nadto jed­no­stajne, moje zupy ruj­no­wały żo­łą­dek. Ale nie na­le­żąc do ro­dziny, nowi są­sie­dzi nie mu­sieli pro­sto­wać mo­ich błę­dów.

W dwa lata póź­niej Fred­die umarł. Po­nie­waż nie uro­dził się w Korn­wa­lii, kraju cel­tyc­kim, który długo za­cho­wy­wał nie­pod­le­głość od Sak­so­nów, mia­nu­jąc się Za­chod­nią Wa­lią, żal po jego śmierci nie osią­gnął w Pen­sal­los swo­jej pełni; An­glicy nie są tam uwa­żani za ro­da­ków. Jed­nak wdowy – ucho­dzi­łam za le­galną wdowę – bez względu na wy­so­kość spadku za­li­czane są do ofiar losu. Wo­bec tego po znik­nię­ciu Fred­diego wiele zo­stało mi wy­ba­czone, tym bar­dziej że on sam prze­stał być moją ofiarą.

W roku 1946 w ten uprosz­czony mój byt wkro­czył Mi­chał. Naj­pierw tylko jako pod­pis na li­ście. Póź­niej – na­zwi­sko na róż­nych for­mu­la­rzach i kwe­stio­na­riu­szach, na­zwi­sko na­le­żące do umar­łego czło­wieka, który sie­dem lat temu był moim le­gal­nym mę­żem.

Mi­chał na­pi­sał z Nie­miec. Po upadku po­wsta­nia w 1944 wy­wie­ziono go z War­szawy jako jeńca, ale zna­lazł się w „bar­dzo cy­wil­nym obo­zie” i kiedy go Ame­ry­ka­nie wy­zwo­lili, „nie umiał cho­dzić”, więc długo prze­by­wał w szpi­ta­lach. Po­tem „uciekł Ame­ry­ka­nom” i „ro­bił różne rze­czy”. Kie­dyś, dawno, zna­la­zł­szy w wa­lizce ojca nie­wy­słany list do mnie, prze­pi­sał so­bie mój ad­res. Py­tał, czy mogę go spro­wa­dzić do An­glii.

Otóż syna Pio­tra, męża nie­ko­cha­nego, a jed­nak waż­nego, oczy­wi­ście mo­głam spro­wa­dzić do An­glii. Ale czy chcia­łam? Czy chcia­łam mieć w domu nie­zna­jo­mego mło­dego męż­czy­znę, dla­tego że kie­dyś pod­sta­rzały li­der par­tyjny po­zo­wał na Bu­dow­ni­czego Sol­nessa, a ja zo­sta­łam kre­owana jego Hildą, jego mło­dym na­tchnie­niem w bu­do­wa­niu nie­bo­tycz­nych wież dla przy­ziem­nej ludz­ko­ści? Mi­chał zo­stał po­częty po pew­nym wiecu, kiedy Piotr do­pro­wa­dził do fu­zji kilka grup po­li­tycz­nych, co uwa­żał za naj­wyż­sze swoje osią­gnię­cie, i mnie, mo­jej wie­rze w niego, ten triumf przy­pi­sał. Wtedy to w na­szej sy­pialni usły­sza­łam mu­zykę sfer ide­al­nych i harfy speł­nie­nia i otwo­rzy­łam się nie­ko­cha­nemu mę­żowi do dna. Ale po „naj­wyż­szym osią­gnię­ciu” na­stą­piły niż­sze, wieże za­częły się ry­so­wać, harfy za­mil­kły.

Mi­chał wła­ści­wie rósł bez ojca; Piotr, zo­staw­szy po­słem, spę­dzał czas w sej­mie i na ze­bra­niach par­tyj­nych. Po­nie­waż triumfy ide­ału były co­raz skrom­niej­sze, każdą za­sługę te­raz przy­pi­sy­wał so­bie, mnie na­to­miast ura­biał opi­nię mieszczki, ha­mu­ją­cej jego pro­me­tej­skie za­pędy. Mi­chał od po­czątku ubó­stwiał ojca. Jako ma­lec ro­bił się nie­zno­śny w jego obec­no­ści, byle tylko zwró­cić na sie­bie uwagę, przy czym po­tężne klapsy Pio­tra pod­nie­cały go jesz­cze bar­dziej. Po­dobny w tym do szcze­niaka, plą­tał się na­tręt­nie mię­dzy no­gami swego pana, bo­le­sne razy przyj­mu­jąc za piesz­czoty. Kiedy pod­rósł, wy­ci­nał i wkle­jał do ze­szytu wzmianki o pu­blicz­nych wy­stą­pie­niach ojca.

Piotr ni­gdy nie wie­dział, ile lat ma jego syn ani do ja­kiej szkoły cho­dzi. Opo­wia­dał o nim różne fan­ta­zyjne aneg­dotki, ma­jące przed­sta­wić Mi­chała jako mło­do­cia­nego fi­lo­zofa o bun­tow­ni­czych skłon­no­ściach. Lek­cje ję­zy­ków i mu­zyki to­le­ro­wał, bo pła­ci­łam za nie z mo­ich za­rob­ków tłu­maczki w am­ba­sa­dzie bry­tyj­skiej, ale przy każ­dej oka­zji po­kpi­wał z „pa­pug” i „szo­pe­nią­tek”. Sam wy­kształ­cony w Niem­czech, poza eko­no­micz­nymi ter­mi­nami ni­gdy się nie­miec­kiego nie na­uczył. Mimo to na kon­gre­sach mię­dzy­na­ro­do­wych naj­ła­twiej do­ga­dy­wał się z Niem­cami. Także nie znał pra­wie fran­cu­skiego, a jed­nak by­łam świad­kiem, jak cza­ro­wał swoim świę­tym ogniem, grą twa­rzy i ora­tor­skim ge­stem de­le­ga­cje par­la­men­ta­rzy­stów fran­cu­skich. Za­tem lek­ce­wa­żył lin­gwi­stykę. A mu­zyczne czary uwa­żał za afek­ta­cję nie­godną męż­czy­zny.

W miarę jak roz­wi­jała się jego ka­riera po­li­tyczna, co­raz wię­cej wagi przy­kła­dał do swo­jej wła­ści­wej spe­cjal­no­ści: eko­no­mii. Mó­wiono, że ro­bił in­te­resy. Kiedy? Jak? Nie miał biura ani se­kre­tarki, nie miał na­wet szafki na akta. Po­dobno ku­po­wał ak­cje na Ślą­sku. O tej swo­jej dzia­łal­no­ści ni­gdy nie wspo­mi­nał. Nie było w tym chyba hi­po­kry­zji. Piotr wie­rzył w Uto­pię i cha­rak­ter miał ra­czej bez­in­te­re­sowny; to jego wro­dzony ta­lent pra­co­wał nie­za­leż­nie od jego woli na oso­bi­sty ma­ją­tek. Na po­wsze­dnie po­trzeby ską­pił, ale ni z tego, ni z owego po­tra­fił ku­pić mi fu­tro, ob­raz mod­nego ma­la­rza czy for­te­pian, a Mi­cha­łowi ża­glówkę.

Mi­chał dziecko ko­chał mnie; pew­nie dla­tego, że ład­nie pach­nia­łam, by­łam miękka, szu­miąca i ko­lo­rowa. Zresztą wszyst­kie za­bawki, lody i łaszki miał ode mnie. A prze­cież wy­star­czyło mu usły­szeć z da­leka za­czepny głos Pio­tra, jak gdyby za­wsze na­sta­wiony na uprze­dza­nie po­li­tycz­nych za­rzu­tów, a na­tych­miast od­wra­cał się ode mnie, wy­dy­mał dolną wargę i cze­kał na ojca.

Piotr i ja mie­li­śmy od­rębne koła przy­ja­ciół. Piotr za­pra­szał po­li­ty­ków i bry­dży­stów, ja – ko­le­gów biu­ro­wych, młod­sze ku­zynki i ich zna­jo­mych, mię­dzy któ­rymi byli ma­la­rze i ak­to­rzy. Tamci grali w karty, my­śmy tań­czyli. O ile Mi­chał szu­kał pre­tek­stu, żeby prze­nik­nąć na przy­ję­cie ojca, za­szyć się tam w kąt i chci­wie słu­chać, jak starsi pa­no­wie prze­trzą­sają brzydką pod­szewkę róż­nych spraw, o któ­rych do­piero co tak pięk­nie mó­wili w sej­mie, o tyle od mo­ich go­ści stro­nił.

Nie­któ­rzy z part­ne­rów kar­cia­nych Pio­tra na­le­żeli do świata prze­my­słu i han­dlu. I tych bo­daj Mi­chał naj­bar­dziej po­dzi­wiał. Nie­raz za­ga­dy­wał mnie od nie­chce­nia: ile za­ra­bia ak­tor? ile urzęd­nik? Od­po­wiedź nie­zmien­nie wy­wo­ły­wała wy­dę­cie dol­nej wargi, za­nadto mię­si­stej i ka­pry­śnej. I za­wsze się oka­zy­wało, że taki a taki pan, który nie­dawno był na bry­dżu u ojca, za­ra­biał dzie­sięć razy wię­cej od naj­lep­szego ak­tora i jeź­dził na narty do Szwaj­ca­rii. „Oj­ciec, żeby tylko chciał – na­stę­po­wał ko­men­tarz – mógłby za­ra­biać sto razy wię­cej niż Mar­lena Die­trich”.

– Dla­czego oj­ciec nie chce? – py­ta­łam pod­stęp­nie.

Na to wzru­szał ra­mio­nami.

– Dla­tego że jest wiel­kim czło­wie­kiem.

My­śla­łam so­bie w ta­kich wy­pad­kach, jak sku­tecz­nie oj­co­wie za­stę­pują Boga ma­łym chłop­com.

Raz po dość gwał­tow­nej sce­nie (rze­czy­wi­ście ro­bi­łam mu sceny, kiedy mnie okła­my­wał i bez­czel­no­ścią po­kry­wał skru­chę) Mi­chał rzu­cił mi się na szyję i z go­rącą twa­rzą przy moim po­liczku wy­ję­czał: „Mamo, mamo, ty mnie tak mar­twisz...”. „Dla­czego?” Za­du­mał się. Nie od­po­wie­dział, tylko ko­ły­sał głową w obie strony jak zbo­lały sta­rzec. Wresz­cie za­czął wy­rzu­cać z sie­bie słowa wi­docz­nie długo ta­jone i na­sią­kłe go­ry­czą: „Bo ty nic nie wiesz o ży­ciu, ty tylko pra­cu­jesz i tań­czysz, i roz­da­jesz, a jak kto jest taki, to inni go ob­śmieją i wrzucą do dołu”.

Wzru­szył mnie ten dzie­cinny „dół” za­miast utraty sta­no­wi­ska i śmierci gło­do­wej; ro­ze­śmia­łam się i przy­tu­li­łam go. Ode­pchnął mnie. Ze łzami, nie wiem, czy zło­ści, czy za­chwytu, ści­snął moją twarz w obu dło­niach. „Ty... ty je­steś ład­niej­sza od Mar­leny, a nie umiesz tak do­brze za­ro­bić!”

Przy­szły czasy mo­jej oso­bi­stej krót­ko­trwa­łej chwały. Wy­dano mi kilka tłu­ma­czeń współ­cze­snych au­to­rów an­giel­skich. Wy­dawca był ob­rotny, a kry­tycy, z któ­rymi tań­czy­łam u ku­zy­nek, roz­pi­sali się po­chleb­nie o mo­ich zdol­no­ściach sty­li­stycz­nych. Za­chę­cona, na­pi­sa­łam kilka ar­ty­ku­łów do mie­sięcz­nika li­te­rac­kiego i na­gle moje pa­nień­skie na­zwi­sko, któ­rego uży­wa­łam za­miast pseu­do­nimu, roz­bły­sło. Piotr z po­czątku nie za­uwa­żał; po­tem przy­brał po­stawę dys­kret­nego pa­trona, nie­lu­bią­cego pod­kre­ślać swo­jej roli w for­mo­wa­niu nie­doj­rza­łych umy­słów. Za­robki moje wzro­sły, a ra­zem z tym wy­datki. Mi­chał zo­stał wy­po­sa­żony w różne luk­susy chło­pię­cego wieku, z lek­cjami tańca włącz­nie. Te lek­cje, a wła­ści­wie wie­czorki, od­by­wały się u nas w dni, kiedy Piotr mie­wał po­sie­dze­nia Ko­mi­sji Bu­dże­to­wej.

Mi­chał roz­wi­nął się wcze­śnie. Wy­soki, mu­sku­larny, z wło­sami jak je­dwabna czapka, z ni­skim gło­sem, któ­rego uży­wał oszczęd­nie i ra­czej jako sur­dyny dla wy­mow­nych spoj­rzeń, nie bar­dzo uprzejmy, po­nu­rawy, uśmie­chał się rzadko i tylko ja zna­łam jego dzie­cinne miny. Chyba tylko ja; bo na to, żeby mu rysy ze­lżały, trzeba było aż łez do roz­my­cia ma­ski, a do łez nie był skory. Prze­ko­na­łam się prę­dzej, niż­bym chciała, że chłop­czyk z moim czo­łem i mo­imi ustami cią­gnie za sobą dziew­czyny jak rój roz­ju­szo­nych os. Prze­ko­na­łam się też, że Mi­chał ciąży do ko­biet star­szych i do dziew­czyn ulicz­nych, co skła­da­łam na karb mło­dzień­czej nie­za­rad­no­ści. Do­mowe wie­czorki miały skie­ro­wać jego gust w stronę ró­wie­śnic i ty­pów „kul­tu­ral­nych”.

Otóż na te wie­czorki Mi­chał się spóź­niał, a „pa­nienki z do­brych do­mów” trak­to­wał z wy­soka. Mimo to ich za­pał do lek­cji wzra­stał i ta, z którą tań­czył, przy­bie­rała minę kró­lo­wej. Szkole po­świę­cał tyle czasu, ile trzeba, żeby ucznia nie ogło­szono bał­wa­nem. Miał więc opi­nię po­ten­cjal­nego pry­musa, któ­remu „się nie chce”. Rze­czy­wi­ście od czasu do czasu za­dzi­wiał na­uczy­ciela hi­sto­rii albo li­te­ra­tury ja­kąś bły­sko­tliwą he­re­zją. Raz zo­stał z tego po­wodu za­wie­szony na dwa mie­siące, co Pio­trowi dało po­wód do no­wej se­rii aneg­dot o synu re­be­lian­cie, a mnie kosz­to­wało sporo pie­nię­dzy na ko­re­pe­ty­to­rów.

Moje wy­datki na niego nie zda­wały się Mi­cha­łowi im­po­no­wać. Dla róż­nych ce­lów jaw­nych i ukry­tych wy­zy­ski­wał skwa­pli­wie moją szczo­drość, ale czu­łam, że się za mnie wsty­dzi, że mnie ze smut­kiem uważa za idiotkę. A jed­nak pod sko­rupą co­dzien­no­ści na­sza mi­łość pły­nęła raz pły­cej, raz głę­biej, w nie­prze­wi­dzia­nych skrę­tach. Wy­cho­wana w ry­go­rach i nie­do­sy­tach, chcia­łam – nic w za­mian nie żą­da­jąc – dać swemu dziecku to wszystko, czego mnie kie­dyś matka dać nie chciała. Wo­bec sta­łej nie­obec­no­ści Pio­tra, a także dla­tego, że i mój mąż, i ja by­li­śmy je­dy­na­kami, mój sto­su­nek z sy­nem ukła­dał się jak gdyby poza ro­dziną, po­dobny do walki so­ju­szów nie­le­gal­nej pary. Mie­li­śmy swoje ta­jem­nice i kon­szachty. Mi­chał wie­dział, że w moją za­mężną sa­mot­ność wkra­czają męż­czyźni i że koło jed­nego z nich ob­raca się moja Zie­mia. Sprzy­jał na­szym schadz­kom, nie­raz spod oka iro­nicz­nie, to znów żar­to­bli­wie się przy­glą­dał, Ja­nowi oka­zy­wał ko­le­żeń­ską po­ufa­łość. Aż któ­re­goś dnia, kiedy się prze­bie­ra­łam na spo­tka­nie z Ja­nem, wszedł do po­koju ze swoim ulu­bio­nym no­wym swe­trem w ręku. Górna warga, roz­cią­gnięta w pro­stą li­nię, nada­wała mu wy­raz zgryź­li­wego uporu. „Masz, to dla Jana – po­wie­dział. – On jest węż­szy w ra­mio­nach ode mnie, i w ogóle prze­stań się o mnie trosz­czyć”. Głos mu się za­ła­mał. Wy­glą­dał wście­kły i bez­radny, zła­pany w po­trzask. Nie wy­szłam tego dnia, w nocy pła­ka­łam, rano na­pi­sa­łam do Jana, że nie mogę się roz­wieść z Pio­trem.

Był ko­niec roku 1938. Mi­chał miał czter­na­ście lat. Miał czter­na­ście mo­ich naj­lep­szych lat, które mu od­da­łam tak samo nie­odwo­łal­nie jak czoło i usta. Przy­szły święta Bo­żego Na­ro­dze­nia. War­szawa za­cho­wy­wała się jak sto­lica na­rodu wy­bra­nego. Mo­rze Czer­wone roz­stą­piło się na dwie strony, Wschod­nią i Za­chod­nią, żeby dać przej­ście Po­la­kom sil­nym, zwar­tym, go­to­wym do mo­car­stwo­wej przy­szło­ści. Piotr przy­szedł na Wi­gi­lię zi­ry­to­wany dys­ku­sją z przed­sta­wi­cie­lami opo­zy­cji i od razu sko­czył na Mi­chała: „Jak ty je­steś ubrany! Kra­cia­ste skar­petki, pu­chaty swe­te­rek! To do­bre dla żi­go­laka! W tej chwili mi się prze­bierz w przy­zwo­ite ubra­nie!”.

– To są spor­towe rze­czy, Pio­trze, które Mi­chał do­stał ode mnie na Gwiazdkę. Już je wło­żył, bo za dwie go­dziny wy­jeż­dża do Za­ko­pa­nego na narty – uję­łam się za chłop­cem.

Roz­le­ni­wiony przez święta, Mi­chał na­wet nie drgnął w fo­telu.

– Nie ma naj­mniej­szego sensu te­raz się prze­bie­rać. – Ziew­nął.

Ale Piotr trza­snął ręką w stół.

– Tu nie karczma dla spor­to­wych la­lu­siów! Ni­g­dzie nie po­je­dziesz! Marsz do swego po­koju!

– Oj­ciec nic tu nie ma do roz­ka­zy­wa­nia. To mama za­pła­ciła za bi­let i za pen­sjo­nat.

W tej chwili ob­raz się za­ma­zał. Pa­mię­tam, jak na tle błysz­czą­cej cho­inki prze­su­wała się blada ma­ska Mi­chała i skur­czona twarz Pio­tra i jak w zu­peł­nej ci­szy głu­cho spa­dały na biały swe­ter razy po­grze­ba­cza. Wresz­cie usły­sza­łam ja­kiś sko­wyt i czy­jeś sa­pa­nie, gdzieś trza­snęły drzwi, rzu­ci­łam się na Pio­tra i za­czę­łam go kuć pię­ściami gdzie po­pad­nie. Póź­niej nie wiem, co było. Pa­mię­tam jesz­cze tylko, że po Wi­lii Piotr z Mi­cha­łem sie­dzieli, jak gdyby nic, na ka­na­pie, prze­glą­da­jąc ra­zem ja­kieś pi­smo; Mi­chał był w ciem­nym ubra­niu i wy­zy­wa­jąco na mnie spoj­rzał, kiedy mu po­da­łam ba­ka­lie. Bo­lało mnie serce i cho­inka pa­liła się w próżni gdzieś poza do­mem, a ja zo­sta­łam sama na ja­kichś ru­inach.

Od tam­tych nie­szczę­snych świąt za­padł mię­dzy nami troj­giem chłód, któ­rego na­wet wio­sna nie roz­pro­szyła. Uni­ka­li­śmy sie­bie, przy spo­tka­niu spusz­cza­li­śmy oczy. Mó­wiło się w domu przy­ci­szo­nym gło­sem, ostroż­nie, jak gdyby obok le­żał ktoś umie­ra­jący, ale przy­tomny. Po raz pierw­szy w ży­ciu Piotr za­jął się Mi­cha­łem. Parę razy za­brał go na spa­cer, bez zwy­kłych po­kpi­wań wy­py­ty­wał o szkołę i kle­pał po ple­cach jak ko­legę z par­tii. W czerwcu za­pro­sił nas oboje na obiad do re­stau­ra­cji. Pod ob­łud­nym wzro­kiem kel­ne­rów je­dli­śmy w mil­cze­niu ol­brzy­mie bry­zole, grzeczni, schludni, człon­ko­wie spo­łecz­nej elity, a za na­szymi ple­cami roz­pa­dał się świat.

Wa­ka­cje spę­dzi­li­śmy, jak zwy­kle, nad mo­rzem. To zna­czy ja spę­dzi­łam. Piotr cza­sem wpa­dał na week­end, przy­wo­żąc co­raz to in­nego „przy­wódcę” czy mi­ni­stra, dla któ­rego na gwałt trzeba było sma­żyć flą­dry. Co do Mi­chała, trudno by­łoby po­wie­dzieć, gdzie on spę­dzał czas. Bo na­wet kiedy sie­dział ze mną przy stole, prze­by­wał w ja­kimś kraju, do któ­rego nie mia­łam do­stępu. Jana po­wo­łano do woj­ska. Po­dobno miał nową ko­bietę. Po­dobno młod­szą ode mnie. Po­dobno ład­niej­szą.

Na­resz­cie na­stał wrze­sień 1939. Zna­la­złam się nad gra­nicą ru­muń­ską, w Za­lesz­czy­kach. Piotr po­je­chał się do­wie­dzieć, czy pe­wien re­dak­tor war­szaw­skiego pi­sma od­krył w naj­bliż­szym mie­ście wo­je­wódz­kim za­kład, gdzie można by dru­ko­wać dzien­nik, do­póki alianci nie od­cią­gną Niem­ców na front za­chodni i rząd pol­ski nie wróci do War­szawy. Gdyby taka dru­kar­nia się nada­rzyła, Piotr był zde­cy­do­wany wy­ła­mać się z ofi­cjal­nego or­szaku i za­brać mnie z Mi­cha­łem do Tar­no­pola.

Tym­cza­sem Mi­chał po­przed­niego dnia od­stał w Łucku. Sie­dzia­łam sama na drew­nia­nym ga­neczku, o który roz­trą­cały się ba­rany, i wy­tę­ża­łam wzrok po­przez kurz nad szosą, czy nie zo­ba­czę Mi­chała. W Łucku wpadł do po­koju nie­zna­jo­mych lu­dzi, gdzie pró­bo­wa­łam prze­spać moją ostat­nią, jak się oka­zało, noc w Pol­sce; wpadł na ten bi­wak po czy­stą ko­szulę i za­po­wie­dział, że na­za­jutrz spo­tkamy się w Za­lesz­czy­kach.

Sie­dzia­łam więc na tym ganku po­śród owiec i psz­czół, wpa­trzona nie tyle w szosę, co w wojnę po­że­ra­jącą prze­szłość, wsłu­chana nie tyle we wła­sne my­śli, co w dud­nie­nie sa­mo­cho­dów, które prze­kra­czały gra­nicę. Czu­łam się jak wieszczka w Del­fach, cze­ka­jąca na szept z przy­szłego świata. Ofiary zo­stały zło­żone, odór dymu i krwi wy­pie­rał za­pa­chy lata, prze­ła­my­wały się losy; lu­dzie uwię­zieni w myl­nych wy­bo­rach i do­zgon­nych ka­tor­gach mo­gli ucie­kać na wol­ność.

Wie­dzia­łam, że Piotr po mnie nie przy­je­dzie tego dnia ani na­stęp­nego. Każdy po­dmuch spraw pu­blicz­nych zmia­tał mu sprzed oczu dom i ro­dzinę. W chwi­lach, kiedy te wiel­kie, cięż­kie bryły – na­ród, kraj, pań­stwo – do­zna­wały za­gro­że­nia, nie zno­sił koło sie­bie osób i pro­ble­mów fry­wol­nych, ta­kich jak ko­bieta, dziecko, czyjś smu­tek, czy­jaś ra­dość. Je­żeli ja albo Mi­chał sta­wa­li­śmy wten­czas na jego dro­dze, ro­bił się okrutny. Nie cier­pia­łam go za to. I to jed­nak były te mo­menty, kiedy po­dzi­wia­łam w nim Bu­dow­ni­czego Sol­nessa. Nie­stety, już od dawna po­dziw, z po­czątku go­rący, za­mie­nił się w nie­życz­liwe uzna­nie.

Ale to miej­sce we mnie, cie­płe, ukryte, gdzie kie­dyś le­żało ciałko dziecka, za­nim stało się Mi­cha­łem, to miej­sce bo­lało. Także bo­lały wszyst­kie ulice i szosy, któ­rymi ode mnie od­cho­dził. I wszyst­kie go­dziny, kiedy na niego cze­ka­łam. Czu­łam, że te­raz cze­kam bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek na próżno, bo je­żeli kogo on szuka tego dnia mię­dzy spło­szo­nymi końmi, po­ła­ma­nymi dy­sz­lami i mar­twymi ludźmi, to swo­jego ojca, Pio­tra.

Auto się za­trzy­mało. Ktoś ma­chał ręką, wy­biegł z wozu, wpadł na ga­nek. Fred­die Burn­ham, mój szef z am­ba­sady. Pa­trzy­łam bez­myśl­nie, jak wrzu­cał do swo­jej wa­lizy moje rze­czy. Nie sły­sza­łam, co mó­wił. Oprzy­tom­nia­łam do­piero w Ru­mu­nii. Tak oto nie za­miar, tylko przy­pa­dek wy­pro­wa­dził mnie poza moją wła­sną gra­nicę.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: