Tristan Strong wciąż uderza - ebook
Tristan Strong wciąż uderza - ebook
TRISTAN STRONG jest w Nowym Orleanie na zjeździe rodzinnym. Powinien bawić się w najlepsze, wykorzystując ostatnie dni wakacji spędzanych u dziadków. Wkrótce ma wrócić do rodziców w Chicago.
Jednak przepełnia go gniew. Jest wściekły, bo jego przyjaciele z Alke porozrzucani są teraz po świecie, zagubieni i samotni, i on musi ich odnaleźć. Jest wściekły, bo ktoś porywa duchy i przewozi je barkami po Missisipi. Teraz najwyraźniej zaczynają ginąć także dzieci, a nikogo to nie interesuje. Co gorsza, jego zaciekły wróg Król Bawełna grasuje na wolności.
Tristan jest tak wściekły, że aż wybucha ogniem – i to dosłownie. Właściwie wydaje się, że cała magia nadana mu przez bogów działa poza wszelką kontrolą. W dodatku chłopak wszędzie widzi opowieści – traumatyczne fragmenty historii, której nie uczono go w szkole.
Czy Tristanowi uda się zebrać przyjaciół i wziąć się w garść w porę, by raz na zawsze pokonać Króla Bawełnę? A może właśnie ten płonący gniew jest mocą, której potrzebuje?
| Kategoria: | Dla młodzieży |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68181-20-3 |
| Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ludzkie ciało nie powinno wybuchać. To chyba niezgodne z jakimiś zasadami fizyki? Zdaje się, że w zeszłym roku mieliśmy coś o tym w szkole. Może wydam się wam staroświecki, ale przecież ludzie to nie zapałki.
Właśnie dlatego z przerażeniem wpatrywałem się w niewielki, srebrny płomień tryskający z moich knykci.
– Nie podoba mi się to – powiedziałem głosem, który zabrzmiał głucho, jakby z daleka.
Prawdopodobnie nie trzeba było tego mówić. Z kilku powodów. Po pierwsze, już i tak wiele wysiłku mnie kosztowało, by zachować spokój i nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi. Przewodnik raz po raz uciszał nas groźnym spojrzeniem. A wcale nie zachowywaliśmy się głośno! W każdym razie nie głośniej niż inni zwiedzający. Byłem jednak prawie pewien, że płomienie na moim ciele sprowadzą na nas coś więcej niż krzywe spojrzenia.
Tkwiliśmy w tłumie w maleńkim muzeum pełnym fascynujących eksponatów. Dziadek nazywał je Muzeum Farmacji. Spodziewałem się nudnych wystaw, takich jak historia leków na ból głowy czy coś w tym stylu, a tu zobaczyłem stuletnie narzędzia używane do oglądania, opukiwania i mierzenia ludzkiego ciała. Prawdziwy odjazd! Tak czy owak, w muzeum były tłumy. Jakby zeszła się tu cała dzielnica. Dlatego nie chciałem wywoływać paniki z powodu płonącej pięści.
Tak, Strongowie byli w Nowym Orleanie. Ostatnia wycieczka przed powrotem do Chicago na nowy rok szkolny. Miałem mieszane uczucia. Z jednej strony chciałem już wrócić do domu, do swojego miasta, do rodziców. Z drugiej – podobało mi się u dziadka i babci. Objadałem się ciastem z owocami, trenowałem boks, wpadłem do innego świata z potężnymi bogami i zaprzyjaźniłem się z bohaterami legend. Jak to latem.
Wizyty w Nowym Orleanie nie mogłem się doczekać, ale łączyło się z tym kilka spraw. A do tego…
– Co ci się nie podoba? – usłyszałem głos nad lewym ramieniem. – Sztuczna pijawka? No co ty! Przecież to super sprawa. Najwyraźniej w tamtych czasach wtykało się to do…
– Dzięki, Terrence – szepnąłem, zasłaniając płonącą dłoń.
Gdy Terrence szeptał mi do ucha, przewodnik posłał nam gniewne spojrzenie. Odpowiedziałem mu tym samym, na co mężczyzna prychnął i odwrócił głowę. Wtedy mogłem się zająć chodzącą encyklopedią za moimi plecami. Terrence był niskim, chudym chłopakiem z czerwono zakończoną jasną błyskawicą na krótko przystrzyżonych włosach. Był też jedną ze spraw, o których wspominałem.
– Nie chcę więcej wykładów o starożytnej chirurgii – oznajmiłem szeptem. – Proszę.
Wzruszył ramionami i dalej opowiadał jakieś ciekawostki stojącemu obok chłopakowi. Pokręciłem głową. Terrence był moim kuzynem, synem brata mojego taty i drugim powodem, dla którego musiałem zachowywać się jakby nigdy nic. Nasze władze (Nana) uznały, że Terrence potrzebuje kumpla, kogoś do towarzystwa na wycieczkę do Nowego Orleanu. I na kogo padło?
Oczywiście na mnie.
Terrence był w luźnym limonkowym podkoszulku z rysunkiem napiętego bicepsa i napisem: „STRONGOWIE RZĄDZĄ” grubymi, czarnymi literami z przodu, a na plecach z napisem: „CZARNY JEST TĘCZĄ” rozpiętym ponad złączonymi dłońmi w różnych odcieniach brązu. Tak. Brązowy i limonkowy. Przesłanie super! A estetyka? Ble. Ja (niestety) też byłem w takim podkoszulku, podobnie jak cztery czy pięć innych osób w Muzeum Farmacji.
Nietrudno się domyślić, co to za okazja.
Zjazd rodzinny Strongów.
Krewni, których nie widziałem od lat – niektórych nie widziałem nigdy – zorganizowali wspólną wycieczkę. Ciocie, wujkowie, ich dzieci. Spotkałem wujka Jeff-Jeffa z kimś, kogo nazywał swoim emocjonalnym wsparciem (też, o dziwo, o imieniu Jeff-Jeff). Miałem wrażenie, że jedynymi nieobecnymi byli moi rodzice. Nie mogli przyjechać – jakiś problem z samochodem – i mamie bardzo zależało, żebym reprezentował Strongów z Chicago. Moje postępowanie świadczyło o nich. Wiecie, jak to jest. Miałem się zachowywać jak najlepiej i tak dalej.
I tutaj dochodzimy do trzeciego powodu, dla którego musiałem uniknąć awantury. Wykonywałem misję.
Dwa tygodnie temu wróciłem z mojej drugiej wyprawy do Alke, magicznego świata, w którym panowali ludowi herosi tacy jak John Henry, heroiny jak Annie Przewoźniczka, bogowie jak Anansi i Njame i boginie takie jak Mami Wata.
Niestety, była to też moja ostatnia wyprawa. Alke zostało zniszczone i jego mieszkańców dało się uratować tylko w jeden sposób: wplatając historię ich świata w mój świat. Teraz Alkeńczycy byli rozproszeni po kraju, a ja musiałem ich odnaleźć i zadbać o to, by dali sobie radę w obcym dla nich miejscu.
Wykonanie takiego zadania zakrawa o cud, kiedy jest się osobą wyznaczoną do towarzyszenia kuzynowi.
– Co zwiedzamy teraz? – spytał Terrence, kiedy wyszliśmy z muzeum. – Najpierw chętnie bym coś zjadł. – Wyjął telefon i zaczął przeglądać strony z informacjami dla turystów. Wtem zawołał z przejęciem: – Tristan, patrz! Pizzeria, która daje łopatę do pizzy, jeśli się zje całą ich największą pizzę.
Spojrzał na mnie ze zbyt wielką radością w oczach (czyżby to był jakiś objaw chorobowy?), a ja potrząsnąłem głową.
– Mamy tu czekać na dziadka, a potem pójdziemy dalej. – Liczyłem na to, że do hotelu.
Mój telefon zawibrował. Znieruchomiałem na chwilę, nim po niego sięgnąłem. Na szczęście płomień już zniknął z moich knykci, a Terrence wciąż z zapałem studiował reklamę pizzerii. Wyjąłem czarnego smartfona z tylnej kieszeni szortów.
KKO, czyli Komórkowy Kufer Opowieści, był magiczną skrzynią z opowieściami Anansiego. Bóg niebios Njame przeniósł te historie z rzeczywistego kufra do mojego telefonu, a potem uwięził w nim samego Anansiego. To nie powstrzymało pajęczego boga przed szarogęszeniem się i przeszkadzaniem mi na każdym kroku. Plusy tej sytuacji? Anansi okazał się utalentowanym web designerem i dodał różne przydatne aplikacje, łącznie z tą, która pokazywała nam lokalizację Alkeńczyków. Teraz miałem najbardziej zaawansowany smartfon w tym, a może i każdym innym świecie.
Pajęczy bóg wpatrywał się we mnie z ekranu. Z niecierpliwością wskazał mi ikonkę aplikacji Mapy.
– Co się tak guzdrzesz? Musimy ruszać!
– W porządku. Skąd nadszedł alert? – spytałem.
Chciałem mu powiedzieć o płomieniach na moich knykciach, ale akurat w tym momencie przysunął się do mnie Terrence. Obróciłem się, żeby nie zobaczył ekranu KKO. „Gadam przez telefon” – powiedziałem ruchem warg, wskazując na słuchawki w moich uszach. Zmarszczył czoło, lecz zaraz wrócił do rozważań nad smakami pizzy.
– Pospiesz się – ponaglił mnie. – Zawsze chciałem mieć łopatę do pizzy. Mam zamiar zostać kucharzem. Otworzę własną restaurację i będę serwował moją słynną pizzę teriyaki.
Oblizał wargi, a ja się wzdrygnąłem. Niektóre upodobania kulinarne powinny pozostawać prywatną sprawą.
Spojrzałem na Anansiego.
– No więc? Dokąd mam wysłać Njamego?
Byłem tylko dwunastolatkiem. Nie mogłem włóczyć się samotnie po kraju w poszukiwaniu każdego Alkeńczyka. Ale bóg niebios mógł.
Anansi pokręcił głową.
– Nie słuchasz. Tutaj, parę ulic dalej. Jakiś Alkeńczyk potrzebuje pomocy w Dzielnicy Francuskiej!
Gwałtownie zaczerpnąłem tchu. Tak! Mogliśmy sami to załatwić! Musiałem tylko uwolnić się od Terrence’a, a wtedy…
Nagle oczy mnie zapiekły.
Nie umiałem tego wyjaśnić. Przymknąłem powieki. Potarłem. Mrugnąłem kilka razy, ale to nie przechodziło. Obróciłem się, żeby spytać Terrence’a, czy coś mi wpadło do oczu, i wtedy zobaczyłem starego znajomego. Gwizdał, idąc ulicą w przeciwnym kierunku.
Wysoki.
Schludnie ubrany.
Zły.
Król Bawełna przechadzał się po Dzielnicy Francuskiej i nikt nie zwracał na niego uwagi.
Tak jak ja to widzę, nikomu nic nie jest dane. Ani łatwe życie. Ani szczęśliwe zakończenie. Nic. Nauczyłem się tego od dziadka. Życie spada na nas gwałtownie, prędko, jak grad szybkich prostych i sierpowych. Czasami jedynym, co możemy zrobić, jest przyjmowanie tych ciosów i utrzymywanie się na nogach.
W dodatku nie każda historia jest logiczna i uporządkowana. Zdarza się, że brakuje stron, wyrwanych przez siły, nad którymi nie jesteśmy w stanie panować. Zdarza się, że czarny charakter odnosi zwycięstwo. Zdarza się, że czarny charakter odnosi miażdżące zwycięstwo. I nie na każde pytanie można uzyskać odpowiedź. Chodzi mi o to, że są setki opowieści, które codziennie rozgrywają się bez naszej wiedzy, a ich szczegóły nigdy nie ujrzą światła dziennego, bo albo nie będziemy w stanie, albo nie będziemy chcieli ich odszukać. A więc cóż począć, zakończenie tej historii na zawsze pozostanie zasłonięte.
Chyba że pojawi się ktoś, kto spróbuje je opowiedzieć. Spróbuje wydobyć odpowiedzi, dać ludziom jakieś podsumowanie. To moja rola jako Anansesema: poszukiwać historii, rejestrować je i opowiadać. Nie prosiłem o tę funkcję – to funkcja wybrała mnie, gdy przebywałem w Alke. Właściwie w ogóle nie chciałem tej fuchy. Myślałem, że się do tego nie nadaję. Myliłem się. I chociaż robiłem, co mogłem, żeby się od tego wymigać, magia opowieści za nic miała moje protesty. A ponieważ to przeze mnie postaci z opowieści były teraz porozrzucane po całym globie, tylko ja mogłem opowiedzieć ich historie.
Moja babcia wyraziła to chyba najlepiej w pierwszych dniach po naszym powrocie do tego świata. Leżała w łóżku, by odzyskać siły po ciężkich przeżyciach, i rozmawialiśmy o Alke. I o opowieściach. Kiedy wspomniałem, że ciężko mi znaleźć siły, by opowiadać o świecie, który zniszczyłem, popatrzyła na mnie ponad nową narzutą, którą właśnie dziergała.
– Musisz odnaleźć tętno opowieści, kochanie – powiedziała. – Pozwól, żeby jej rytm bił jak serce, i trzymaj się tego rytmu, gdy już go złapiesz. Nie zmieniaj go, choćby ci wmawiano różne rzeczy. Nawet gdyby nazywali cię kłamcą albo samolubem albo mówili, że masz szczęście, że tu jesteś, albo że skoro ci się tu nie podoba, powinieneś wyjechać – bez względu na wszystko nie trać tego tętna. Zwłaszcza w takich chwilach opowiadaj historie.
„Opowiadaj historie”. Właśnie to chciałem robić. Ale jak, kiedy Król Bawełna, ten upiór, który zniszczył wszystko w Alke, teraz miał dostęp do mojego świata? Musiałem go powstrzymać.
– Mniam, mniaaam!
Wsunąłem telefon do kieszeni i już miałem ruszyć za Bawełną, gdy dziadek wyszedł z baru z owocami morza o kilka bram od Muzeum Farmacji. Idąc energicznym krokiem, oblizywał palce, co w naszej rodzinie oznaczało „dobre jedzenie”. Za nim szła babcia, która doskonale znała jego słabość do smażonych małży. Dziadek niósł kilka toreb z daniami na wynos, a Nana go strofowała.
– Walterze, zatrzymywałeś się w każdej restauracji ze smażonymi małżami. Nie powinieneś ich jeść! Co zamierzasz z nimi robić, będziesz je sadził?!
Nim zdążyłem się odsunąć, zauważyła Terrence’a i mnie i skierowała dziadka w naszą stronę. Dziadek nie uniósł wzroku znad małży. Zjadł kilka, cmoknął i westchnął z zachwytem, po czym zawinął papierową torbę i otworzył inną. Czułem się, jakbym obserwował wiewiórkę jedzącą orzechy, tyle że ta konkretna wiewiórka potrafiła zadać podstępny prawy sierpowy i położyć przeciwnika na deskach.
– Mniam, zaraz wam wszystko powiem o tych małżach! – zawołał dziadek, gdy do nas podeszli.
Przewróciłem oczami. Zawsze kiedy zaczynał zdanie od „zaraz wam wszystko powiem”, wiedziałem, że nieprędko ruszymy z miejsca. Równie dobrze moglibyśmy rozścielić śpiwory i włożyć piżamy, bo zanosiło się na dłuższy postój. Niewiele rzeczy wzbudzało w Walterze Strongu tyle emocji, co chrupiące, dobrze wysmażone małże. Co byłoby w porządku każdego innego dnia (to nie jest do końca prawda, ale co ja, zwykły dwunastolatek, miałem zrobić?), lecz nie w chwili, gdy Bawełna grasował na wolności.
Moja kieszeń dwukrotnie zawibrowała. Sprawdziłem, czy dziadek jest zajęty (to było łatwe, bo miał zamknięte oczy i wgryzał się w kolejnego małża). Dziadek nie znosił, gdy często zerkałem na telefon. Tymczasem Terrence opowiadał babci o pizzerii.
W zwyczajny dzień Anansi miał zaraźliwy uśmiech i błysk w oku. Nigdy nie było wiadomo, czy cię poprze, czy coś knuje za twoimi plecami. Był Prządnikiem, władcą wszystkich opowieści, od prawd po zmyślenia, i jego imię stanowiło część mojego tytułu Anansesema. Jednak w tym momencie pajęczy bóg wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle.
Wsunąłem do ucha jedną słuchawkę i usłyszałem jego głos, zazwyczaj śpiewny i melodyjny, a tym razem napięty i pozbawiony energii.
– No to jak, idziemy czy nie?
Rozejrzałem się po zatłoczonej ulicy pełnej turystów takich jak ja i moi dziadkowie. Zbliżał się wieczór, ale słońce Luizjany prażyło, jakby siłę jego promieni wzmacniało szkło powiększające. Podkoszulek (tak, tak, ten limonkowy) oblepiał mi plecy, czarne szorty ciążyły niczym wór kamieni, a nowe czarne trampki („To już druga para, którą ci kupujemy” – narzekał dziadek) kleiły się do stóp, jakby guma podeszew się roztapiała.
Gdziekolwiek spojrzałem, ludzie się śmiali, żartowali, robili zakupy, jedli, tańczyli i pogodnym nastrojem wypełniali ten chyba najbardziej tętniący życiem zakątek w całym kraju. Z Bourbon Street o kilka przecznic dalej dobiegały dźwięki muzyki, na Canal Street zaczynały błyszczeć światła kasyn. Spacerujący dorośli, młodzież i dzieci mieli pod nosami, na wargach i palcach ślady cukru pudru po zjedzeniu gorących beignetów i gdybym nie wiedział, że jest inaczej, mógłbym pomyśleć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
A jednak gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku krążył cień. Bawełna. Był w pobliżu i czekał na odpowiedni moment do ataku.
– Jeszcze nie – odpowiedziałem Anansiemu. – Ale…
– Czas goni, Tristanie! Musimy ruszać! – zawołał. Słyszałem rezygnację w jego głosie, jakby wiedział, jaka odpowiedź padnie.
– Tak, ale… tu jest cała moja rodzina.
Anansi nie zareagował, a kiedy spojrzałem na KKO, zobaczyłem, że siedzi oparty plecami o krawędź ekranu, skulony i zrezygnowany. Zbyt późno zdałem sobie sprawę z tego, co powiedziałem. Otworzyłem usta, żeby coś dodać, lecz żadne słowa nie mogły zwrócić mu rodziny – szczególnie syna – całej i zdrowej, więc się nie odezwałem. Czasami wyrazy współczucia nie łagodzą bólu, a tylko pogarszają sprawę.
– Hej, co to za mina? – odezwał się dziadek za moimi plecami.
Ściskał kolejny pojemnik z małżami, jakby to było niemowlę, lecz w jego spojrzeniu widać było troskę. Nana rozmawiała z Terrence’em kilka kroków dalej. Pochylali się nad telefonem, wybierając następny cel dla naszej podgrupy Strongów.
– Wyglądasz, jakby cię dosięgnął niespodziewany cios. Jak najlepiej się bronić, żeby to się nie powtórzyło?
Parsknąłem, chociaż to wcale nie było śmieszne. Dziadek w każdej sytuacji stosował bokserskie analogie i kiedy tylko mógł, sprawdzał moją wiedzę o tym sporcie. Historia, teoria, techniki – co tylko się dało. Pozwalał mi wrócić do przerwanego zajęcia dopiero wtedy, gdy właściwie odpowiedziałem na jego pytania.
Gdyby była tu Gumowa Mała, pewnie nazwałaby to dziadkwizem. Uśmiechnąłem się, lecz zaraz znowu spoważniałem. Ta mała, pyskata przechera także gdzieś zaginęła. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek to powiem (a jeśli ktoś jej to przekaże, będę mu bezustannie śpiewał pod oknem Balladę o Gumowej Małej), ale tęskniłem za tym kleistym potworkiem.
– No więc? – dziadek nie dawał za wygraną.
Westchnąłem, wbiłem wzrok w mijających nas przechodniów i próbowałem wygrzebać cokolwiek z głębi umysłu.
– Zrobić unik?
– Już za późno. Już cios cię dopadł i nic nie zrobisz przez co najmniej minutę.
– Zachować czujność? Mieć oczy dookoła głowy?
Dziadek wydął wargi.
– Lepiej, ale to jeszcze nie to. Zastanów się. Czasami przeciwnik zdobędzie przewagę i będzie zadawał cios za ciosem. Takie ciosy będą padać jeden po drugim. Zwalą cię z nóg. Oszołomią. Jak możesz się bronić przed takim gradem uderzeń? Jak reagować?
Próbowałem coś wymyślić, ale w tym momencie zawibrował mój telefon. Trzy razy z rzędu. To nie był sygnał od Anansiego. To był alert.
– Tristanie.
Głos dziadka wyrwał mnie z zamyślenia. Staruszek obładował mnie pudełkami i torbami, po czym obie dłonie położył mi na ramionach. Przyciągnął mnie do siebie i przytulił. Nie mogłem go objąć z pełnymi rękami, zresztą i tak byłem zbyt zaskoczony.
– Czasem – powiedział, mocno mnie ściskając – musisz tylko się trzymać. Mocno przywrzeć do przeciwnika i złapać oddech. Świat da ci porządny wycisk, synu. Trzymaj się i nie puszczaj, póki możesz walczyć. Słyszysz?
– Taaak. – Jego koszulka tłumiła mój głos.
Niekiedy zapominałem, że dziadek został brutalnie wciągnięty do świata Alke, kiedy Niedźwiedź – pod toksycznym wpływem upiornego Króla Bawełny – zaatakował farmę i porwał babcię. Czy dziadek czuł się bezradny, gdy zniknęliśmy? Jak po niespodziewanym ciosie?
KKO znowu zawibrował. Dziadek westchnął i odsunął się o krok.
– Chłopcze, kto to się tak do ciebie dobija? Powiedz tym fantastom, żeby dali ci spokój.
– Nie, dziadku, nie, nie, nie – burknąłem. – To nie fantaści, tylko followersi.
– Jak chciał, tak zwał. Powiedz im, żeby się odczepili. – Dziadek odebrał swoje torby z małżami i wsunął kilka złocistobrązowych przysmaków do ust. Przeżuwał ze złością. – Próbuję tutaj uczyć, a ty, Panie Popularny, nie możesz się skupić. No dalej, odpowiedz im. Nie będę ci przeszkadzał.
Uśmiechałem się, wyjmując telefon.
– To nie tak, dziadku. Muszę tylko coś sprawdzić…
– Tristan, uważaj! – w słuchawce, która wciąż tkwiła w moim uchu, rozległ się krzyk Anansiego, chociaż KKO wyrwano mi z ręki.
Obróciłem się i zobaczyłem dzieciaka wbiegającego w tłum.
– Hej! – zawołałem.
– Tristanie… – zaczął dziadek, ale ja już biegłem za złodziejem.
– Chodź, dziadku! – krzyknąłem, nabierając rozpędu.2 NOWA MISJA
Przedzieranie się przez tłumy turystów w pościgu za złodziejem przyprawiło mnie o ból głowy. A może ten ból spowodowany był uderzeniem łokcia w czoło, gdy jakaś kobieta próbowała potrząsać ciałem w rytm ulicznej kapeli. W jednej chwili zobaczyłem gwiazdy i wiedziałem, że ten jej niezbyt taneczny krok będzie mnie prześladował w najbliższych dniach.
Dziadek trzymał jedną rękę na moim ramieniu, kiedy przeciskaliśmy się przez tłum. Dalej natknęliśmy się na zbiorowisko, przez które nie mogłem się przebić.
– Widziałeś, kto ci to wyrwał?
Podskakiwałem, żeby zobaczyć coś ponad głowami.
– Nie, był za szybki – odparłem z grymasem. – Musi gdzieś tu być.
Przez chwilę obserwowaliśmy okolicę, ale ciężko było coś wypatrzyć w tym tłumie. Po mojej lewej stronie ciągnął się długi sznur ludzi, który znikał za rogiem. Z otwartych drzwi restauracji unosił się aromatyczny zapach. Ślinka mi pociekła i z żalem obróciłem się w drugą stronę. Innym razem – obiecałem sobie. Innym razem.
Po przeciwnej stronie ulicy dwaj chłopcy wystukiwali skomplikowany, lecz wpadający w ucho rytm na „ulicznej perkusji” – kilku odwróconych wiadrach, dwóch plastikowych pojemnikach i starej donicy – trzeci grał na harmonijce ustnej, a czwarty na mosiężnej trąbce. Ten rytm tak się do mnie przyczepił, że już po chwili przyłapałem się na tym, że miarowo kiwam głową i uderzam się palcami po udach. W końcu westchnąłem i zrezygnowałem z poszukiwań złodzieja.
– Niestety, dziadku, chyba go zgubiłem.
Dziadek burknął i wsunął do ust kolejnego małża.
– Nie powinienem tego jeść – wymamrotał do siebie. – Twojej babci by się to nie spodobało.
Uniosłem brew. Walter Strong zachowuje się nieodpowiedzialnie? Niemożliwe.
W tym momencie dziadek podniósł wzrok i dostrzegł uśmieszek na mojej twarzy. Spojrzenie, które mi posłał, mogło ciąć szkło.
– Uważaj, gdzie patrzysz. Podobno jesteś przywódcą, więc prowadź. Popytaj ludzi. Może tych trzech, którzy tak hałasują?
Znieruchomiałem.
– Jak to „trzech”? Jakich „trzech”?
Dziadek spojrzał na mnie zdumiony i wskazał nadgryzionym małżem na perkusistów i tego, który grał na harmonijce po drugiej stronie ulicy.
– Ci tam.
Obróciłem się. Czwartego chłopaka już nie było i nagle – zbyt późno – zrozumiałem, że on tylko udawał członka grupy. Bąknąłem coś pod nosem i ruszyłem w pogoń. Minąłem muzykantów i wbiegłem w ciemną boczną uliczkę za nimi.
– Chodź, dziadku! Musimy go dogonić!
– Czekaj… Moje małże!
Biegłem ulicą, wymijając samochody, które posuwały się powoli w korku. W końcu się zatrzymałem. Dziadek sapał za moimi plecami, kręcąc głową.
– Wiesz, że nie mogę jeść w biegu. Znowu go zgubiłeś?
Sfrustrowany wbiłem pięść w otwartą dłoń. Gdzie on się podział?
Coś syknęło i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że to dźwięk wydobywający się z moich ust. Byłem tak blisko, tak blisko odnalezienia przyjaciół, ale zawiodłem.
– Przykro mi, dziadku – mruknąłem. – Chyba biegliśmy na próżno.
– Poczekaj chwilę. Jeszcze się nie poddawaj. – Znowu nabrał powietrza w płuca, a potem wyprostował się i zaczął rozglądać. – Już raz dałeś się oszukać, nie zaszkodzi wszystko dobrze sprawdzić, żeby to się nie powtórzyło. Powiedz, jak on był ubrany. Może go jeszcze wypatrzymy.
Westchnąłem i próbowałem wydobyć obraz chłopaka z pamięci.
– A więc… miał podkoszulek, spodnie na szelkach… czapkę, taką, jakie dziadek często nosi. I dźwigał jakiś instrument. Chyba saksofon. Nie, trąbkę! – Mówiąc, obserwowałem chodnik. Nagle poczułem dłoń dziadka na ramieniu.
– Trąbkę?
Potaknąłem.
Dziadek wydął wargi i wskazał podbródkiem dużą łukową bramę po przeciwnej stronie Rampart Street.
– Sprawdźmy jeszcze jedno miejsce, park Louisa Armstronga. Trębacze lubią się tam spotykać.
Przez chwilę obserwowałem bramę wejściową, a potem obróciłem się z powrotem ku dziadkowi, który właśnie wyrzucał puste torby po smakołykach, by ruszyć w stronę przejścia dla pieszych. On naprawdę pochłaniał te małże. Pokręciłem głową i pobiegłem za nim.
– Park jest jeszcze otwarty? Nie zamykają go na noc?
Dziadek podszedł do bramy i popchnął ją. Jedno skrzydło się otworzyło.
– Jeszcze nie zamknęli. – Uśmiechnął się do mnie. – Mamy trochę czasu. No chodź, chcesz odzyskać telefon czy nie?
Nie mogłem zmarnować tej szansy. Miałem nadzieję, że gdzieś w parku Louisa Armstronga jest trębacz z moim KKO i im szybciej go znajdę, tym szybciej zdołamy uratować zagubionych Alkeńczyków, a potem będę mógł skupić się na ściganiu Bawełny.
Congo Square.
Tak nazywała się polana, na którą weszliśmy. Tablica obok ścieżki wyjaśniała, że w tym miejscu kiedyś spotykali się czarni niewolnicy. Tutaj wymieniali się informacjami. Wspólnie śpiewali. Dzielili się otuchą i nadzieją.
Rozejrzawszy się, zauważyłem, że teraz w tym miejscu tańczyły duchy.
Poważnie. Gdziekolwiek spojrzałem, zjawy w odświętnych strojach wykonywały takie wygibasy, że od samego patrzenia czułem skurcze łydek. W pierwszej chwili myślałem, że to żywi ludzie, lecz gdy przypadkiem przeszedłem przez jakiegoś przodka tańczącego two-stepa, szybko zmieniłem zdanie. Jakaś para podrygiwała do jazzowych rytmów, dziecko tańczyło fokstrota. A jakby tego było mało, nagle jak na zawołanie wszyscy ustawili się w rzędy i zaczęli taniec grupowy. Pomyślałem, że przyjęcia organizowane przez moich rodziców przy grillu nie umywają się do tego.
– Czy dziadek to widzi? – spytałem.
Nie odpowiedział, co uznałem za zaprzeczenie. W przeciwieństwie do mnie nie miał koralika Isihlangu, który dawał zdolność widzenia duchów. Ale przecież… ja nie uruchomiłem mojego. Jakim więc cudem to wszystko widziałem?
– Tristan… – zaczął dziadek.
Byłem skupiony na przedzieraniu się między duchami i nie usłyszałem, co jeszcze powiedział. Wyminąłem kobietę z niemowlęciem na ręku, przecisnąłem się obok pary delikatnie kiwającej się na boki. Matka i ojciec trzymali się za ręce, a przed nimi stało czworo dzieci, od najmłodszego do najstarszego, dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Nikt z nich nie zwracał na mnie uwagi. Byłem niczym duch nawiedzający ich świat. To bardzo niepokojące uczucie.
Wtedy go zobaczyłem – chłopaka z Dzielnicy Francuskiej. Z trąbką przy ustach, z zamkniętymi oczami szedł przez tłum duchów. Pomyślałem, że on też może być duchem, lecz w pewnym momencie kopnął kamień, który potoczył się przez polanę. Szedł w moją stronę, jego palce naciskały zawory, policzki wydymały się, a z trąbki wydobywała się smutna melodia, która przyciągała uwagę duchów. Chłopak był coraz bliżej. Przechyliłem się, by chwycić go za rękę.
Zatrzymał się przede mną, opuścił trąbkę i otworzył oczy.
– Tristan Strong. Ça va? Ona mówiła, że tu będziesz – powiedział, patrząc prosto na mnie. – Mówiła, że chce się z tobą spotkać osobiście, ale teraz nie ma na to czasu. Chodź za mną, s’il te plaît. Oni idą po dzieci.
Zamarłem.
– Yyy…
Zatrzymał się i położył trąbkę na ziemi. Potem zdjął czapkę i wysypały się z niej maleńkie warkoczyki, które opadły mu – jej? – na ramiona.
– Jesteś dziewczyną! – zawołałem zaskoczony.
On… to znaczy ona uśmiechnęła się i wetknęła czapkę do tylnej kieszeni spodni.
– Wspominała, że czasem powoli kojarzysz fakty. Chyba miała rację. No ale… mówiłam ci. Idą po dzieci, także te wasze, nowo przybyłe. Chcą je porwać. Pomożesz czy będzie musiała znaleźć kogoś innego?
Kręciłem głową zdezorientowany.
– Co to za „ona”? I kim są „oni”? I kim jest…
Nie zdążyłem dokończyć. Dziwaczna dziewczyna wyrzuciła z siebie strumień słów pełnych irytacji w nieznanym mi języku, po czym podeszła do mnie i pomachała mi przed oczami KKO.
– Jeśli chcesz to odzyskać, chodź za mną.
Obróciła się i ruszyła szybkim krokiem w stronę wyjścia z parku. Poszedłem za nią i nagle przypomniałem sobie o dziadku. Zatrzymałem się i obróciłem w jego stronę.
– Ta dziewczyna odda mi telefon – powiedziałem. – Tylko najpierw chce nam coś pokazać.
Zawahał się, a potem gestem kazał mi iść.
– Idź beze mnie. Coś mi się zdaje, że te zjedzone małże będą chciały powrócić. Zresztą hotel i tak jest w tamtym kierunku. Tylko się pospiesz, dobrze?
Skinąłem głową i pobiegłem za dziewczyną. Odkąd uratowałem babcię, dziadek darzył mnie większym zaufaniem. Miałem tylko nadzieję, że go nie zawiodę, bo nie wiedziałem, co mnie czeka.
– Z życiem, chłopcze, z życiem. Ja tu mogę umrzeć!
Co było najgorsze w ściganiu dziewczyny, która ukradła mi telefon? Wysłuchiwanie komentarzy Anansiego, który krytykował wszystkie moje wysiłki. Serio! Można by sądzić, że będzie trochę milszy wobec kogoś, kto go ratuje ze szponów obcych.
Biegliśmy bocznymi uliczkami, by w końcu wrócić do Dzielnicy Francuskiej. O ile dogonienie dziewczyny wcześniej było trudne, o tyle teraz wydawało się wprost niemożliwe. W ciągu ostatnich trzydziestu minut tłum na ulicach jeszcze zgęstniał i teraz, przy zachodzącym słońcu, można było odnieść wrażenie, że wszyscy w Nowym Orleanie – a nawet w całym stanie Luizjana – próbują się wcisnąć w ten niewielki skrawek przestrzeni.
Ugrzązłem więc, próbując ratować niewdzięcznego boga cwaniaka uwięzionego w magicznym telefonie, który zawierał jedyne wskazówki o miejscach pobytu Alkeńczyków.
A niektórzy twierdzą, że nie umiem się bawić.
– Tristanie – usłyszałem głos Anansiego w słuchawkach, wciąż połączonych z komórką. Alkeńska łączność była niewiarygodna. – Wybawiłem swoje imię od zapomnienia szybciej, niż ty mnie ratujesz. Wybawiłem…
– Wybaw mnie od słuchania tych narzekań i zamilcz wreszcie! – burknąłem.
Jakaś kobieta z pięcioma sznurami korali Mardi Gras i w pióropuszu na głowie spojrzała na mnie, jakbym mówił do niej, a potem zmarszczyła czoło i poszła dalej, prychając z oburzeniem. To ja powinienem być oburzony – kto nosi tylko pięć sznurów korali naraz? Powinna mieć ich już co najmniej piętnaście.
Nie przestawałem ścigać tajemniczej dziewczyny. Byłem sfrustrowany – w każdej upływającej sekundzie Bawełna na pewno gdzieś tam siał spustoszenie. Musiałem to zakończyć, i to szybko.
Mijaliśmy sklepy z bibelotami, restauracje i bary pełne gości. Mijaliśmy zamknięte muzea i grupy duchów i miałem ochotę krzyczeć do turystów, że są otoczeni przez takie nieziemskie towarzystwo… ale musiałem pędzić dalej. Biegliśmy wąską uliczką obok ogromnej katedry St. Louis prosto na Jackson Square. Kiedy dziewczyna wpadała na przechodniów, zdawali się ją ignorować, ja zaś co kilka sekund musiałem wołać: „Przepraszam!”. Wydawało mi się, że ten bieg nie ma końca.
Przebiegliśmy przez szeroką ulicę i kiedy moje płuca już miały odmówić współpracy, dziewczyna zatrzymała się pośrodku rozległego pola nad rzeką Missisipi. Przeskoczyłem przez łańcuchy i podszedłem do niej, a wtedy zauważyłem tablicę z napisem: „PARK ARTYLERYJSKI”.
– Usłyszysz je, jeśli uważnie posłuchasz – powiedziała, patrząc na rzekę.
Nie obróciła się w moją stronę, nawet gdy przysunąłem się do niej na odległość kilku kroków. Odgłosy miasta za nami ucichły. Od rzeki wiał łagodny wiatr, przynoszący chłód.
– Kim jesteś? – spytałem.
– Może po prostu spróbuj złapać KKO? – szepnął mi Anansi do ucha, ale go zignorowałem. Coś się tu działo, coś dziwnego, a jeśli czegokolwiek nauczyłem się tego lata, to na pewno tego, że należy zwracać uwagę na wszystko, co odbiega od normy.
– Mam na imię Seraphine – powiedziała z ledwie wyczuwalnym francuskim akcentem. Jej warkoczyki zatrzepotały, gdy obróciła głowę w moją stronę. Chwilę później znowu wpatrywała się w rzekę.
Ciekaw byłem, na co tak patrzy, więc spojrzałem w tamtym kierunku. Zobaczyłem dużą barkę na horyzoncie. Jedną z tych, które przewożą towary. Ta wyglądała na załadowaną po brzegi.
Seraphine zerknęła na mnie z ukosa i wróciła do obserwowania łodzi. Sprawiała wrażenie sfrustrowanej, jakby spodziewała się czegoś więcej i się rozczarowała.
– Mówiła, że bez wahania ruszałeś na pomoc przyjaciołom. Jeśli zależy ci na uratowaniu dzieci chociaż w połowie tak, jak ci zależy na tym telefonie, to może mamy szansę.
Podszedłem bliżej, próbując rozgryźć sens jej słów.
– My?
– Ty i ja. Tak powiedziała.
Zrobiłem jeszcze jeden krok w jej stronę.
– Seraphine, nie wiem, co… albo kto ci to powiedział, ale naprawdę muszę odzyskać ten telefon. To… bardzo ważne.
– Bo w środku jest ten bóg, n’est-ce pas?
– Ja… Tak. Ale skąd wiesz?
Uśmiechnęła się.
– Ona uważa za swój obowiązek znać wszystkie dzieci, które zjawiają się w mieście, tak samo jak osoby obdarzone mocą. A tak się składa, Tristanie Strong, że ty należysz do obu grup. Kiedy mi powiedziała, że tu przybyłeś, wiedziałam, że ty i Anansi będziecie w stanie mi pomóc. Musimy uratować moje rodzeństwo. Te potwory… sprowadzają tutaj dzieci i tu je ładują. Robią to przy akompaniamencie pieśni duchów, żeby zagłuszyć dziecięce krzyki.
– Ładują?
Dziwna dziewczyna z Nowego Orleanu wskazała na barkę.
– Na tamtą łódź.
Pokręciłem głową.
– Przykro mi. Kto porywa dzieci i dlaczego? Dzwoniłaś na policję? Do FBI?
– Oni nie mogą pomóc. Nie, to musimy być my.
Nachyliłem się i delikatnie wyjąłem KKO z uścisku Seraphine. Nawet tego nie zauważyła, tak bardzo była skupiona na rzece. Zacząłem powoli się cofać, ponaglany przez Anansiego.
– Przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale naprawdę powinienem odnaleźć dziadka, zanim wykupi wszystkie małże w całej dzielnicy. Miło było cię poznać, Seraphine, ale nigdy już…
– Myślałam, że chcesz pomóc swoim przyjaciołom.
Zawahałem się.
– Jak to?
– Twoi przyjaciele. Ten z kamieniami. Taka mała wściekła. I miła dziewczyna z buławą.
Anansi znieruchomiał na ekranie KKO.
– Kamienie?
– Miła dziewczyna… to znaczy… dziewczyna z buławą? – zapytałem jednocześnie z nim.
Seraphine skinęła głową, po czym pogrzebała w kieszeni i wyjęła notes. Rzuciła nim we mnie. Złapałem go i oblałem się rumieńcem, widząc zapisany na kartce jej numer telefonu. Między kartkami było coś jeszcze: kamień. Szybko wsunąłem notes do kieszeni, żeby Anansi się ze mnie nie naśmiewał… ale on milczał. Wpatrywał się w kamień w mojej dłoni. Gdy lepiej się mu przyjrzałem, powietrze uszło ze mnie, jakby przebito mi płuco. Anansi przyjął to jeszcze gorzej: opadł na dół ekranu i objął ramionami wszystkie sześć nóg.
To był gładki, idealnie okrągły kamień. Czarny ze srebrno-złotymi plamkami.
Junior był tutaj! I Ayanna, i Gumowa Mała! Ale gdzie są teraz?
Jakby usłyszała to pytanie, Seraphine wskazała na barkę.
– Nie zostało nam wiele czasu. Mówiła, że twoi przyjaciele wchodzą w pułapkę. Jeśli mamy działać, to teraz, Tristanie Strong.
Anansi spojrzał mi w oczy. Wszystkie ślady cwaniaka dowcipnisia zniknęły, pozostawiając jedynie twardy wzrok boga. Albo ojca.
Westchnąłem, a potem skinąłem głową i popatrzyłem na Seraphine. Bawełna mógł poczekać… Na razie.
– Co mamy zrobić?