Tron z żelaza - ebook
Tron z żelaza - ebook
OSTATNI TOM EPICKIEJ TRYLOGII FANTASY, KTÓRA NIE SCHODZI Z UST FANÓW NA CAŁYM ŚWIECIE
Legiony Cezara wyrąbały i wymordowały sobie drogę przez całą Galię, a teraz spoglądają łakomym okiem na leżącą za morzem Brytanię. W ich szeregach znajdują się zrodzeni z czarnej magii potworni legioniści. Armia Królowej Lowy musi stawić czoło nadciągającej inwazji, choć jej najlepszy dowódca nie żyje, a jej młoda druidka utraciła magiczną moc. Nad Brytami wisi widmo śmierci i niewoli, ale choć stoją w obliczu zagłady, królowa-wojowniczka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.
BO KAŻDE IMPERIUM MA SWÓJ KRES.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-177-2 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Morze Egejskie, rok 85 p.n.e.
W porównaniu z innymi historiami o ginących na morzu statkach ta była zupełnie pozbawiona dramatyzmu. Dwaj strażnicy, kłócąc się o to, czy rekin wygrzewający się w słońcu sto jardów od sterburty jest większy od tego, którego widzieli wcześniej, nie zauważyli olbrzymiego megalitu – pozostałości po mieście wieki temu pochłoniętym przez morze – wystającego na szerokość dłoni ponad połyskującą taflę. Statek handlowy wspiął się na łagodną falę i opadł z trzaskiem na granitową skałę, która z chrobotem rysowała mu burtę przez kilka uderzeń serca, a potem popłynął dalej. Sto kroków później, gdy pokład zaczął się dziwnie przechylać, kapitan rozkazał zwinąć żagiel. Od sterburty woda sięgała już prawie nadburcia, z podpokładu, gdzie znajdował się ładunek, dobywały się prośby i groźby; statek cały czas się przechylał. Nieopodal była wyspa, ale wysokie klify uniemożliwiały zejście na ląd.
Młody Tytus Poncjusz Felix wciąż jeszcze nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Ładunek zawsze krzyczał, a – jeśli wierzyć opowiadanym mu przez szereg opiekunek historiom – statki tonęły zwykle podczas sztormów, a dziś świeciło słońce, był więc pewien, że wszystko jest w porządku i że dorośli szybko jakoś rozwiążą problem. Ale kiedy usłyszał spod pokładu łamaną łaciną: „Łańcuchy zdejmie! Wy przeklęte przez Belenosa dranie! Tonie! Tonie! Już utonął!”, sześciolatek, który wyrósł później na druida króla Zadara i Juliusza Cezara, wiedział już, co się święci.
– Załoga i pasażerowie, do szalup! – darł się iberyjski kapitan, wsparłszy pięści na biodrach. Na jego porośniętej rudym brodziskiem twarzy wykwitł uśmiech. W otwartych ustach Felix nie dostrzegł ani jednego zdrowego zęba. – Leci w dół jak toga rzymskiego chłopca na zajęciach z nauczycielem!
Felix nie rozumiał, o co mu chodziło, ale nie podobał mu się ton kapitana. Statek tonął, to chyba nie pora na żarty? Ojciec chłopca podzielał jego zdanie.
– Nic nie leci! – krzyknął, machając krótkimi ramionami i próbując utrzymać równowagę na pochyłym pokładzie. – Statek nie może tonąć. Masz pan choć nikłe pojęcie o wartości ładunku?
– Ależ ma się rozumieć – odparł Iberyjczyk. – Mogę podać z pamięci cenę każdego egzemplarza. – Był niemal dwukrotnie wyższy od ojca, zdał sobie nagle sprawę mały Felix. – Biorąc pod uwagę obecną sytuację na rynku, nasze położenie, stan przewożonych dóbr oraz inflację i koszty manipulacyjne, łączna wartość ładunku wynosi ni mniej, ni więcej, a... gówno. Nikt nie kupi martwych niewolników.
– Jak toniemy!? Co toniemy!? Nie wolno nam zatonąć! W twojej ładowni jest cały mój majątek. Dorobek życia! Musimy dopłynąć do jakiegoś portu, plaży... Błagam!
Kapitan się roześmiał.
– Tymi wodami rządzi Posejdon i jego podmorska dupa, a dzisiaj wysrał się z całą swą boską mocą na ciebie i twój ładunek. Zdarza się. Statek tonie. Moglibyśmy uwolnić twój ładunek, ale jest go dość sporo i ni cholery nie zmieści się w szalupach. Będzie lepiej, jeśli zostanie w łańcuchach. – Donośny głos kapitana przedarł się przez dochodzące spod pokładu wrzaski. – Uszy do góry, chłopie, jeszcze zarobisz kupę pieniędzy! Żaden ładunek nie jest droższy od życia.
Ojciec Felixa aż spurpurowiał, ale ostatecznie poddał się i ruszył do szalupy. Felix podszedł za nim do burty i patrzył, jak schodzi po linowej drabince. Przechył statku jeszcze wydłużył drogę do łodzi ratunkowej. Wybrzuszony kadłub łódki uderzał ciężko o wyłaniające się z odmętów podbrzusze statku, pokryte obślizgłym nalotem. Felix nie miał pojęcia, jak zdoła zejść, i bardzo się bał. Kapitan dostrzegł jego niedolę i wspiął się z powrotem, by mu pomóc.
Gdy załoganci zaczęli wiosłować, ojciec chłopca wyglądał, jakby rozbierała go choroba.
– Wszystkie moje pieniądze... – wyjęczał, wlepiając wzrok w niknącą pod falami jednostkę. Po jego policzkach spływały łzy.
Załoganci śmiali się z niego, Felix nienawidził ich za to.
Niedługo później znaleźli wyrwę pośród klifów. Gdy wciągnęli łodzie na piaszczystą plażę okoloną potrzaskanymi białymi skałami i karłowatymi, poskręcanymi drzewami, kilkudziesięciu przerażających mężczyzn i kobiet opuściło kryjówkę i rzuciło się na załogantów z mieczami i maczugami, po czym zabiło większość z nich. Ocalał jedynie Felix, jego ojciec, dwie kobiety i kapitan. Wyglądało na to, że ostatnia trójka była w zmowie z atakującymi. Wszyscy skupili wzrok na dwóch Rzymianach.
– Nie zabijajcie mnie! Weźcie chłopca! – zawodził ojciec Felixa, odgradzając się nim od zbójów.
Człowiek, którego twarzy prawie nie było widać spod krzaczastych wąsów, odciągnął Felixa na bok i trzymał go mocno, gdy jego kamraci zdzierali z ojca togę i sandały. Zanosząc się śmiechem, pchnęli go nagiego w stronę śniadej kobiety o oczach jak krzemienie i długich kruczoczarnych włosach. Zsunęła z siebie odzienie i natarła na niego. Ojciec Felixa próbował uciekać, ale natychmiast go dopadła i powaliła na ziemię, a potem wskoczyła na niego okrakiem. Zbóje nagrodzili jej wyczyn gromkim rechotem. Jego tata szarpał zaciśnięte wokół niego nogi, łomotał w jej piersi małymi piąstkami. Ale ona była niewzruszona, ignorowała jego żałosne ataki i biła go pięściami po twarzy, aż jego nos zmienił się w krwawą miazgę, a on sam w jęczący, bezużyteczny strzęp człowieka. Wtedy zacisnęła mu ręce na szyi i zaczęła dusić, on zaś szamotał się jak wyjęta z wody ryba, aż w końcu sflaczał i zastygł w bezruchu.
Felix powlókł się za piratami do ich przystani. Nie wiedział, co innego miałby zrobić. Piraci nie zwracali na niego uwagi, ale i nie oponowali, gdy podkradał jedzenie z ich stołu. Znalazł miejsce do spania w namiocie z czworgiem innych dzieci, które najwyraźniej nie miały nic przeciwko, ale również nie odezwały się do niego słowem.
Dnie spędzał, włócząc się samotnie po wyspie, zabijając owady, jaszczurki i inne zwierzęta, które dały się złapać. Zabijanie poprawiało mu humor.
Pewnego dnia zszedł niskim klifem na niewielką plażę po wschodniej stronie wyspy, gdzie znalazł kilka dużych, skalistych sadzawek. Zmiażdżył kilka mięczaków, by wywabić kraby z bezpiecznego schronienia ich maleńkich jaskiń, a potem zaczął badać, ile nóg należy im wyrwać, by nie mogły chodzić. Tak był pochłonięty doświadczeniem, że zbliżającą się do plaży łódź z białym żaglem zauważył dopiero wtedy, gdy znalazła się przy samym brzegu. Wstał i patrzył, jak dziób wsuwa się w piach, a drobne fale omywają rufę.
Łódź wydawała się pusta. Doszedłszy do wniosku, że nic mu nie grozi, porzucił kraby i zbliżył się, by zobaczyć, co też może się znajdować w środku. Na pokładzie ujrzał martwą kobietę. Wrzasnął, przerażony, ale zaraz się otrząsnął i zaczął zastanawiać, czy jego okaleczone kraby zasmakują w ludzkim mięsie. Położył kobiecie jednego na piersi, drugiego na twarzy. Wtedy poruszyła głową. A więc żyła! Złapała kraba na twarzy w zęby i przegryzła jego skorupę. Chłopiec raczej poczuł, niż usłyszał osobliwy szum, kiedy coś nieopisanie dziwnego naparło na niego od strony kobiety i omyło jak woda, choć wcale wodą nie było. Dreszcz go obleciał, ale nie zimny ani nie gorący; pierwszy raz czuł coś podobnego, a jednak uczucie wydało mu się znajome.
Kobieta jęknęła, usiadła, porwała kraba ze swoich piersi i wyrżnęła nim o burtę. Jakby przybyło jej od tego energii. Wstała, otrzepała pobielałą od morskiej soli togę z zaschniętego mewiego gówna i obrzuciła go spojrzeniem. Była bardzo stara – musiała być w tym samym wieku co jego ojciec, gdy umarł. Miała kręcone szpakowate włosy, czarne oczy i pełne, spękane od soli usta oraz nos w kształcie obtłuczonej gruszki. Uniosła rękę, jakby chciała go uderzyć, a potem uśmiechnęła się i opuściła ją.
– Dzięki ci, mały człowieku – wyrzekła, choć nie była od niego wiele wyższa. – Twoi rodzice są gdzieś tutaj?
Nie wiedział, co odpowiedzieć.
Przyjrzała mu się wnikliwie, a on wił się pod jej spojrzeniem. W końcu rzekła:
– Nie masz rodziców? Zresztą nieważne, ojciec i matka nigdy nikomu nie zdali się na wiele. Po prostu powiedz mi wszystko, co wiesz o tym miejscu. I proszę, nie mów mi, że jesteśmy na wyspie.
– Jesteśmy na wyspie.
– W dupę jeża – wypluła, a Felix zachichotał. – No to powiedz mi, co wiesz o tej wyspie. Duża jest? Czy jest tu ktoś jeszcze? I skąd ty się tu wziąłeś?
Felix opowiedział jej wszystko, co wiedział. Spytał, jak się tu znalazła, ale ona wyjawiła mu tylko swoje imię: Thaya, i spytała, czy zna jakieś miejsce na odpoczynek, gdzie nie znajdą jej piraci. Odparł, że wie o pewnej sekretnej jaskini pod wodospadem w południowej części wyspy, nieopodal zrujnowanej świątyni cyklopów. Poprosiła, by ją tam zaprowadził, a on się zgodził.
Obrzuciła go rozbawionym spojrzeniem, dostrzegłszy na skale w jaskini stertę zwierzęcych trucheł, ale nie odezwała się słowem.
Nikomu nie powiedział o spotkaniu z Thayą; nie dlatego, że była to tajemnica, ale ponieważ nigdy z nikim nie rozmawiał. Następnego dnia przyniósł jej jedzenie, potem kolejnego i jeszcze kolejnego, aż w końcu zauważył, że go nie je. Mimo to wciąż ją odwiedzał. Nie miał wiele do roboty, nie tęsknił też za innymi mieszkańcami przystani. W którymś momencie zaczęła go uczyć posługiwania się magią.
Pokazała mu, jak mocą umysłu przekierować siłę życiową wyciekającą ze zmiażdżonej żaby, aby zabić przelatującego nad ich głowami ptaka. Kilka dni później nauczyła go sięgać do wnętrza świni i miażdżyć jej serce, a uzyskaną w ten sposób energią doprowadzić inną do morderczego szału.
Po jakimś miesiącu Thaya poprosiła, by przyprowadził jej dwoje dzieci. Spełnił jej prośbę. Obiecał im, że w jaskini dostaną ciastka.
Cała czwórka wróciła do pirackiej przystani. Gdy piraci otoczyli ich, Thaya sięgnęła do serca jednego z dzieci i zmiażdżyła je, a wtedy piraci rzucili się sobie do gardeł. Wkrótce wszyscy leżeli martwi, nie licząc rudobrodego iberyjskiego kapitana. Sunął w ich stronę rozchwianym krokiem, krwawiąc z wielu ran i ściskając w ręce kordelas. Szczerzył się jak wtedy, gdy tonął jego statek. Felix nie dał się dwa razy prosić, gdy Thaya zaoferowała mu drugie dziecko. Wpił dłoń w klatkę piersiową dziewczynki, zacisnął drobne palce na jej sercu i ścisnął, a ono pękło jak dojrzały owoc. Poczuł, jak jej energia życiowa napływa do niego przez ramię. Ujął ją siłą woli i wypełnił nią drugą rękę, którą uczynił zdecydowany gest w stronę kapitana. Uśmiech spełzł z ust Iberyjczyka, a gdy mężczyzna padł trupem, to Felix rozciągnął usta w uśmiechu.
Thaya powiedziała, że jest bardzo zmęczona i musi się przespać, po czym nakazała mu zgromadzić zapasy na podróż. Felix poczekał, aż zacznie chrapać, a potem znalazł głaz, uniósł go, jak mógł najwyżej, i spuścił jej na głowę. Wykorzystał pływ jej energii życiowej, by rozerwać na sztuki kilkanaście kołujących mu nad głową mew, a potem załadował łódź i wyruszył przez morze.
Płynąc, żuł serce Thai, które wyciął jej z piersi kordelasem iberyjskiego kapitana. Było obrzydliwe – twarde i żylaste – ale cichy głos w jego wnętrzu podpowiadał mu, że musi je zjeść.1 ROZDZIAŁ
Gdy poziom naniesionej potężnymi falami wody zaczął w końcu opadać, Wiosna zeszła ze wzgórza wiodącą z Żabiej Twierdzy ścieżką. Pochyłość boleśnie nadwyrężała jej kolana, ale dziewczyna nie zwracała uwagi na ból. Ludzie wołali do niej, ale prawie ich nie słyszała. Dobiegł ją głos Lowy, nakazującej wszystkim zostawić ją w spokoju. Gdzieś w środku odczuła wdzięczność, ale zaraz zagłuszyła ją nieprzeparta wściekłość, która wybuchła w niej jak pożar lasu. To wszystko wina Lowy! Stanęła pomiędzy nimi! Ona i Dug mogliby podróżować i przeżywać przygody, ale nie! Musiała się napatoczyć Lowa i zmusić ją, by zabiła jedyną osobę na świecie, którą kochała, nie licząc matki. Dug dbał o nią i zrobił dla niej milion cudownych rzeczy, nie chcąc niczego w zamian. Nigdy mu się nie odwdzięczyła, a teraz już tego nie zrobi, bo zginął z jej ręki.
Znalazła jego młot wsparty o kupę kamieni, która mogła niegdyś być szopą. Obuch tkwił w ziemi do połowy. Wydobyła go z błota z głośnym mlaśnięciem, przewiesiła przez ramię i poszła dalej. Nie szukała jego ciała, bo wiedziała, że go nie znajdzie. Wszystkie trupy zabrało morze i pewnie od razu rzuciły się na nie ptaki i ryby. Nie zważała na siąpiący deszcz, który przerodził się wkrótce w oberwanie chmury, jakby z nieba lały się na ziemię łzy miliona żałobników, obmywając obuch z błota i rosząc zniszczoną krainę.
Wpierw szła brzegiem morza, ale wkrótce spustoszona powodzią ziemia zaczęła ją przygnębiać – ci nieliczni, którzy wyszli cało z kataklizmu, przetrząsali potrzaskane wraki, zanosząc się szlochem i jękiem – ruszyła więc w głąb lądu. Wędrowała cały dzień, całą noc, cały następny dzień i dalej. Nic nie jadła, nie piła, nie zmrużyła oka. Zabiła tak wielu ludzi, że nie zasługiwała na nic z tych rzeczy. Cały czas miała przed oczami swoją strzałę w czole Duga. W uszach brzmiały jej wrzaski dziesiątek tysięcy mężczyzn i kobiet, których pochłonęła monstrualna fala. Nie zważała na bolące stopy. Pokryły się pęcherzami, które zaczęły następnie pękać i krwawić. Nie czuła wrzynającego się w ciało rzemienia uwiązanego na trzonku młota.
Po kilku nocach – nie wiedziała i nie obchodziło jej, ilu dokładnie – wyszła z lasu na trawiastą nizinę. Wstawał świt.
Padła na mokrą od rosy trawę i tak leżała, czekając, aż zabierze ją śmierć. Uniosła wzrok, gdy wyczuła czyjąś obecność. Stał nad nią jej ojciec, król Zadar, potrząsając głową z dezaprobatą wymalowaną na twarzy. Już otwierał usta, by z niej szydzić, ale jego głos stłumiło ujadanie psa. Sadysta i Świniojeb, potężne ogary, które Dug odziedziczył po powalonym przez siebie czempionie Zadara, Tadmanie, biegły w jej stronę z wywieszonymi ozorami. Próbowały kąsać coraz bardziej przeźroczystego Zadara, aż ten zupełnie rozwiał się na wietrze, a gdy zniknął, psy wlepiły w Wiosnę bezrozumny wzrok, śliniąc się obficie i merdając ogonami. Sadysta podszedł do niej, spróbował polizać po twarzy.
– Leżeć, Sadysta, zostaw ją. Ona nie lubi takich pieszczot – powiedział ktoś ze znajomym północnym akcentem. Za jej plecami szedł Dug Fokarz. Strzała Wiosny wciąż sterczała mu z czoła, lotki drżały w rytm jego kroków.
– Ty żyjesz! – Odeszło ją całe zmęczenie i rozpacz. Poczuła nagły przypływ energii, a potem na powrót opadła z sił, kiedy pojęła, co musi oznaczać pojawienie się Duga. – Więc ja też nie żyję?
– Gdzie tam.
– Czyli mówisz do mnie z Zaświatów, bo umrę niebawem?
– Nie, nic z tych rzeczy. Jestem wytworem twojej wyobraźni, niczym więcej. Tak naprawdę rozmawiasz sama ze sobą.
– Rozumiem. Ale jak zaraz umrę, to się zobaczymy, nie?
– Wolałbym jednak, żebyś żyła.
– Czemu? Zabiłam cię. Nie zasługuję na życie.
– Może i tak, ale ktoś musi się opiekować psami.
Świniojeb szczeknął, Sadysta gapił się pustym wzrokiem. Wiosna prawie się uśmiechnęła i odparła kpiąco:
– Jeśli mam się nimi zajmować, to zacznę od zmiany imion.
– Nie. Gadaliśmy już o tym. Nie można zmienić imienia psu. Nie wiem, czemu Tadman tak je nazwał, ale tak się nazywają i już.
– Przecież nie żyjesz. Czemu miałabym robić, co każesz?
– Bo wpakowałaś mi strzałę w łeb, ty borsuczy worze.
Dug odwrócił się, by pokazać ostry grot wystający mu z potylicy.
– Ja nie chciałam! To wszystko wina Lowy!
Dug westchnął. Czy tylko mi się wydaje, czy jego oczy są jakby większe i bardziej brązowe, teraz gdy nie żyje? – pomyślała dziewczyna.
– Nie, Wiosno – powiedział, kręcąc głową. – To wcale nie jej wina. Gromadząc armie w jednym miejscu, byś mogła zniszczyć je wszystkie za jednym zamachem, uratowała nas wszystkich. No, właściwie to was wszystkich.
– Ale żyłbyś, gdybyśmy nigdy jej nie spotkali.
– Możliwe, ale wielu innych dobrych i bezradnych ludzi straciłoby życie, wielu zaś parszywych drani mordowałoby w tej chwili tych, którzy jakimś cudem wyszli cało z kataklizmu. Nie wolno ci jej obwiniać, Wiosno. O czym doskonale wiesz, bo przecież rozmawiasz teraz sama ze sobą.
– Gówno prawda! – zaperzyła się. – Jeśli jesteś wytworem mojego umysłu, to pewnie tej najgłupszej jego części. To wszystko wina Lowy i już.
– Jak tam sobie chcesz. Nie zdołam cię przekonać, ale może chociaż pomogłabyś mi z psami? W końcu strzeliłaś mi w głowę, a moje pieski będą teraz bardzo samotne.
Tym razem westchnęła Wiosna.
– No dobra. Ale to żadne „pieski” i nie życzę sobie, byś wspominał o „strzelaniu w głowę” za każdym razem, gdy będziesz czegoś ode mnie chciał.
– Sądzisz, że się jeszcze zobaczymy?
– Powiedziałeś, że siedzisz w mojej głowie, nie?
– Ano tak.
– Więc będę cię mogła widywać, gdy tylko najdzie mnie ochota.
– Nie, jeśli teraz umrzesz, a już niewiele ci brakuje. Właściwie już wczoraj czy przedwczoraj powinnaś była umrzeć z pragnienia. No i głód też ci nie służy. Zbieraj się więc i znajdź coś do picia i do jedzenia, im szybciej, tym lepiej, bo moje psy będą zdane na siebie, biedactwa. W lesie u stóp tego wzgórza jest strumień. Na twoim miejscu bym tam poszedł.
– Z chęcią. Przenieś mnie tam za pomocą magii i będę piła, aż pęknę. Albo może wyczaruj mi od razu kufel piwa?
– Wyczaruj? Nie, nie, nie. Czy ty w ogóle rozumiesz, jak to działa?
– Co masz na myśli?
Dug pokręcił głową.
– I to niby ty jesteś ta bystrzejsza. Słuchaj uważnie: cała twoja magia pochodziła ode mnie, a ty mnie zabiłaś. Nie winię cię, żeby było jasne. Musiałaś to zrobić, żeby zebrać dość mocy, by zatopić tamtą pierdoloną wyspę i stworzyć falę, którą Llyr mógłby się przechwalać przez stulecia. Ale teraz mnie już nie ma i nie ma też twojej magii. Będziesz musiała pójść nad strumień pieszo, jak wszyscy, i bez dąsania się.
Wiosna niemal zemdlała na samą myśl o tym, że musi wstać i gdzieś iść.
– Chyba nie dam rady nigdzie pójść.
– Więc będziesz musiała pełzać. Nie bój nic, dasz radę! – Mrugnął do niej, a potem zniknął.
Wiosna rozwarła powieki. Promienie słońca wbiły jej się w mózg jak rozżarzone sztylety. Kiedy z zasnuwającej jej wzrok mgły wyłonił się zarys rzeczywistości, zobaczyła, że do lasu ma kawał drogi. Ani myślę pełznąć jak glizda, pomyślała. Mam swoją godność. Będę szła na czworakach.
Podźwignęła się na łokcie i kolana i ruszyła przed siebie. Jakaś część jej umysłu błagała ją, by się poddała, przylgnęła do ziemi i po prostu umarła, ale Wiosna nie dawała jej posłuchu i dalej sunęła po śliskiej trawie, odpychając się mokrymi od rosy łokciami i kolanami. Gdy dotarła do linii drzew, przed jej oczami rozkwitła ciemność. Na moment straciła rozeznanie; odniosła wrażenie, że raptem zapadła noc, a dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że to zawodzi ją wzrok. Jej świadomość balansowała na skraju przepaści. Ręce ugięły się pod nią i rozsunęły, uderzyła twarzą o ziemię, zamknęła oczy. Nigdy nie odczuła tak dojmującej ulgi. Nic się przecież nie stanie, jeśli chwilę odsapnie, prawda? A nawet gdyby miała tu umrzeć – co z tego? Psy chyba zrozumieją, są dość duże, by same się o siebie zatroszczyć. Jak się ma tak szpetne pyski, pomyślała złośliwie, zwierzyna chyba pada trupem na sam widok...
– Wiosna, pobudka! – zawołał głos z północnym akcentem, wyrywając ją ze snu.
No dalej, powiedziała sama do siebie. Próbowała zmusić ciało do dalszego czołgania, na próżno. A więc jednak przyjdzie mi pełzać, pomyślała.
Wpiła łokcie i kolana w rozmiękły grunt, a potem pchnęła z całych sił, torując sobie drogę w cieniu pośród ściółki. Zdołała unieść głowę i dostrzec przyglądającego się jej z pobliskiego pnia kosa. Ptak przekręcił główkę, wyraźnie zaciekawiony. Otworzyła usta, by kazać mu spadać – nie zamierzał pomóc, siedział tylko jak kura na grzędzie – ale gardło miała suche jak pieprz i zdołała tylko wyrzęzić coś niezrozumiale. Nie żeby kos zrozumiał, nawet gdyby przemówiła z dykcją barda.
W końcu dotarła nad wąskie koryto strumienia.
Stoczyła się z brzegu, bezwładna jak trup, i zanurzyła twarz w wodzie. Błoto zgrzytało jej w zębach i zatykało nos.
Ojej, pomyślała. Cóż za ironia. Dziewczyna, która utopiła tysiące ludzi, sama utonie w strumyku po kostki. Z trudem odchyliła głowę, tak by pod powierzchnią zostały tylko usta. Łykała haustami zimną, pyszną, błotnistą wodę. Wkrótce nabrała dość sił, by wsunąć do rzeczki resztę ciała, przejść do klęku i pić ze złączonych dłoni.
Minęło sporo czasu, nim udało jej się w końcu dźwignąć na nogi. Drżąc z zimna i wysiłku, dotarła chwiejnym krokiem do krzewu jagód.
Dwa dni później młoda łuczniczka wyłoniła się zza sklepienia wzgórza i poszła traktem do farmy Duga, dźwigając na lewym ramieniu jego młot, obłożony mchem i owinięty tkaniną, by nie wrzynał się jej w ciało. Prawe ramię obłożyła kompresem, by złagodzić obtarcia.
Owce Duga podbiegły do ogrodzenia, becząc z wyrzutem. Ale, co dziwne, nie było ani śladu psów. Spodziewała się, że durne psiska jak zwykle natychmiast do niej przybiegną i przywitają ujadaniem, ale Sadiego i Świnia nigdzie nie było widać. Czyżby przygarnął ich ktoś z pobliskiej wioski?
Minęła budynek gospodarczy i znalazła się na podwórzu Duga. Podwórze Duga... Żal sprawił, że łzy napłynęły jej do oczu, ale zagryzła zęby i kazała sobie przestać się mazać. Później opłacze Duga. Teraz ma coś do zrobienia. Musiała odnaleźć psy, nakarmić kurczaki, zebrać miód, pocieszyć osierocone owce i...
– Hmm! – odchrząknął ze słyszalną intencją ktoś za jej plecami.
Pięciu mężczyzn, wszyscy w brytyjskich kamizelach i tartanowych spodniach, które niezupełnie dobrze na nich leżały, jakby pożyczyli je od kogoś lub ukradli. Dwie kamizele były dziurawe i poplamione krwią. Fakt ten rozwiewał wszelkie wątpliwości co do tego, jak skończyli ich poprzedni właściciele. Mężczyźni mieli włosy przystrzyżone na rzymską modłę, co jednak samo w sobie nie było niczym niezwykłym, bo wielu Brytów tak się teraz czesało. Każdy miał przy pasie krótki, obosieczny miecz, jakim walczyli legioniści, co było nieco bardziej niezwykłe, ale wciąż nie nadzwyczajne. Brytowie ostatnimi czasy lubili się wzorować na Rzymianach. Ale ci tutaj wyglądali jakoś obco – ich skóra, oczy, postawa, zacięcie ust. Wiosna z każdym uderzeniem serca nabierała pewności, że są Rzymianami. Pytanie tylko, co pięciu Rzymian robi w chacie Duga, do stu tysięcy borsuczych dup?
Wyglądali na twardzieli, wyjąwszy może tego w środku, który plasował się na drugim miejscu, zaraz za druidem Robakiem, w rankingu najcudaczniejszych postaci, jakie Wiosna widziała na oczy. Był niespotykanie wysoki i masywny, z nieproporcjonalnie małą główką. Z opalonej, pomarszczonej twarzy spoglądały na nią dwa czarne punkciki oczu. Pomimo absurdalnej powierzchowności miał minę człowieka, który samego siebie traktuje śmiertelnie poważnie. Podejrzanie czarne włosy, jak na kogoś w tym wieku, natłuścił, odgarnął z czoła ciemnego jak wyprawiona skóra i związał w opadający na plecy koński ogon.
Rozejrzała się wokoło. Wciąż ani widu, ani słychu po Świniu i Sadim. Nawet kurczaki, które zwykle dreptały po dziedzińcu – choć Dug robił, co mógł, by nauczyć je dreptać wszędzie, byle nie na dziedzińcu – poszły grzebać w ziemi gdzie indziej. Wiosna wiedziała, że za nic nie zdoła dobiec do drzwi ani do okna, dopadną ją za trzy kroki. Mogłaby próbować uciekać główną bramą, gdyby nie to, że stali jej na drodze. Mieli ją w garści. I znikąd pomocy.
Nie mogła walczyć z pięcioma naraz. Gdyby mieli dość przyzwoitości, by biec na nią z kilkuset kroków przez równinę, i gdyby ona miała przy sobie łuk i strzały, wystrzelałaby ich jak kaczki i nawet by się nie spociła, ale jej łuk tkwił oparty o ścianę w Żabiej Twierdzy, a ich miała przed nosem. Dysponowała jedynie młotem Duga, który ledwie mogła unieść, a co dopiero nim walczyć. Może poradziłaby sobie z jednym. Ale z pięcioma... Będzie musiała jakoś się z tego wykaraskać.
– Po pierwsze, chciałabym, żebyście wiedzieli – powiedziała z uśmiechem, zastanawiając się, czy rozumieją po brytyjsku – że wszyscy macie mordy jak pożar lasu gaszony dłutem. Słyszałam, że Rzymianie twarzowcami nie są, ale gdybym miała świnie o waszych ryjach, namalowałabym im twarze na dupach i prowadziła przez miasto tyłem.
Czterech nie zrozumiało jej słów, ale oczy dryblasa zwęziły się do dwóch poziomych szczelinek. Uniósł miecz.
– A po drugie – dodała prędko – oświadczam niniejszym, że się poddaję. Jeśli przyszliście tu kraść, kradnijcie na zdrowie. Nie mam zamiaru was powstrzymywać. Jeśli szukacie niewolników, będzie ze mnie wspaniała niewolnica: uległa, wesoła, staranna i w ogóle. Jeśli chcecie okraść farmę, a mnie zniewolić, nie krępujcie się. Na pewno tacy mądrzy Rzymianie jak wy zdają sobie sprawę, że więcej jestem warta nieuszkodzona.
Ten wysoki i gruby uśmiechnął się obleśnie. Strach narastający w żołądku Wiosny podszedł jej do samego gardła.
– Nie przyszliśmy tu kraść ani by cię zabrać – powiedział w języku galijskim, który był bardzo podobny do brytyjskiego, z akcentem twardziela cierpiącego na katar sienny.
– No to świetnie – odpowiedziała Wiosna. – W takim razie może wejdźcie do środka, dam wam coś do zjedzenia, a potem pomoglibyście mi szukać psów i...
– Przyszliśmy tu, by cię zabić – wszedł jej w słowo ten wysoki.
Wiosna przełknęła ślinę.
– Rozumiem. A czemu, jeśli wolno spytać?
– Tego nie wiem – odparł – ale dobrze nam zapłacono, a kiedy pokażemy zleceniodawcy twojego trupa, zapłaci nam jeszcze więcej. O wiele, wiele więcej.
– A dokąd macie zabrać mojego trupa?
Wiosna zacisnęła dłonie na trzonku młota. Dug rozwaliłby ich wszystkich jedną ręką, pomyślała. Dug, pomóż mi, prosiła w myślach. Ale Dug nie odpowiedział.
– Do Galii.
– A do kogo w Galii?
– Nie mam pojęcia, naprawdę. Do kogoś bogatego i bardzo ważnego, bo tylko grube ryby wynajmują najemników i tylko bogaczy stać na mnie.
– Moje ciało będzie w o wiele lepszym stanie, jeśli dostarczycie mnie do Galii żywą – podsunęła dziewczyna. – Obiecuję, że będę je dobrze odżywiać i że nie będzie nikomu zawadzać.
Olbrzym zarechotał.
– Wierz mi, że wolałbym cię zachować przy życiu choć trochę dłużej. Jesteś śmieszna i przypominasz mi dwie moje córki. Ale jeśli zabijemy cię tu i teraz, prawdopodobieństwo, że nam uciekniesz, bardzo zmaleje.
– No tak, nie sposób się nie zgodzić... – Wiosna wytężyła umysł i zdjęła młot z ramienia. Na gromy Teutatesa, ależ ciężkie cholerstwo. – Czyli nie obejdzie się bez walki, no nie? Musicie wiedzieć, że jestem bardzo dobra w te klocki. Sugeruję, byście wzięli nogi za pas. Przyrzekam, że nikomu nie powiem, że tu byliście i że stchórzyliście. Ani pary z gęby, słowo honoru.
Herszt uśmiechnął się i kiwnął na dwóch mężczyzn po swojej prawej. Unieśli miecze i ruszyli na nią.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania
Chwała niechaj będzie żonie mej, Nicoli. Odkąd półtora roku temu urodził nam się syn Charlie, żyliśmy jak pustelnicy: w tygodniu opuszczaliśmy dom wyłącznie z okazji przymusowych spotkań towarzyskich, w weekendy zaś jeździliśmy na wycieczki do zoo lub oceanarium, do wesołych miasteczek i do parków, na place zabaw i tym podobne. Nicola znosiła więc moje marudzenie spod znaku: „Och, jakże ciężko być pisarzem”, nie mówiąc nigdy, że bycie jedną z najlepszych brytyjskich specjalistek od finansów jest jednak nieco cięższe i że cała moja pisanina do betka i dziecinada w porównaniu z poważnymi rzeczami, które zajmują moją żonę w ciągu dnia. Dziękuję jej z całego serca za nieustające wsparcie. Dziękuję także Charliemu za to, że taki z niego słodziak i że pokazał Nicoli i mnie, jak ciekawie reaguje ludzki organizm, kiedy odmówić mu snu. Chcę też złożyć podziękowania na ręce Joyce, matki Nicoli, która w ciągu dnia opiekuje się Charliem na dole, dzięki czemu ja mogę siedzieć na górze i pisać, podczas gdy on łazi sobie tu i tam i krzyczy na swoje klocki Lego.
Dziękuję także Angharadowi Kowalowi, mojemu agentowi w Writers House, który załatwił mi kontrakt na książkę i bez którego żadna z części trylogii by się nie ukazała. Dziękuję Jenni Hill, mojej redaktorce w wydawnictwie Orbit, której rady uczyniły moje powieści o wiele lepszymi. Dziękuję Joannie Kramer, Gemmie Conley-Smith, Clarze Diaz i Felice Howden – znakomitej ekipie z Orbit – za pomaganie mi na wszystkie możliwe sposoby. Dziękuję też Richardowi Collinsowi za świetne zadiustowanie moich tekstów.
Chciałbym także podziękować rodzinie – Davidowi, Penny, Timowi, Camilli i Christowi. Wszyscy oni w jakimś stopniu uczynili ze mnie człowieka, który doszedł do wniosku, że w sumie to mógłby coś napisać.
Wreszcie chciałbym podziękować osobie, która opiekowała się mną i moim bratem Timem przez pierwsze dwanaście lat mojego życia i pierwsze czternaście Tima i która w największej mierze odpowiada za to, że wyszliśmy na ludzi (Tim jest weterynarzem). Kiedy miałem trzy lata, mój ojciec uciekł z naszą sprzątaczką, trzy lata później zginął w katastrofie lotniczej. Moja matka, która borykała się wówczas z rakiem, poświęciła swoje życie Timowi i mnie, pracując do utraty tchu, byśmy mogli pokończyć szkoły, i znajdowała czas, by sama nauczyć nas tego i owego o świecie. Moje zainteresowanie historią, geografią i zoologią zawdzięczam jej. Próbowała także nauczyć nas kilku rzeczy o botanice i skokach przez przeszkody, ale mój rozwijający się umysł zupełnie tego nie ogarnął (ten rozwinięty też nie).
Kiedy miałem dwanaście lat, moja matka przegrała walkę z rakiem. Nie zdołaliśmy podziękować jej należycie za wszystko, co dla nas zrobiła, i nie osiągnęliśmy jeszcze wówczas niczego, czym moglibyśmy się pochwalić. Zamieszkaliśmy z wujkiem i ciocią oraz ich dziećmi. To tak gdybyście się zastanawiali, kim są David, Penny, Camilla i Christo, którym dedykuję tę książkę.
Uważni czytelnicy zdążyli już pewnie wywnioskować, że jestem ateistą. Po takim dzieciństwie trudno zachować wiarę w jakiegokolwiek boga. Gdyby jutro naukowcy udowodnili, że istnieje, nie uwierzyłbym w niego ze złości za to, jak potraktował mnie, mojego brachola i mamę. Aczkolwiek tak naprawdę jestem chyba agnostykiem, ponieważ rozumiem, że niewiele wiemy na pewno, i ostało się we mnie jakieś ziarenko wiary w to, że ci, którzy umarli, gdzieś tam mogą sobie żyć i od czasu do czasu nas podglądać. Jeśli tak jest, to chciałbym z całego serca podziękować mojej mamie, wyrazić nadzieję, że wszystko u niej w porządku, i powiedzieć, że za nią tęsknię.