Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tristan Strong niszczy świat - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
22 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
42,90

Tristan Strong niszczy świat - ebook

Tristan Strong wrócił na farmę dziadków po uratowaniu Alke – krainy afroamerykańskich bohaterów i bogów Zachodniej Afryki. Jednak starcie z żelaznymi potworami, które uwolnił starożytny demon, było prawdziwą traumą. Teraz we śnie i na jawie Tristana dręczą koszmary pełne grozy i zniszczeń. Aż pewnego dnia, kiedy chłopak powinien skupić się na walce bokserskiej, te koszmary ożywają: pojawiają się duchy, by ostrzec go, że do domu dziadków zbliża się Upiorzec.

Kto to jest i czego chce? Tristan nie musi długo czekać na odpowiedź – na farmie pojawia się przerażający potwór, który sieje spustoszenie i porywa Nanę. By uratować babcię, chłopak musi wrócić do Alke i odnaleźć porywacza. Jak ma jednak tego dokonać, skoro jedynym bogiem, na którego może liczyć, jest uwięziony w smartfonie cwaniak Anansi? Co gorsza, od zniknięcia Nany moc Tristana jako Anansesema – roznoszącego opowieści – także zdaje się niknąć.

W najmniej spodziewanych momentach pojawiają się jednak nowi sprzymierzeńcy, którzy pomagają Tristanowi robić to, co Strongowie robią najlepiej: podnosić się. To jednak może nie wystarczyć, aby powstrzymać rozpadanie się tkaniny światów…

Druga część serii, podobnie jak pierwsza, ma wartką akcję, lecz tym razem autor skupia się na takich kwestiach jak znaczenie diaspory i skutki traumy, co nadaje książce więcej głębi i siły w porównaniu z jej poprzedniczką. Jest moc.

„Kirkus”

Świat wykreowany przez Mbalię wciąż zaskakuje dzięki błyskotliwemu podejściu do poruszanego tematu, wartkiej akcji i licznym przygodom oraz – bądźmy szczerzy – komicznej impertynencji Gumowej Małej.

„Booklist”

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67071-15-4
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 SPRYCIARZE I SZEPTY

Nikt nie lubi obrywać po twarzy.

Może to intuicja, może doświadczenie. Tak czy siak potwierdzam z pierwszej ręki, że gdyby ułożyć przeżycia według przyjemności, jakiej dostarczają, cios w twarz znajdowałby się na szarym końcu, gdzieś między zjedzeniem przypalonego tosta a podciągnięciem majtek do granic możliwości. Nie. Zdecydowanie tego nie lubię. Zwłaszcza gdy towarzyszy temu gadanina mojego dziadka.

BACH!

– Dawaj, chłopcze! Ruchy głową! Chyba że chcesz zarabiać na życie leżeniem na ringu. Mam ci tu zbudować dom? A może sprawić kawalerkę z wygodami?

Otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą dziadka z dłońmi na biodrach. Właściwie z rękawicami na biodrach. Miał na sobie szary dres i świeży biały podkoszulek, który chyba nawet był wyprasowany. Równo przycięte sprężynki włosów, prawie całe siwe, poruszały się na boki, gdy potrząsał głową, pomrukując. Zdjął jedną rękawicę i wyciągnął do mnie masywną brązową dłoń z bliznami na knykciach. Podałem mu rękę w białej rękawicy i gdy mnie podciągnął, poczułem tę siłę, która uczyniła z niego legendę boksu.

– Musisz się ruszać. – Ugiął kolana i zaczął kręcić głową. – Jesteś zbyt sztywny, jakby coś cię blokowało. Co się dzieje? Sam o to prosiłeś, pamiętasz? Jesteś zmęczony?

Byliśmy w starej szopie na farmie dziadka. Przez szczeliny w ścianach przezierało popołudniowe słońce. Jego promienie ciepłymi żółtymi smugami padały na ubitą ziemię. Dziadek i ja pracowaliśmy cały dzień – wyrzucaliśmy stare rupiecie, zamiataliśmy i takie tam – i teraz pośrodku pustej przestrzeni stał prowizoryczny ring bokserski, a kilku dorosłych ustawiało ławki.

Już słyszę, jak pytacie, dlaczego się na to zgodziłem.

Cóż, kilka dni temu do dziadka zadzwonił stary kumpel jeszcze z amatorskiego kółka bokserskiego, który teraz jest trenerem. Jednemu z jego nowych podopiecznych odwołano walkę sparingową z powodu burzy i chciał się dowiedzieć, czy dziadek nie zna kogoś, z kim tamten mógłby się zmierzyć.

„Właściwie – wyobrażam sobie słowa dziadka – mam idealnego sparingpartnera. Nie, nie martw się, sprosta wyzwaniu”.

To, moi drodzy, nie jest zgoda, to jest wymuszenie.

Za jakąś godzinę czekał mnie więc sparing. Wcale się o niego nie prosiłem, ale dziadek nalegał, żebym odbył jedną porządną walkę, zanim wrócę do domu w Chicago.

No tak.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie miałem zamiaru się wycofać. Chciałem tego wyzwania. To odwracało moją uwagę od innych rzeczy. Pomagało trzymać myśli w ryzach. Pan Richardson, mój terapeuta, nazywał te myśli „natarczywymi”. Zajęcie dla ciała to spokój dla ducha.

A trening z moim dziadkiem oznaczał, że ciało było zajęte.

– Nie, proszę dziadka, nie jestem zmęczony. – Podskoczyłem, uderzyłem jedną rękawicą o drugą gotów zacząć od nowa.

Dziadek uniósł swoje rękawice, więc zacząłem w nie bić.

– Dobrze, chłopcze – zachęcał. – Raz-dwa.

Wciągnąłem powietrze i wypaliłem kombinacją ciosów. Ostro. Szybko. Musiało być lepiej. Musiało być silniej. Krok w przód, obrót bioder, cios.

Szybciej.

SZYBCIEJ!

SZYB…

– Dobrze już, dobrze. Nie przesadzaj. – Dziadek cofnął się i zdjął rękawice. Zatrzymałem się w pół ciosu, dysząc ciężko. – Mówiłem ci: to tylko rozgrzewka. Co w ciebie wstąpiło?

Już miałem odpowiedzieć, ale szybko zamknąłem usta. Nie umiałem wytłumaczyć nagłej potrzeby poprawy moich umiejętności ani tego, że czułem wielki ciężar na barkach.

Dziadek obserwował mnie uważnie.

– Oddychaj głęboko. Na pewno nie jesteś zmęczony? Wczoraj słyszałem, że siedziałeś do późna, a dzisiaj wstałeś wcześnie. Wysypiasz się?

Balansowałem, niecierpliwie przeskakując z nogi na nogę.

– Nic mi nie jest, dziadku. Jestem gotów.

– Powiem ci, kiedy będziesz gotów. Teraz oddychaj. Wyglądasz na zmęczonego.

Pokręciłem szyją, próbując się rozluźnić, i rozglądałem się po szopie, żeby nie patrzeć na dziadka. Na ścianach wisiały zdjęcia i plakaty walk z minionych lat, a z belki pod sufitem zwisały wyblakłe brązowe rękawice bokserskie. Jednak najbardziej przykuwał uwagę ogromny mural przedstawiający dwóch mężczyzn: zmęczonego boksera z uniesioną pięścią i napiętym bicepsem oraz stojącego za nim trenera z naprężonymi oboma bicepsami i ręcznikiem przewieszonym przez bark.

To był Alvin Strong, mój tata, tego wieczoru, gdy po raz pierwszy obronił tytuł mistrza, i jego trener Walter Strong – mój dziadek.

Kiedyś zapytałem dziadka, dlaczego upamiętnił tamten wieczór, a nie moment, kiedy tata zdobył pas. Podrapał się po brodzie, potem zacisnął pięść i napiął mięśnie jak tata na muralu.

– Zdobycie pasa to było coś, przyznaję. Coś, co chyba warto by pokazać na muralu. Ale zdobyć pas, gdy nikt na ciebie nie liczy, to jedno, a zawstydzić cały kraj, kiedy wszyscy chcą cię pokonać, a ty pokazujesz im, gdzie ich miejsce, to zupełnie inna sprawa. Trudno jest zdobyć pas… ale jeszcze trudniej go utrzymać.

Chwilę potrząsałem ramionami, by je rozluźnić, po czym wsunąłem ochraniacz z powrotem do ust. Dziadek stał pod muralem. Był starszy, chudszy, miał więcej zmarszczek, a mniej włosów, lecz wciąż emanowała z niego ta sama siła. Ja także miałem tę siłę. Używałem jej już wcześniej i zanosiło się na to, że będę musiał użyć jej znowu. Ponieważ – choć nie przyszło mi to łatwo – sam poprosiłem o możliwość treningu. Musiałem poprawić swoje umiejętności.

– Nic mi nie jest, dziadku, naprawdę – zapewniłem, znowu uderzając rękawicą o rękawicę. – Wcale nie jestem zmęczony.

– Mhm. Zobaczymy. No, dalej. Raz-dwa. Raz-dwa. Dobrze. Przygotuj się na hak. Raz-dwa. Raz-dwa. Cofnij ten podbródek, chłopcze, okaż dłoniom trochę szacunku! Raz-dwa. O tak, to właśnie specjalność Waltera Stronga. Teraz uważaj. Dobrze!

BACH! BACH!

Wyprowadzałem lewe i prawe w rękawice dziadka, podczas gdy on wykrzykiwał rytm, i przez jakiś czas dobrze mi szło. Kiedy haki nadchodziły z obu stron, uchylałem się, a kiedy leciały proste, robiłem uniki, kiwając się na boki, tak że we mnie nie trafiały. Kołysałem się rytmicznie, ćwicząc ulubione elementy pięściarstwa. To było miłe uczucie. Wpadłem w odpowiedni rytm.

BACH! BACH!

I wtedy to się stało.

Coś przemknęło koło mojego ucha. Coś małego i lekkiego. Poczułem delikatny powiew na policzku. Pierś przeszył mi chłód, tak że nie mogłem oddychać.

Tristanie…

Ktoś szeptał moje imię. Zaraz potem do moich uszu dotarł kolejny dźwięk. Serce mi zamarło. Opuściłem pięści, obracając się w kierunku tego czegoś – albo kogoś.

– Tristanie!

Za późno się zorientowałem.

BACH!

Tym razem cios nadszedł znienacka i trafił w bok głowy, posyłając mnie na deski. Nie bolało, tylko się przewróciłem, ale dziadek poważnie się zdenerwował. Zdjął rękawice i wyrzucił je poza ring.

– Co z tobą?! Co jest takie fascynujące, że wolisz oberwać niż to przegapić? Hm? Ten śmieć na podłodze? Jesteś nieobecny… Myślami jesteś gdzieś daleko!

Nie odpowiedziałem. Coś przeleciało po podłodze i dalej między nogami dorosłych, którzy starali się na nas nie patrzeć. To był paragon, zmięty i nieszkodliwy. Odetchnąłem głośno. Dziadek odczekał chwilę, potem westchnął i skinął, bym się do niego zbliżył. Rozwiązał mi rękawice i ściągnął je, następnie rozplątał owijki z moich dłoni i nadgarstków. Zrobił to szybko, po czym zebrał wszystko i spojrzał na mural na ścianie szopy.

– Chłopcze – powiedział, nie patrząc na mnie. – Zróbmy kwadrans przerwy. I tak muszę się napić. Wyglądasz na wyczerpanego i widzę, że coś przerabiasz w tej swojej głowie. Cokolwiek to jest, nie możesz wejść z tym na ring, musisz się tego pozbyć. Rozkojarzenie to twój koniec, nawet gdyby przeciwnik nie zadał ani jednego ciosu.

Zszedł z ringu i wepchnął sprzęt do wielkiej zgniłozielonej torby wojskowej. Napiął się, by ją podnieść, lecz zrezygnował. Po chwili wziął głęboki wdech i z głośnym sapnięciem zarzucił torbę na ramię.

– Wrócę z ochraniaczami – rzucił przez ramię, odchodząc. – Wtedy zaczniemy od początku. Liczę na to, że będziesz gotów do poważnej pracy.

Dziadek wymaszerował, a obserwatorzy za nim. Zostałem w szopie sam, wpatrzony w zmięty paragon. Maleńki. Jak strzępek bawełny. To budziło złe wspomnienia. Ale to nie kawałek papieru mnie rozkojarzył. Nie mogłem dziadkowi tego powiedzieć. Szept? Popatrzyłby na mnie, jakby mi wyrósł kaktus na ręce. I czy można by go winić?

Jak mogłem mu powiedzieć, że przez sekundę zdawało mi się, że słyszę ciche bicie bębnów?

Z zamyślenia wyrwał mnie urażony, choć uprzejmy głos.

– Wiesz co, chłopcze, mógłbyś chociaż mnie wyjąć z tej przepoconej kieszeni, zanim zaczniesz znowu podskakiwać w tym głupawym stroju i rękawiczkach. No, pospiesz się, bo się uduszę. Chyba że masz zamiar się nad sobą rozczulać bez końca.

Ten głos dobiegał z kieszeni moich szortów. Przewróciłem oczami i wyciągnąłem nowiuteńki, lśniący czarny telefon ze złotym pająkiem na pleckach. Gdy go podniosłem, wyświetlacz zamigotał i pojawił się ekran powitalny – ozdobne pudełko ze słowem „Opowieść” wypisanym wewnątrz. Po chwili ten obraz zgasł, a jego miejsce zajął mały czarnoskóry mężczyzna, który chodził tam i z powrotem, przeskakując nad błyszczącymi ikonkami aplikacji, i kopał w zegar z boku. Był w klapkach, za krótkich spodniach albo za długich szortach i podkoszulku z szeroko uśmiechniętym pająkiem. Styl Anansiego był czymś pośrednim między rozleniwionym tatuśkiem a oldskulowym nastolatkiem – mogłem jedynie pokiwać głową.

Dlaczego Anansi – przebiegły oszust, mistrz opowieści, Prządnik baśni i sieci intryg – znajdował się w moim telefonie?

Dobre pytanie.

Ponieważ miesiąc wcześniej mała krzykaczka ukradła dziennik mojego nieżyjącego przyjaciela.

Ponieważ ja w gniewie przebiłem dziurę do innego świata, po którym bohaterowie legend czarnoskórych i afrykańscy bogowie chodzą sobie jak wy i ja w naszym świecie.

Ponieważ przypadkiem sprowadziłem do ich świata złego ducha, który podburzył jeszcze starsze zło.

Ponieważ przyłapałem Anansiego na tym, że próbował wykorzystać całe to zamieszanie, by zdobyć władzę, zamiast pomagać mieszkańcom. To była jego kara.

Ponieważ jestem Anansesemem, czyli roznosicielem opowieści, a ten telefon to Kufer Opowieści – naczynie, w którym przechowywane są legendy i inne historie i nad którym mam obowiązek czuwać i je wypełniać.

Ponieważ jestem z nim połączony. Wystarczy już tych pytań.

Zresztą to było miesiąc temu. Minęło już trzydzieści dni, od kiedy Eddie – a właściwie jego duch, bo mój najlepszy przyjaciel nie żyje – ostatecznie się ze mną pożegnał. Od tamtej pory przeczytałem na głos każde słowo, które zapisał w pozostawionym dla mnie dzienniku, i nagrałem to w aplikacji Słuchaj, Dziecko na KKO (Komórkowy Kufer Opowieści – będę używał skrótu, bo to ułatwia życie).

KKO zgasł i zaraz pojawił się ekran blokady. Anansi spojrzał na logo Kufra Opowieści, potem usiadł i oparł się o niego plecami. Wyciągnął z tła czarny piksel i zaczął nim rzucać w krawędź ekranu jak piłką.

– Słuchaj – powiedział łagodnie. – Wiem, że ty i ja nie we wszystkim się zgadzamy…

Parsknąłem.

– …i chyba nie najlepiej zaczęliśmy…

– Próbowałeś nakłonić mieszkańców Isihlangu, żeby nas wrzucili do lochów – zauważyłem, unosząc brwi.

Anansi machnął ręką lekceważąco.

– Przestań żyć przeszłością. Musimy patrzeć w przyszłość. Wkrótce skończy się moja kara i będziesz mógł mnie wypuścić z tego więzienia, ale to się nie stanie, jeśli nie będziesz się skupiał na nadchodzących ciosach. Kto powie staremu Njame, że wykonałem zadanie, jeśli będziesz nieprzytomny? Kto mi zanotuje przepis twojej babci na to fantastyczne ciasto limonkowe? Nie, nie, musisz się skupić.

Wzruszyłem ramionami i zacząłem obwiązywać dłonie. Dziadek mógł wrócić lada moment i musiałem być gotowy. Jeśli tylko przetrwam tę walkę, reszta tygodnia szybko minie i znowu będę w Chicago.

– Dam radę.

– Coś mi się zdaje, że nie najlepiej ci idzie.

– Wszystko w porządku. Wyluzuj.

Anansi zmarszczył czoło.

– A te koszmary?

Obok moich uszu znowu przemknęły szepty. Skądś z pola kukurydzy za szopą dobiegł pulsujący rytm – szybkie bębnienie, od którego serce mi przyspieszyło. Nie mówiłem nikomu o koszmarach, które wyrywały mnie ze snu co noc od powrotu z Alke. Właśnie dlatego nie powinno się trzymać boga cwaniaka na nocnej szafce. Włożyłem rękawice i wstałem.

– Dam. Sobie. Radę.

– Nie możesz przez wszystko przebijać się pięściami, chłopcze. Wcześniej czy później ktoś lub coś walnie mocniej. Uwierz mi.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć na tę porażającą mądrość, skrzypnęły drzwi szopy. Wszedł dziadek, oczywiście nie sam. Za nim kłębił się tłum, a z boku szła Nana – moja babcia – jednak mój wzrok skupił się na osobie, która stała tuż przy nim.

– Na moje osiem włochatych kończyn… – szepnął Anansi. – Toż to olbrzym!

– No dalej, chłopcze, wskakuj na ring – powiedział dziadek. – Czas na sparing.2 SPARING

„Życie nie jest sprawiedliwe”.

To zdanie zawsze słyszałem od dorosłych, kiedy mówiłem, że coś jest niesprawiedliwe. Prawdopodobnie wy też to słyszeliście. „Och, nic nie jest sprawiedliwe. Trzeba grać takimi kartami, jakie się ma”. Hm, dlaczego w ogóle gramy w karty? Ja nawet nie lubię grać w karty!

Ale co tam…

Tym, co naprawdę nie było sprawiedliwe, okazał się mój partner sparingowy. Nazywał się Reggie Janson i był wyższy niż większość dorosłych otaczających ring. Był też od nich szerszy. To znaczy nawet jego mięśnie miały mięśnie. Gładka brązowa skóra, słowo: „SZCZĘKOŁAMACZ” rozciągnięte pismem w stylu graffiti na bluzie i spodenkach, twarz wykrzywiona w taki sposób, że wyglądał na wścieklejszego od psa sąsiadów, którego wszyscy obchodzą szerokim łukiem. Nogi miał jak pnie, a rękawice jak kule do kręgli. Krótko mówiąc…

– Może to jeszcze przemyślisz. – Usłyszałem głos Anansiego w dousznych słuchawkach. Włożyłem je w nadziei, że odizoluję się od hałasu przed walką, ale tylko zyskałem barwne komentarze boga cwaniaka na temat kilku poszatkowanych i zrujnowanych klasycznych hiphopowych kawałków. Cóż, najwyraźniej Anansi odkrył streaming i aktualnie miał hyzia na punkcie rapu z Houston.

Puściłem jego uwagę mimo uszu. Może i miał rację, ale przecież nie musiał tego mówić. Co się stało z nieszczerym dodawaniem otuchy?

Kontynuowałem rozgrzewkę, aż dziadek podszedł do mnie z butelką wody i ręcznikiem. Żuł źdźbło trawy, a robił to zwykle, kiedy się martwił.

– Okej – powiedział. – Trzymaj się podstaw. Zwyczajny sparing, trzy rundy, nic poważnego.

W szopie rozległ się dźwięk przypominający niewielki wybuch.

Wszyscy spojrzeliśmy w stronę trenera Reggiego stojącego nad pękniętym workiem treningowym, z którego wysypał się piasek. Reggie obrócił się, spojrzał na mnie i wzruszył ramionami, a potem zaczął boksować powietrze.

– Na słodkie brzoskwinie… – ja i Anansi powiedzieliśmy jednocześnie.

Dziadek jeszcze mocniej ścisnął źdźbło zębami, jakby ogarnęły go wątpliwości, ale po chwili potrząsnął głową.

– Dasz radę – oznajmił.

Potaknąłem, a wtedy coś przykuło moją uwagę. Niska kobieta z kręconymi włosami, ubrana jak lekarz, otworzyła drzwi szopy i weszła do środka. Zobaczyła kogoś znajomego i pomachała ręką.

– Kto to? – zapytałem.

Dziadek obrócił się i mruknął.

– Mhm. Lekarz ringowy. Jeździ z Reggiem na walki, na wszelki wypadek.

– Reggie podróżuje z lekarzem? Jest chory?

– Lekarka nie jest dla niego, tylko dla jego przeciw­ników.

Szczęka mi opadła, ale o nic już nie pytałem, bo dziadek starannie unikał mojego wzroku. Wypluł przeżute źdźbło i wyjął z kieszeni kolejne. Kto nosi trawę w kieszeniach? I kto organizuje taką walkę bokserską dla swojego wnuka? Miałem ochotę zaprotestować. Może nie było za późno, żeby się wycofać i zająć jakimś mniej niebezpiecznym sportem, jak gapienie się na przeciwnika do pierwszego mrugnięcia. Nie miałem jednak okazji tego zaproponować, bo dziadek klasnął w dłonie i powiedział:

– No to jak, Tony, zaczynamy? Jesteście gotowi?

Trener Reggiego uniósł kciuki i klepnął swojego zawodnika w ramię.

Wyjąłem słuchawki z uszu i rzuciłem je razem z KKO na ławkę w narożniku. Gdy go zostawiałem, Anansi leżał na plecach z zamkniętymi oczami. Dzięki za wsparcie – pomyślałem na odchodnym.

Reggie i ja weszliśmy na ring. Mieliśmy kaski, ale ja czułem się, jakbym potrzebował dodatkowej ochrony, co najmniej kasku do futbolu amerykańskiego.

– No więc tak: walczycie na poważnie, ale czysto. Nie chcemy, żeby komuś stała się krzywda. To tylko próba, okej? – Tony, trener Reggiego, patrzył na nas z powagą, a my obaj skinęliśmy głowami. – Dobrze. Teraz pokażmy im, jak się walczy w Alabamie. – Wyszedł poza sznury i włożył gwizdek do ust. – Przygotujcie się i czekajcie na mój gwizdek.

Gdy staliśmy naprzeciw siebie, Reggie trącił mnie rękawicami.

– Coś taki spięty, gościu? To tylko sparing.

Odsunęliśmy się nieco. Podskakiwałem na palcach, gotów zmierzyć się z tym, co mnie czeka.

Przynajmniej tak myślałem…

Rozległ się gwizd i uniosłem pięści. W tej samej chwili prawy sierpowy nadszedł ze świstem z mojej lewej. Uchyliłem się. W stronę mojej twarzy pomknął lewy hak. Jakimś cudem w ostatniej chwili udało mi się obrócić tak, że cios sięgnął mojego ramienia.

Upadłem płasko na pośladki.

– Dawaj, chłopcze, co ty wyprawiasz? Wstawaj i walcz! – Surowy głos dziadka i chichoty w tłumie sprawiły, że poczułem falę gorąca na twarzy. Podniosłem się i poruszyłem ramieniem. Czułem się, jakby walnął w nie ciężki młot.

Tylko próba. Dobra.

Jakby słyszał moje myśli, Reggie wyszczerzył zęby. Ja cię, nawet jego jama ustna mówiła: „SZCZĘKOŁAMACZ”. Czy było w nim cokolwiek pokojowego?

Reszta rundy wyglądała podobnie. Ja się uchylałem, wywijałem, obracałem. Próbowałem ujść z życiem, gdy pięści wielkości mojej głowy starały się odesłać mnie do innego stanu. Trener Tony (tak było mi łatwiej zapamiętać jego imię) gwizdnął, obwieszczając koniec rundy, i wreszcie opadłem na stołek, przy którym czekał na mnie dziadek. Napiłem się wody i próbowałem wprowadzić do płuc trochę powietrza.

– Tańczysz czy walczysz? – Dziadek podstawił mi wiadro, żebym wypluł wodę. – Wiesz, że ty też możesz zadawać ciosy?

– Tak, proszę dziadka.

– Chcesz, żebym przerwał tę walkę? Masz już dość?

– Nie, proszę dziadka. Tylko…

– Tylko co?

– Tylko czekam na otwarcie.

Dziadek odstawił wiaderko i położył dłonie na moich ramionach.

– Czasami, chłopcze, musisz sam dokonać otwarcia. Nie czekaj, aż ktoś udzieli ci zezwolenia, żebyś dał z siebie wszystko. Pokaż im, gdzie raki zimują, zapomnij o wszystkim innym. Walcz o coś! Rozumiesz? Chwyć się czegoś, co jest dla ciebie ważne, głęboko w środku, czy to duma, czy honor, czy choćby przyjemność boksowania, i walcz o to. Rozumiesz?

– Tak jest.

– Rozumiesz?

– Tak jest!

Runda druga zaczęła się tak samo jak pierwsza. Choćbym nie wiem jak próbował, nie byłem w stanie przedrzeć się przez obronę Reggiego. Ten koleś zadawał ciosy, które zadawały ciosy. Jeden z nich wylądował na czubku mojej głowy, gdy nie zdążyłem się uchylić, i poczułem, jakby kula armatnia zahaczyła mi o czaszkę.

Mimo wszystko Reggiego denerwowała moja obrona.

– Planujesz dzisiaj walczyć czy nie? – Prowokował mnie. – Kto nie ryzykuje, nie pije szampana.

Druga runda dobiegła końca. Dziadek niewiele mówił. Pomasował mi barki, dał trochę wody, ale wiedziałem, że jest rozczarowany.

A to jeszcze nie było najgorsze.

Przed samym rozpoczęciem trzeciej rundy znowu usłyszałem ten szept.

Tristanie?

Głos wołający mnie po imieniu. Co dziwniejsze, przez palce mojej lewej dłoni przepłynęło mrowienie i dotarło aż do nadgarstka. Drzwi szopy były zamknięte, ale przysiągłbym, że poczułem lekki powiew. W uszach zabrzmiała mi cicho nucona melodia, a w całym pomieszczeniu rozległy się uderzenia olbrzymiego bębna.

– O nie… – szepnąłem, rozglądając się, by sprawdzić, czy ktoś jeszcze to zauważył. Jednak wszyscy zdawali się skupieni na walce. Te dźwięki słyszałem tylko ja.

Hm, była jeszcze jedna osoba… jakby.

KKO wciąż leżał na ławce w narożniku ringu, częściowo zakryty wilgotnym ręcznikiem, który dziadek tam rzucił. Widziałem tylko zaniepokojoną twarz Anansiego, który usiłował wyjrzeć przez krawędź ekranu i popatrzeć na zgromadzony tłum. On także wyczuł coś dziwnego, co go niepokoiło.

No to jest nas dwóch – pomyślałem, kiedy trener Tony zagwizdał, rozpoczynając ostatnią rundę.

Wszyscy już spisali mnie na straty.

Tony spoglądał na mnie i kręcił głową, cofając się. Tych kilkoro dorosłych, którzy przyszli oglądać walkę – i którzy jeszcze zostali – nie zwracało już uwagi na przebieg sparingu. Nawet dziadek jakby stracił zainteresowanie. Napotkał mój wzrok… i odwrócił głowę.

To bolało najbardziej.

Reggie podskakiwał na palcach i uderzał rękawicą o rękawicę. Za każdym razem brzmiało to jak odgłos dwóch zderzających się pustaków.

– No dalej, miejmy to już za sobą. Myślałem, że wnuk legendarnego trenera Stronga to jakieś cudowne dziecko. Bez urazy, ale chyba nie wszyscy możemy być wielcy.

– No – mruknąłem. – To jednak trochę mnie uraża.

Chciałem, żeby ta walka już się skończyła, żebym mógł zaszyć się w jakimś kącie. Może w dziurze. Z paczką chipsów i colą. I…

Ponad szmerem rozmów do moich uszu przedarł się jakiś cichy śpiew.

Tristanie…

Zdezorientowany podniosłem wzrok. Reggie tańczył przede mną, wymachując ramionami i kiwając głową na boki.

– Słyszałeś? – zapytałem.

– Dzwonienie? – Ochraniacz na zęby zniekształcał jego słowa, ale gdy stuknął się rękawicą w bok głowy, zrozumiałem, o co mu chodziło. – Nie martw się, gościu, będzie jeszcze GORZEJ. – Ostatnie słowo wymruczał w chwili, kiedy wystrzelił prawy sierpowy w kierunku mojej skroni.

Chybił o włos, lecz zaraz nastąpiła seria prostych, których unikanie wymagało wykorzystania wszystkich umiejętności zdobytych podczas treningów z dziadkiem. Skłony, skręty głowy, pochylenia, cofanie się. Mimo stosowania tych rozmaitych technik kilka ciosów trafiło w cel. Jeden z prawej przedarł się przez moją gardę i zahaczył o żebra. Jeden podbródkowy uderzył mnie w szczękę, gdy zbyt wolno odchyliłem głowę.

Cofnąłem się, dysząc ciężko. To wymykało się już spod kontroli. Dziadek stał na ringu za linami i coś do mnie krzyczał. Dlaczego nie mogłem rozróżnić słów? Czy straciłem słuch? Czy byłem ogłuszony? Reggie nacierał i właśnie podnosiłem pięści, kiedy…

Tristanie…

Znowu to samo! Gdzieś z widowni. Słyszałem głos… tym razem inny. Nie, kilka głosów.

Tristanie!

Pomóż, proszę!

On idzie tutaj!

Wiele głosów. Wraz z nimi dobiegł mnie rytm. Znajomy rytm. Ten, którego nie słyszałem od miesiąca. Odkąd ogromny cienisty kruk przeniósł mnie przez szyb ziejący ogniem.

Coś we mnie wzbierało. Uczucie. Moc. Ale czemu tutaj? Czemu teraz? Nagły błysk światła przyciągnął mój wzrok. KKO dzwonił. Czy to ktoś do mnie? Czy to Anansi? Znowu poczułem mrowienie w nadgarstku, takie jak w drętwiejącej stopie. Miałem wrażenie, jakbym próbował się obudzić. Albo ktoś próbował mnie obudzić. Potrzebowali mnie. Wzywano mnie do…

Reggie rzucił się naprzód i pchnął mnie na liny. Jego głowa otarła się o moją i spojrzał na mnie z uśmiechem rekina, demonstrując wykonany na indywidualne zamówienie ochraniacz na zęby.

– Marnujesz mój czas – warknął. – Zrób mi przysługę i już się nie podnoś.

– Co ty…

Nim zdążyłem dokończyć, Reggie się cofnął i uniósł prawą pięść gotową do ciosu. Wtedy zrozumiałem. Miał zamiar zakończyć walkę. Jego pięść pomknęła w przód niczym pocisk wycelowany w moją twarz. Gdyby dosięg­nął celu, byłoby po wszystkim, dobranoc, dzięki za grę.

Nie mogłem na to pozwolić.

„Walcz o coś!” – powiedział dziadek.

Walcz o coś. Walcz o coś!

– Alke – wyszeptałem.

BACH! BACH!3 DUBEL STRONGÓW

Wszyscy zastygli.

Minęła sekunda. Dwie. Trzy. Wieczność. Oczy dziadka były olbrzymie, a trener Tony aż rozdziawił usta. Pogawędki i rozmowy ucichły. Nikt z widzów się nie poruszył. Cała uwaga skupiała się na ringu i dwóch zawodnikach stojących pośrodku.

Właściwie tylko jeden z nas jeszcze stał.

Reggie leżał na plecach i wpatrywał się we mnie zdumiony. Wyglądało na to, że po raz pierwszy został znokautowany, i nie mógł w to uwierzyć. Powoli na jego twarzy pojawiała się wściekłość.

– To był dubel Waltera Stronga, należało ci się – powiedziałem, balansując na stopach. – A teraz gotów do boksowania?

Reggie walnął rękawicami w deski i poderwał się z warknięciem. Przyjąłem pozycję: stopy szeroko, ręce uniesione, gotowe do ataku. Zanim jednak wznowiliśmy walkę, trener Tony wskoczył na ring i chwycił Reggiego za barki.

– Czekajcie, czekajcie! To tylko sparing, pamiętacie? Patrz na mnie. – Trener sprawdzał źrenice Reggiego, ale chłopak przesuwał się z jednej strony na drugą, żeby robić do mnie groźne miny. – Hej, spokojnie, pokaż mi się. W porządku?

Lekarka też weszła na ring. Reggie próbował odsunąć ich oboje, ale oni starali się sumiennie wykonać swoje zadanie i odprowadzili go do narożnika. Poczułem dłoń na ramieniu. Dziadek stał za mną z niewyraźnym uśmiechem na twarzy.

– Dubel Strongów, co? – powiedział. – Dobrze się spisałeś.

– Dzięki, dziadku. – Uśmiechnąłem się.

Przyciągnął mnie i mocno objął ramieniem, a po chwili odepchnął do przeciwnego narożnika.

– Zrób sobie przerwę, napij się. Ja sprawdzę, co u nich, czy czegoś nie potrzebują. Jestem pewien, że już po walce.

Podszedł do Tony’ego, przykucnął za lekarką i coś do niej mówił.

Przeszedłem na przeciwną stronę ringu, skinąłem głową do kilku osób, które mi gratulowały, i oparłem się o liny. Kolana miałem jak z waty, oddychałem nierówno.

Idzie tutaj!

Te słowa wciąż brzmiały mi w głowie. Popatrzyłem na swój nadgarstek. Szybko zdjąłem rękawice, pomagając sobie zębami. Wyskoczyłem z ringu, chwyciłem telefon i włożyłem słuchawki do uszu. Póki uwaga wszystkich była skupiona na nadziei boksu z Alabamy, wyślizgnąłem się z szopy.

– Anansi, potrzebuję twojej pomocy.

Siedziałem na kępie trawy za szopą, powoli odwiązując owijkę z przegubów, a lekki wietrzyk chłodził pot na mojej skórze. To było piękne popołudnie. Słońce spowijało farmę ciepłymi, złotymi promieniami. Ptaki wyśpiewywały przedwieczorne trele, owady brzęczały i świergotały na polu kukurydzy za moimi plecami (żadnych świerszczy… wierzcie mi, dobrze sprawdziłem).

KKO leżał przede mną na ziemi. Anansi na ekranie przewrócił się na drugi bok i chrapał dalej. Pasmo jedwabiu z pajęczyny, którą rozciągnął w górnym rogu, falowało nad jego ustami – odsuwało się przy wydechach i wracało przy wdechach. Stuknąłem w maleńkiego boga raz, potem drugi.

Jak on mógł spać w takim momencie?

– Hej! Słyszałeś te głosy? Co mam… Hej, obudź się! – Znowu puknąłem w ekran, tym razem mocniej, i bóg cwaniak zerwał się na równe nogi, jednym ruchem ściągając pasek z talii.

– KTO SZUKA ZWADY? – krzyknął, rozglądając się dziko i wymachując paskiem niczym lassem nad głową. Był w postaci częściowo pajęczej: sześcionożny człowiek z dwiema rękami, lśniącą brązową skórą i błyszczącymi oczami, i w tym momencie wyglądał dość niechlujnie. Jego głos w słuchawkach huknął tak donośnie, że aż się skrzywiłem. Alkeńska akustyka robiła wrażenie.

– Ćśśś. Nie wrzeszcz. Potrzebuję pomocy.

Zamrugał i zdziwił się, widząc, że to tylko ja. Potarł oczy, ziewnął i zapiął pasek.

– A, to ty. Nie wiesz, chłopcze, że nie przystoi stukać w śpiącego boga? Masz szczęście, że rozesłałem tylko niewielką diasporę.

– Diasporę? – Zdziwiłem się. – Co to znaczy?

Anansi uniósł brew i parsknął:

– To słowo oznacza grupę ludzi, którzy wspólnie opuścili jakieś miejsce, a potem się rozdzielili. Jak myślisz, w jaki sposób moje opowieści rozeszły się po świecie? Ludzie zabierali je ze sobą, gdy opuszczali ojczyznę albo byli porywani, i opowiadali je tam, gdzie wylądowali. Jestem obecny wszędzie, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś. Moje historie opowiadają królowe, które wywieziono na Jamajkę, i robotnicy w dzielnicy Jamaica w Nowym Jorku. Od Port-au-Prince na Haiti po Paryż we Francji, w każdym miejscu gra moja gitara.

– No iiiiii…

– No i diaspora znaczy, że ludzie żyją porozrzucani po całym świecie, w miastach, miasteczkach i wioskach, ale wszyscy oni są w stanie dotrzeć do swoich korzeni wyrastających z jednego źródła. Dla ciebie i dla mnie to oznacza, że chociaż pochodzimy z różnych światów, możemy się uważać za spokrewnionych, bo wywodzimy się z jednego miejsca.

Potrzebowałem chwili, by to przetrawić. To było dużo nowych informacji i przez chwilę żałowałem, że mój najlepszy kumpel Eddie nie żyje, bo razem łatwiej byłoby nam się przez to przedrzeć. Nawet gdybym mógł pogadać z jego duchem, to już byłoby coś.

Pomocy!

Głowę mi rozsadzało, zerwałem się na równe nogi.

– Niezły wykład, ale w tym momencie potrzebuję czegoś innego.

– Mówiłem ci już, chłopcze… nie zdradzę ci mojego sekretnego przepisu na smażone banany.

– Ja… Co? Nie, nic z tych rzeczy. Myślę… Chyba ktoś ma kłopoty. W szopie wyczułem coś dziwnego. Wyglądało to na twoją robotę. Ostatnio, kiedy czułem się podobnie, byłem w…

– Alke – dokończył Anansi. Na jego twarzy na chwilę pojawiła się przebiegłość, bóg pająk klasnął w dłonie i podskoczył na swoich sześciu odnóżach. – W porządku, chłopcze, przestań się zamartwiać. Zobaczmy, o co chodzi.

– Zamartwiać się? – mruknąłem.

– No już! Brat Anansi będzie przy tobie.

Jakby to miało dodać mi otuchy.

– Tam miałem to uczucie. – Kucnąłem za szopą i przyłożyłem obiektyw KKO do szczeliny między deskami. Tłum wciąż gromadził się wokół Reggiego, ale nie to mnie interesowało.

Anansi usiadł na skraju ekranu i zacisnął wargi.

– Użyłeś adinkry boga niebios?

Pokręciłem głową. Kiedy byłem w Alke, Njame podarował mi breloczek z symbolem swojej mocy: adinkrę Gje Njame. Trzymając ją, widziałem opowieści, wątki, które spajały Alke. To był jeden z kilku magicznych amuletów, jakie dostałem podczas pobytu w Alke i nosiłem na opasce na nadgarstku.

– Nie – odparłem. W tym momencie coś takiego byłoby naprawdę przydatne, ale… – Zakopałem bransoletkę.

Anansi gapił się na mnie, jakby mi rogi wyrosły.

– Co zrobiłeś?!

Unikałem jego wzroku.

– Zakopałem ją. I rękawiczki… te od Johna Henry’ego. Nie wiem, po prostu… Jak miałem je przy sobie i nie mogłem zobaczyć… nikogo… – omal nie wymsknęło mi się „Ayanny” – …to bolało. Jak tęsknota, ale za miejscem, które nie jest moim domem. Czy to ma sens?

Anansi podrapał się po głowie i wymruczał coś, co brzmiało jak: „Ech, ci bohaterowie”. Potem westchnął.

– Pogadamy o tym później. A teraz… Hmmm. Tak, mogę ci pomóc, ale potrzebuję zgody.

– Jasne. – Wzruszyłem ramionami. – Przecież to ja cię proszę…

– Nie, ty wielki worze pajęczyn, potrzebuję zgody od tego pudła, w którym Njame mnie uwięził. Nie mogę używać swoich mocy, pamiętasz? Ty musisz na to zezwolić.

Gapiłem się na niego podejrzliwie.

– To brzmi jak gadka boga cwaniaka.

Anansi oparł się o krawędź i nasunął kapelusz na oczy.

– W porządku. Tylko próbowałem ci pomóc. Ale rób, co chcesz. Ja mogę wrócić do poszukiwań najwygodniejszej pozycji do drzemki. Osobiście uważam, że po posiłku najlepsza jest taka z rękami na brzuchu, ale muszę to jeszcze dokładniej zbadać.

– Okej, okej – powiedziałem. – Zrozumiałem. Lepiej niczego nie planuj, bo Njame o tym usłyszy.

Anansi podniósł ręce, by pokazać brak złych zamiarów. W tym momencie nad jego głową wyskoczyło powiadomienie – takie jak prośba o dostęp do kontaktów w telefonie albo o podanie swojej lokalizacji. Zwykle odruchowo klikam „Tak”, ale tym razem odczułem potrzebę przeczytania na głos tego, co pojawiło się drobnym drukiem.

– „Czy przyznajesz odbiorcy, Kwaku Anansiemu, uprawnienia do manipulowania tkaniną rzeczywistości?”… Zaraz, zaraz. Nie! – Szybko przesunąłem wzrokiem po liście. – „Zmieniania treści opowieści”? Nie. „Przejmowania na własność wszystkich opowieści od tego momentu”? Nie. „Wyłącznego prawa do audiobooka Walka o nasze życie: Historia Tristana Stronga”? NIE! Stanowczo nie.

Sprawdziłem pozostałe zezwolenia i kliknąłem „Tak” przy kilku z nich, które moim zdaniem nie zagrażały w tej chwili znanemu nam światu. Przynajmniej miałem taką nadzieję.

– Już. To powinno wystarczyć. A teraz proszę, możesz mi pomóc?

Anansi splótł palce i je rozciągnął, rozprostował sześć nóg, po czym usiadł i zaczął z kieszeni spodni wyciągać błyszczące pajęczyny.

– W końcu jakieś narzędzia. A więc dobrze. Zobaczmy, co da się zrobić.

Włączyła się aplikacja SpiderCam, ekran zrobił się szary, potem włączyła się podczerwień, a w końcu wyświet­lacz zajaśniał jaskrawosrebrnym blaskiem. Odwróciłem wzrok zdegustowany. Kiedy spojrzałem ponownie, rażące światło już zbladło i przez ekran przepływała błyszcząca chmura.

– Czy to jakiś filtr? – spytałem. – Jak do selfie?

– Selkie to inna mitologia.

– Nie selkie, tylko… Zresztą nieważne.

– Dobrze. No to pokaż, gdzie to słyszałeś. – Głos Anansiego w słuchawkach brzmiał rytmicznie, jakby towarzyszyła mu wesoła, pogodna melodia.

To mnie na chwilę rozbawiło. Pokiwałem głową, a potem spojrzałem na niego ze złością. Jakich to zezwoleń mu udzieliłem?

Przyłożył dłoń do ekranu, a ja przewróciłem oczami i ustawiłem obiektyw aparatu. Blask ekranu przygasł, pozostawiając tylko kilka jaskrawych zarysów. Dech mi zaparło.

Oczy Anansiego zrobiły się wielkie. Gwizdnął cicho.

– Cóż, ja…

– Anansi? – zapytałem powoli. – Skąd wzięły się te duchy w szopie moich dziadków?4 DUCHY DAJĄ O SOBIE ZNAĆ

Zobaczyłem kilka przezroczystych postaci. Pierwsza – dziewczyna – mogła być w moim wieku albo trochę starsza, ale niewiele. Jej ubrania nie przypominały niczego, co widziałem wcześniej. Spodnie zdobione przy dolnych krawędziach powiewały nad bosymi stopami. Włosy miała splecione w maleńkie warkoczyki sięgające za ramiona; w każdy warkoczyk wpleciona była błyszcząca nitka, przez co gdy dziewczyna ruszała głową, jej włosy wyglądały jak płynące fale. Była zdecydowanie najbardziej wyrazista ze wszystkich duchów. Niemal jak latarnia morska. Rozglądała się po szopie i zdawała się żywo zainteresowana wszystkim wewnątrz.

Pozostałe duchy to stary borsuk, którego futro byłoby chyba tak samo srebrne bez filtra KKO, oraz kilkoro ludzi – rodzice z małym dzieckiem i nastoletnie rodzeństwo. Wszyscy wyglądali na przerażonych.

– Skąd się wzięły te widma? – spytałem Anansiego.

– Nie widma, chłopcze, tylko duchy. Przecież wiesz. Przynajmniej miałem taką nadzieję, ale mnie rozczarowałeś. – Kucnął na ekranie KKO, żeby dokładniej przyjrzeć się pierwszemu duchowi. – I myślę… a właściwie wiem, że ten tutaj to nie jest zwyczajny duch.

– A są zwyczajne duchy?

– Tak. Średnio złe duchy i takie, co straszą. Dusze błąkające się z powodu niezałatwionych spraw albo dlatego że przez swoje czyny nie mogą przejść na drugą stronę, a czasem dlatego że potrzebują pomocy od żyjących. Ale niektóre duchy mają jakiś większy cel. – Prządnik spojrzał na mnie. – Twój kumpel z autobusu był właśnie takim duchem, z tego, co mi mówiłeś.

Eddie, mój nieżyjący przyjaciel, próbował mnie ostrzec, że Anansi chce nas wszystkich oszukać, i pomógł mi, kiedy Król Bawełna, zły duch, przetrzymywał go jako zakładnika. Przyjaciele. Ilu z nas ich ma?

Przełknąłem kulę smutku, która próbowała ukształtować się w mojej krtani, i wskazałem głową na aktualnego ducha dnia: najjaśniejszą dziewczynę.

– Mówisz więc, że musimy się dowiedzieć, kim ona jest i co ją tu sprowadziło?

– Ja wiem, kto to jest.

– Wiesz?

– Oczywiście. To alkeńska nimfa wodna.

Czy to moja wyobraźnia, czy dziewczyna zesztywniała, gdy to powiedział?

– Jasne – przytaknąłem. – To ma sens. A więc jak… ZARAZ, CO? Z Alke?

Anansi skinął głową.

– Właściwie… chyba tak. Jestem prawie pewien, że oni wszyscy są z Alke.

Z Alke. Krainy opowieści, gdzie żyją bohaterowie czarnoskórych ludów i afrykańscy bogowie… teraz w zgodzie, miałem nadzieję. Te duchy były z Alke… Ta świadomość wyzwoliła wszystkie moje myśli, próbowałem więc je pochwycić i z powrotem uporządkować. Jakim sposobem mogli przybyć z Alke? Przecież zamknęliśmy przejście między światami. Czyżby się znowu otworzyło? Co jeszcze się przedostało?

Nagle, jakby moje myśli przyciągnęły jej uwagę, dziewczyna obróciła głowę i spojrzała prosto w obiektyw. Jak gdyby wiedziała, że tu jestem. Od razu rozpoznałem ten wyraz twarzy. Widziałem go u Śródszlaczan, kiedy dręczyły ich żelazne potwory. Był na obliczu boga niebios Njame, gdy ten opowiadał, jak patrzył na uprowadzenie swoich poddanych w Złotym Półksiężycu. Ten sam wyraz twarzy mieli ludzie w Isihlangu, kiedy kadłubowiec przebił się przez bramę ich górskiej fortecy i wypluł z siebie rój piętnowców, które rzuciły się na polowanie. Tak, dobrze znałem ten wyraz twarzy.

Przerażenie.

Idzie tutaj!

Pomocy!

Czyli to te duchy słyszałem podczas sparingu.

– Anansi… – powiedziałem powoli, urwałem i oblizałem wargi. – Co mogło sprawić, że duchy z Alke uciekły do tego świata? I jak one w ogóle się przedostały? Przecież załataliśmy dziurę w niebie?

Bóg pająk wstał i skrzyżował ręce na piersi. Wyglądał na zaniepokojonego.

– Niestety nie wiem. Ale cokolwiek je do tego skłoniło, musi być naprawdę straszne.

Przyglądałem się duchom. Brat i siostra obejmowali się wystraszeni i wzdrygali za każdym razem, gdy przechodził przez nich ktoś żywy. Borsuk uciekł na tył szopy i ukrył się za stertą pustych wiader. Sprowadził ich tu strach… Ale przed czym?

– Tristanie – odezwał się Anansi, ale mu przerwałem.

– Czy możemy coś zrobić? Zadzwonić do bogów w Alke? Wysłać im SMS-a albo napisać coś na komunikatorze?

Prządnik kręcił głową.

– To, o co prosisz… to nie jest niemożliwe, ale bardzo trudne. I niebezpieczne. Naprawdę niebezpieczne. Jak już się je otworzy, połączenie pozostaje otwarte. I nie wiadomo, kto może odebrać po drugiej stronie. Więc chyba nie. Zresztą nawet gdybym chciał, a nie chcę, nie sądzę, żebym miał moc, by to zrobić, w każdym razie póki tkwię w tym telefonie. No i co to w ogóle jest SMS i komunikator?

Zrobiłem odjazd zoomem i wtedy pojawił się kolejny duch – wysoki mężczyzna. Jego niewyraźne zarysy migotały, ale mimo to widziałem, że trzyma na rękach małe dziecko. Przygryzłem wargę. Musiałem coś zrobić. Wszyscy oni byli tu z jakiejś przyczyny – może był nią KKO albo ja jako Anansesem. Niezależnie od wszystkiego musiałem im pomóc.

– Musimy coś zrobić, Anansi, proszę…

Wtem apka się zamknęła. KKO zaczął wibrować, tak że Anansi przewrócił się i przeleciał przez cały wyświetlacz. Potem znowu pojawił się ekran powitalny.

Nagle w prawym dolnym rogu uwidoczniła się nowa ikonka: perłowoczarny kwadrat z zaokrąglonymi rogami i dwiema ludzkimi sylwetkami pośrodku.

– Kontakty – przeczytałem na głos. Wtedy coś sobie uświadomiłem. To książka telefoniczna. Patrzyłem na nią z lekkim niepokojem, ale też podekscytowany. Nigdy wcześniej ten telefon tak się nie zachowywał. Zupełnie jakby usłyszał, czego potrzebuję, i stworzył aplikację, która miała mi pomóc w osiągnięciu celu. Uwielbiam technologię.

Anansi wpatrywał się w ikonkę podejrzliwie.

– Tristanie, chyba nie powinieneś…

– Za późno – powiedziałem, klikając. Ekran zamigotał i zrobił się czarny, a Anansi wyglądał, jakby stał w pustej przestrzeni. Przez górną część ekranu przesuwały się słowa.

Wprowadź nazwę odbiorcy rozmowy wideo

Szybko wpisałem pierwszą osobę, która przyszła mi do głowy.

– Tylko nie on – jęknął Anansi, ale litery już się ustawiały w odpowiedniej kolejności.

Wziąłem głęboki oddech i oparłem telefon o luźną deskę na ziemi za szopą. Po kilku sekundach na ekranie pojawiła się duża jadalnia. Pośrodku znajdował się niewiarygodnie długi stół, a wokół niego eleganckie drewniane krzesła, których oparcia były zdobione pięknymi płaskorzeźbami. Wzdłuż ścian stały złote posągi. Zmrużyłem oczy, próbując rozpoznać którąś z tych figur, ale było ciemno, jak w nocy.

U szczytu pustego stołu siedział mężczyzna o najpotężniejszej posturze, jaką kiedykolwiek widziałem. Nawet w pozycji siedzącej zdawał się wypełniać cały ekran. Ubrany w te same ogrodniczki, które pamiętałem, miał sprzączki z kutego złota i białą lamowaną złotem koszulę. Był łysy, a jego ciemnobrązowa skóra lśniła nawet przy tak słabym oświetleniu. U jego stóp oparty o krawędź krzesła leżał potężny młot, niemal tak wysoki jak ja, z błyszczącym metalowym obuchem i rzeźbionym drewnianym trzonkiem. A jednak… coś w całej tej scenie się nie zgadzało.

Worki pod oczami, głowa oparta na jednej ręce, a palce drugiej bębniące po podłokietniku.

John Henry, przywódca bogów Śródszlaku, wyglądał na zmęczonego.

Właśnie otworzyłem usta, żeby się przywitać, kiedy…

– Czego chcesz? – burknął.

Szczęki same mi się zamknęły. Nigdy nie słyszałem, żeby odzywał się w taki sposób. Czyżbym mu przeszkadzał w czymś ważnym? Już miałem przeprosić, gdy kątem oka zobaczyłem, że Anansi macha do mnie rękami. Wciśnięty w dolny róg ekranu, położył palec na ustach i potrząsał głową. „Nie mów nic” – odczytałem z ruchu jego warg.

Zastanowiło mnie to. Właśnie zamierzałem zapytać, co się dzieje, kiedy John Henry podniósł na mnie wzrok.

– Powiedziałem: Czego. Chcesz? – zagrzmiał olbrzymi bohater tradycji ludowej, a w jego głosie słychać było gniew.

Zanim wydukałem odpowiedź, obraz się rozmył. W sali oprócz Johna Henry’ego był jeszcze ktoś. Rozległy się ciężkie kroki, po czym na ekranie pojawiło się pokryte metalem ramię. Palec jak szpon wskazał na Johna Henry’ego. Przełknąłem ślinę. Z tej dłoni emanowały fale… zła. Nie umiałem tego wytłumaczyć. Ale John Henry wydawał się znać tego, kto tam był.

Wtem odezwała się ta podejrzana postać.

– Wiesz, co trzeba zrobić.

Ten głos. Coś między sykiem a wyciem. Pełnym bólu… prawie nietłumionym, dzikim, piekącym. Jakby każde słowo bolało. To było tak nieprzyjemne, że nawet John Henry się skrzywił.

– I mówiłem ci, że to niemożliwe. Głupie, jak sądzę.

Przez salę przetoczył się pomruk.

– Głupie to jest, grrr, grrr, pozwolić, żebyśmy siedzieli bezczynnie. To, co się nam przydarzyło wcześniej, może się w każdej chwili powtórzyć. Musimy coś zrobić, by temu zapobiec. Już zaczynają się szepty. Przodkowie i duchy uciekają.

Przodkowie i duchy uciekają? Spojrzałem na szopę. Czy to możliwe?

– Musimy działać – mówił dalej ten sam głos. – Chyba że… wolisz patrzeć, jak znowu płoniemy.

ŁUP!

Potężna dłoń Johna Henry’ego rąbnęła w stół. Echo wypełniło salę i uderzyło w moje bębenki. John pochylił się. Na jego twarzy malowała się wściekłość, ale także wyczerpanie. Zmarszczki w kącikach oczu. Był śmiertelnie zmęczony i widać było, że to, co omawiają, już wcześniej stanowiło źródło wielu kłótni i sporów. Odsunął krzesło, wstał i zasłonił usta dłońmi.

Ciemna postać podeszła do stołu, jej szaty przesłaniały twarz i sylwetkę. Ktokolwiek to był, był duży. Bardzo duży. Spod peleryny wysunęła się dłoń i sięgnęła do oparcia krzesła, na którym wcześniej siedział John Henry.

Tego, o które oparty był młot.

W mojej głowie pojawił się sygnał alarmowy. Otworzyłem usta, żeby ostrzec Johna Henry’ego, ale Anansi znowu poniósł rękę. Jego twarz pałała ciekawością. Zawahałem się, przygryzłem wargę i oglądałem dalej.

– Wiesz, że to prawda, grrr, grrr. Los naszego świata, nasze życie oddano w ręce tego uzurpatora. Szarlatana. A on nie załatwił sprawy. To, co raz się zdarzyło, może się powtórzyć. A kiedy on zniknął i zgarnął całą chwałę, ty i ja musieliśmy walczyć, by odbudować krainę i utrzymać jedność ludu.

Uzurpator? Czy miał na myśli Anansiego? Ale przecież on załatwił sprawę. Zaszyliśmy rozdarcie między światami. Spojrzałem na Prządnika, ale on wyglądał na tak samo zaskoczonego jak ja.

John Henry kręcił głową.

– Rozumiem twój ból, przyjacielu, naprawdę. Lecz to, o co prosisz… Uważam, że to nie jest dobry moment. Właściwie nie wiem, czy kiedykolwiek taki będzie. – Olbrzymi bohater ludowych opowieści kręcił się i drapał po głowie. – Ale dręczy mnie coś innego…

Osłonięta postać uniosła dłoń, jakby udając, że czegoś nie rozumie.

– Och? Grrr, grrr, a cóż to może niepokoić potężnego Johna Henry’ego? Człowieka wbijającego stal. Nie tak cię nazywali?

Nie podobał mi się ton jego głosu i sygnały ostrzegawcze w mojej głowie jeszcze się nasiliły. Anansi przyłożył palec do ust, żeby mnie uciszyć. Czyżby próbował zidentyfikować tego, który mówił?

– A więc – powiedział John Henry z południowym akcentem – jesteśmy na najwyższym piętrze tego pałacu, chronieni przez moje moce i moce Rose i Sarah. Nawet stary Njame wystawił strażników. Te posągi? Bóg niebios ustawił je, żeby mnie ostrzegały, gdyby znowu z morza przybyło niebezpieczeństwo. – Obrócił głowę w stronę gościa. – I wiesz, co jest dziwne? Od chwili, kiedy tu wszedłeś, każdy z nich wrzeszczy mi do ucha.

John Henry pochylił się, wyciągnął dłonie w stronę rozmówcy, a na jego twarzy pojawiło się coś dziwnego. Ból? Poczucie zdrady?

– Coś ty zrobił?

Ta druga osoba opuściła dłoń i westchnęła ciężko. Przez sekundę myślałem, że to oznaka wyrzutów sumienia.

Przywódca Śródszlaku zapewne pomyślał to samo, bo uniósł dłonie do twarzy, na której wciąż widać było zmęczenie.

W tym momencie ciemna dłoń sięgnęła po trzonek młota.

Wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo się myliłem.

Jedyny wyrzut sumienia, jaki odczuwała ta tajemnicza postać, był związany z tym, co miało nastąpić.

Dłoń nieznajomego uniosła młot wysoko i kaptur peleryny zsunął się z jego głowy. Widziałem go wyraźnie… a wolałbym nie widzieć. Wcześniej myślałem, że to zbroja albo jakiś metal, ale to było coś gorszego. Widziałem to już wcześniej w Alke. I całkiem niedawno w koszmarach sennych. Co noc.

To był kłapiący łeb żelaznego potwora. Kajdanszefowca.

– Johnie Henry! – wrzasnąłem.

Olbrzym skrzywił się i podniósł wzrok. Nasze spojrzenia się spotkały.

– Tristan?

W głośniku telefonu zagrzmiał groźny pomruk, a ja zorientowałem się, że nie powinienem był odwracać uwagi Johna Henry’ego. Rozproszyłem go. Stał się przez to łatwiejszym celem. Obrócił głowę i…

Potwór zamachnął się młotem i opuścił go z furią. Ekran zgasł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: