Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Triumf żółtych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Triumf żółtych - ebook

Fantastyczna powieść humorystyczna, oparta na popularnym w literaturze lat 20. XX wieku motywie "żółtego niebezpieczeństwa", zakładającym rychłą ekspansję państw Azji na Europę.

Powieść umieszczona na liście książek zakazanych w PRL.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-116-7710-0
Rozmiar pliku: 441 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

O czem nie śnili filozofowie.

W nocy z 5 na 6-lipca miałem sen przyjemny, choć spałem bardzo krótko.

Osobnikom w moim wieku, ludziom poczterdziestoletnim, zalecało się sypiać nie dłużej, jak cztery godziny na dobę.

To „zalecało się“, słówko pozornie łagodne, miało sens żelaznego dekretu; a wobec djabelskiej kontroli władz, kontroli wprost magicznej, pięknie wyglądałby ktoś, coby się chciał wyłamać jakiemuś najbłahszemu bodaj z zarządzeń policyjnych, a cóż dopiero — niezłomnemu prawu, wydanemu przez Departament Snu i Zapomnienia Publicznego, — w wypadku nawet, gdyby to był sam nieugięty syn dumnego Albionu!..

I jakże on czuje się teraz ten dumny syn Albionu? Pewnie nie lepiej ode mnie. Ha! Trudna rada. Takie nastały czasy.

Najgorsza, że ten drakoński rozkaz był umotywowany z precyzją iście zabójczą. Podział też czasu, o ileż dorzecznością przewyższający programy modne w początkach dwudziestego stulecia, doprowadzony był do perfekcji, rzec można, ekstra socjalistycznej.

Nie jakieś mgliste prawo: 8 godzin pracy, 8 zabawy i tyleż wypoczynku dla wszystkich ludzi ryczałtem, lecz nakaz zupełnie ścisły i określony…

Stosownie do wieku, zasług, zdrowia, płci, rodzaju zajęć, jedni spać mieli tylko po dwie, inni nawet po piętnaście, inni znów tak, jak ja, po cztery godziny (stricte) na dobę.

Niektórzy znowu wcale spać nie mieli prawa.

O tych mi przykro myśleć…

Przedziwna jakaś precyzja, tak dawniej życiu europejskiemu obca, zapanowała teraz we wszystkich życia dziedzinach.

I we mnie, zwykłym śmiertelniku, byłym doktorze prawa, budziło to podziw niemały.

Lecz jakże trudno było z tem wytrzymać!

Te myśli przemknęły po mej biednej, skołatanej głowie, gdy rano, już dnia 6-go lipca, zerwałem sią nagle ze snu i, pełen wielkiej trwogi, sięgnąłem po zegarek. Nie śmiałem nawet spojrzeć odrazu na wskazówki i długo sennem okiem pieściłem niklową kopertę, na której figurował wyrytowany tandetnie misterny smok z rodzaju tych straszydeł, jakie przed laty miałem sposobność podżiwiać w Paryżu na wystawie osobliwości Wschodu.

Odetchnąłem z ulgą. Godzina odpowiadała przepisom. Godzina wstawania kur, niezdemoralizowanych miastem.

Tylko, że spałem o ileż mniej od kury!

Ubrałem się wlot w prawem przepisane suknie, w hajdawery do kolan i kurtkę bez rękawów ze słynnego „khaki“. Nie myłem się naturalnie… od trzech miesięcy z zasady się nie myję, usiłując przez to nadać sobie owego specyficznego wyglądu a jeszcze bardziej zapachu, któryby ostatecznie przekonał nieufnych władców świata o mej prawomyślności.

Na czarnym, niedużym stoliku, lakierowanym prześlicznie, choć wiotkim i wywrócistym, jaśniał w promieniach ranka filigranowy przyrząd do herbaty, wykwintna filiżanka z chińskiej porcelany i takaź miska z ryżem.

Nie było to świadectwem zbytku w moim domu. Sypiałem na gołej podłodze, w pokoiku ubogim, wielkością przypominającym klatkę, zawieszoną nad szóstem piętrem śródmiejskiej kamienicy. Obok, choć nieco niżej, gnieździła się moja rodzina, złożona z samych kobiet, szczęśliwych, bo gwoli przepisów mogąca sobie pochrapać jeszcze z dobrą godzinę.

— Mój Boże! — westchnąłem, patrząc na ryż i herbatę. — To reszta miesięcznej porcji, przeznaczonej dla mnie. — Nie dostanę nic więcej, dopiero aż za tydzień!

I pojąc się tą goryczą, zaczerpnęłam z miski garść perlistych ziaren i wysypałem je na framugę otwartego okna, aby dopomóc Panu Bogu w trudnych zobowiązaniach względem tych, co nie orzą i nie sieją, i atakują co rano moje okno, najbliższe nieba w całej kamienicy.

Byłem zresztą tak głodny (mając z urodzenia wstręt do wszelkiej hygjeny) i tak niewypoczęty, iż nawet, wstając zrana, nie czułem apetytu.

I teraz dopiero zadrżałem, jak ptaszę na widok węża, — w obliczu groźnej rzeczywistości. Na podłodze leżał okrągły papierowy wachlarz, zapisany jakierniś tajemniezemi znakami… To on mnie tak przeraził.

— Jakże to będzie z tym moim egzaminem?! — wyszeptałem, blednąc.

Wrodzona niezdolność do języków zgubi mnie. W dzieciństwie nie nauczyłbym się tego wszystkiego na pamięć. A cóż dopiero teraz?!

Jakże się zdołam nakłonić do wymowy?! Wszak o poprawność akcentu im głównie się rozchodzi!

Jeżeli egzaminu nie zdam, to znaczy, że nietylko pozbawią mnie tej nędznej szczypty środków do istnienia…

Gotowi nawet poddać redukcji samo moje istnienie — powiedzmy wyraźnie, gardło… Br!… Oni nie mają litości dla tych, co się ścinają na egzaminach.

I wstawiennictwo zacnej i dobroczynnej, a do tego tak egzotycznie pięknej cudzoziemki, której zawdzięczam byt mój, może obrócić się jedynie na mą zgubę!

To ona mi podarowała tę cienką porcelanę i ten wywrócisty stolik, którego czarna laka ma coś z blasku jej źrenic. To ona się podjęła uczyć mnie pięknej wymowy…

O, słodka piastunko utrapionych biedaków, dziś, w czasach egoizmu, twoja bezinteresowna dobroć jest ową beczką oliwy, wylaną na wzburzone odmęty!… Uroczy profesorze niemożliwego języka! Ja, twój niezdarny uczeń, jakże mam nie ubóstwiać cię w skrytości serca?!

Jeszcze miałem godzinę do rozpoczęcia zajęć w urzędzie „zawodowych strugaczy“, gdzie dotąd służę w randze djurnisty.

Godzinę tę po wstaniu przeznaczono dla modłów, choć nie kontrolowano frekwencji po świątyniach. Wolność bowiem sumienia miała ten przywilej, że nie podlegała nakazowi niższej administracji. Tylko najwyższy przedstawiciel władzy, ów najwyższy, jedyny, mógł ten przywilej zmienić. Lecz nie czynił tego…

Podniosłem z podłogi wachlarz i wybiegłem śpiesznie, bez czapki i bez obuwia, żwawo człapiąc po schodach bosemi piętami.

Tuż po mnie w kurytarzach dało się słyszeć tupanie ciężkich drewnianych chodaków.

To policja spieszyła sprawdzić, czy czasem który z obywateli miasta karygodnie nie nadużył ożywczych pieszczot boskiego Morfeusza, słodkiego brata śmierci.II.

Krzyczące malowidło.

Mieszkałem tuż przy samej Alei Jerozolimskiej, którą to piękną ulicę przestały już zdobić drewniane płoty i szopy w rodzaju psio-wólkowskich zabytków architektonicznych. Powietrze szło od Wisły.

Lecz kroki me samowolnie zwróciły się ku stronie ul. Marszałkowskiej.

W świetle wczesnego ranka miasto wyglądało schludnie i zupełnie po stołecznemu.

Kąpało się jeszcze w wilgoci, w jakąś fioletowawą obleczone dymność. Tylko wierzchołki drzew złociły się jaskrawo od pierwszych skośnych promieni lipcowego słońca. Rzewną zapowiedź upału czuło się w powietrzu.

— O, co za szczęście być „stabilizowanym“! To daje prawo do noszenia parasola!…

Mnie zresztą, wdrożonemu już do złotej cierpliwości, i jak chart chudemu, nietyle przykre było uczucie samego gorąca, co niebezpieczny pot, który w upały wypełniał poniekąd zastępczą funkcję kąpieli, niepożądanej bynajmniej z już wiadomych względów…

Wachlując się w sposób możliwie najmodniejszy i jednocześnie zerkając na tajemnicze na wachlarzu znaki, przemykałem się chyłkiem tuż przy samych murach, starając się nie zwracać na siebie uwagi „władzy“ i przechodniów, nielicznych zresztą o tej porze. Poranny wiatr mnie orzeźwiał, a do snu kusiły szmery samochodów, których ostrzegawcze sygnały pozbyły się już owej piekielnej kakofonji, pomnażającej ongiś tak znacznie statystykę samobójstw i żwarjowań. Dziś to miało w sobie coś z melodyj grających szkatułek, albo z kurantów zegarów staroświeckich. Wsłuchany w te melodje, mile słuch pieszczące, prawie niepostrzeżenie dla siebie znalazłem się w Saskim Ogrodzie.

Rozkoszny oddech świeżej, zroszonej zieleni, świegot ptactwa, prześlicznie strzyżone trawniki, won kwiatów, jeszcze o tej godzinie wstydliwa, jak rumieniec dziewczęcia, ulice, gładko wygracowane, chrzęszczące pod stopamiziarnkami złotawego żwiru, — to wszystko w srebrnej mgle i jakby w drobnych diamentach wionęło na mnie nieodpartym czarem.

Kiedyż ten Saski ogród, brudny i zaśmiecony, wyglądał tak zachwycająco?

Z łatwością więc poddałem się rozmarzeniu, zwłaszcza, żem był tak strasznie niewywczasowany.

Od pięknej współczesności (wygląd ogrodu Saskiego) marzenia me pomknęły w drogą przeszłość, ku szczęściom, spokojnie przeżytym, w czasy, gdy wolno było spać, ile się chciało.

I śród natłoku tych marzeń, gdy szedłem tak po żwirze, raptem odsłonił mi się szczególniejszy obraz.

Jakgdybym znalazł się nagle w Rzymie, w jednej z sal galerji Watykanu, jakgdybym tam się znalazł nagle przed wielkiem malowidłem, wyobrażającem męczeństwo misjonarzy na dalekim Wschodzie… Zapamiętałem to płótno dla jego realizmu, tak przekonywującego, iż, raz ujrzawszy je, bałem się ujrzeć po raz drugi…

Tylko że to, co teraz miałem przed oczyma, o ileż realizmem przewyższało wszystko, co jest w tym rodzaju we wszystkich galerjach świata.

Ten obraz żył, poruszał się, dygotał i za zbliżeniem się mojem zaczął rozdzierająco krzyczeć… Oto co widziałem:

Przywiązany do ławki, leżał jakiś człowiek. Z brzucha mu wyciągano jakąś czerwoną wstęgę (podobną nieco do filmu) i nawijano ją na wałek, umocowany w koziołkach i opatrzony w korbę. Coś w rodzaju szlifierki do ostrzenia noży… Korbą pokręcał Chińczyk o dziwnie spokojnej twarzy. Obok stał drugi również obojętny, coś jakby starszy komisarz, dyrektor Chińskiego Wcika, albo coś takiego…

Operowany krzyczał.

Nieborak widocznie nie był osobistością znaczną, gdyż egzekucja nie ściągnęła licznego zbiegowiska. Zaledwie mała grupka ciekawej bosonogiej czerni chińskiej czy neochińskiej, przyglądała się straszliwej operacji. Szeptano coś do siebie, uśmiechając się smętnie i prawomyślnie kiwając głowami…

Zadygotałem jak w febrze i odwróciłem oczy.

Lecz jakżesz to być mogło?! Chińczycy w ogrodzie Saskim torturują człowieka?!

Nie, to chyba mi śni się!! Przetarłem oczy, zamknąłem je i otworzyłem znowu, a wzrok mój padł mimowoli na moje bose nogi i ramiona…

Niestety! Nie był to sen! I nie znajdowałem się w galerji Watykańskiej. Przede mną krzyczała w mękach okropna rzeczywistość.

Żółci gospodarzyli w Warszawie, rządzili Polską i urządzali po swojemu całą Europę. Śmiesznie jest to powiedzieć, lecz barbarzyńska Azja od lat już panowała nad większą częścią świata cywilizowanego. Ucisk też był straszliwy, nieludzki, bezlitosny. Lecz już się oswojono z tym strasznym stanem rzeczy, oswojono się w przedziwnie krótkim czasie! Łatwo to będzie zrozumieć, jeśli przypomnimy sobie, jak odrazu i bez zastrzeżeń umiał pogodzić się świat z szatańskim terorem Sowietów, który wszak spadł na ludzkość tak samo niespodzianie, jak i ten najazd żółtych.

Tylko że dziś miało się do czynienia z planową, głęboką, obmyśloną akcją, z dojrzałą wiedzą, wiekowem przygotowaniem i świadomością straszliwych mędrców wschodnich, rozporządzających nieprzebranem bogactwem środków, przedewszystkiem w ludziach.

Jeszcze, jakby to działo się wczoraj, stoją mi w oczach radosne dni wyzwolenia ojczyzny, a już jesteśmy znów w haniebnem jarzmie i cała pociecha, że nietylko sami, lecz wspólnie i jednocześnie z naszymi wrogami, przyjaciółmi, z wszystkiemi narodami naszej cywilizowanej części świata!

Wiem, że się to stało. Lecz jak się stało, nie wiem. Kiedy wydano im wojnę? Jak się odbywał najazd? Ani dat, ani wypadków przypomnieć sobie nie mogę.

Czyto, jak mówią mi przyjaciele, wskutek przeżytych nieszczęść osobistych w czasie wojen i rewolucyj uległem porażeniu pewnych ośrodków mózgowych na okres kilku lat, tak ważnych dla historji… Czy też, jak utrzymuje lekarz, z powodu jakiejś wady umysłu na tle obciążenia dziedzicznego, trafił mnie ten szlag, na szczęście tylko przejściowy, choć miałem zdrowych rodziców, ludzi starej daty, a sam nie oddawałem się trunkom ani zbytniej rozpuście, dość że straciłem pamięć.

Strąciłem ją od chwili, gdy w pewnem szanującem się piśmie perjodycznem wyczytałem telegram tej dosłownie treści:

„Szangaj. (Ag. Haw.) „Podług sprawdzonych urzędowo doniesień, podburzony przez bolszewików lud chiński wyciął w pień wszystkich cudzoziemców w największych miastach państwa Niebieskiego: w Szangaju, Pekinie, Kantonie i w całym szeregu miejsc o większem skupieniu Europejczyków. Liczba ofiar ma sięgać do kilkudziesięciu tysięcy. Ta krwawa prowokacja, prawdopodobnie, pociągnie za sobą zerwanie dyplomatycznych stosunków z Chinami… „A może nawet wywołać wojnę z żółtą rasą“.

A zaraz pod tym samym drukiem przeczytałem drugi, ale znamienny telegram: „Charlie Chaplin został papą!“ — Wielki Boże! Nie wiedziałem, kto to był taki ten Charlie Chaplin. Dopiero później wtajemniczyła mnie moja kucharka, że jest to znany komik kinowy!

Te dwie alarmujące depesze w podziwu godnem zestawieniu, być może, okazały się ową ostatnią kroplą, przepełniającą miarę.

Wzruszyły mnie do tego stopnia, że straciłem pamięć. Ściślej mówiąc, straciłem tylko świadomość pamięci, szczęściem nie na zawsze.III.

Dzień świętego maglowania.

Od owego jasnego momentu rzezi chińskiej i szczęśliwego rozwiązania pani Charlie Chaplinowej powstała w umyśle mym luka, coś jakby przepaść — czarna i pusta, w którą padając, wrażenia nie budziły echa. Uległem jak księżyc częściowemu zaćmieniu, zaćmienie moje trwało lat parę i skończyło się dopiero w dniu rewizji u mnie, dokonanej już przez władze chińskie.

Mówił mi pewien doświadczony pijak, że kiedyś na bankiecie, gdy zbytnio nadużył wina, nagle onieprzytomniał zupełnie podczas krajania kotletu, który miał przed sobą na talerzu. Później już nie pamiętał literalnie nic, co robił, siedząc przy stole, aż do końca uczty, choć, jak opowiadali znajomi, nie dopuścił się żadnego nietaktu, jadł i rozmawiał jak wszyscy, zupełnie nie wiedząc, co robi, i dopiero w chwili, gdy wstawano od stołu, przypomniał mu się kotlet, który chciał teraz dojeść, nie wiedząc, że już sprzątnięto ze stołu nawet lody.

Coś podobnego musiało zajść i ze mną, upitym trunkiem nieszczęść: poprzez mrok nieświadomości wracam wciąż ku wypadkom z lat zapamiętanych, pragnąc nawiązać łączność do ostatnich chwil szczęścia, niedożytych, niestety, dzięki fatalności dziejowej.

Uciekłem co prędzej od obrazu tortury, którą tu pozwoliłem sobie opisać, od wstrętnego widoku odwracając oczy wyobraźni…

Pobiegłem też, by ukryć się gdzieś w cieniu, gdzie, usiadłszy na trawie, zabrałem się do pracy, zawsze uszlachetniającej. Zacząłem uczyć się pięknej poezji chińskiej na pamięć. Był to wiersz erotyczny, należący do liryki, t. zw. wachlarzowy. Tekst jego w oryginalnem brzmieniu wyrażały wspomniane już tajemnicze znaki na wachlarzu. Na odwrotnej zaś stronie był dosłowny przekład polski.

Wiersz wachlarzowy prozą, pod tytułem Ti-kom. w dosłownym przekładzie z chińskiego.

„O jakże dawno to było, niezrównana Ti-kom, gdy w blasku słońca dłoń w dłoni szliśmy po żółtym brzegu Jantse-Kiangu.

„Minjaturowe twe stópki, kwadratowego kształtu, potrącały, idąc, kamyczki, które, staczając się, z pluskiem wpadały do wody.

„Drogą swą czaszkę, uformowaną w wyniosły kształt głowy cukru, nosiłaś prosto i dumnie, jako córa szlachetnego rodu.

„Jaskółki tańczyły w wyżynach, dumne ze smakowitości swych gniazd, które mogły zdobić stół samego Bogdychana.

„Z wiatrem szumiały trzciny, a rzeka niosła ci w dani srebro swoich fal… To srebro zmieniły w złoto wieczorne zmierzchy dzięki odbiciu nieba, o Ti-kom.

„I na twarz twą żółto-bladą wystąpiło odbicie nieba, które miałaś w duszy. O Ti-kom! Ti-kom!…

„Dzisiaj siedzę samotny w domu, u zagaszonego ogniska. A gdzieś w starej szczelinie mej pamięci mały kołatek tęsknoty szepcze wciąż: Ti-kom!!“

Lecz jak to brzmiało w oryginale, któż wysłowić zdoła oprócz uroczej mojej cudzoziemki.

Już nie wiem, w jaki sposób znalazł się przy mnie zacny stary Dand. Dand, właściwie Jemioła — Dandecki, herbu Twaróg, nazwisko starej szlachty, od pół wieku haniebnie zmieszczanizowanej. — Tak się to już udarło, że pod wpływem przemożnej chińszczyzny przywykliśmy skracać imiona i nazwiska lub je rozczłonkowywać. I tak np. drugiego przyjaciela mego, Fajbiszewskiego, nazywamy Fajem. To odpolszczanie ma być zresztą nie pozbawione pewnego modnego chic’u.

Dand jest człowiekiem, który stanowczo nie wie, co ma z sobą począć. Właściwie nic nie chce z sobą poczynać, gdyż obrał sobie za dewizę „nie robić!! Służyć „żółtym potworom“ nie zgodziłby się za nic, bo jest naprawdę dumny. Lecz nie wiem, coby dał, by stać się nieco niższy. Garbi się, ile może. kurczy, czołgałby się chętnie, byle się dostosować wzrostem do poziomu „żółtych“. Mimo to jego głowa zawsze dominuje nad karłowatą ich rzeszą. I te nikczemne karły wyśmiewają go i wytykają palcami. Za co? Za to, że jest wielki… Od urodzenia niemal Dand był elegantem. I teraz nawet, choć ubrany nie lepiej ode mnie i świeci gołemi zartretyzowanemi łydkami, z których sterczą włosy, wyróżnia się dystynkcją, godną, bądź co bądź, uznania. Spiczasty kapelusik chiński nosi z fantazją na bakier; wachlarzem operuje niczem najnadobniejsza z gejsz; stopy też stawia jakoś oryginalnie, wukos. Przed Europejską wojną, nim świat się jeszcze nie przewrócił, był on bogatym człowiekiem. Inaczej rzecz się ma po przewróceniu świata…

— Jak dobrze, że cię widzę — woła do mnie szeptem.

— Dzieńdobry — odpowiadam również cicho.

— Cha, cha, to prawda, że dobry — zaśmiał się z goryczą… — Czy jeszcze możesz trawić ryż?… Bo ja już mam go — _potąd_… Doprawdy, jeżeli tak potrwa dłużej, to… A słuchaj, powiedz mi, czy ciebie tak nie łaskocze w plecy ten przeklęty warkocz? — Bo ja już wytrzymać nie mogę!

To mówiąc, wykonał plecami ruch charakterystyczny.

Zmarszczyłem brwi, nie lubiąc, by mi przypominano obecną moją nędzę i upadek.

Spostrzegł to odrazu.

— Czy wiesz ty — spytał — kogo to dzisiaj „maglowano“?

— Komu kręcono kiszki?

— Tak… ciągnięto filmy… Mówią, że był to jeden ze znacznych bolszewików.

— Dopiero teraz z nimi kończą? — zdziwiłem się w duchu, lecz głośno rzekłem tak:

— Jakto? Przecież Chińczycy są z nimi w przyjaźni?

— I… są — odrzekł. Ale cóż z tego? Zużyte narzędzia wrzuca się do pieca. I mądrze czynią, robiąc z nich pająków.

— Jakto pająków?

— A tak, po kiszkach spuszczają do piekieł tych filutów. A te filuty nabroiły tyle, że o pretekst do takiej „wyprawy“ nietrudno. Gdybyś czytał gazety, tobyś wiedział, że dzisiaj mamy dla Europy wielki dzień, „dzień świętego maglowania“! Ten _dzień_ jest czemś w rodzaju żółtej _nocy św. Bartłomieja_. O, chciałbym, chciałbym widzieć, jak ich się tam urządza np. w takim Londynie!

Zaśmiał się jadowicie.

— Za pomoc, okazaną rasie żółtej, zdobią ich orderem podwójnego Smoka; a za zdradę. — białej wypruwają z nich kiszki. Tak to się kończy sławetna przyjaźń białego niedźwiedzia z poczciwym złotym smokiem. Dobrze im tak, tym czerwonym figlarzom — rzekł, z zadowoleniem pocierając ręce.

— Ależ to ohydne tak katować ludzi! — zawołałem oburzony.

— Kochany nasz sentyment polski… — zaczął Dand.

Lecz nie dokończył, bo stał przed nami policjant, który, choć rozmawialiśmy szeptem, wszystko naturalnie słyszał. Wyglądał jak my w swojem kusem „khaki“, tylko że był w trzewikach i w kapelusiku, zaopatrzonym w symbole, a w ręku trzymał pałeczkę gumową, zakończoną ołowianą gałką.

— Maz-Gai! — rzekł tyleż grzecznie, co pogardliwie. — „Przyjaciel“ „wyfilmował“ więcej z biednych ludzi, niż „wyfilmowano“ z niego… Chińczyki są sprawiedliwe. Chińczyki nie są Bogiem ani aptekarzami, mogą się w dozie omylić. Resztę doda mu piekło. Maz-Gai! — powtórzył, jakby nie patrząc wciąż na nas, lecz głowę dałbym, że widział wszystko wybornie.

Skinął pałeczką i odszedł z powagą konseabla, lub skauta, jeżeli nie szefa stołecznej straży ogniowej, zdążającego na pożar, który nie miał miejsca.

Zetknięcie się z władzą bezpieczeństwa dla osób małego znaczenia jest samo przez się już niebezpieczeństwem… To też czem prędzej wyszliśmy z ogrodu.

— Dokąd zmierzasz? — spytałem Danda przy rozstaniu.

— Przed siebie — odrzekł. — Dziś żyje się bez celu. A ty?

— A ja do moich „strugaczy“.

— Szczęśliwy — mruknął z przekąsem — szczęśliwy, kto ma służbę… No, ja mam za to wolność, wolność i nic więcej. Zresztą egzaminubym nie zdał nawet na nieetatowego żebraka… Ale, słuchaj, jeżeli nie dostanę butelki choćby owej śmierdziuchy „chanży“, to nie wiem, co się ze mną stać może. Taka bezmierna rozpacz ogarnia dziś człowieka, że tylko pozostaje spić się, nic więcej. Jeśli uda mi się wytrzasnąć jakąś butelczynę, to popijemy razem.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: