- promocja
Triumf Endymiona - ebook
Triumf Endymiona - ebook
Kontynuacja "Hyperiona", "Upadku Hyperiona", i "Endymiona".
Od upadku Hegemonii większością planet rządzi Kościół katolicki wraz z tajemną organizacją Pax. Okazuje się jednak, że nowej władzy zagraża Enea, która ma się stać nowym mesjaszem ludzkości. Ścigani przez wszechwładny Pax dziewczynka i jej ochroniarz Raul Endymion przemierzają czas i przestrzeń, by w końcu trafić na Ziemię ukrytą poza naszą galaktyką przez tajemniczą siłę...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66065-82-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
które same się uwieczniają.
– Norbert Wiener, Cybernetics,
or Control and Communication
in the Animal and the Machine
Uniwersalna natura formuje z uniwersalnej substancji – jak z wosku – konia. Kiedy koń się zużyje, ten sam materiał zostaje użyty do stworzenia drzewa, potem człowieka, potem jeszcze innego obiektu; każda z tych rzeczy trwa tylko chwilę. Jednakże naczynie nie cierpi, gdy zostaje stłuczone, tak jak i nie cierpiało będąc całością.
– Marek Aureliusz, Rozmyślania
Oto jest palec Boży, przebłysk woli wszechmocnej,
Istniejącej poza prawami, które stworzyła, i oto są!
Nie wiem wszak, czy poza tym jednym człowiek godzien jest takiego daru,
By z trzech dźwięków nie czwarty utworzyć, lecz gwiazdę.
– Robert Browning, Abt Vogler
Gdyby słowa moje były nie dość jasne, czego się obawiam, wrócę do miejsca, w którym zacząłem te rozmyślania – a rozpocząłem od opisania, jak okoliczności kształtują człowieka... Czym są okoliczności, jeśli nie sprawdzianem jego serca? Czymże zaś są takie sprawdziany? Czymś, co wzmacnia i zmienia jego naturę. A czym jest odmieniona natura człowieka, jak nie jego duszą? A czym była dusza, zanim zstąpiła na świat i doświadczyła owych sprawdzianów, zmian i udoskonaleń? Intelektem... bez tożsamości. Jakże więc uformować tę tożsamość? Poprzez medium, jakim jest serce? Jak serce ma stać się tym medium, jeżeli nie dzięki okolicznościom?
Sądzę zatem, że powinieneś dziękować swoim gwiazdom, iż nie obdarzyły mnie nazbyt lotnym piórem...
– John Keats w liście do bratarozdział 1
– Umarł papież! Niech żyje papież!
Zawołanie poniosło się echem po całym watykańskim dziedzińcu San Damaso. Przed chwilą w papieskich apartamentach odkryto martwe ciało Ojca Świętego Juliusza XIV. Głowa Kościoła odeszła we śnie. Wystarczyło ledwie kilka minut, by wieść obiegła cały zespół zestawionych bez ładu i składu budynków, wciąż jeszcze nazywany Pałacem Watykańskim. Następnie, z prędkością płomienia pożerającego czysty tlen, rozeszła się na pozostałe części Watykanu. Rozpaliła kompleks biurowy, skokiem iskry pokonała Bramę św. Anny, poniosła ogień do Pałacu Apostolskiego i sąsiedniego Pałacu Rządowego, trafiła do zebranych w bazylice św. Piotra tłumów, przez co nawet odprawiający mszę arcybiskup zmarszczył surowo czoło, odwrócił się przez ramię i spojrzał karcąco na poszeptujących między sobą – w trakcie obrzędu! – wiernych. Następnie wiadomość opuściła bazylikę, przekazana przez wychodzących znacznie liczniejszej ciżbie stłoczonej na placu św. Piotra. Osiemdziesiąt lub nawet sto tysięcy turystów i funkcjonariuszy Paxu zareagowało na nowinę niczym osiągający masę krytyczną ładunek plutonu. Nastąpiła eksplozja.
Po przekroczeniu głównej watykańskiej bramy przeznaczonej dla ruchu kołowego – tak zwanego Łuku Dzwonów – wieść o śmierci papieża wciąż przyśpieszała. Niezadowolona z osiągnięcia prędkości elektronów, a następnie prędkości światła, wystrzeliła ostatecznie z powierzchni Pacem z prędkością statków kosmicznych wyposażonych w napęd Hawkinga – tysiąc razy szybciej niż porusza się światło.
Nieco bliżej, tuż za starożytnymi murami Watykanu, w wilgotnym i ponurym Zamku Świętego Anioła, w którego kamiennych trzewiach będących w przeszłości mauzoleum Hadriana rozgościły się obecnie biura Świętego Oficjum, rozszalały się dzwonki telefonów i komlogów. Przez cały ranek grzechotały paciorki różańców i szeleściły wykrochmalone sutanny – watykańscy urzędnicy śpiesznie wracali do biur, gdzie pobierali z sieci zakodowane wiadomości i oczekiwali na polecenia i decyzje zwierzchników. Osobiste komunikatory ćwierkały, popiskiwały i wibrowały w kieszeniach mundurów oraz implantach tysięcy przedstawicieli paksowskiej administracji, najwyższych oficerów sił zbrojnych, polityków i reprezentantów Mercantilusa. Nim od znalezienia martwego ciała papieża upłynęło trzydzieści minut, wiadomość dotarła już do wszystkich mediów na Pacem. Agencje przygotowały zrobotyzowane kamery holograficzne, rozpostarły nad planetą szeroki wachlarz satelitarnych przekaźników, oddelegowały do watykańskiego biura prasowego najlepszych dziennikarzy i zastygły w oczekiwaniu na rozwój wypadków. W międzygwiezdnym społeczeństwie, w którym Kościół dzierżył władzę równą niemal absolutnej, prasa nie tyle spodziewała się niezależnego potwierdzenia wstrząsającej nowiny, ile oficjalnej zgody na samo jej zaistnienie.
Dwie godziny i dziesięć minut po odkryciu zwłok Juliusza XIV Kościół potwierdził ów fakt mocą oświadczenia wydanego przez watykańskiego sekretarza stanu, kardynała Lourdusamy’ego. Dosłownie sekundy wystarczyły, by nagranie wystąpienia zostało przesłane do wszystkich rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych na rojnej i gwarnej Pacem. Dosłownie cała planeta – ponad pół miliarda noszących krzyżokształty, ponownie narodzonych chrześcijan, w większości zatrudnionych w Watykanie bądź służących rozbuchanej administracji cywilnej, wojskowej lub handlowej – na moment zamarła i z zainteresowaniem wysłuchała informacji. Jeszcze przed oficjalnym oświadczeniem kardynała z orbitalnych baz wystartowało kilkanaście nowych statków kurierskich klasy archanioł, które rozpierzchły się po wciąż stosunkowo niewielkiej, zajętej przez ludzi części galaktycznego ramienia. Pozwalający rozwijać niewyobrażalną prędkość napęd w jednej chwili zabił załogi, lecz wieść o śmierci Ojca Świętego, w postaci zapisów w komputerach i szyfrowanych transponderach, bezpiecznie trafiła do ponad sześćdziesięciu najbardziej liczących się archidiecezji na najbardziej odległych światach. Archanioły miały też przywieźć na Pacem tych nielicznych kardynałów, którzy zechcą wziąć osobisty udział w konklawe. Z góry jednak było wiadomo, iż znakomita większość uprawnionych pozostanie na swoich planetach – niewielu ludzi potrafi świadomie zdecydować się na śmierć, nawet jeśli dysponują niezbitą gwarancją wskrzeszenia. Ci mieli przysłać w zastępstwie zakodowane, interaktywne dyski ze swymi eligo i w ten sposób przyczynić się do wyboru nowego najwyższego Pasterza.
Osiemdziesiąt pięć innych wyposażonych w napęd Hawkinga okrętów Paxu – przeważnie szybkich niszczycieli – przygotowało się do skoku. Ich podróż planowano na okres od kilku dni do wielu miesięcy, a zebrany podczas lotu względny dług czasowy miał wynieść od paru tygodni do nawet całych lat. Tymczasem jednak musiały zaczekać w okolicach Pacem piętnaście do dwudziestu dni standardowych na decyzję o wyborze nowego papieża i dopiero potem ponieść wiadomości do ponad stu trzydziestu mniej kluczowych paxowskich układów, zamieszkiwanych przez kolejne miliardy wiernych. Tamtejsze arcybiskupstwa natomiast, już we własnym zakresie, poinformują o śmierci, zmartwychwstaniu i ponownym wyborze papieża pozostałe niewielkie układy planetarne i mrowie rozsianych na Rubieżach kolonii.
Z wielkiej bazy wojskowej, zbudowanej na jednej z krążących w pobliżu Pacem asteroid, wyprowadzono również flotę ponad dwustu bezzałogowych dronów kurierskich. Układy scalone oczekiwały już tylko na oficjalne potwierdzenie ponownych narodzin i wyboru Juliusza, które miały przenieść poprzez przestrzeń Hawkinga prosto na pokłady jednostek patrolujących i prowadzących misje bojowe przeciwko Wygnańcom wzdłuż tak zwanego Wielkiego Muru – rozległej strefy obronnej wybiegającej daleko poza nominalne granice Paxu.
Papież Juliusz umierał już osiem razy. Był człowiekiem słabego serca, lecz stanowczo odmawiał wszelkiej ingerencji lekarzy – nie pozwalał się operować, nie dopuszczał myśli o nanotechnologicznych zabiegach. Trwał w silnym przeświadczeniu, że głowa Kościoła nie powinna sztucznie przedłużać swego naturalnego żywota, po którego zakończeniu należy wybrać następcę. Tej jego opinii nie zmieniał nawet fakt, że kolegium już ośmiokrotnie wskazało tego samego kandydata. Obecnie – gdy zwłoki Juliusza przygotowywano do wieczornego wystawienia, po którym miały trafić do prywatnej kaplicy rezurekcyjnej na tyłach bazyliki – kardynałowie, bądź ich reprezentanci, szykowali się już do wyborów.
W ramach przygotowań do głosowania – powinno się odbyć najdalej za trzy tygodnie – zamknięto dla turystów i odpowiednio przystosowano Kaplicę Sykstyńską. Trafiły do niej między innymi starożytne, zadaszone stalle dla osiemdziesięciu trzech kardynałów planujących stawić się na Pacem osobiście. Hierarchom, którzy nie zdecydowali się na podróż, zapewniono natomiast holograficzne projektory oraz interaktywne interfejsy informacyjne. Tuż przed ołtarzem pojawił się stół dla skrutatorów, na którym rozłożono niewielkie kartki, igły i nici, tacę, ściereczki oraz nieco innych drobiazgów. Obok znalazło się miejsce dla stołu rewizorów. Główne wrota kaplicy Sykstyńskiej zostały zamknięte, zaryglowane i zapieczętowane. Na straży stanęli komandosi z Gwardii Szwajcarskiej, w pełnych pancerzach bojowych, wyposażeni w najnowocześniejszą broń energetyczną. Podobne posterunki rozmieszczono też przed pancernymi drzwiami papieskiej kaplicy rezurekcyjnej.
Zgodnie ze starożytnym protokołem wybór nowej głowy Kościoła miał nastąpić nie wcześniej niż piętnaście i nie później niż dwadzieścia dni po śmierci poprzednika. Kardynałowie stale rezydujący na Pacem oraz ci, których lot nie pociągał za sobą ponad trzytygodniowego długu czasowego, odwołali wszystkie normalne zajęcia i w napięciu szykowali się już do konklawe. Poza uczestnikami gotowe było wszystko.
* * *
Niektórzy obarczeni nadwagą ludzie dźwigają swe brzuchy niczym świadectwa słabości – symptomy lenistwa i niedostatku silnej woli. Są jednak i tacy, którzy traktują swą tuszę iście po królewsku, jako oznakę rosnącego znaczenia i wpływów. Simon Augustino kardynał Lourdusamy zaliczał się do tej drugiej kategorii.
Był mężczyzną naprawdę potężnym. Odziany w kardynalskie szaty przywodził na myśl szkarłatną górę. Na pierwszy rzut oka wydawał się człowiekiem dobiegającym standardowej sześćdziesiątki – identyczne wrażenie sprawiał jednak już od ponad dwustu lat aktywnego życia i skutecznych zmartwychwstań. Miał mocną szczękę, obwisłe policzki i był prawie łysy. Przemawiał zazwyczaj cichym dudniącym basem, który jednak potrafił w okamgnieniu przerodzić się w gromki ryk, zdolny bez pomocy urządzeń nagłaśniających przenikać do najdalszych zakątków bazyliki św. Piotra. W zgodnej opinii całego Watykanu był Lourdusamy najprawdziwszym wcieleniem zdrowia i witalności. Liczni hierarchowie z wewnętrznych kręgów Kościoła przypisywali mu – podówczas młodemu jeszcze, pomniejszemu funkcjonariuszowi watykańskiej machiny dyplomatycznej – zasługę doprowadzenia zdjętego bólem, umęczonego ojca Lenara Hoyta, pielgrzyma z Hyperiona – do odkrycia tajemnicy krzyżokształtów, ujarzmienia ich i uczynienia narzędziem sakramentu zmartwychwstania. Według tych samych dostojników rola, jaką kardynał odegrał w procesie ratowania Kościoła przed ostatecznym upadkiem, równała się zasługom niedawno zmarłego papieża.
W jakim stopniu to była prawda, nie wiadomo. Wiadomo jednak, że pierwszego dnia po dziewiątej śmierci Ojca Świętego, na pięć dni przez jego wskrzeszeniem, Lourdusamy pozostawał w szczytowej formie. Jako kardynał i sekretarz stanu, prezes komisji nadzorującej działalność dwunastu Świętych Kongregacji, a także prefekt wzbudzającej najwyższy strach, owianej mgłą tajemnicy, Kongregacji Nauki Wiary – obecnie, po z górą tysiącletnim okresie bezkrólewia, ponownie określanej tradycyjnym mianem Świętego Oficjum Powszechnej Inkwizycji – Lourdusamy był najpotężniejszym pośród członków Kurii. Co więcej, w tej chwili – kiedy ciało Jego Świątobliwości, papieża Juliusza XIV oczekiwało w bazylice św. Piotra na wieczorne przeniesienie do kaplicy rezurekcyjnej – Simon Augustino kardynał Lourdusamy był ze sporą dozą prawdopodobieństwa najbardziej wpływową istotą ludzką w całej galaktyce.
I nie uszło to jego uwagi.
– Czy już się stawili, Lucas? – zagrzmiał, spoglądając na mężczyznę, który od ponad dwustu wypełnionych ciężką pracą lat sprawował rolę jego osobistego asystenta i totumfackiego.
Monsignor Lucas Oddi był równie chudy, kościsty, nerwowy w ruchach i stary na twarzy jak kardynał był tłusty, miękki, ospały i pozornie młody. Pełny tytuł Oddiego brzmiał: „zastępca i sekretarz cyfry”, zazwyczaj jednak nazywano go po prostu Zastępcą. Wysoki, patykowaty benedyktyński administrator zasługiwał jednak na jakiś inny przydomek, może bardziej związany z milczeniem, ponieważ w ciągu dwustu dwudziestu lat nienagannej służby nikt – nawet sam Lourdusamy – nie zdołał poznać jego prywatnych opinii czy uczuć. Ojciec Lucas Oddi zastępował kardynałowi prawą rękę od tak dawna, że Lourdusamy nauczył się traktować go po prostu jako przedłużenie swej woli.
– Zaproszono ich właśnie do wewnętrznej poczekalni. Już siedzą – odpowiedział monsignor.
Lourdusamy pokiwał głową. Od ponad tysiąca lat – od czasów poprzedzających hidżrę, w której trakcie ludzkość umknęła z umierającej Ziemi i rozpoczęła kolonizację gwiazd – ustalił się w Watykanie zwyczaj, na mocy którego najważniejsze spotkania umawiano nie w prywatnych biurach dostojników, lecz w gabinetowych poczekalniach. Wewnętrzna poczekalnia sekretarza stanu była pomieszczeniem dość ciasnym – nie przekraczała pięciu metrów kwadratowych – i pozbawionym jakichkolwiek ozdób czy udogodnień. Wyposażono ją jedynie w okrągły marmurowy stół, wolny od jakiejkolwiek wbudowanej aparatury łącznościowej. Z samotnego okna – o ile nie ustawiono go akurat w tryb matowy – można było wyjrzeć na udekorowany przepięknymi freskami balkon. Na ścianach wisiały dwa malowidła pędzla trzydziestowiecznego geniusza Karotana: pierwsze przedstawiało mękę Chrystusa w Ogrójcu, drugie ukazywało papieża Juliusza (wtedy jeszcze ojca Lenara Hoyta) odbierającego krzyżokształt z rąk potężnego bezpłciowego archanioła. Scenie bezsilnie przyglądał się sam Szatan (w postaci Dzierzby).
W tym właśnie pomieszczeniu oczekiwały cztery osoby – trzech mężczyzn i kobieta – reprezentujące radę nadzorczą Pankapitalistycznej Ligi Niezależnych Katolickich Międzygwiezdnych Organizacji Handlowych, szerzej znaną jako Pax Mercantilus. Dwóch gości można było bez trudu wziąć za ojca i syna. M. Helvig Aron i M. Kennet Hay-Modi byli do siebie wręcz łudząco podobni. Mieli na sobie niemal identyczne drogie stroje, nosili zbliżone kosztowne fryzury w dawnym stylu, a subtelnymi bioformowanymi rysami przypominali północnych Europejczyków ze Starej Ziemi. Jeszcze bardziej subtelne niż ich twarze były czerwone znaczki świadczące o przynależności obu do Suwerennego Rycerskiego Zakonu Szpitalników Świętego Jana, z Jerozolimy, Rodos i Malty – starożytnego stowarzyszenia potocznie określanego mianem Kawalerów Maltańskich.
Trzeci z przybyłych – mężczyzna o wyraźnie azjatyckim rodowodzie – był ubrany w skromną bawełnianą szatę. Nazywał się Kenzo Isozaki i bez przesady można by stwierdzić, iż był tego dnia – zaraz po kardynale Lourdusamy – drugim co do znaczenia człowiekiem w Paksie.
Jedyna w gronie przedstawicieli Mercantilusa kobieta wyglądała na osobę po standardowej pięćdziesiątce. M. Anna Pelli Cognani miała nierówno przycięte ciemne włosy i ściągniętą twarz. Na dzisiejsze spotkanie wybrała niedrogi biurowy kostium z plastowłókniny. Mówiło się pokątnie, że zostanie następczynią Isozakiego, a także że od wielu lat łączy ją romans z kobietą piastującą funkcję arcybiskupa Renesansu.
Gdy kardynał Lourdusamy wszedł do poczekalni i zajął miejsce przy stole, goście całą czwórką podnieśli się z krzeseł i nieznacznie skłonili głowy. Jedyny postronny świadek spotkania, monsignor Lucas Oddi, stanął pod ścianą i splótł chude dłonie na sutannie. Sponad jego ramienia przyglądały się zebranym udręczone oczy namalowanego Chrystusa.
Aron i Hay-Modino zbliżyli się, uklęknęli z nabożną czcią i ucałowali połyskujący w kardynalskim pierścieniu szafir. Lourdusamy zdawkowym gestem powstrzymał podchodzących już Isozakiego i Pelli Cognani. Nie życzył sobie zbędnych formalności. Kiedy goście na powrót usiedli, kardynał przemówił:
– Wszyscy tutaj jesteśmy starymi, dobrymi przyjaciółmi. Doskonale zdajecie sobie sprawę, że w okresie tymczasowej nieobecności Ojca Świętego przypada mi rola przedstawiciela Stolicy Piotrowej oraz że nic, co padnie między nami, nie wydostanie się poza te cztery ściany. W dodatku śpieszę zapewnić – Lourdusamy uśmiechnął się – że są to najlepiej zabezpieczone cztery ściany na całym terytorium Paxu.
Aron i Hay Modhino odpowiedzieli stonowanymi uśmiechami. M. Isozaki nie zareagował, wciąż łagodnie wpatrywał się w rozmówcę. M. Anna Pelli Cognani mocniej ściągnęła czoło.
– Wasza Eminencjo – zaczęła – czy wolno mi mówić bez ogródek?
Kardynał uniósł pulchną dłoń. Nigdy nie był w stanie zaufać ludziom, którzy głośno zapowiadali, że będą rozmawiać „bez ogródek”, tudzież przysięgali, że mówią „szczerze” i „z głębi serca”.
– Naturalnie, moja droga – odparł. – Wypada mi tylko wyrazić z góry żal, iż naglące okoliczności mocno ograniczają dostępny nam czas.
Kobieta skinęła głową. Przekaz sekretarza był jasny – powinna mówić zwięźle.
– Eminencjo – podjęła – poprosiliśmy cię o spotkanie, by porozmawiać nie tylko jako lojalni członkowie Ligi Pankapitalistycznej Jego Świątobliwości, lecz również jako bliscy przyjaciele Stolicy Piotrowej oraz twoi.
Lourdusamy życzliwie pochylił głowę. Cienkie, niknące między tłustymi policzkami wargi ułożyły się w lekki uśmiech.
– Naturalnie.
– Wasza Eminencjo... – M. Helvig Aron odchrząknął. – Mercantilus jest w oczywisty sposób zainteresowany zbliżającym się wyborem papieża.
Kardynał nie skomentował.
– Pragniemy złożyć Eminencji solenne zapewnienie – przejął pałeczkę M. Hay-Modhino – zarówno jako sekretarzowi stanu, jak i potencjalnemu kandydatowi do objęcia tronu Piotrowego, że nasza Liga także po konklawe będzie lojalnie i z zaangażowaniem realizować politykę Watykanu.
Lourdusamy, niemal niedostrzegalnie skinął głową. Przesłanie zrozumiał bezbłędnie. Pax Mercantilus – a dokładniej wywiadowcza sieć Isozakiego – zwąchał możliwość przewrotu w łonie watykańskich dostojników. Musieli jakimś cudem wyłowić szepty wypowiadane dotąd wyłącznie w salach zabezpieczonych równie starannie jak ta poczekalnia: szepty mówiące, że nastał czas, by zastąpić papieża Juliusza kimś nowym. A Isozaki wiedział, że tą nową osobą miał zostać właśnie sekretarz stanu.
– Z uwagi na nastanie smutnego czasu bezkrólewia – podjęła M. Cognani – uznaliśmy za swój obowiązek przekazać oficjalne i prywatne zapewnienie, iż Liga nie zaprzestanie służby w interesie Stolicy Apostolskiej i Świętej Matki Kościoła. Dzieło zapoczątkowane już ponad dwieście standardowych lat temu będzie trwać.
Kardynał Lourdusamy po raz kolejny potaknął skinieniem i odczekał chwilę w milczeniu. Żaden z przywódców Mercantilusa nie dodał jednak ani słowa. Zaintrygowało go również, z jakiego powodu Isozaki postanowił odwiedzić Watykan osobiście.
Chciał zobaczyć moją reakcję na własne oczy, stwierdził w duchu. Wolał nie polegać na relacjach podwładnych. Staruch ufa własnym zmysłom i instynktowi bardziej niż komukolwiek na świecie. Słuszna postawa. Lourdusamy uśmiechnął się i wytrzymał w milczeniu kolejną minutę.
– Przyjaciele – zahuczał wreszcie – nawet nie jesteście sobie w stanie wyobrazić, jak niezmiernie raduje się me serce świadomością, że w tym smutnym dla wszystkich czasie postanowiła mnie, skromnego kapłana, odwiedzić czwórka tak przecież zapracowanych i ważnych osób.
Isozaki i Cognani wciąż spoglądali bez emocji, lecz w oczach pozostałej dwójki kardynał wypatrzył niewprawnie ukryty przebłysk wyczekiwania. Gdyby dostali od niego sygnał – choćby najbardziej zawoalowany – że cieszy się z ich poparcia, Mercantilus znalazłby się na jednym poziomie z watykańskimi spiskowcami, stałby się de facto równorzędnym wspólnikiem przyszłego papieża.
Lourdusamy pochylił się nad blatem. Spostrzegł, że M. Kenzo Isozaki od początku rozmowy ani razu nie mrugnął.
– Przyjaciele – podjął – jako dobrzy, ponownie narodzeni chrześcijanie, jako Szpitalnicy – tu ukłonił się M. Aronowi i M. Hay-Modhino – znacie bez wątpienia procedurę, wedle której dokonuje się wyboru papieży. Pozwólcie jednak, że nieco odświeżę wam pamięć. Od chwili gdy kardynałowie, bądź ich interaktywne reprezentacje, zbiorą się już w kaplicy Sykstyńskiej, a ona sama zostanie zamknięta i zapieczętowana, wybór ten może się dokonać na trzy sposoby: przez aklamację, przez delegację bądź w drodze tajnego głosowania. Z aklamacją mamy do czynienia wówczas, gdy natchnieni przez Ducha Świętego kardynałowie elektorzy jednogłośnie wskażą osobę przyszłego Ojca Świętego. Wszyscy wypowiadamy wtedy słowo eligo, wybieram, i nazwisko jednomyślnie wybranego kandydata. Delegacja polega na wstępnym wyborze części osób z naszego grona, powiedzmy, że byłoby to dwunastu kardynałów, którzy podejmują decyzję między sobą. Z kolei tajne głosowanie, by uznano je za skuteczne, musi wskazać kandydata cieszącego się liczbą głosów równą dwóm trzecim całości plus jeden. Głosuje się do skutku. Wtedy dopiero możemy mówić o prawidłowo dokonanym wyborze, a miliardy oczekujących na sfumata – bijące z komina kłęby białego dymu – dowiedzą się, że Kościół zyskał kolejnego Ojca.
Czwórka przedstawicieli Mercantilusa siedziała w milczeniu. Wszyscy mogli się pochwalić wręcz drobiazgową znajomością procedur wyboru papieża – nie tylko, rzecz jasna, samych staroświeckich mechanizmów, lecz również towarzyszących konklawe od wieków politycznych gierek, nacisków, układów, blefów i brutalnych szantaży. Powoli zaczynało do nich docierać, dlaczego kardynał aż tyle uwagi przykłada do spraw oczywistych.
– Ostatnie dziewięć wyborów – huczał dalej potężny duchowny – zakończyło się skuteczną aklamacją... dzięki bezpośredniej interwencji Ducha Świętego. – Lourdusamy znów urwał i odczekał dłużącą się w nieskończoność chwilę. Monsignor Oddi obserwował spotkanie w milczeniu, równie nieruchomy jak widniejący na obrazie Chrystus. Podobnie jak Kenzo Isozaki praktycznie nie mrugał.
– Nie mam powodu podejrzewać – zakończył wreszcie Lourdusamy – że najbliższe wybory przebiegną odmiennie.
Goście nawet nie drgnęli. Dopiero po kilku sekundach M. Isozaki – i tylko on – delikatnie skłonił głowę. Informacja została przyjęta i zrozumiana. W łonie Watykanu nie dojdzie do przewrotu. Gdyby nawet miał nastąpić, sekretarz stanu ma całą sytuację pod kontrolą i poparcie Mercantilusa nie jest mu do niczego potrzebne. Gdyby ziścił się pierwszy scenariusz, oznaczałoby to, że czas kardynała jeszcze nie nadszedł. Kościołem i Paxem ponownie pokieruje papież Juliusz. Isozaki i jego stronnicy podjęli gigantyczne ryzyko z myślą o niesłychanych korzyściach i władzy, jaka stałaby się ich udziałem, gdyby weszli w sojusz z następnym papieżem. Teraz pozostało im już tylko zmierzyć się z konsekwencjami własnej decyzji. Stulecie wcześniej papież Juliusz ukarał poprzednika Kenzo Isozakiego ekskomuniką za znacznie mniej poważny błąd. Nieszczęśnikowi odebrano krzyżokształt i skazano go na życie poza wspólnotą katolików, czyli w praktyce w oderwaniu od wszystkich mieszkańców Pacem i większości innych paksowskich planet. Życie zakończone śmiercią prawdziwą.
– A teraz wybaczcie, naglące obowiązki nie pozwalają mi dłużej cieszyć się waszym znakomitym towarzystwem – zagrzmiał kardynał.
Zanim zdążył wstać z miejsca, M. Isozaki, łamiąc wszelkie zasady etykiety regulujące zachowanie w obecności książąt Kościoła, zerwał się na równe nogi, podbiegł, uklęknął i złożył pocałunek na kardynalskim pierścieniu.
– Eminencjo... – wyszeptał stary miliarder.
Tym razem Lourdusamy nie odprawił nikogo, stał w bezruchu, czekając, by należyty szacunek okazali mu wszyscy czworo.
* * *
Okręt kurierski klasy archanioł wyszedł z przestrzeni Hawkinga w układzie Bożego Gaju w dzień po śmierci papieża Juliusza. Był to jedyny archanioł, któremu nie wyznaczono misji roznoszenia wiadomości. Jednostka mniejsza od nowszych statków tego typu. Nosił imię „Rafael”.
Kilka minut po wejściu na stabilną orbitę wokół popielatej planety lądownik oderwał się od statku i wśród trzasków jonizacji wszedł w atmosferę. Podróżowało nim dwóch mężczyzn i kobieta. Wyglądali jak rodzeństwo – wszyscy troje byli smukli i obdarzeni bladą cerą. Włosy mieli jednakowo ciemne, słabe i krótko ostrzyżone. Mieli też opadające powieki i podobnie cienkie wargi. Ubrali się w proste czerwono-czarne skafandry, a na nadgarstkach nosili skomplikowanej konstrukcji komlogi. Ich obecność na pokładzie archanioła stanowiła swoiste kuriozum – podróżujący przez przestrzeń Plancka pasażerowie ginęli zawsze natychmiast po skoku, a pełen proces rezurekcji zajmował zazwyczaj całe trzy dni. O ile pasażerami byli ludzie.
Ci troje ludźmi nie byli.
Lądownik uformował skrzydła i wygładził wszystkie powierzchnie kadłuba, przybierając aerodynamiczną sylwetkę. Linię terminatora przecięli, lecąc z prędkością trzech machów. Pod pojazdem sunęła powierzchnia Bożego Gaju, niegdysiejszej siedziby templariuszy. Obecnie planetę znaczyły liczne blizny, pozostałości po energetycznym ostrzale. Widzieli też szare pola popiołów, mokradła, cofające się lodowce i zielone sekwoje, z trudem odzyskujące należne sobie miejsce w zniszczonym pejzażu. Lądownik zwolnił do prędkości poddźwiękowej, przeleciał nad okalającym równik wąskim pasem terenu, na którym panował umiarkowany klimat, a roślinność pleniła się bardziej bujnie, po czym skierował się wzdłuż rzeki ku pniakowi – temu, co zostało z Drzewoświata. Kikut miał osiemdziesiąt trzy kilometry średnicy i strzelał na kilometr w górę. Potężny zarys górował nad południowym widnokręgiem niczym czarny płaskowyż. Stale obniżający lot lądownik wyminął go, nie odrywając się od rzecznego koryta, zakręcił na zachód i wreszcie wylądował na skale, w pobliżu zwężenia nurtu. Pasażerowie zeszli po opuszczonych schodkach i rozejrzeli się. W tej części Bożego Gaju trwał właśnie wczesny poranek. Głośno szumiała przelewająca się przez bystrza woda, ptaki i jakieś niewidoczne stworzenia ćwierkały i popiskiwały w gęstych koronach drzew. Powietrze przesiąknięte było wonią sosnowych igieł, zapachem mokrej ziemi i wilgotnego popiołu oraz dziwniejszymi, niezidentyfikowanymi aromatami. Przybysze patrzyli na świat, który ponad dwieście pięćdziesiąt lat wcześniej został zniszczony w wyniku przeprowadzonego z orbity ataku. Te spośród wysokich na dwieście metrów drzew templariuszy, które nie zdołały się uratować ucieczką w kosmos, spłonęły w pożarach szalejących na Bożym Gaju przez niemal stulecie, aż do nastania atomowej zimy.
– Ostrożnie – odezwał się jeden z mężczyzn, gdy ruszyli w dół zbocza ku rzece. – Rozpięła gdzieś tu monowłókna. Mogą się jeszcze trzymać.
Smukła kobieta kiwnęła głową i sięgnęła do pianogumowego plecaka po laser. Ustawiła urządzenie w tryb najszerszej wiązki i omiotła nią okolicę. Niewidzialne w normalnych warunkach włókna rozjarzyły się niczym pajęcze nici w porannej rosie. Krzyżowały się nad wodą, oplatały pobliskie skały, co chwila znikały i wynurzały się z pienistej kipieli.
– Tam, gdzie mamy szukać, nie widzę ani jednego – stwierdziła i wyłączyła laser.
Przeszli kawałek po niskim brzegu i wspięli się na skalne zbocze. Tutejszy granit został stopiony i spłynął w dół niczym lawa jeszcze podczas dawnego ostrzału, lecz na jednej z kamiennych półek znać było ślady znacznie nowszych zniszczeń. W pobliżu wierzchołka głazu sterczącego dziesięć metrów nad lustrem wody widniał wypalony w litym podłożu pięciometrowej średnicy krater. Idealnie okrągły i głęboki na pół metra. Od południowego wschodu, tam gdzie wodospad płynnej skały spłynął do rzeki, pozostawiając po sobie zastygłe rozpryski, powstały naturalne, uformowane z czarnego kamienia schody. Wypełniająca nieckę skała była gładsza i ciemniejsza niż cała reszta głazu. Wyglądała jak umieszczony w granitowym tyglu kawał szlifowanego onyksu.
Jeden z mężczyzn zszedł w głąb krateru, wyciągnął się na gładkim kamieniu i przytknął ucho do dna. Po sekundzie wstał i skinął głową.
– Cofnijcie się – rzuciła kobieta i sięgnęła do komloga.
Ledwie jej towarzysze zdążyli wykonać pięć kroków do tyłu, z nieba uderzył snop czystej energii. Zdjęte paniką ptaki i inne stworzenia czmychnęły z głośnym skrzekiem pomiędzy zapewniające osłonę drzewa. Przegrzane, zjonizowane w okamgnieniu powietrze rozeszło się na wszystkie strony silną falą uderzeniową. Liście i konary drzew stanęły w płomieniach. Zapłonęły nawet te, które od krateru dzieliło pięćdziesiąt metrów. Słup oślepiającego światła idealnie wpasował się w obręb okrągłego zagłębienia, gładka skała przeobraziła się w bajoro płynnego ognia.
Przybysze nawet nie drgnęli. Specjalny materiał ich kombinezonów, nękany żarem dorównującym temu we wnętrzu hutniczego pieca, zaczął się tlić, lecz nie zapłonął.
– Dość. – Głos kobiety przebił się przez ryk energetycznego promienia i sięgającego coraz dalej pożaru. Złocista wiązka zniknęła, a w pozostawioną przez nią próżnię z huraganową siłą wpadły podmuchy gorącego powietrza. Nad kręgiem wrzącej lawy tańczyły smugi żaru.
Jeden z mężczyzn przyklęknął i nadstawił ucha. Po chwili dał towarzyszom znak ruchem głowy i dokonał przeskoku fazowego. Jeszcze przed sekundą wydawał się istotą z krwi i kości, posiadającą organiczne włosy i skórę. W tej chwili był już wyrzeźbionym z chromu i srebra posągiem. Błękitne niebo, płonący las i jezioro płynnej skały niemal nieskazitelnie odbijały się w mieniącej się srebrzyście powłoce. Zanurzył ramię w bajorze lawy, pochylił się jeszcze bardziej, jakby czegoś szukał, po czym wyciągnął rękę. Do jego metalicznej dłoni przywarło, jakby przyspawane, coś, co wyglądało jak inna dłoń, kobieca. Chromowany mężczyzna wyciągnął z syczącego, prychającego kotła lawy chromowaną kobietę i odniósł ją pięćdziesiąt metrów dalej, w miejsce, gdzie w trawie nie skakały płomienie, a podłoże było na tyle chłodne, że mogło bezpiecznie udźwignąć ciężar obojga. Drugi mężczyzna i kobieta udali się za nimi.
Chromowany posąg powrócił do poprzedniej, ludzkiej postaci. Moment później za jego przykładem poszła kobieta, którą wydobył z lawy. W swym normalnym kształcie wyglądała zupełnie jak bliźniaczka krótkowłosej w kombinezonie.
– Gdzie ta młodociana suka? – spytała ocalona. Dawniej nosiła nazwisko Rhadamanth Nemes.
– Uciekła – odpowiedział mężczyzna, który ją uratował. On i jego kolega sprawiali wrażenie jej braci. Braci bądź męskich klonów. – Zdołali dotrzeć do ostatniego transportalu.
Rhadamanth Nemes wykrzywiła nieznacznie wargi. Miarowo rozciągała palce, poruszała ramionami, jakby chciała pozbyć się skurczu.
– Przynajmniej udało mi się zabić tego przeklętego androida.
– Nie – odparła jej bliźniaczka. Ona nie nosiła żadnego nazwiska. – Odlecieli lądownikiem z „Rafaela”. Android stracił rękę, ale autochirurg uratował mu życie.
Nemes skinęła głową i zerknęła przez ramię na skaliste zbocze, po którym wciąż płynęły gęste strumienie lawy. W bijącej od pożaru poświacie wyraźnie jaśniały rozpostarte nad rzeką, przecinające się monowłókna. Za ich plecami nadal płonął las.
– Tam... pod spodem... nie było... przyjemnie. Zaatakowali mnie z orbity lancą, pełną mocą. Nie byłam w stanie nawet drgnąć. Potem stygnące skały uniemożliwiły mi przejście w wolnoczas. Musiałam się naprawdę mocno skoncentrować, by obniżyć poziom zasilania i jednocześnie zachować sprawność interfejsu fazowego. Jak długo tkwiłam pod tymi kamieniami?
– Cztery lata, ziemskie – odpowiedział ten z mężczyzn, który dotąd nie odezwał się ani razu.
Nemes uniosła cienką brew. Nie był to jednak wyraz zaskoczenia, raczej pytanie.
– Przecież Centrum dobrze wiedziało, gdzie jestem...
– Owszem, Centrum wiedziało, gdzie jesteś – odparła bezimienna kobieta. Zarówno jej głos, jak i zestaw dostępnych min w niczym nie odbiegały od repertuaru Nemes. – Wiedziało też, że zawiodłaś.
– Zatem odbyłam czteroletnią karę. – Na twarz Nemes wypłynął niemal niedostrzegalny uśmieszek.
– Zostałaś zaledwie upomniana – sprostował mężczyzna, który wyciągnął ją z lawy.
Rhadamanth Nemes wykonała dwa pierwsze ostrożne kroki, jakby sprawdzała, czy zdoła utrzymać równowagę.
– Dlaczego więc po mnie przylecieliście? – zapytała beznamiętnie.
– Dziewczynka – rzuciła druga kobieta. – Wraca. Kazano nam podjąć twoją misję.
Nemes skinęła głową.
Wybawiciel złożył dłoń na jej drobnym ramieniu.
– Powinnaś mieć na uwadze – powiedział – że cztery lata niewoli pod zastygłą skałą okażą się błahostką w porównaniu z tym, co cię spotka, jeżeli zawiedziesz powtórnie.
Nemes zmierzyła go przeciągłym spojrzeniem. Po chwili wszyscy czworo jak jeden mąż odwrócili się od jeziorka lawy i trzaskających płomieni. Idealnie zsynchronizowanym krokiem ruszyli w stronę czekającego lądownika.
* * *
Na pustynnej planecie MadredeDios, na płaskowyżu nazwanym – ze względu na zainstalowany tam system generatorów atmosfery, których pylony rozstawiono w równych dziesięciokilometrowych odstępach – Llano Estacado, ojciec Federico de Soya przygotowywał się właśnie do wczesnoporannej mszy.
Niewielkie, zagubione wśród pustkowia miasteczko Nuevo Atlan zamieszkiwało niespełna trzysta osób – w większości zatrudnieni w paxowskich kopalniach górnicy, ludzie z niewielką nadzieją na powrót w rodzinne strony przed śmiercią. Osiadła tam również maleńka wspólnota nawróconych mariawitów, którzy koniec z końcem wiązali, wypasając na toksycznej pustyni stada korgorów. Ojciec de Soya nie miał najmniejszych wątpliwości, ilu wiernych stawi się na porannej mszy – dokładnie czworo. Stareńka M. Sanchez, wdowa, o której mawiano, że sześćdziesiąt dwa lata temu, podczas jednej z piaskowych burz, zamordowała własnego męża. Bliźniacy Perell, którzy z niewiadomych powodów woleli odwiedzać stary, zapuszczony kościółek niż nieskazitelnie czyste, klimatyzowane pomieszczenia kopalnianej kaplicy. I wreszcie ten tajemniczy starzec o twarzy naznaczonej popromiennymi bliznami, który zawsze klękał w ostatniej ławie i nigdy nie przyjmował komunii.
Dzisiaj także hulała burza piaskowa – tutaj burze szalały bez przerwy – więc ostatnie trzydzieści metrów ze swojej zbudowanej z suszonych na słońcu cegieł plebanii ojciec de Soya musiał pokonać biegiem. Pędził do zakrystii z głową i ramionami osłoniętymi kapturem płaszcza z przezroczystej plastowłókniny, chroniącym również jego sutannę i biret. Brewiarz wcisnął głęboko do kieszeni, nie lubił znajdować w nim piasku. Nic jednak nie pomagało. Wieczór w wieczór, gdy zdejmował sutannę i odwieszał biret na haczyk, piach sypał się na podłogę czerwonymi kaskadami niczym suszona krew z pękniętej klepsydry. Podobnie każdego ranka, gdy otwierał brewiarz, piasek zgrzytał między stronicami i lepił mu się do palców.
– Dzień dobry, ojcze – przywitał się Pablo, gdy ksiądz wpadł do zakrystii i zabezpieczył szczeliny wokół drzwi sparciałymi uszczelkami.
– Dzień dobry, Pablo, najwierniejszy pośród mych ministrantów – odpowiedział ojciec de Soya. Zaraz potem poprawił się w duchu – Pablo był jego jedynym ministrantem. Prosty chłopak – prosty w starodawnym tego słowa znaczeniu, nie tylko niezbyt lotny, lecz również na wskroś uczciwy, szczery, lojalny i dobroduszny. Pablo pojawiał się w kościele i asystował de Soyi do mszy w każdy dzień powszedni o szóstej trzydzieści rano, a w niedzielę służył dwa razy. Pomimo faktu, że na poranne msze w niedziele stawiała się ta sama czwórka ludzi co zwykle, a w późniejszych brało udział zaledwie kilku górników więcej.
Chłopak skinął głową i uśmiechnął się szeroko. Spoważniał tylko na moment, gdy wciągał na siebie czystą, starannie wykrochmaloną komżę. Ojciec de Soya wyminął dzieciaka, tarmosząc przy tym jego ciemne włosy, po czym otworzył wysoką skrzynię z szatami liturgicznymi. Gęstniejące tumany piachu przyćmiły wschodzące słońce, przez co poranek stał się równie ciemny jak pustynna noc. Jedynym źródłem światła w zimnej, ubogo urządzonej zakrystii była lampa z kopcącym knotem. De Soya uklęknął, odmówił krótką, lecz gorącą modlitwę i sięgnął po strój.
Przez bite dwie dekady ojciec-kapitan de Soya, żołnierz paxowskiej floty, dowódca jednostek takich jak niszczyciel „Baltazar”, ubierał się wyłącznie w mundury, na których jedynymi oznakami kapłaństwa były krzyż i koloratka. Wkładał też plastokevlarowe pancerze bojowe, skafandry próżniowe, korzystał z implantów z interfejsem przestrzeni taktycznej, nosił okulary umożliwiające śledzenie napływających danych cyfrowych, boże rękawice – słowem, nieodłączne akcesoria każdego szanującego się kapitana floty. Nic jednak nie wywoływało w nim tak silnego wzruszenia jak prosty ubiór prowincjonalnego proboszcza. W ciągu czterech lat, jakie minęły, odkąd ojciec-kapitan de Soya został zdegradowany i wydalony ze służby, na powrót odkrył swoje prawdziwe powołanie.
Nałożył sięgający kostek lniany humerał, nadal biały i czysty mimo nieustannie szalejących burz. Następnie wdział równie schludnie utrzymaną albę. Odmawiając stłumioną modlitwę, przewiązał się w pasie cingulum. Sięgnął do skrzyni po białą jedwabną stułę, z czcią uniósł ją w dłoniach, po czym zawiesił sobie na szyi, krzyżując końce na piersi. Tymczasem za plecami księdza po ciasnym pomieszczeniu krzątał się Pablo. Zrzucił codzienne, brudne buciory i wzuł tanie plastowłókninowe obuwie sportowe, które matka pozwalała mu wkładać wyłącznie do mszy. Na sam koniec de Soya przywdział ornat z wyhaftowanym z przodu krzyżem w kształcie litery T – biały i obrębiony delikatną fioletową lamówką.
Zaplanował, że dzisiejszego poranka odprawi mszę dziękczynną, w której trakcie dyskretnie udzieli sakramentu rozgrzeszenia domniemanej morderczyni i siedzącemu z tyłu enigmatycznemu nieznajomemu.
Przygotowany Pablo podbiegł do niego uśmiechnięty i już teraz zziajany. Ojciec de Soya złożył dłoń na głowie chłopaka, próbując uładzić przypominającą strzechę niesforną czuprynę i zarazem nieco go uspokoić. Sięgnął po kielich mszalny, oderwał rękę od włosów ministranta i musnął nią naczynie.
– Wspaniale – szepnął.
Uśmiech Pabla zniknął, przegrywając z doniosłością i powagą chwili. Dwuosobowa procesja, z młodzikiem na czele, wymaszerowała z zakrystii i skierowała się ku ołtarzowi. De Soya już w pierwszej chwili zauważył, że w kościele pojawiła się dziś aż piątka wiernych. Poza dobrze znanymi twarzami – przybyli klękali, wstawali i ponownie klękali na swych zwykłych miejscach – spostrzegł jeszcze jedną osobę. Wysoką i milczącą postać kryjącą się w najbardziej zacienionym punkcie świątyni, tuż przy wąskim wejściu do nawy.
Przez cały odnowiony obrządek de Soya ani na moment nie potrafił przestać myśleć o zagadkowym gościu. Niespodziewana wizyta nurtowała, mimo że usilnie się starał skupić na świętej tajemnicy, której był powiernikiem.
– Dominus vobiscum... – zaintonował. Tak, wierzył, iż Pan towarzyszy im wszystkim już od ponad trzech tysięcy lat...
– Et cum spiritu tuo – dodał, a kiedy zawtórował mu Pablo, kapłan odwrócił się ukradkiem, by sprawdzić, czy na wysoką, szczupłą postać nie padł choć jeden nowy promyk. Nie padł.
Wreszcie, w trakcie pierwszej modlitwy eucharystycznej, ojciec de Soya zdołał zapomnieć o tajemniczym gościu i całą uwagę poświęcił wzniesionej w krótkich palcach hostii.
– Hoc est enim corpus meum – wypowiedział te słowa wyraźnie, czując zawartą w nich moc, i po raz zapewne dziesięciotysięczny pomodlił się, by krew i miłosierdzie Zbawiciela oczyściły go ze wszystkich śmiertelnych grzechów, jakie popełnił w trakcie wojskowej kariery.
Kiedy nadeszła pora komunii, naprzód wystąpili jedynie Perellowie. Jak zwykle. De Soya wypowiedział swą kwestię i podsunął hostię kolejno obu młodym mężczyznom. Znów poczuł pokusę, lecz tym razem ani na mgnienie nie zerknął ku wciąż majaczącej z tyłu kościoła sylwetce.
Gdy msza dobiegła końca, we wnętrzu zrobiło się prawie zupełnie ciemno. Ostatnie modlitwy zatonęły w skowycie wichru. Niewielka świątynia nie została zelektryfikowana, a chybotliwe płomyki dziesięciu świec nie były w stanie mierzyć się z mrokiem. Ojciec de Soya udzielił ostatniego błogosławieństwa, po czym odniósł kielich do cienistej zakrystii. Tuż po nim wpadł do środka Pablo, zrzucił zwinnie komżę i włożył burzową kurtkę.
– Do zobaczenia jutro, ojcze!
– Do zobaczenia. Dziękuję ci, Pablo. Nie zapomnij... – Za późno. Chłopak zniknął już za drzwiami i co sił w nogach gnał do młyna, gdzie pomagał ojcu i wujkom przy produkcji przypraw. Tylko wokół sfatygowanych, udręczonych naporem żywiołów drzwi wirowały jeszcze w powietrzu czerwone drobinki.
W zwyczajnych okolicznościach de Soya zdjąłby liturgiczne szaty i odłożył je z powrotem do skrzyni. Potem zaniósłby je na plebanię i wyprał. Dzisiejszego ranka nie zaczął się nawet rozbierać. Przeczuwał, że wszystkie elementy kapłańskiego stroju będą mu jeszcze potrzebne. Ostatnim razem czuł się podobnie, gdy tuż przed abordażem w Worku Węglowym instynkt nakazał mu włożyć plastokevlarowy pancerz.
Moment później w drzwiach zakrystii wyrosła wysoka, wciąż zamaskowana w mroku, postać. Ojciec de Soya powitał gościa spojrzeniem. Opanował nerwy i nie przeżegnał się ani nie zasłonił się ostatnim płatkiem hostii, która jak wiadomo chroniła nawet przed wampirami i samym Szatanem. Przybierający na sile wiatr skowyczał niczym tłum potępieńców.
Nieznajomy zrobił krok naprzód i wszedł w rubinowy krąg światła lampy. De Soya zobaczył przed sobą kapitan Marget Wu, adiutantkę i oficer łącznikową admirała Marusyna, głównodowodzącego paxowskiej floty. Nie, nie kapitan, już drugi raz dzisiejszego poranka napomniał się w duchu – teraz miał do czynienia z admirał Wu. Wyraźne w czerwonej poświacie gwiazdki na jej kołnierzyku świadczyły o awansie dobitnie.
– Ojciec-kapitan de Soya? – zapytała kobieta.
Jezuita pokręcił głową. Bardzo powoli. Doba na MadredeDios trwała dwadzieścia trzy godziny. W tej chwili była siódma trzydzieści, a on już czuł się zmęczony.
– Po prostu ojciec de Soya – odparł.
– Ojciec-kapitan de Soya – powtórzyła admirał Wu. Tym razem nie zabrzmiało to jak pytanie. – Niniejszym zostaje pan przywrócony do czynnej służby. Ze skutkiem natychmiastowym. Ma pan dziesięć minut na spakowanie osobistych drobiazgów, po czym uda się pan ze mną.
Federico de Soya westchnął i przymknął powieki. Poczuł pod nimi wilgoć wzbierających łez. Błagam cię, dobry Boże, oszczędź mi choć tej jednej czary goryczy, pomyślał. Kiedy na powrót otworzył oczy, kielich wciąż stał na ołtarzu, a admirał Marget Wu nadal czekała przy drzwiach.
– Tak jest – odrzekł półgłosem i powoli, pieczołowicie zaczął zdejmować poświęcone szaty.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.