Trogirskie wakacje - ebook
Trogirskie wakacje - ebook
– Ja nie czuję się wolna – powiedziała.
– Może dlatego, że nie przeżyłaś tego co ja.
– Przeżyłam. Przeżyłam dokładnie to samo co ty.
Sierpień, Trogir. W zabytkowym chorwackim miasteczku panuje upał. To właśnie tu przyjeżdża Olga. Nie jest to jej pierwszy pobyt w tym mieście. Rok wcześniej spędziła tu z córką wakacje, teraz wraca już sama, do tego samego pensjonatu, tego samego pokoju. Ten rok zmienił wszystko, Olga została sama, z mnóstwem pytań bez odpowiedzi. W Trogirze postanawia zakończyć swoje życie. Sprawy komplikują się, kiedy na jej drodze staje Martin, młody Chorwat, z którym jej córka zeszłego lata spędziła kilka wieczorów. Z pomocą chłopaka i Stanisława – rodaka mieszkającego w Niemczech, Olga powoli odkrywa, co wydarzyło się rok wcześniej.
Hanna Dikta – pisarka i poetka, autorka docenionych przez czytelników powieści We troje (2016), To nie może być prawda (2018) i Dwie kobiety (2019).
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-271-1 |
Rozmiar pliku: | 628 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce chowało się powoli za dachami domów, rażąca biel kamienia przybrała matowy odcień. Starówka coraz bardziej się zaludniała. Zmęczeni upałem turyści zakończyli już sjestę, nadszedł czas na spacer urokliwymi wąskimi uliczkami i doradę z grilla spożywaną w przytulnej restauracji. Chorwackie miasteczko budziło się do wieczornego życia.
Olga szła nadmorskim deptakiem gęsto utkanym palmami. Turyści siedzieli na długich ławkach, spacerowali albo odpoczywali w restauracyjnych ogródkach, na białych krzesłach albo wygodnych poduchach ułożonych równo na ratanowych ławach. Niektórzy trzymali nogi na dodatkowych pufach, całkowicie poddając się wakacyjnemu nastrojowi. Na niskich stoliczkach przykrytych kolorowymi obrusami stały kieliszki z winem, owoce i przekąski. Ludzie śmiali się, flirtowali i cieszyli się życiem w taki sposób, w jaki można rozkoszować się nim tylko latem, setki kilometrów od domu.
Przeszła dalej, aż do twierdzy Kamerlengo. Czworokątna budowla z piętnastego wieku stanowiła główną atrakcję Trogiru. W zeszłym roku razem z Natalią weszły na wieżę, z której podziwiały Trogir, wyspę Čiovo i Adriatyk. Teraz tylko przystanęła przy budynku, podnosząc wysoko głowę. Podobnie jak rok temu, i teraz widok monumentalnej budowli sprawił, że poczuła ciarki na plecach. Twierdza wzbudzała respekt. To niesamowite, odchodziły kolejne pokolenia ludzi, a ona stała tu, mocna i niezniszczalna, niemy świadek kilkusetletniej historii.
— Przepraszam — usłyszała zwrot grzecznościowy, wypowiedziany po angielsku.
Starsi wiekiem japońscy turyści patrzyli na nią z uśmiechem i próbowali pokazać coś na migi. Domyśliła się, o co chodzi. Kiwnęła głową i wzięła aparat od niskiego szpakowatego mężczyzny, który w tej trzyosobowej grupie sprawiał wrażenie najsympatyczniejszego. Stanął obok dwóch kobiet i cała trójka spojrzała w obiektyw, uśmiechając się szeroko. Olga zrobiła krok do tyłu, aby uniknąć typowych dla siebie fotograficznych błędów — odcięcia nóg w kolanach albo czubków głów — i nacisnęła wyzwalacz. Jeden raz, drugi, trzeci. Oddała mężczyźnie aparat, a on skłonił się nisko. Zadowolona trójka zajęła miejsce przy ratanowym stoliku nieopodal. Olga poczuła ochotę na kawę, ale nie poszła w ślady Azjatów. Poprawiła torbę na ramieniu i wolnym krokiem ruszyła w dalszą drogę.
*
Zawróciła spod twierdzy i przeszła deptakiem do skrzyżowania. Droga na prawo prowadziła na most, którym można się było dostać na urokliwą wyspę Čiovo, ona jednak skręciła w lewo, w kierunku starówki. Po kilku minutach marszu znalazła się pośród wąskich kamienistych uliczek, w najbardziej klimatycznej części miasta. To między innymi z ich powodu Trogir nazywany jest Małą Wenecją. Białe elewacje, maleńkie okna z okiennicami i gęste, soczyście fioletowe i purpurowe bugenwille zdobiące budynki tak bardzo zachwyciły ją podczas ubiegłorocznego pobytu, że potrafiła przechadzać się pośród nich przez wiele godzin. Teraz zachwyt gdzieś wyparował, czuła tylko smutek.
Aż podskoczyła, gdy jej gołej łydki dotknęło coś miękkiego i puszystego. Spojrzała w dół. Mały czarno-biały kotek otarł się o jej nogę, a teraz uciekał szybko w kierunku bramy. To także było charakterystyczne dla tego miejsca — wszechobecne Mruczki, nazywane tu oczywiście inaczej. Łaszące się, oswojone, bezceremonialnie szukające kontaktu z człowiekiem. Kotek wrócił, więc Olga pochyliła się i dotknęła delikatnie jego grzbietu. Futerko było aksamitne i ciepłe. Pieszcząc małe stworzonko, poczuła ogarniające ją wzruszenie. Wzięła głęboki wdech, a potem się wyprostowała.
Kotek oddzielił się od niej i ruszył swoją drogą. Poszła za nim, wchodząc pomiędzy białe kamienice. „Mam wrażenie, jakby ktoś przeniósł mnie do średniowiecza” — w jej głowie zabrzmiały słowa Natalii z zeszłego lata. I ona poczuła się teraz, jakby znalazła się nagle w zupełnie innym czasie. Myśl o wiekach, które dawno już stały się tylko wspomnieniem, przyniosła jej ukojenie. Może i o niej któregoś dnia wszyscy zapomną? Może i jej historia stanie się kiedyś czymś nieistotnym i zupełnie niebolesnym?
Minęła białe kamieniczki i wyszła na deptak znajdujący się przy zatoce. Było jeszcze jasno, ale tu i ówdzie zauważyła zapalające się latarnie. Nagle poczuła się bardzo zmęczona. Nieomal dobę spędziła w autokarze. Niby spała, ale przecież drzemka w pozycji siedzącej z twarzą przytuloną do szyby to nie to samo co sen w wygodnym szerokim łóżku.
Nawet sandały na płaskim obcasie zaczęły ją uwierać. Przysiadła na niewysokim murku naprzeciwko eleganckiego jachtu i wreszcie zrobiła to, na co miała ochotę od dłuższego czasu — rozpięła paski i zsunęła buty z obolałych nóg. Potem położyła bose stopy na ciepłej kamiennej posadzce. W kontakcie z szorstką nawierzchnią doznały nagłej, niemal ekstatycznej ulgi.
Oparła ręce na murku, a sama przechyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy. W portfelu miała zaledwie trzysta kun, resztę zostawiła w pensjonacie, nie obawiała się więc złodziei. Zresztą w Chorwacji od pierwszej chwili czuła się bezpiecznie. Wszystko wydawało się tutaj dużo gorzej zorganizowane niż w Polsce, chwilami miała wręcz wrażenie, że znalazła się w ojczyźnie z początków transformacji — a jednak nie czuła lęku, nawet teraz, kiedy była tu sama.
Miała już na sobie buty, kiedy nagle podszedł do niej kelner.
— Zapraszam — powiedział po angielsku, wskazując kawiarniany ogródek, przy którym siedziała.
Nie potrafiła, a może nie chciała się oprzeć.
Usiadła przy niedużym stoliku w głębi, jedynym, który stał wolny. Zamówiła czerwone wino i frytki. Nie miała ochoty na wyszukane potrawy. Prawdę mówiąc, od wielu tygodni nie czuła głodu. Jadła tylko dlatego, że tak nakazywał zdrowy rozsądek.
Kończyła posiłek, kiedy jej uwagę zwróciła rodzina siedząca dwa stoliki dalej — najprawdopodobniej Skandynawowie. Mieli charakterystyczną nordycką urodę, byli wysocy i dobrze zbudowani. Dwie pary — starsza i młodsza. Obie kobiety cechowało takie podobieństwo, że bez cienia wątpliwości były to matka i córka. Choć widok ich bliskości zabolał Olgę tak bardzo, że aż zabrakło jej tchu, nie mogła oderwać od nich wzroku. Przyglądała się ukradkiem, jak jedzą i rozmawiają, co kilkanaście sekund wybuchając śmiechem. Jej uwagę przykuwała zwłaszcza starsza kobieta — dość ładna blondynka o prostych włosach sięgających do ramion. Patrząc na nią, zastanawiała się, czy ma świadomość, jak wiele posiada, jak bardzo los jest dla niej łaskawy.
„A może to nie tak?” — w głowie Olgi od razu pojawiła się przekorna myśl. „Może Skandynawka, choć roześmiana i wypoczęta, wcale nie jest szczęśliwa? A ten beztroski uśmiech to maska, pod którą czają się rozczarowanie i ból? Może wcale nie kocha towarzyszącego jej mężczyzny, a jest z nim tylko z powodu córki? Albo kocha go, ale od lat cierpi z jego powodu, bo co miesiąc zdradza ją z inną kobietą? A może na kilka dni przed wyjazdem na wczasy dowiedziała się, że ma raka? Albo dowie się o tym za chwilę? A może czeka na nią jeszcze inna, znacznie gorsza tragedia? Życie jest takie niepewne, takie nieprzewidywalne…”
Skandynawowie też dokończyli posiłek i zaczęli się zbierać. Ich miejsce od razu zajęła para Polaków. Olga odwróciła się od nich ostentacyjnie. Cóż ciekawego może być w mężczyźnie z włosami zafarbowanymi na jasny blond i kobiecie, której wypełnione kwasem hialuronowym wargi sprawiają wrażenie, jakby za moment miały odpaść od właścicielki i potoczyć się po podłodze niczym bilardowe kule?
Nie rozumiała kobiet poddających się z pasją kolejnym zabiegom medycyny estetycznej. Owszem, i ona miewała problemy z zaakceptowaniem upływającego czasu, nigdy nie zdecydowałaby się na botoks ani żaden inny zabieg będący poważną ingerencją w jej ciało. Teraz zresztą jej twarz to była zupełnie inna historia. Twarz, włosy, ubrania. Zmieniła wszystko. Pewnego jesiennego wieczora dawna Olga przestała istnieć, a jej miejsce zastąpił ktoś zupełnie nowy. Nowy, ale znajomy i bliski.
Głośne towarzystwo rodaków sprawiło, że poczuła ochotę na więcej alkoholu. Sącząc wolno kolejną lampkę wina, wpatrywała się w światełka zacumowanych w porcie jachtów. Pomyślała, że jest coś głęboko pozytywnego w tym sielskim obrazku. Coś, na co nie było już w niej zgody, lecz mimo to nie potrafiła oderwać od niego wzroku podobnie jak wcześniej od skandynawskiej rodziny.
*
Po drugim kieliszku wina zaczęło jej szumieć w głowie. Nie była przyzwyczajona do takiej ilości alkoholu. Rzadko kiedy piła więcej niż jedną lampkę. A jednak teraz zamówiła trzecią. Potrzebowała czegoś, co ją znieczuli, przytłumi ból.
Kelner przyniósł zamówienie, pokazując w uśmiechu rząd śnieżnobiałych zębów, i odszedł od stolika. Olga odprowadziła go wzrokiem, po czym podniosła wino do ust i zachłannie upiła. Odkładała kieliszek na stolik, kiedy nagle usłyszała nad sobą ciepły męski głos:
— Można?
Zaskoczona podniosła głowę. Przed nią stał ciemnooki mężczyzna w średnim wieku. Szpakowate włosy i gęsto usiana zmarszczkami twarz kontrastowały z młodzieżowym T-shirtem w czerwonym kolorze i wytartymi dżinsami.
— Rodaczka? — odezwał się po polsku.
„Czy to aż tak widać?” — miała ochotę zapytać. Niewiele podróżowała, ale Natalia, która po maturze spędziła pół roku w Stanach, ucząc amerykańską młodzież jogi, mówiła, że Polaków można rozpoznać w świecie na kilometr. Głównie po skwaszonej minie i braku uprzejmości. Oldze przemknęło przez myśl, że pewnie i ona ma wyrysowany na twarzy typowy polski smutek.
Mężczyzna chyba zauważył jej konsternację, bo dodał szybko:
— Ma pani torbę z polskim napisem.
Odruchowo spojrzała na wiszącą na oparciu krzesła płócienną torbę. Kupiła ją w sąsiadującym z jej blokiem sklepie z pamiątkami.
— To jak? Będzie to z mojej strony bardzo nieuprzejme, jeśli się dosiądę? — Mężczyzna uśmiechał się sympatycznie i chyba dzięki temu uśmiechowi nie wydał jej się nachalny.
— Proszę. — Poprawiła się na krześle. Po trzecim kieliszku wina nie odczuwała zwykłych w ostatnim czasie oporów w kontaktach z ludźmi.
Mężczyzna usiadł obok i delikatnym ruchem dłoni przywołał kelnera.
— Napije się pani jeszcze czegoś? — zagadnął, spoglądając wymownie na opróżniony już niemal do dna kieliszek Olgi.
— Jeszcze raz to samo poproszę — powiedziała po angielsku i uśmiechnęła się do kelnera.
— A ja proszę drinka — dołączył się jej towarzysz również po angielsku.
Kelner się pospieszył i już po chwili na stoliku znalazły się zamówione napoje.
— Jest pani na wycieczce? — zagadnął mężczyzna, kiedy zostali sami.
Robił naprawdę sympatyczne wrażenie. Nie chodziło wyłącznie o dobrze ostrzyżone szpakowate włosy i nieskazitelne uzębienie. Było coś ujmującego w jego sposobie bycia — niewymuszona pewność siebie, niemająca nic wspólnego z butą.
— W pewnym sensie — odpowiedziała wymijająco. Nie nazwałaby swojej podróży wycieczką, ale nie zamierzała tłumaczyć obcemu człowiekowi, na czym polega różnica między jej wizytą w Chorwacji a wyjazdem w celach turystycznych. — A pan? — zagaiła, choć tak naprawdę nie była tego ciekawa.
— Ja w dosłownym sensie. — Roześmiał się. — Przyjechałem odpocząć po całym roku intensywnej pracy.
— Sam? — zapytała, dopiero po chwili orientując się, że mogła zostać źle zrozumiana.
— Owszem. Dobrze jest pobyć czasami samemu. Ojej! — Mężczyzna podniósł się gwałtownie. — Nie przedstawiłem się. Przepraszam. To niewybaczalny błąd. Stanisław Wokulski. Miło mi. — Skłonił się z galanterią niepasującą do sportowego stylu i swobodnego zachowania.
Nie potrafiła się nie roześmiać.
— Wokulski? Jak bohater Lalki?
— Dokładnie. Tylko Rzeckiego jakoś nie widać na horyzoncie.
Jeśli nie kłamał co do nazwiska i rzeczywiście nazywał się tak jak bohater powieści Prusa, to radził sobie z tym nadzwyczaj dobrze.
— A pani?
Roześmiała się.
— Izabela Łęcka.
— Jest pani bardzo zabawna — powiedział z lekką przyganą, choć w jego oczach wciąż tliły się wesołe ogniki.
Wyciągnęła rękę i podała mu ją.
— Olga Pozimska.
— Ola czy Olga? Jak lubisz, żeby się do ciebie zwracano? — zapytał.
— Olga. Wyłącznie. Bez żadnych zdrobnień.
— Bez zdrobnień — powtórzył jej słowa, a potem spojrzał w taki sposób, że musiała odwrócić wzrok.
Była małomówna, więc Stanisław zaczął opowiadać o sobie. Okazało się, że pochodzi z Wisły, ale od blisko dwudziestu lat mieszka w Niemczech. Miał sześćdziesiąt lat i wciąż był czynny zawodowo. Prowadził firmę, nie wchodził jednak w szczegóły, czym konkretnie się zajmuje. Kiedyś, przed laty, był żonaty, ale to dawna historia, jak się wyraził, i nie ma ochoty do niej wracać.
— Dzieci nie mam — dodał, choć go o to nie zapytała.
— Nie czujesz się samotny?
— Nic z tych rzeczy. Mam pracę i hobby. Góry — dodał. — Zawsze lubiłem się wspinać, ale od kilku lat stało się to moją pasją. Właśnie szykuję się do wyprawy na sześciotysięcznik. Pierwszy w moim życiu. Na ośmiotysięczniki jestem już niestety za stary. A może teraz ty opowiesz coś o sobie? — zagaił z uroczym uśmiechem.
— Jestem Olga i mam czterdzieści trzy lata — odpowiedziała podobnym uśmiechem. — I to ci musi na razie wystarczyć.
W okolicach północy, kiedy ulice opustoszały, a kelner zaczął wymownie zerkać na zegarek, postanowili zakończyć spotkanie.
— Gdzie się zatrzymałaś? — zapytał Stanisław, odsuwając Oldze krzesło.
Zakręciło jej się w głowie i zaczęła się obawiać, że nie zdoła dojść do pensjonatu. On wypił przy niej trzy drinki, jednak wciąż dobrze się trzymał. Nie było widać, że jest pod wpływem alkoholu.
— W pensjonacie Villa Luna — odpowiedziała, zdejmując torbę z oparcia.
— Niesamowite! — Stanisław znów się roześmiał.
— Co konkretnie?
— Ja także.
— Naprawdę? — zdziwiła się. Ze swoimi sportowymi, ale wyraźnie markowymi ubraniami i drogim zegarkiem bardziej pasował do eleganckiego hotelu.
— Naprawdę — potwierdził.
Pensjonat znajdował się poza starówką. Na obrzeżach miasta opłaty za wynajem były mniejsze, poza tym było tam ciszej. Olga, być może z racji wykonywanego przez lata zawodu, nie lubiła hałasu. Owszem, zdarzało jej się pójść na koncert albo do kina, ale wtedy zwiększony poziom głośności był jej wyborem. Hałaśliwa ulica i niekontrolowane krzyki stanowiły dla niej prawdziwą udrękę.
— Którędy wracamy? — zapytał Stanisław, kiedy wyszli z lokalu.
Do bramy, którą opuszczało się wyspę, można było przejść wieloma drogami. Starówka miała mnóstwo krzyżujących się wąskich uliczek.
— Wszystko mi jedno — wzruszyła ramionami.
— Chodźmy zatem przez plac Jana Pawła II — Stanisław podjął męską decyzję.
Szli wolno między kamienicami. Wszystkie sklepy i kafejki były już zamknięte, w większości małych okienek nie paliło się światło. Mimo to Olga nie czuła strachu. Wokulski zupełnie nie wydawał jej się groźny, a ona znała się na ludziach, nawet po czterech lampkach wina.
W końcu wyszli na plac Jana Pawła II. Teraz, nocą, bez tłumów turystów, wydał się Oldze zupełnie innym miejscem. Pomyślała, że podobnie jak od dziecka najbliżej Boga czuła się w pustym kościele, tak samo dopiero teraz, w spokoju i ciszy, potrafiła w pełni docenić urok trogirskiego rynku: ratusz przypominający wenecki pałac, z balkonami, herbami i łukowatymi oknami, wieżę z ogromnym zegarem, kawiarniane parasole, które teraz, złożone, nie zasłaniały już pięknych widoków, katedrę Świętego Wawrzyńca. Trudno było uwierzyć, że w jednym miejscu, w dodatku o tak niewielkich rozmiarach, może się znaleźć tyle wyjątkowych zabytków.
— Zatrzymamy się na chwilę? — zapytał Stanisław i ruszył w kierunku półokrągłych schodów prowadzących do kościoła.
Przysiadł na nich, a ona obok niego. Wyciągnęła nogi i przymknęła oczy. Było ciepło, z oddali dobiegało ćwierkanie cykad. Pomyślała, że najchętniej zostałaby tutaj do rana. Zdrzemnie się na tych schodach, a rano obudzą ją pierwsi turyści albo restauratorzy, układający na niewielkim metrażu stoliki i krzesła.
— To jak to jest z tą twoją wycieczką? — zapytał Stanisław.
Mogła powiedzieć cokolwiek, a jednak zdecydowała się powiedzieć prawdę.
— Jestem tutaj, żeby się zabić.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki