Tropiciel - ebook
Tropiciel - ebook
MOSKWA PAMIĘTA, NIE WYBACZA.
ZNAJDZIE, UKARZE, DOPEŁNI ZEMSTY...
W stolicy Federacji Rosyjskiej zostaje brutalnie zamordowany polski dyplomata. Rosyjskie i polskie służby prowadzą dochodzenia, które grzęzną w gąszczu fałszywych tropów.
Do Warszawy przylatuje przybrany brat ofiary, owiany złą sławą były amerykański komandos. „Opiekę” nad nim sprawuje młoda agentka polskiego kontrwywiadu.
Sprawy wymykają się jednak spod kontroli... Śmierć zbiera krwawe żniwo – kto zabija? Terrorysta, nowa mafia czy stara tajemnica?
Vladimir Wolff po mistrzowsku opowiada jedną z legend PRL-u, przedstawiając niepokojąco prawdopodobny scenariusz wydarzeń skazanych na zapomnienie przez KGB i dawne polskie specsłużby.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-25-0 |
Rozmiar pliku: | 807 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedaleko stał Giennadij Zajcew, jeden z najbliższych współpracowników prezydenta. Sześćdziesięciopięciolatek z niespokojnie podrygującą grdyką wprowadzał atmosferę tymczasowości, choć na dobrą sprawę powinien być ostoją stabilności i spokoju. Jako jeden z najbogatszych ludzi nowej Rosji dysponował aktywami sięgającymi miliardów dolarów. Właściciel spółek wydobywczych, armator, filantrop, posiadający samoloty, domy na całym świecie i klub piłkarski realizował się prawie w każdej dziedzinie. Nie istniały dla niego przeszkody nie do pokonania, a rządowe kontrakty sypały się jeden za drugim. Ten człowiek spał na forsie i miał wszystko – no, może oprócz gustu do kobiet, który pozostawiał wiele do życzenia.
Uwieszona jego ramienia najnowsza zdobycz – Elena – wyglądała podobnie jak jej poprzedniczka: pół głowy wyższa od Zajcewa, z rudymi lokami spływającymi do ramion i w najnowszej sukni Versacego, która ledwie zasłaniała chorobliwie chude ciało. Poprzednią wybrankę oligarchy przebijała koszmarnym makijażem na zapadniętej twarzy.
Wzdrygnął się, gdy obrzuciła go spojrzeniem, i szybko odwrócił głowę w drugą stronę, gdzie brylowało prawdziwe odkrycie roku. Taki tancerz zdarza się raz na stulecie. Oleg Nowosilcow ściągał tłumy na przedstawienia baletu moskiewskiego, a skandale z jego udziałem wypełniały czołówki tabloidów. Zresztą newsami o tych wyczynach sowicie okraszano też wiadomości telewizyjne i portale internetowe. Zrobił to, zrobił tamto, swoim zwierzęcym magnetyzmem uwiódł spadkobiercę arystokratycznego rodu z Włoch, skasował należący do Zajcewa jacht wart dziesięć milionów dolarów. Ach, co to była za zabawa. Właściciel, zaprzyjaźniony z baletmistrzem, nie wyglądał na przejętego.
Na szczęście tacy jak Nowosilcow stanowili mniejszość wśród zgromadzonych gości. Zaproszono ich, by dodawali pikanterii całej zabawie. Bez nich byłoby po prostu nudno. Co tu dużo mówić – Francuzi wiedzieli, jak się bawić. Brakowało jedynie Ałły Pugaczowej, która akurat wyjechała odpocząć do Soczi. Cała reszta to urzędnicy wyższego szczebla, dyplomaci i oligarchowie, nie tak barwni jak choćby Zajcew, lecz równie wpływowi w rządzie i administracji.
Przez chwilę rozważał pomysł przejścia do sali obok i przekąszenia czegoś. Nie jadł od śniadania. Widząc jednak kłębiący się w środku tłum, porzucił ten plan. Jemu aż tak się nie śpieszyło, poczeka. Nie opędzlują przecież wszystkiego, coś na pewno zostanie. Uśmiechając się na prawo i lewo, a przy tym starając się nikogo nie potrącić, przeszedł na drugi koniec sali i przystanął przy oknie. Tej części pracy, bo właściwie był w pracy, szczególnie nie lubił. Nawiązywanie nowych kontaktów nie przychodziło mu łatwo. Za każdym razem musiał się przełamywać. Co zrobić, takie ograniczenia. Dziś pewnie w ogóle nic z tego nie wyjdzie, gdyż towarzystwo wydawało się zgrane, chociaż połowę stanowili cudzoziemcy. Nie było do kogo się podczepić – nie znał żadnego z tych ludzi, to nie jego liga. Tacy wyrobnicy jak on załatwiali sprawy stojących wyżej, biegali na posyłki i odwalali brudną robotę. Tutaj tytuł trzeciego sekretarza ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie absolutnie nic nie znaczył.
Pocieszył się konstatacją, że gospodarze znają się na trunkach. Delikatnie zamieszał wino i przyglądał się, jak krwistoczerwony płyn wiruje w szklanej czaszy.
– Źle się pan bawi? – usłyszał gdzieś z boku.
– Skądże.
Przyjrzał się nieznajomemu. Na oko pięćdziesiąt–pięćdziesiąt parę lat, wojskowa prezencja, co o niczym nie musiało przesądzać, przenikliwe spojrzenie i zapadnięte policzki. Mówił po angielsku, lecz z wyraźnym miejscowym akcentem.
– Właściwie to chciałem o coś zapytać.
– Proszę. – Starał się być nastawiony tak przyjaźnie, jak to tylko możliwe.
– Nigdzie nie widzę... – Mężczyzna zacisnął usta.
– Przysłali mnie w zastępstwie. – Powoli domyślał się, o co chodzi. – Mój szef zwichnął nogę.
– Kto?
– Jerzy Mazurek, bo to chyba o nim pan mówi?
– A pan jest...
– Kostrzewa. Rafał Kostrzewa. – Przełożył kieliszek do lewej dłoni i wyciągnął rękę.
Tamten machinalnie uścisnął mu dłoń, ale sam już się nie przedstawił, bąknął tylko coś pod nosem i odszedł, nawet nie starając się usprawiedliwić żadną wymówką. Kostrzewa od trzech lat pracował w dyplomacji, a od dwóch miesięcy przebywał w Moskwie i wcześniej z niczym podobnym się nie spotkał. Owszem, poznawał różnych dziwaków, by nie rzec wariatów, lecz grzeczność wymagała, żeby ten typ przynajmniej się przedstawił. Być może tu obowiązują inne zasady. Szczerze mówiąc, poczuł się dotknięty, lecz jako profesjonalista starannie skrył to za niezobowiązującym uśmiechem. Trudno, takie sytuacje się zdarzają i tyle.
Zerknął na zegarek. Dopiero minęła dwudziesta. Musi jakoś wytrzymać jeszcze godzinę i ulotni się do ambasady. Swoją drogą, przykra sprawa z tym Mazurkiem. Facet potknął się i zleciał ze schodów. Kostka spuchła mu jak bania. Nie chciał robić zamieszania wokół siebie, przychodząc o kulach, ale nawet na wózku wśród tych wszystkich indywiduów sprawdziłby się lepiej niż jego młody podwładny. Jak pech, to pech. No, dobra – zobaczmy, co da się zrobić z tak pięknie rozpoczętym wieczorem... Może nie wszystko stracone. Z odbicia w szybie widział, że dziewczyna towarzysząca mającemu już mocno w czubie jednemu z dyrektorów Rosnieftu od jakiegoś czasu zerka w jego stronę. Dlaczego przy gościu kręcą się tak piękne dziewczyny? Pytanie retoryczne.
Po raz pierwszy serce mocniej zabiło mu w piersi. Tylko ostrożnie. Nie chciał stać się ofiarą skandalu. W tym fachu to po prostu nie uchodzi. Uśmiechnął się i wzniósł kieliszek. Jeśli będzie tak stał w kącie, to zaraz ktoś mu sprzątnie tę ślicznotkę, a on koniecznie chciał dziś odnieść jakiś sukces. Każdemu się przecież należy, czyż nie?
* * *
Taki wyjazd wiąże się z niedogodnościami. Po pierwsze, zawsze trzeba przebić się przez całkowicie zakorkowaną metropolię, co wymaga czasu i nieziemskiej wprost cierpliwości. Po drugie – nawet jak na połowę kwietnia było paskudnie. Siąpiący od paru dni deszcz nie zachęcał do wycieczek. Gdy tylko opuszczą wnętrze samochodu, wszystko przemoknie – buty, spodnie... zimna woda lać się będzie za kołnierz. Poza tym wszystkie ślady i tak szlag trafił. Wrócą z katarem, który prawdopodobnie okaże się jedynym efektem tej eskapady. Niestety, jak mus, to mus. Wstąpiłeś do policji, to cierp i nie narzekaj. Zawsze może być gorzej.
Kapitan Anatolij Władimirowicz Kropotkin wyglądał, jakby drzemał na tylnym siedzeniu służbowej łady, opatulony płaszczem, z „Kommiersantem”, niezależnym dziennikiem, wciśniętym pod pachę. Reszta współpracowników również zachowywała milczenie. Woleli posłuchać radia, mimo że napływające informacje nie nastrajały optymistycznie. Kolejne sankcje, wykluczenia i pełzający krach ekonomiczny. Już kiedyś przeżyli coś podobnego. Pamiętali dekadę Jelcyna – jedno wielkie pasmo upokorzeń. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał powrotu tamtych czasów, niemniej zanosiło się na powtórkę.
Oficjalnie wszyscy mówili jednym głosem. Nieoficjalnie, w gronie najbliższych, zaufanych znajomych, rezygnowali z urzędowego optymizmu i tromtadracji. W końcu każdy ma rodzinę i myśli o przyszłości – jej i swojej. Czuło się narastające napięcie, jak przed burzą. Wszyscy wiedzą, że przyjdzie, tylko nikt nie potrafi powiedzieć kiedy, a zwłaszcza jaki przyniesie skutek.
Kropotkin miał to wszystko gdzieś. Polityka nie dla niego, aż dziw, że został kapitanem. No, ale kto miał zostać, jak nie on? W końcu za pochwycenie dusiciela z Chimek, sprawcy jedenastu morderstw, awans się należał. A że w trakcie pościgu zastrzelił podejrzanego, to nawet lepiej. Społeczeństwo jest podwójnie wdzięczne: sądom zaoszczędził pracy, a podatnikom kosztów utrzymania takiego ścierwa.
Gdy o jedenastej trzydzieści docierają w końcu na miejsce, leje jak z cebra. Wcześniej przybyła na miejsce zdarzenia część ekipy dochodzeniowej siedzi w ogórkowatym UAZ-ie 452 i pali papierosy. Komu by się chciało stać na takim deszczu? Nieśmiałe sugestie, by przeczekać najgorsze, śledczy zbywa milczeniem. Nie po to przejechał taki szmat drogi, żeby teraz patrzeć, jak woda skapuje z liści. Dobrze chociaż, że ciało leży niedaleko szosy, w kierunku wsi Nowinki. Wchodzą pomiędzy drzewa i wspinają się na niewysoki pagórek. Tu na skraju kępy olch znaleziono zwłoki. Już na pierwszy rzut oka widać zdeptaną ziemię i choć pozostali zatrzymują się parę metrów wcześniej, Kropotkin wie, że to sprawka tych, którzy przyjechali z samego rana.
Trupa przykryto kawałkiem brudnego od smaru brezentu, co i tak niewiele pomogło. Wszystko tonie w błocie. Unosi płachtę i przygląda się ciału. Młody i przystojny – wciąż można to zauważyć, mimo że przed śmiercią dostał niezły wycisk. Bo że był torturowany, to nie ulega wątpliwości. Woda co prawda zmyła większość krwi, lecz wyraźnie widać powyrywane paznokcie u rąk.
Kapitan przykrywa twarz zamordowanego, prostuje się i rozgląda naokoło.
– Kiedy go znaleziono?
– Dzisiaj rano – odpowiada jeden z tutejszej ekipy. Wzdryga się przy tym i przestępuje z nogi na nogę. – Anonimowy cynk.
– Anonimowy, mówicie...
Drogi garnitur, porządne buty. Mógłby pójść o zakład, że zęby nieboszczyka, zanim je wybito, wyglądały podobnie jak garderoba. Takich gości nie spotykał na co dzień. Generalnie jego klientela ograniczała się do ofiar awantur domowych, podrzędnych gangsterów i tych, którzy mieli nieszczęście spotkać na swojej drodze osoby gwałtownego charakteru.
– No, mówcie, mówcie, słucham was uważnie.
– W toku prowadzonego śledztwa zabezpieczyliśmy to... – Mężczyzna wyjmuje z kieszeni jakiś dokument i wręcza kapitanowi. Paszport dyplomatyczny na nazwisko Rafał Kostrzewa, obywatel polski, lat 38.
Jeszcze tego brakowało Kropotkinowi. Sytuacja polityczna fatalna, a tutaj trup zachodniego dyplomaty. Parę osób na pewno się wkurzy. ■Rozdział 1
Gmach Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie obejrzeć może każdy. Z zewnątrz. Do środka wpuszczają tylko ze specjalnym pozwoleniem.
Podpułkownik Mieczysław Bartczak je posiada. Od piętnastu lat przemierza korytarze Agencji, zawsze na straży państwowych tajemnic, wyłapując wszystkich, którzy tych tajemnic przestrzegać nie chcieli. Akurat dziś spóźnił się do pracy. Poprzednim razem zdarzyło mu się to, o ile sobie przypominał, jakieś dwa lata wcześniej. Nie cierpiał spóźniania się, co gorsza, jego szef również – więc był podwójnie wściekły, chociaż dziś miał istotny powód – dolna siódemka, której ćmienie czuł od paru dni, nagle wczoraj wieczorem dała mu popalić. Wizytę u dentysty niedaleko zdołał umówić dopiero na ósmą trzydzieści dzisiejszego poranka. Założył, że wszystko potrwa pół godziny, góra czterdzieści minut, zatem bez problemu zdąży na naradę przewidzianą na dziesiątą. Plany jedno, życie drugie. Na fotelu spędził przeszło godzinę. Dokuczało mu gardło wyschnięte od ligniny w ustach. Płukanie niewiele pomagało. Od znieczulenia był lekko skołowaciały, a przy tym czuł, że środek już zaczyna puszczać. Diabli nadali leczenie kanałowe. Fakt, że zaniedbał zęby, ale na regularne przeglądy nie wystarczało czasu. Ostatnio tyle się działo.
Zły jak wszyscy diabli zatrzymał samochód przy budce wartownika i machnął służbową legitymacją. Zanim flegmatyczny strażnik przejrzał dokument, porównał go z twarzą prawie codziennie widzianego kierowcy i uniósł szlaban, minęła wieczność. Podpułkownik zaparkował na swoim miejscu, wyskoczył z samochodu i zatrzasnął drzwi. Szczęknął zamek, a on już pędził do środka.
Jak na swoje lata był w znakomitej formie. Od jakiegoś czasu uważał, że pięćdziesiątka to dla mężczyzny najlepszy wiek: starość jeszcze nie przyćmiewała umysłu, a błędy młodości ma się już dawno za sobą. Jedyne, co się liczyło, to stabilizacja. Żona, wciąż ta sama od dwudziestu pięciu lat, i dwójka dzieci: starsza córka na stypendium w Princeton, a syn właśnie kończył prywatne liceum. To podstawa, której nie chciał się pozbywać. Wiedział, że podoba się kobietom. Niejedna sekretarka czy urzędniczka czyniła mu dwuznaczne propozycje, które niezmiennie puszczał mimo uszu. Z takich przygód nic dobrego nie wynika, a w kłopoty wpakować się łatwo, zwłaszcza w jego branży.
Gdzieś w zamierzchłych czasach skończył prawo, liznął trochę prywatnej praktyki pod opieką wuja, jednego z najbardziej wpływowych stołecznych notariuszy. Nuda tego zajęcia i namowa żony skłoniły go do wstąpienia do Urzędu Ochrony Państwa. Mozolnie piął się po szczeblach służbowej hierarchii, przy okazji zaliczając szkołę policyjną w Szczytnie i kursy organizowane przez FBI w Quantico. Gdy UOP przekształcił się w ABW, był już majorem nadzorującym najistotniejsze dla państwa sprawy – szpiegostwo przemysłowe i terroryzm. Zasług szczególnych nie posiadał, lecz – zdaje się – nie o to chodziło. Zawsze potrafił znaleźć się tam gdzie trzeba, doradzić, a jak już nie dało się inaczej, to poratować w biedzie. Tylko czy dziś ktoś jego poratuje? Szef dawał wyraźnie odczuć, co myśli o współpracowniku, który się spóźnia.
Bartczak wślizgnął się bezszelestnie do sekretariatu, starając się przy tym uspokoić oddech.
– Stary pytał o pana już trzy razy. – Asystentka naczelnego Julia Lis na jego widok zmrużyła oczy.
– Tak wyszło. – Rozłożył ręce. Doskonale wiedział, że tylko ona może spacyfikować gniew wspólnego przełożonego. – Naprawdę nie mogłem wcześniej. Byłem u dentysty, a jeszcze Aleje są całkowicie zapchane, wypadek czy coś.
– Bolało? – zapytała ze współczuciem.
– Ledwie żyję. – Zrobił cierpiętniczą minę. To zawsze działało. Julia była jedną z tych, które miały do niego słabość. Nie żeby jej cokolwiek proponował, broń Boże. Takiej poufałości pomiędzy nimi nie było, lecz raz czy drugi skorzystał z jej przychylności. Tym razem zapowiadało się podobnie.
– Proszę poczekać. – Wyszła zza biurka i stanęła przy obitych dźwiękoszczelnym materiałem drzwiach prowadzących do sali konferencyjnej. Uchyliła je i zajrzała do środka. – Może pan wejść.
– Nie wiem, jak się odwdzięczę.
– Pomyślimy i o tym. – W jej fiołkowych oczach zamigotały wesołe iskierki.
Cholera, nawet nie orientował się, czy kogoś ma. Pracował w służbach, a tak mało wiedział o osobach spotykanych na co dzień.
– Jak wspominałem wcześniej, potrzebna nam nowa płaszczyzna, na której... – szef, naczelny lub po prostu stary, jak go tu wszyscy nazywali, zawiesił głos i obserwował, jak Bartczak przemyka szybko, by zająć przeznaczony dla niego fotel – na której... – zająknął się – będziemy mogli porozumieć się z naszymi partnerami – podjął w końcu zgubiony wątek. – Sprawa jest poważna. Być może z działań o charakterze czysto defensywnym przejdziemy do operacji mających cechy ofensywne. Premier jest nimi zainteresowany. Już parokrotnie o to pytał. Ja wiem, że to nie jest nasza domena – zastrzegł, uprzedzając potencjalne protesty. – My nie jesteśmy od tego, jednak wolałbym znać nasze możliwości i ograniczenia w tym zakresie. To jedna sprawa.
Bartczak przysiadł na fotelu i pozwolił sobie na ciche westchnienie, po którym syknął. Szkoda, że nie łyknął paru tabletek pyralginy. Co prawda po niej na skórze wyskakiwała mu pokrzywka, lecz przynajmniej nie bolało, a tak odczuwał dyskomfort, o ile można w ten sposób nazwać wzmagający się w szczęce ból.
– Kolejna sprawa... – Szef wcisnął na nos okulary i przyjrzał się kartce, która leżała przed nim na stole. – A tak, już wiem. To wielce nieprzyjemne i co tu dużo mówić, kłopotliwe zagadnienie. Nazwisko Kostrzewa jest państwu znane chociażby z mediów.
Wśród czternastu zgromadzonych osób nastąpiło poruszenie. Właściwie tylko czekali, kiedy podejmie tę kwestię. Śmierć polskiego dyplomaty w Moskwie przy tak napiętej sytuacji międzynarodowej nie mogła pozostać niezauważona. Wszystkie gazety, niezależnie od opcji politycznej, grzmiały jednym głosem: ukarać winnych! Zdjęcie młodego człowieka w czarnej obwódce widniało na pierwszych stronach tygodników, o prasie codziennej nie wspominając. Incydent przysłonił wszelkie inne wydarzenia polityczne w kraju. Prezydent i hierarchowie Kościoła apelowali o spokój, premier wygłaszał jedno przemówienie po drugim, odwołując się do zdrowego rozsądku – wojny Federacji Rosyjskiej z tego powodu nie wypowiemy – jak i wzywał do przeprowadzenia gruntownego i szczegółowego śledztwa mającego wyjaśnić wszelkie aspekty zbrodni. Opozycja kpiła, zarzucając rządowi stosowanie podwójnych standardów, koalicja chwiała się, a nad wszystkim ciążyło widmo totalnej zagłady.
– Z dossier przekazanego przez MSZ wynika, że chłopak nie posiadał rodziny. – Naczelny przerzucił parę kartek. – Matka zmarła parę lat temu. Ojciec, robotnik budowlany, zginął w pracy, gdy chłopak miał pięć lat. Sam Kostrzewa był kawalerem. Przed wyjazdem prześwietliliśmy go dokładnie. Liceum z wyróżnieniem, potem studia, oczywiście niekarany, doskonała opinia z miejsca zamieszkania, przebieg pracy nienaganny. Tak samo twierdzą wszyscy, którzy z nim mieli do czynienia. Układny i grzeczny, dobry negocjator. Cała kariera była przed nim, więc proszę mi powiedzieć, co się stało?
Na tak postawione pytanie odpowiedź mogła być tylko jedna: cisza.
– Nikt nie ma nic do powiedzenia? – Odczekał chwilę. – Tak myślałem. – Spojrzenie szefa jak gradowa burza przesunęło się po zasiadających przy konferencyjnym stole.
– We wszystkim jesteśmy zdani na to, co powiedzą Rosjanie – siedzący na prawo od Bartczaka major Jan Struś zajmujący się ochroną informacji niejawnych w I Departamencie wyprostował się i wyraził opinię ogółu. – Dobrze będzie, jak zgodzą się na naszego przedstawiciela w ramach prowadzonego śledztwa. To i tak duże ustępstwo po tym, co się ostatnio wyprawia.
– Nic ciekawszego nie macie do zaproponowania?
– Wynajmijmy kogoś na miejscu.
Pomysł został zbyty krótkim parsknięciem.
– Panie Mieczysławie...
Bartczak zadrżał, ale nie z tego powodu, że został wywołany do odpowiedzi. Nasilający się ból zaczął mu wyciskać łzy z oczu.
– Dobrze się pan czuje?
– Znakomicie. – Uprzejmie kiwnął głową.
– Skoro tak, pana wyznaczam na osobę mającą wyjaśnić wszelkie okoliczności śmierci Kostrzewy. Raport codziennie wieczorem, osobiście. To obecnie najpoważniejsza sprawa, jaką prowadzimy.
Jedno, co przychodziło Bartczakowi do głowy, to myśl: „A to mnie chuj wrobił”. Był zły na siebie, starego, Kostrzewę i cały świat. Dostał tak niewdzięczne zajęcie, że już gorszego nie mógł sobie wyobrazić. Nagrody za nie się nie spodziewał, raczej czegoś wprost przeciwnego. Utytła się w gównie z dołu do góry.
– Pokładamy w panu całą nadzieję.
Czy ten pacan kpi? Szybko przebiegł wzrokiem po twarzach kolegów, ale ci zachowali kamienne oblicza lub co najwyżej rzucili współczujące spojrzenia. Żaden otwarcie się nie cieszy, a w duchu pewnie mają sporą radochę.
– Oczywiście, może pan liczyć na pomoc. Za jakąś godzinę będę widział szefa Służby Wywiadu. Być może uda się połączyć starania, bo jak nie, to nasze głowy zostaną zatknięte na płocie przed wejściem. Ja wcale nie żartuję. Żurnaliści już chcą krwi. Obawiam się, że w tym przypadku chodzi im o naszą.
* * *
Dwa następne dni zupełnie wykończyły Bartczaka. Nawet przez sekundę nie pozwolono mu zapomnieć, kim jest – naczelnikiem wydziału w II Departamencie Kontrwywiadu ABW – i ile od niego zależy. Od początku wiedział, że wpakowano go na minę, na której może wylecieć w powietrze. Ilekroć słuchał radia czy oglądał wiadomości telewizyjne, nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że wszyscy działają podług tego samego schematu: wyszarpnąć jakiekolwiek informacje, rozłożyć je na czynniki pierwsze i przemaglować na wszelkie możliwe sposoby.
Szacowne grono ekspertów, ściągnięte w tym celu, dwoiło się i troiło, wysuwając najbardziej karkołomne i absurdalne teorie. Każdy, kto choć raz był w Moskwie, od razu mógł liczyć na zainteresowanie i czas antenowy, urastając do rangi eksperta. Wściekłość mediów dodatkowo podsycał brak wypowiedzi ze strony czynników rządowych. Poza jednym oficjalnym oświadczeniem rzeczniczka rządu Krystyna Nalepa-Broniewska milczała jak zaklęta. Zawsze wyszczekana i elokwentna, tym razem media trzymała na dystans, co odczytano jednoznacznie – rząd nic nie mówi, bo nic nie wie.
Akurat w tym względzie Bartczak zgadzał się z nimi w całej rozciągłości. Oprócz paru oklepanych frazesów Broniewska nic nie powie, z tego prostego powodu, że nic nie wie.
Wszyscy liczyli na niego, co irytowało i frustrowało ponad miarę. Najgorsze, że Rosjanie pozostawali nad wyraz wstrzemięźliwi. Od pierwszej rozmowy, jaką przeprowadził ze swoim odpowiednikiem w FSB, widział ich niechęć do rozwiązania zagadki. Owszem, prowadzili „intensywne dochodzenie” i „pracowali nad paroma interesującymi tropami”, ale niczego więcej się nie dowiedział. Trochę znając tamtejsze realia, przewidywał, że w końcu znajdzie się jakiś delikwent, który do wszystkiego się przyzna. Facet dostanie dwadzieścia lat, zaś akta powędrują do szafy. Pozornie niechętnie zostaną ujawnione szczegóły, a homoseksualne tło zbrodni było tak samo prawdopodobne, jak udział w niej Czeczena bądź Ukraińca. Ten schemat powtarzano do znudzenia, byle nic nie wyjaśnić.
Francuzi, których również poproszono o pomoc, okazali pozornie więcej zaangażowania, jako że incydent godził poniekąd też w ich dobre imię, ale wglądu do taśm z monitoringu ambasady odmówili stanowczo. Trudno powiedzieć, czyją stronę trzymali. Fircykowate pedały – tak myślał o nich najczęściej. Udają przyjaciół, lecz jak przyjdzie co do czego, zawsze zajmują neutralne stanowisko.
Od początku towarzyszyło Bartczakowi pytanie: po co Rosjanom to było? Może to prowokacja? Co stanie się, jeżeli za pierwszą pójdą następne? Jeżeli ktoś rozpoczął szpiegowską grę, i to o najwyższą stawkę? Co jest jej celem? Co będzie jej efektem? Wcześniejsze wybory czy tylko zmiana na stanowisku szefa MSW? Im dłużej nad tym się zastanawiał, tym bardziej skłaniał się ku tej pierwszej możliwości.
Troskę przełożonego zdawała się podzielać trójka młodych współpracowników, których wybrał do tego zadania. Pierwszy z nich, Adrian Grzegorczyk, którego kiedyś przygarnął do wydziału właściwie dlatego, że był synem dawnego kumpla, robił najgorsze wrażenie. Wyglądał, jakby był wiecznie naćpany. Gęste, ciemne włosy sterczały na wszystkie strony, a oczy ukryte za grubymi szkłami okularów nadawały twarzy owadzi wygląd, co potęgowała nienormalna szczupłość ciała. Bartczak szybko przekonał się, że chłopak nie jest tak odjechany, jak na to wygląda, po prostu typowy geek, za to jest fenomenalnym informatykiem z zacięciem hakera, czyli kimś, kogo podpułkownik zdecydowanie potrzebował, żeby nie musieć samemu zbliżać się do klawiatury. Nowoczesne technologie doprowadzały Bartczaka do szału. W miarę sprawnie używał już Google’a i przeglądarki, reszta nazbyt go stresowała. Na szczęście od tego miał Grzegorczyka.
Kolejny z podwładnych – Krzysztof Szulc – prezentował się znacznie lepiej. Prawie zawsze w marynarce, a nie w wiecznie spranej bluzie jak kolega, o prezencji i pewności siebie młodego prawnika. Spore zakola na czole dodawały mu powagi. Generalnie zajmował się podsłuchami i inwigilacją, choć nie tylko. Bystrzak – a takich Bartczak obecnie potrzebował najbardziej.
Głos ostatniej z zaproszonych Oliwii Szczepańskiej właśnie dał się słyszeć w sekretariacie. Trochę trwało, zanim wymieniwszy najnowsze plotki, dziewczyna stanęła w progu. Prawdę mówiąc, trochę tu nie pasowała. Za młoda i za ładna. Blondynka z włosami do ramion, małym noskiem i szarymi oczami. W obcisłych dżinsach i błękitnym, opinającym górę sweterku wodziła na pokuszenie. W sumie całkiem skromna, choć myśli Bartczaka powędrowały w niewłaściwą stronę.
– Już zaczęliście?
– Siadaj. – Wskazał jej miejsce. – Moja prośba jest taka: nie spóźniamy się. Proszę to przyjąć do wiadomości i zastosować w praktyce.
Potoczył gniewnym wzrokiem od lewa do prawa. Faceci siedzieli w milczeniu, tylko Oliwia wydawała się rozbawiona.
– Powiedziałem coś zabawnego?
– Wszystko gra, szefie. Lecimy z tym bajzlem?
– Zaczniemy od początku. Krzysiu, dawaj.
Szulc poruszył się, oparł łokcie o blat i pochylił się w przód.
– Pogoniłem ludzi z biura ewidencji. Mam na biurku wszystkie podania, ankiety i zeznania podatkowe, jakie Kostrzewa złożył w całym swoim życiu. Nic nie wskazuje na najmniejsze nieprawidłowości. Od początku był wzorem cnót obywatelskich. Przepytaliśmy znajomych ze studiów i pracy. Wszyscy twierdzą to samo.
– Czyli?
– Był zbyt głupi, czy raczej tchórzliwy, by łamać prawo.
– To dobrze o nim świadczy – wtrąciła Szczepańska.
– Bo ja wiem? Zależy, jaką teorię uznamy za najbardziej prawdopodobną. Jako agent wrogiego nam mocarstwa przestał być użyteczny...
– Wierzysz w to? – przerwał mu Bartczak.
Szulc podrapał się końcówką długopisu po karku.
– Próbuję znaleźć logiczne wytłumaczenie.
– To akurat jest bez sensu.
– Nikt nie twierdzi, że wszystko od razu musi do siebie pasować.
– Interesuje mnie motyw, Krzysiu, motyw. Jak wiesz, jeżeli go znajdziemy, cała reszta będzie prosta.
– Problem w tym, że opieramy się jedynie na poszlakach, a i tych jest mało. Poszedł, był i nie wrócił. Wszystko pomiędzy 19:30 a 22:00 czasu lokalnego. Większość przebywających na przyjęciu ochrania taki czy inny immunitet. Szefie, to jest sprawa nie do ruszenia. Bez dostępu do kamer, świadków i tamtejszej dochodzeniówki prawie niemożliwa do rozwiązania.
– Liczysz na uczciwość tego, jak mu tam...
– Kropotkina – podpowiedział Grzegorczyk.
– Właśnie, Kropotkina.
– A mamy inne wyjście? Może to ostatni dobry glina?
– Nawet jeśli, to nad sobą ma Federalną Służbę Bezpieczeństwa – dodała Szczepańska, potrząsając włosami. – Nie dziwi was fakt, że to nie oni prowadzą dochodzenie? Scedowali wszystko na jakiegoś biedaka z komisariatu, a sami zajęli wyczekującą pozycję.
– Jak dla mnie to bez różnicy – warknął Szulc. – I tak zrobią, co tylko będą chcieli. Przecież wiadomo, kto podpisuje wnioski o awanse. – Zerknął na Bartczaka, lecz spotkał się z obojętnością. – Nasz ambasador rozmawiał wczoraj o tej sprawie w tamtejszym ministerstwie. Przyjął go jakiś podsekretarz, nad wyraz uprzejmy i miły, zapewnił o gotowości do wyjaśnienia okoliczności i przekazania wszystkich uzyskanych w toku działań materiałów.
– I...?
– I nic. Mam rację? – Oliwia dokonała szybkiego przeglądu paznokci. Pożyczony lakier miał zbyt intensywną barwę, jak na jej gust. Wolała bardziej stonowane kolory. – To nie pierwszy raz, kiedy potrzebne nam akta dotrą do Warszawy z opóźnieniem, o ile w ogóle.
– Sugerujesz złą wolę? – Bartczak uniósł brwi.
– Ja niczego nie sugeruję – zastrzegła. – Dobrze pamiętam wcześniejsze perturbacje. Nasze monity, zapytania i ponaglenia. Szybciej z piekła wydobędę własną metrykę niż od nich podanie o uzyskanie prawa jazdy.
– Osobną sprawą jest oczywiście wiarygodność zdobytych tą drogą dowodów – dorzucił Grzegorczyk.
Zapadło kłopotliwe milczenie. W końcu służby nie były od tego, by zatańczyć, jak ktoś inny zagra. Tamta afera wszystkim napsuła sporo krwi, choć niektórzy na odchodnym dostali po orderze za zasługi, a wszystko w ramach wzmacniania potencjału państwa.
– Skoro już wiemy, na czym stoimy, to może przejdziemy do konkretów. – Bartczak podjął przerwany wcześniej wątek. – No, Oliwia, zaskocz nas.
Pod tym względem Szczepańska nie miała sobie równych. Potrafiła wynaleźć ciekawostki, o których się samym poszkodowanym nie śniło. Wszystko, co w sieci, pozostawiała Grzegorczykowi. Ją o wiele bardziej interesowała era przedkomputerowa. Nieprzebrane ilości danych kryły się w archiwach państwowych, urzędach stanu cywilnego, zakładach pracy i księgach kościelnych. Niekiedy osoba z żyłką do takich poszukiwań potrafiła zdziałać więcej niż niejeden informatyk.
Oliwia poprawiła włosy, wiążąc je w węzeł na karku, i wygodnie umościła się w fotelu. Co prawda nie podwinęła pod siebie nóg, jak to zwykła robić, ale była blisko. Sięgnęła po notatnik i długopis.
– Otóż przyjrzałam się bliżej rodzinie. – Poszukała odpowiedniej informacji w organizerze.
– Był jedynakiem, samotnikiem i wrzodem na dupie – stęknął Szulc. – Wiecie, jakie jest moje zdanie? – Nikt nie odpowiedział, więc kontynuował: – Ruscy sobie z nami pogrywają. Sondują, jak daleko mogą się posunąć. Wybrali więc nic nieznaczącego urzędniczynę i przyglądają się naszym reakcjom.
– Po co mieliby to robić?
– Tego nie wiem. – Nikt nie lubi, jak jego teoria jest tłamszona w zarodku. Jego zdaniem była najbardziej prawdopodobna, z tym jednym małym „ale”, w które tak celnie uderzył Bartczak. – Nie wiem, choć na pewno się dowiemy. Wkrótce.
– Jakby co, bądź łaskaw mnie powiadomić.
– Z tym Kostrzewą to wcale nie jest taka prosta sprawa – podjęła niezrażona Oliwia. – Jest dzieckiem z drugiego małżeństwa matki. Jej pierwszy partner wyjechał z kraju, a właściwie uciekł, jeszcze w 1976. Na tym generalnie ślad po nim się urywa.
– Powinniśmy się tym martwić?
– Poprosiłam Europol i FBI o informacje. Musiał gdzieś wypłynąć. Człowiek nie przepada tak zupełnie.
– Żyje? – tylko tyle chciał wiedzieć Szulc.
– Nie tak szybko. – Oliwia przerzuciła kolejne parę stron. – O... tu, Władysław Pułaski, trochę mi zabrało czasu, zanim do tego doszłam.
– Jeżeli nie ma go w naszej bazie danych... – Bartczak machnął ręką.
– W naszej nie. Jest w IPN-ie.
Naczelnik po raz pierwszy od początku rozmowy się zdziwił.
– Był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa?
– Raczej przeciwnikiem. Po raz pierwszy odnotowany w 1967 jako wróg ludowego państwa. Po zdarzeniu pozostała jedynie krótka notatka, i to we fragmentach. Kolejny raz zatrzymany prewencyjnie w grudniu 1970.
– Był na Wybrzeżu?
– Akurat nie. Wtedy już mieszkał w Warszawie. Pobrał się z Janiną Baumgart w 1974. Szczęście nie trwało długo.
– Wiadomo, dlaczego zwiał?
– Do tych materiałów nie udało mi się dotrzeć. Przepadły w trakcie transformacji ustrojowej.
– A Pułaski nie prosił później o dostęp do własnych akt? Nie ulega wątpliwości, że był poszkodowany.
– Może nie zdążył, bo zmarł w 1995. Mieszkał w Stanach, a ponieważ rozwód orzeczono automatycznie, ożenił się ponownie. Z drugiego małżeństwa miał syna.
– Czyli Kostrzewa ma dalekiego krewnego?
– Nawet nie krewnego. Co najwyżej przybranego brata. ■