- nowość
- promocja
- W empik go
Tristan 1946 - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Tristan 1946 - ebook
Poruszająca reinterpretacja celtyckiej legendy o Tristanie i Izoldzie
Michał, młody Polak naznaczony koszmarem drugiej wojny światowej, przybywa do Anglii, gdzie mieszka jego matka Wanda. Tam poznaje Kathleen i pomaga jej znaleźć posadę u starszego profesora – za którego dziewczyna wkrótce wychodzi za mąż.
Jeden wieczór staje się kamykiem, który porusza lawinę. Wanda, goszcząca u siebie Michała i Kathleen, proponuje im wspólne wysłuchanie symfonii Césara Francka. Muzyka budzi w młodych namiętność. Od tej chwili ich losy zaczynają przypominać historię Tristana i Izoldy – symfonia staje się ich napojem miłosnym, a Wanda, pomagając ukrywać romans, wchodzi w rolę Brangieny. Czy w Londynie znajdą schronienie przed królem Markiem? Czy ich miłość pokona przeciwności losu?
Tristan 1946 to nie tylko historia płomiennego uczucia, ale także refleksja nad traumą wojenną oraz skomplikowanymi relacjami rodzinnymi. Kuncewiczowa mistrzowsko łączy realistyczną prozę z elementami psychologicznymi, tworząc duszną i pełną napięcia atmosferę.
Wydanie zawiera wstęp Anny Nasiłowskiej, która wprowadza czytelnika w kontekst historyczno-literacki powieści.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68226-60-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
W Pensallos mieszkałam w domku przyczepionym do skały nad zatoką kornwalijską, zwaną Readymoney Cove, czyli zatoką łatwych pieniędzy. Nazwano ją tak w czasach, kiedy piraci zaczajali się tutaj na hiszpańskie i portugalskie statki. Ten domek odziedziczyłam po Freddiem Burnhamie. Sprowadziliśmy się tutaj w roku 1943, trochę dla bezpieczeństwa od bomb, ale głównie dlatego, że Kornwalia leży daleko od Kentu, gdzie rodzina mego „drugiego męża” – uchodziłam za jego żonę – straciła do mnie cierpliwość. Nie znaczyło to, że Pensallos miało mnie przyjąć za swoją. Przecież nadal stawiałam talerzyk do chleba z prawej strony, nieco powyżej dużego talerza, moje th nadal było zanadto sepleniące, moje a zanadto jednostajne, moje zupy rujnowały żołądek. Ale nie należąc do rodziny, nowi sąsiedzi nie musieli prostować moich błędów.
W dwa lata później Freddie umarł. Ponieważ nie urodził się w Kornwalii, kraju celtyckim, który długo zachowywał niepodległość od Saksonów, mianując się Zachodnią Walią, żal po jego śmierci nie osiągnął w Pensallos swojej pełni; Anglicy nie są tam uważani za rodaków. Jednak wdowy – uchodziłam za legalną wdowę – bez względu na wysokość spadku zaliczane są do ofiar losu. Wobec tego po zniknięciu Freddiego wiele zostało mi wybaczone, tym bardziej że on sam przestał być moją ofiarą.
W roku 1946 w ten uproszczony mój byt wkroczył Michał. Najpierw tylko jako podpis na liście. Później – nazwisko na różnych formularzach i kwestionariuszach, nazwisko należące do umarłego człowieka, który siedem lat temu był moim legalnym mężem.
Michał napisał z Niemiec. Po upadku powstania w 1944 wywieziono go z Warszawy jako jeńca, ale znalazł się w „bardzo cywilnym obozie” i kiedy go Amerykanie wyzwolili, „nie umiał chodzić”, więc długo przebywał w szpitalach. Potem „uciekł Amerykanom” i „robił różne rzeczy”. Kiedyś, dawno, znalazłszy w walizce ojca niewysłany list do mnie, przepisał sobie mój adres. Pytał, czy mogę go sprowadzić do Anglii.
Otóż syna Piotra, męża niekochanego, a jednak ważnego, oczywiście mogłam sprowadzić do Anglii. Ale czy chciałam? Czy chciałam mieć w domu nieznajomego młodego mężczyznę, dlatego że kiedyś podstarzały lider partyjny pozował na Budowniczego Solnessa, a ja zostałam kreowana jego Hildą, jego młodym natchnieniem w budowaniu niebotycznych wież dla przyziemnej ludzkości? Michał został poczęty po pewnym wiecu, kiedy Piotr doprowadził do fuzji kilka grup politycznych, co uważał za najwyższe swoje osiągnięcie, i mnie, mojej wierze w niego, ten triumf przypisał. Wtedy to w naszej sypialni usłyszałam muzykę sfer idealnych i harfy spełnienia i otworzyłam się niekochanemu mężowi do dna. Ale po „najwyższym osiągnięciu” nastąpiły niższe, wieże zaczęły się rysować, harfy zamilkły.
Michał właściwie rósł bez ojca; Piotr, zostawszy posłem, spędzał czas w sejmie i na zebraniach partyjnych. Ponieważ triumfy ideału były coraz skromniejsze, każdą zasługę teraz przypisywał sobie, mnie natomiast urabiał opinię mieszczki, hamującej jego prometejskie zapędy. Michał od początku ubóstwiał ojca. Jako malec robił się nieznośny w jego obecności, byle tylko zwrócić na siebie uwagę, przy czym potężne klapsy Piotra podniecały go jeszcze bardziej. Podobny w tym do szczeniaka, plątał się natrętnie między nogami swego pana, bolesne razy przyjmując za pieszczoty. Kiedy podrósł, wycinał i wklejał do zeszytu wzmianki o publicznych wystąpieniach ojca.
Piotr nigdy nie wiedział, ile lat ma jego syn ani do jakiej szkoły chodzi. Opowiadał o nim różne fantazyjne anegdotki, mające przedstawić Michała jako młodocianego filozofa o buntowniczych skłonnościach. Lekcje języków i muzyki tolerował, bo płaciłam za nie z moich zarobków tłumaczki w ambasadzie brytyjskiej, ale przy każdej okazji pokpiwał z „papug” i „szopeniątek”. Sam wykształcony w Niemczech, poza ekonomicznymi terminami nigdy się niemieckiego nie nauczył. Mimo to na kongresach międzynarodowych najłatwiej dogadywał się z Niemcami. Także nie znał prawie francuskiego, a jednak byłam świadkiem, jak czarował swoim świętym ogniem, grą twarzy i oratorskim gestem delegacje parlamentarzystów francuskich. Zatem lekceważył lingwistykę. A muzyczne czary uważał za afektację niegodną mężczyzny.
W miarę jak rozwijała się jego kariera polityczna, coraz więcej wagi przykładał do swojej właściwej specjalności: ekonomii. Mówiono, że robił interesy. Kiedy? Jak? Nie miał biura ani sekretarki, nie miał nawet szafki na akta. Podobno kupował akcje na Śląsku. O tej swojej działalności nigdy nie wspominał. Nie było w tym chyba hipokryzji. Piotr wierzył w Utopię i charakter miał raczej bezinteresowny; to jego wrodzony talent pracował niezależnie od jego woli na osobisty majątek. Na powszednie potrzeby skąpił, ale ni z tego, ni z owego potrafił kupić mi futro, obraz modnego malarza czy fortepian, a Michałowi żaglówkę.
Michał dziecko kochał mnie; pewnie dlatego, że ładnie pachniałam, byłam miękka, szumiąca i kolorowa. Zresztą wszystkie zabawki, lody i łaszki miał ode mnie. A przecież wystarczyło mu usłyszeć z daleka zaczepny głos Piotra, jak gdyby zawsze nastawiony na uprzedzanie politycznych zarzutów, a natychmiast odwracał się ode mnie, wydymał dolną wargę i czekał na ojca.
Piotr i ja mieliśmy odrębne koła przyjaciół. Piotr zapraszał polityków i brydżystów, ja – kolegów biurowych, młodsze kuzynki i ich znajomych, między którymi byli malarze i aktorzy. Tamci grali w karty, myśmy tańczyli. O ile Michał szukał pretekstu, żeby przeniknąć na przyjęcie ojca, zaszyć się tam w kąt i chciwie słuchać, jak starsi panowie przetrząsają brzydką podszewkę różnych spraw, o których dopiero co tak pięknie mówili w sejmie, o tyle od moich gości stronił.
Niektórzy z partnerów karcianych Piotra należeli do świata przemysłu i handlu. I tych bodaj Michał najbardziej podziwiał. Nieraz zagadywał mnie od niechcenia: ile zarabia aktor? ile urzędnik? Odpowiedź niezmiennie wywoływała wydęcie dolnej wargi, zanadto mięsistej i kapryśnej. I zawsze się okazywało, że taki a taki pan, który niedawno był na brydżu u ojca, zarabiał dziesięć razy więcej od najlepszego aktora i jeździł na narty do Szwajcarii. „Ojciec, żeby tylko chciał – następował komentarz – mógłby zarabiać sto razy więcej niż Marlena Dietrich”.
– Dlaczego ojciec nie chce? – pytałam podstępnie.
Na to wzruszał ramionami.
– Dlatego że jest wielkim człowiekiem.
Myślałam sobie w takich wypadkach, jak skutecznie ojcowie zastępują Boga małym chłopcom.
Raz po dość gwałtownej scenie (rzeczywiście robiłam mu sceny, kiedy mnie okłamywał i bezczelnością pokrywał skruchę) Michał rzucił mi się na szyję i z gorącą twarzą przy moim policzku wyjęczał: „Mamo, mamo, ty mnie tak martwisz...”. „Dlaczego?” Zadumał się. Nie odpowiedział, tylko kołysał głową w obie strony jak zbolały starzec. Wreszcie zaczął wyrzucać z siebie słowa widocznie długo tajone i nasiąkłe goryczą: „Bo ty nic nie wiesz o życiu, ty tylko pracujesz i tańczysz, i rozdajesz, a jak kto jest taki, to inni go obśmieją i wrzucą do dołu”.
Wzruszył mnie ten dziecinny „dół” zamiast utraty stanowiska i śmierci głodowej; roześmiałam się i przytuliłam go. Odepchnął mnie. Ze łzami, nie wiem, czy złości, czy zachwytu, ścisnął moją twarz w obu dłoniach. „Ty... ty jesteś ładniejsza od Marleny, a nie umiesz tak dobrze zarobić!”
Przyszły czasy mojej osobistej krótkotrwałej chwały. Wydano mi kilka tłumaczeń współczesnych autorów angielskich. Wydawca był obrotny, a krytycy, z którymi tańczyłam u kuzynek, rozpisali się pochlebnie o moich zdolnościach stylistycznych. Zachęcona, napisałam kilka artykułów do miesięcznika literackiego i nagle moje panieńskie nazwisko, którego używałam zamiast pseudonimu, rozbłysło. Piotr z początku nie zauważał; potem przybrał postawę dyskretnego patrona, nielubiącego podkreślać swojej roli w formowaniu niedojrzałych umysłów. Zarobki moje wzrosły, a razem z tym wydatki. Michał został wyposażony w różne luksusy chłopięcego wieku, z lekcjami tańca włącznie. Te lekcje, a właściwie wieczorki, odbywały się u nas w dni, kiedy Piotr miewał posiedzenia Komisji Budżetowej.
Michał rozwinął się wcześnie. Wysoki, muskularny, z włosami jak jedwabna czapka, z niskim głosem, którego używał oszczędnie i raczej jako surdyny dla wymownych spojrzeń, nie bardzo uprzejmy, ponurawy, uśmiechał się rzadko i tylko ja znałam jego dziecinne miny. Chyba tylko ja; bo na to, żeby mu rysy zelżały, trzeba było aż łez do rozmycia maski, a do łez nie był skory. Przekonałam się prędzej, niżbym chciała, że chłopczyk z moim czołem i moimi ustami ciągnie za sobą dziewczyny jak rój rozjuszonych os. Przekonałam się też, że Michał ciąży do kobiet starszych i do dziewczyn ulicznych, co składałam na karb młodzieńczej niezaradności. Domowe wieczorki miały skierować jego gust w stronę rówieśnic i typów „kulturalnych”.
Otóż na te wieczorki Michał się spóźniał, a „panienki z dobrych domów” traktował z wysoka. Mimo to ich zapał do lekcji wzrastał i ta, z którą tańczył, przybierała minę królowej. Szkole poświęcał tyle czasu, ile trzeba, żeby ucznia nie ogłoszono bałwanem. Miał więc opinię potencjalnego prymusa, któremu „się nie chce”. Rzeczywiście od czasu do czasu zadziwiał nauczyciela historii albo literatury jakąś błyskotliwą herezją. Raz został z tego powodu zawieszony na dwa miesiące, co Piotrowi dało powód do nowej serii anegdot o synu rebeliancie, a mnie kosztowało sporo pieniędzy na korepetytorów.
Moje wydatki na niego nie zdawały się Michałowi imponować. Dla różnych celów jawnych i ukrytych wyzyskiwał skwapliwie moją szczodrość, ale czułam, że się za mnie wstydzi, że mnie ze smutkiem uważa za idiotkę. A jednak pod skorupą codzienności nasza miłość płynęła raz płycej, raz głębiej, w nieprzewidzianych skrętach. Wychowana w rygorach i niedosytach, chciałam – nic w zamian nie żądając – dać swemu dziecku to wszystko, czego mnie kiedyś matka dać nie chciała. Wobec stałej nieobecności Piotra, a także dlatego, że i mój mąż, i ja byliśmy jedynakami, mój stosunek z synem układał się jak gdyby poza rodziną, podobny do walki sojuszów nielegalnej pary. Mieliśmy swoje tajemnice i konszachty. Michał wiedział, że w moją zamężną samotność wkraczają mężczyźni i że koło jednego z nich obraca się moja Ziemia. Sprzyjał naszym schadzkom, nieraz spod oka ironicznie, to znów żartobliwie się przyglądał, Janowi okazywał koleżeńską poufałość. Aż któregoś dnia, kiedy się przebierałam na spotkanie z Janem, wszedł do pokoju ze swoim ulubionym nowym swetrem w ręku. Górna warga, rozciągnięta w prostą linię, nadawała mu wyraz zgryźliwego uporu. „Masz, to dla Jana – powiedział. – On jest węższy w ramionach ode mnie, i w ogóle przestań się o mnie troszczyć”. Głos mu się załamał. Wyglądał wściekły i bezradny, złapany w potrzask. Nie wyszłam tego dnia, w nocy płakałam, rano napisałam do Jana, że nie mogę się rozwieść z Piotrem.
Był koniec roku 1938. Michał miał czternaście lat. Miał czternaście moich najlepszych lat, które mu oddałam tak samo nieodwołalnie jak czoło i usta. Przyszły święta Bożego Narodzenia. Warszawa zachowywała się jak stolica narodu wybranego. Morze Czerwone rozstąpiło się na dwie strony, Wschodnią i Zachodnią, żeby dać przejście Polakom silnym, zwartym, gotowym do mocarstwowej przyszłości. Piotr przyszedł na Wigilię zirytowany dyskusją z przedstawicielami opozycji i od razu skoczył na Michała: „Jak ty jesteś ubrany! Kraciaste skarpetki, puchaty sweterek! To dobre dla żigolaka! W tej chwili mi się przebierz w przyzwoite ubranie!”.
– To są sportowe rzeczy, Piotrze, które Michał dostał ode mnie na Gwiazdkę. Już je włożył, bo za dwie godziny wyjeżdża do Zakopanego na narty – ujęłam się za chłopcem.
Rozleniwiony przez święta, Michał nawet nie drgnął w fotelu.
– Nie ma najmniejszego sensu teraz się przebierać. – Ziewnął.
Ale Piotr trzasnął ręką w stół.
– Tu nie karczma dla sportowych lalusiów! Nigdzie nie pojedziesz! Marsz do swego pokoju!
– Ojciec nic tu nie ma do rozkazywania. To mama zapłaciła za bilet i za pensjonat.
W tej chwili obraz się zamazał. Pamiętam, jak na tle błyszczącej choinki przesuwała się blada maska Michała i skurczona twarz Piotra i jak w zupełnej ciszy głucho spadały na biały sweter razy pogrzebacza. Wreszcie usłyszałam jakiś skowyt i czyjeś sapanie, gdzieś trzasnęły drzwi, rzuciłam się na Piotra i zaczęłam go kuć pięściami gdzie popadnie. Później nie wiem, co było. Pamiętam jeszcze tylko, że po Wilii Piotr z Michałem siedzieli, jak gdyby nic, na kanapie, przeglądając razem jakieś pismo; Michał był w ciemnym ubraniu i wyzywająco na mnie spojrzał, kiedy mu podałam bakalie. Bolało mnie serce i choinka paliła się w próżni gdzieś poza domem, a ja zostałam sama na jakichś ruinach.
Od tamtych nieszczęsnych świąt zapadł między nami trojgiem chłód, którego nawet wiosna nie rozproszyła. Unikaliśmy siebie, przy spotkaniu spuszczaliśmy oczy. Mówiło się w domu przyciszonym głosem, ostrożnie, jak gdyby obok leżał ktoś umierający, ale przytomny. Po raz pierwszy w życiu Piotr zajął się Michałem. Parę razy zabrał go na spacer, bez zwykłych pokpiwań wypytywał o szkołę i klepał po plecach jak kolegę z partii. W czerwcu zaprosił nas oboje na obiad do restauracji. Pod obłudnym wzrokiem kelnerów jedliśmy w milczeniu olbrzymie bryzole, grzeczni, schludni, członkowie społecznej elity, a za naszymi plecami rozpadał się świat.
Wakacje spędziliśmy, jak zwykle, nad morzem. To znaczy ja spędziłam. Piotr czasem wpadał na weekend, przywożąc coraz to innego „przywódcę” czy ministra, dla którego na gwałt trzeba było smażyć flądry. Co do Michała, trudno byłoby powiedzieć, gdzie on spędzał czas. Bo nawet kiedy siedział ze mną przy stole, przebywał w jakimś kraju, do którego nie miałam dostępu. Jana powołano do wojska. Podobno miał nową kobietę. Podobno młodszą ode mnie. Podobno ładniejszą.
Nareszcie nastał wrzesień 1939. Znalazłam się nad granicą rumuńską, w Zaleszczykach. Piotr pojechał się dowiedzieć, czy pewien redaktor warszawskiego pisma odkrył w najbliższym mieście wojewódzkim zakład, gdzie można by drukować dziennik, dopóki alianci nie odciągną Niemców na front zachodni i rząd polski nie wróci do Warszawy. Gdyby taka drukarnia się nadarzyła, Piotr był zdecydowany wyłamać się z oficjalnego orszaku i zabrać mnie z Michałem do Tarnopola.
Tymczasem Michał poprzedniego dnia odstał w Łucku. Siedziałam sama na drewnianym ganeczku, o który roztrącały się barany, i wytężałam wzrok poprzez kurz nad szosą, czy nie zobaczę Michała. W Łucku wpadł do pokoju nieznajomych ludzi, gdzie próbowałam przespać moją ostatnią, jak się okazało, noc w Polsce; wpadł na ten biwak po czystą koszulę i zapowiedział, że nazajutrz spotkamy się w Zaleszczykach.
Siedziałam więc na tym ganku pośród owiec i pszczół, wpatrzona nie tyle w szosę, co w wojnę pożerającą przeszłość, wsłuchana nie tyle we własne myśli, co w dudnienie samochodów, które przekraczały granicę. Czułam się jak wieszczka w Delfach, czekająca na szept z przyszłego świata. Ofiary zostały złożone, odór dymu i krwi wypierał zapachy lata, przełamywały się losy; ludzie uwięzieni w mylnych wyborach i dozgonnych katorgach mogli uciekać na wolność.
Wiedziałam, że Piotr po mnie nie przyjedzie tego dnia ani następnego. Każdy podmuch spraw publicznych zmiatał mu sprzed oczu dom i rodzinę. W chwilach, kiedy te wielkie, ciężkie bryły – naród, kraj, państwo – doznawały zagrożenia, nie znosił koło siebie osób i problemów frywolnych, takich jak kobieta, dziecko, czyjś smutek, czyjaś radość. Jeżeli ja albo Michał stawaliśmy wtenczas na jego drodze, robił się okrutny. Nie cierpiałam go za to. I to jednak były te momenty, kiedy podziwiałam w nim Budowniczego Solnessa. Niestety, już od dawna podziw, z początku gorący, zamienił się w nieżyczliwe uznanie.
Ale to miejsce we mnie, ciepłe, ukryte, gdzie kiedyś leżało ciałko dziecka, zanim stało się Michałem, to miejsce bolało. Także bolały wszystkie ulice i szosy, którymi ode mnie odchodził. I wszystkie godziny, kiedy na niego czekałam. Czułam, że teraz czekam bardziej niż kiedykolwiek na próżno, bo jeżeli kogo on szuka tego dnia między spłoszonymi końmi, połamanymi dyszlami i martwymi ludźmi, to swojego ojca, Piotra.
Auto się zatrzymało. Ktoś machał ręką, wybiegł z wozu, wpadł na ganek. Freddie Burnham, mój szef z ambasady. Patrzyłam bezmyślnie, jak wrzucał do swojej walizy moje rzeczy. Nie słyszałam, co mówił. Oprzytomniałam dopiero w Rumunii. Tak oto nie zamiar, tylko przypadek wyprowadził mnie poza moją własną granicę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
W Pensallos mieszkałam w domku przyczepionym do skały nad zatoką kornwalijską, zwaną Readymoney Cove, czyli zatoką łatwych pieniędzy. Nazwano ją tak w czasach, kiedy piraci zaczajali się tutaj na hiszpańskie i portugalskie statki. Ten domek odziedziczyłam po Freddiem Burnhamie. Sprowadziliśmy się tutaj w roku 1943, trochę dla bezpieczeństwa od bomb, ale głównie dlatego, że Kornwalia leży daleko od Kentu, gdzie rodzina mego „drugiego męża” – uchodziłam za jego żonę – straciła do mnie cierpliwość. Nie znaczyło to, że Pensallos miało mnie przyjąć za swoją. Przecież nadal stawiałam talerzyk do chleba z prawej strony, nieco powyżej dużego talerza, moje th nadal było zanadto sepleniące, moje a zanadto jednostajne, moje zupy rujnowały żołądek. Ale nie należąc do rodziny, nowi sąsiedzi nie musieli prostować moich błędów.
W dwa lata później Freddie umarł. Ponieważ nie urodził się w Kornwalii, kraju celtyckim, który długo zachowywał niepodległość od Saksonów, mianując się Zachodnią Walią, żal po jego śmierci nie osiągnął w Pensallos swojej pełni; Anglicy nie są tam uważani za rodaków. Jednak wdowy – uchodziłam za legalną wdowę – bez względu na wysokość spadku zaliczane są do ofiar losu. Wobec tego po zniknięciu Freddiego wiele zostało mi wybaczone, tym bardziej że on sam przestał być moją ofiarą.
W roku 1946 w ten uproszczony mój byt wkroczył Michał. Najpierw tylko jako podpis na liście. Później – nazwisko na różnych formularzach i kwestionariuszach, nazwisko należące do umarłego człowieka, który siedem lat temu był moim legalnym mężem.
Michał napisał z Niemiec. Po upadku powstania w 1944 wywieziono go z Warszawy jako jeńca, ale znalazł się w „bardzo cywilnym obozie” i kiedy go Amerykanie wyzwolili, „nie umiał chodzić”, więc długo przebywał w szpitalach. Potem „uciekł Amerykanom” i „robił różne rzeczy”. Kiedyś, dawno, znalazłszy w walizce ojca niewysłany list do mnie, przepisał sobie mój adres. Pytał, czy mogę go sprowadzić do Anglii.
Otóż syna Piotra, męża niekochanego, a jednak ważnego, oczywiście mogłam sprowadzić do Anglii. Ale czy chciałam? Czy chciałam mieć w domu nieznajomego młodego mężczyznę, dlatego że kiedyś podstarzały lider partyjny pozował na Budowniczego Solnessa, a ja zostałam kreowana jego Hildą, jego młodym natchnieniem w budowaniu niebotycznych wież dla przyziemnej ludzkości? Michał został poczęty po pewnym wiecu, kiedy Piotr doprowadził do fuzji kilka grup politycznych, co uważał za najwyższe swoje osiągnięcie, i mnie, mojej wierze w niego, ten triumf przypisał. Wtedy to w naszej sypialni usłyszałam muzykę sfer idealnych i harfy spełnienia i otworzyłam się niekochanemu mężowi do dna. Ale po „najwyższym osiągnięciu” nastąpiły niższe, wieże zaczęły się rysować, harfy zamilkły.
Michał właściwie rósł bez ojca; Piotr, zostawszy posłem, spędzał czas w sejmie i na zebraniach partyjnych. Ponieważ triumfy ideału były coraz skromniejsze, każdą zasługę teraz przypisywał sobie, mnie natomiast urabiał opinię mieszczki, hamującej jego prometejskie zapędy. Michał od początku ubóstwiał ojca. Jako malec robił się nieznośny w jego obecności, byle tylko zwrócić na siebie uwagę, przy czym potężne klapsy Piotra podniecały go jeszcze bardziej. Podobny w tym do szczeniaka, plątał się natrętnie między nogami swego pana, bolesne razy przyjmując za pieszczoty. Kiedy podrósł, wycinał i wklejał do zeszytu wzmianki o publicznych wystąpieniach ojca.
Piotr nigdy nie wiedział, ile lat ma jego syn ani do jakiej szkoły chodzi. Opowiadał o nim różne fantazyjne anegdotki, mające przedstawić Michała jako młodocianego filozofa o buntowniczych skłonnościach. Lekcje języków i muzyki tolerował, bo płaciłam za nie z moich zarobków tłumaczki w ambasadzie brytyjskiej, ale przy każdej okazji pokpiwał z „papug” i „szopeniątek”. Sam wykształcony w Niemczech, poza ekonomicznymi terminami nigdy się niemieckiego nie nauczył. Mimo to na kongresach międzynarodowych najłatwiej dogadywał się z Niemcami. Także nie znał prawie francuskiego, a jednak byłam świadkiem, jak czarował swoim świętym ogniem, grą twarzy i oratorskim gestem delegacje parlamentarzystów francuskich. Zatem lekceważył lingwistykę. A muzyczne czary uważał za afektację niegodną mężczyzny.
W miarę jak rozwijała się jego kariera polityczna, coraz więcej wagi przykładał do swojej właściwej specjalności: ekonomii. Mówiono, że robił interesy. Kiedy? Jak? Nie miał biura ani sekretarki, nie miał nawet szafki na akta. Podobno kupował akcje na Śląsku. O tej swojej działalności nigdy nie wspominał. Nie było w tym chyba hipokryzji. Piotr wierzył w Utopię i charakter miał raczej bezinteresowny; to jego wrodzony talent pracował niezależnie od jego woli na osobisty majątek. Na powszednie potrzeby skąpił, ale ni z tego, ni z owego potrafił kupić mi futro, obraz modnego malarza czy fortepian, a Michałowi żaglówkę.
Michał dziecko kochał mnie; pewnie dlatego, że ładnie pachniałam, byłam miękka, szumiąca i kolorowa. Zresztą wszystkie zabawki, lody i łaszki miał ode mnie. A przecież wystarczyło mu usłyszeć z daleka zaczepny głos Piotra, jak gdyby zawsze nastawiony na uprzedzanie politycznych zarzutów, a natychmiast odwracał się ode mnie, wydymał dolną wargę i czekał na ojca.
Piotr i ja mieliśmy odrębne koła przyjaciół. Piotr zapraszał polityków i brydżystów, ja – kolegów biurowych, młodsze kuzynki i ich znajomych, między którymi byli malarze i aktorzy. Tamci grali w karty, myśmy tańczyli. O ile Michał szukał pretekstu, żeby przeniknąć na przyjęcie ojca, zaszyć się tam w kąt i chciwie słuchać, jak starsi panowie przetrząsają brzydką podszewkę różnych spraw, o których dopiero co tak pięknie mówili w sejmie, o tyle od moich gości stronił.
Niektórzy z partnerów karcianych Piotra należeli do świata przemysłu i handlu. I tych bodaj Michał najbardziej podziwiał. Nieraz zagadywał mnie od niechcenia: ile zarabia aktor? ile urzędnik? Odpowiedź niezmiennie wywoływała wydęcie dolnej wargi, zanadto mięsistej i kapryśnej. I zawsze się okazywało, że taki a taki pan, który niedawno był na brydżu u ojca, zarabiał dziesięć razy więcej od najlepszego aktora i jeździł na narty do Szwajcarii. „Ojciec, żeby tylko chciał – następował komentarz – mógłby zarabiać sto razy więcej niż Marlena Dietrich”.
– Dlaczego ojciec nie chce? – pytałam podstępnie.
Na to wzruszał ramionami.
– Dlatego że jest wielkim człowiekiem.
Myślałam sobie w takich wypadkach, jak skutecznie ojcowie zastępują Boga małym chłopcom.
Raz po dość gwałtownej scenie (rzeczywiście robiłam mu sceny, kiedy mnie okłamywał i bezczelnością pokrywał skruchę) Michał rzucił mi się na szyję i z gorącą twarzą przy moim policzku wyjęczał: „Mamo, mamo, ty mnie tak martwisz...”. „Dlaczego?” Zadumał się. Nie odpowiedział, tylko kołysał głową w obie strony jak zbolały starzec. Wreszcie zaczął wyrzucać z siebie słowa widocznie długo tajone i nasiąkłe goryczą: „Bo ty nic nie wiesz o życiu, ty tylko pracujesz i tańczysz, i rozdajesz, a jak kto jest taki, to inni go obśmieją i wrzucą do dołu”.
Wzruszył mnie ten dziecinny „dół” zamiast utraty stanowiska i śmierci głodowej; roześmiałam się i przytuliłam go. Odepchnął mnie. Ze łzami, nie wiem, czy złości, czy zachwytu, ścisnął moją twarz w obu dłoniach. „Ty... ty jesteś ładniejsza od Marleny, a nie umiesz tak dobrze zarobić!”
Przyszły czasy mojej osobistej krótkotrwałej chwały. Wydano mi kilka tłumaczeń współczesnych autorów angielskich. Wydawca był obrotny, a krytycy, z którymi tańczyłam u kuzynek, rozpisali się pochlebnie o moich zdolnościach stylistycznych. Zachęcona, napisałam kilka artykułów do miesięcznika literackiego i nagle moje panieńskie nazwisko, którego używałam zamiast pseudonimu, rozbłysło. Piotr z początku nie zauważał; potem przybrał postawę dyskretnego patrona, nielubiącego podkreślać swojej roli w formowaniu niedojrzałych umysłów. Zarobki moje wzrosły, a razem z tym wydatki. Michał został wyposażony w różne luksusy chłopięcego wieku, z lekcjami tańca włącznie. Te lekcje, a właściwie wieczorki, odbywały się u nas w dni, kiedy Piotr miewał posiedzenia Komisji Budżetowej.
Michał rozwinął się wcześnie. Wysoki, muskularny, z włosami jak jedwabna czapka, z niskim głosem, którego używał oszczędnie i raczej jako surdyny dla wymownych spojrzeń, nie bardzo uprzejmy, ponurawy, uśmiechał się rzadko i tylko ja znałam jego dziecinne miny. Chyba tylko ja; bo na to, żeby mu rysy zelżały, trzeba było aż łez do rozmycia maski, a do łez nie był skory. Przekonałam się prędzej, niżbym chciała, że chłopczyk z moim czołem i moimi ustami ciągnie za sobą dziewczyny jak rój rozjuszonych os. Przekonałam się też, że Michał ciąży do kobiet starszych i do dziewczyn ulicznych, co składałam na karb młodzieńczej niezaradności. Domowe wieczorki miały skierować jego gust w stronę rówieśnic i typów „kulturalnych”.
Otóż na te wieczorki Michał się spóźniał, a „panienki z dobrych domów” traktował z wysoka. Mimo to ich zapał do lekcji wzrastał i ta, z którą tańczył, przybierała minę królowej. Szkole poświęcał tyle czasu, ile trzeba, żeby ucznia nie ogłoszono bałwanem. Miał więc opinię potencjalnego prymusa, któremu „się nie chce”. Rzeczywiście od czasu do czasu zadziwiał nauczyciela historii albo literatury jakąś błyskotliwą herezją. Raz został z tego powodu zawieszony na dwa miesiące, co Piotrowi dało powód do nowej serii anegdot o synu rebeliancie, a mnie kosztowało sporo pieniędzy na korepetytorów.
Moje wydatki na niego nie zdawały się Michałowi imponować. Dla różnych celów jawnych i ukrytych wyzyskiwał skwapliwie moją szczodrość, ale czułam, że się za mnie wstydzi, że mnie ze smutkiem uważa za idiotkę. A jednak pod skorupą codzienności nasza miłość płynęła raz płycej, raz głębiej, w nieprzewidzianych skrętach. Wychowana w rygorach i niedosytach, chciałam – nic w zamian nie żądając – dać swemu dziecku to wszystko, czego mnie kiedyś matka dać nie chciała. Wobec stałej nieobecności Piotra, a także dlatego, że i mój mąż, i ja byliśmy jedynakami, mój stosunek z synem układał się jak gdyby poza rodziną, podobny do walki sojuszów nielegalnej pary. Mieliśmy swoje tajemnice i konszachty. Michał wiedział, że w moją zamężną samotność wkraczają mężczyźni i że koło jednego z nich obraca się moja Ziemia. Sprzyjał naszym schadzkom, nieraz spod oka ironicznie, to znów żartobliwie się przyglądał, Janowi okazywał koleżeńską poufałość. Aż któregoś dnia, kiedy się przebierałam na spotkanie z Janem, wszedł do pokoju ze swoim ulubionym nowym swetrem w ręku. Górna warga, rozciągnięta w prostą linię, nadawała mu wyraz zgryźliwego uporu. „Masz, to dla Jana – powiedział. – On jest węższy w ramionach ode mnie, i w ogóle przestań się o mnie troszczyć”. Głos mu się załamał. Wyglądał wściekły i bezradny, złapany w potrzask. Nie wyszłam tego dnia, w nocy płakałam, rano napisałam do Jana, że nie mogę się rozwieść z Piotrem.
Był koniec roku 1938. Michał miał czternaście lat. Miał czternaście moich najlepszych lat, które mu oddałam tak samo nieodwołalnie jak czoło i usta. Przyszły święta Bożego Narodzenia. Warszawa zachowywała się jak stolica narodu wybranego. Morze Czerwone rozstąpiło się na dwie strony, Wschodnią i Zachodnią, żeby dać przejście Polakom silnym, zwartym, gotowym do mocarstwowej przyszłości. Piotr przyszedł na Wigilię zirytowany dyskusją z przedstawicielami opozycji i od razu skoczył na Michała: „Jak ty jesteś ubrany! Kraciaste skarpetki, puchaty sweterek! To dobre dla żigolaka! W tej chwili mi się przebierz w przyzwoite ubranie!”.
– To są sportowe rzeczy, Piotrze, które Michał dostał ode mnie na Gwiazdkę. Już je włożył, bo za dwie godziny wyjeżdża do Zakopanego na narty – ujęłam się za chłopcem.
Rozleniwiony przez święta, Michał nawet nie drgnął w fotelu.
– Nie ma najmniejszego sensu teraz się przebierać. – Ziewnął.
Ale Piotr trzasnął ręką w stół.
– Tu nie karczma dla sportowych lalusiów! Nigdzie nie pojedziesz! Marsz do swego pokoju!
– Ojciec nic tu nie ma do rozkazywania. To mama zapłaciła za bilet i za pensjonat.
W tej chwili obraz się zamazał. Pamiętam, jak na tle błyszczącej choinki przesuwała się blada maska Michała i skurczona twarz Piotra i jak w zupełnej ciszy głucho spadały na biały sweter razy pogrzebacza. Wreszcie usłyszałam jakiś skowyt i czyjeś sapanie, gdzieś trzasnęły drzwi, rzuciłam się na Piotra i zaczęłam go kuć pięściami gdzie popadnie. Później nie wiem, co było. Pamiętam jeszcze tylko, że po Wilii Piotr z Michałem siedzieli, jak gdyby nic, na kanapie, przeglądając razem jakieś pismo; Michał był w ciemnym ubraniu i wyzywająco na mnie spojrzał, kiedy mu podałam bakalie. Bolało mnie serce i choinka paliła się w próżni gdzieś poza domem, a ja zostałam sama na jakichś ruinach.
Od tamtych nieszczęsnych świąt zapadł między nami trojgiem chłód, którego nawet wiosna nie rozproszyła. Unikaliśmy siebie, przy spotkaniu spuszczaliśmy oczy. Mówiło się w domu przyciszonym głosem, ostrożnie, jak gdyby obok leżał ktoś umierający, ale przytomny. Po raz pierwszy w życiu Piotr zajął się Michałem. Parę razy zabrał go na spacer, bez zwykłych pokpiwań wypytywał o szkołę i klepał po plecach jak kolegę z partii. W czerwcu zaprosił nas oboje na obiad do restauracji. Pod obłudnym wzrokiem kelnerów jedliśmy w milczeniu olbrzymie bryzole, grzeczni, schludni, członkowie społecznej elity, a za naszymi plecami rozpadał się świat.
Wakacje spędziliśmy, jak zwykle, nad morzem. To znaczy ja spędziłam. Piotr czasem wpadał na weekend, przywożąc coraz to innego „przywódcę” czy ministra, dla którego na gwałt trzeba było smażyć flądry. Co do Michała, trudno byłoby powiedzieć, gdzie on spędzał czas. Bo nawet kiedy siedział ze mną przy stole, przebywał w jakimś kraju, do którego nie miałam dostępu. Jana powołano do wojska. Podobno miał nową kobietę. Podobno młodszą ode mnie. Podobno ładniejszą.
Nareszcie nastał wrzesień 1939. Znalazłam się nad granicą rumuńską, w Zaleszczykach. Piotr pojechał się dowiedzieć, czy pewien redaktor warszawskiego pisma odkrył w najbliższym mieście wojewódzkim zakład, gdzie można by drukować dziennik, dopóki alianci nie odciągną Niemców na front zachodni i rząd polski nie wróci do Warszawy. Gdyby taka drukarnia się nadarzyła, Piotr był zdecydowany wyłamać się z oficjalnego orszaku i zabrać mnie z Michałem do Tarnopola.
Tymczasem Michał poprzedniego dnia odstał w Łucku. Siedziałam sama na drewnianym ganeczku, o który roztrącały się barany, i wytężałam wzrok poprzez kurz nad szosą, czy nie zobaczę Michała. W Łucku wpadł do pokoju nieznajomych ludzi, gdzie próbowałam przespać moją ostatnią, jak się okazało, noc w Polsce; wpadł na ten biwak po czystą koszulę i zapowiedział, że nazajutrz spotkamy się w Zaleszczykach.
Siedziałam więc na tym ganku pośród owiec i pszczół, wpatrzona nie tyle w szosę, co w wojnę pożerającą przeszłość, wsłuchana nie tyle we własne myśli, co w dudnienie samochodów, które przekraczały granicę. Czułam się jak wieszczka w Delfach, czekająca na szept z przyszłego świata. Ofiary zostały złożone, odór dymu i krwi wypierał zapachy lata, przełamywały się losy; ludzie uwięzieni w mylnych wyborach i dozgonnych katorgach mogli uciekać na wolność.
Wiedziałam, że Piotr po mnie nie przyjedzie tego dnia ani następnego. Każdy podmuch spraw publicznych zmiatał mu sprzed oczu dom i rodzinę. W chwilach, kiedy te wielkie, ciężkie bryły – naród, kraj, państwo – doznawały zagrożenia, nie znosił koło siebie osób i problemów frywolnych, takich jak kobieta, dziecko, czyjś smutek, czyjaś radość. Jeżeli ja albo Michał stawaliśmy wtenczas na jego drodze, robił się okrutny. Nie cierpiałam go za to. I to jednak były te momenty, kiedy podziwiałam w nim Budowniczego Solnessa. Niestety, już od dawna podziw, z początku gorący, zamienił się w nieżyczliwe uznanie.
Ale to miejsce we mnie, ciepłe, ukryte, gdzie kiedyś leżało ciałko dziecka, zanim stało się Michałem, to miejsce bolało. Także bolały wszystkie ulice i szosy, którymi ode mnie odchodził. I wszystkie godziny, kiedy na niego czekałam. Czułam, że teraz czekam bardziej niż kiedykolwiek na próżno, bo jeżeli kogo on szuka tego dnia między spłoszonymi końmi, połamanymi dyszlami i martwymi ludźmi, to swojego ojca, Piotra.
Auto się zatrzymało. Ktoś machał ręką, wybiegł z wozu, wpadł na ganek. Freddie Burnham, mój szef z ambasady. Patrzyłam bezmyślnie, jak wrzucał do swojej walizy moje rzeczy. Nie słyszałam, co mówił. Oprzytomniałam dopiero w Rumunii. Tak oto nie zamiar, tylko przypadek wyprowadził mnie poza moją własną granicę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
więcej..