Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tropiciel śladów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tropiciel śladów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 668 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Oł­ta­rzem – zie­leń pach­ną­cej mu­ra­wy,

Świą­ty­nią, Pa­nie – twój prze­stwór ła­ska­wy,

Mą ka­dziel­ni­cą – wo­nie, co z gór pły­ną,

A ci­che my­śli – mo­dli­twą je­dy­ną.

MO­ORE

Wznio­słośc, któ­ra ce­chu­je wi­dok roz­le­głych prze­strze­ni, do­brze jest zna­na każ­de­mu. Naj­głęb­sze, naj­bar­dziej da­le­ko­sięż­ne, a być może i naj­szla­chet­niej­sze my­śli prze­peł­nia­ją wy­obraź­nię po­ety, kie­dy spo­glą­da w ot­chłań bez­kre­sne­go pust­ko­wia. Rzad­ko się zda­rza, by no­wi­cjusz pa­trzał obo­jęt­nie na prze­stwór oce­anu, a umysł, na­wet wśród mro­ku nocy, od­naj­du­je w so­bie od­po­wied­nik owej wiel­ko­ści nie­od­łącz­nej od ob­ra­zów, któ­rych zmy­sła­mi ob­jąć nie spo­sób.

Z uczu­ciem po­krew­nym po­dzi­wo­wi i gro­zie – dzie­cię­ciu wznio­sło­ści – spo­glą­da­ły oso­by otwie­ra­ją­ce ak­cję ni­niej­sze­go opo­wia­da­nia na wi­dok, któ­ry się przed nimi roz­ta­czał. Było ich ra­zem czwo­ro – dwóch męż­czyzn i dwie ko­bie­ty – a wspię­li się ma stos pni drzew­nych wy­rwa­nych przez bu­rzę, chcąc ob­jąć wzro­kiem oko­li­cę.

Do dziś ist­nie­je w na­szym kra­ju zwy­czaj na­zy­wa­nia ta­kich miejsc po­ko­sa­mi. Wpusz­cza­jąc świa­tło dnia do ciem­nych i wil­got­nych ostę­pów, two­rzą one coś na kształt oaz w uro­czy­stym mro­ku dzie­wi­czych la­sów Ame­ry­ki. Po­kos, o któ­rym tu mowa, znaj­do­wał się na szczy­cie ła­god­ne­go wznie­sie­nia i choć nie­wiel­ki, otwie­rał roz­le­gły wi­dok – rzecz na­der rzad­ką dla po­dróż­ni­ka w pusz­czy – tym, co zdo­ła­li wy­do­stać się na jego gór­ny skraj. Na­uka nie okre­śli­ła do­tąd, czym jest siła, któ­ra tak czę­sto czy­ni po­dob­ne spu­sto­sze­nia; jed­ni je przy­pi­su­ją trą­bom po­wietrz­nym wzbi­ja­ją­cym słu­py wody na oce­anie, inni znów – na­głym i gwał­tow­nym stru­mie­niom elek­trycz­ne­go flu­idu. Jed­nak­że ich skut­ki w la­sach są wszyst­kim do­brze zna­ne.

Przy wyż­szym skra­ju owej prze­sie­ki nie­wi­dzial­na moc spię­trzy­ła drze­wo na drze­wie w taki spo­sób, że dwaj męż­czyź­ni nie tyl­ko mo­gli wspiąć się na wy­so­kość oko­ło trzy­dzie­stu stóp nad po­ziom zie­mi, lecz tak­że, przy odro­bi­nie sta­ra­nia i za­chę­ty, na­kło­nić mniej śmia­łe to­wa­rzysz­ki, by po­szły za ich przy­kła­dem. Ol­brzy­mie pnie, zła­ma­ne i unie­sio­ne po­tę­gą wi­chru, le­ża­ły je­den na dru­gim niby sło­mia­ne ku­kły, a ich ga­łę­zie, wciąż jesz­cze wy­dzie­la­ją­ce woń zwię­dłych li­ści, splą­ta­ne były z sobą tak, iż sta­no­wi­ły wy­star­cza­ją­ce opar­cie. Jed­no z drzew wy­rwa­ne zo­sta­ło z ko­rze­nia­mi i jego dol­ny ko­niec, ob­le­pio­ny zie­mią, ster­czał w górę, two­rząc coś w ro­dza­ju plat­for­my dla czwor­ga po­szu­ki­wa­czy przy­gód.

W opi­sie wy­glą­du owej grup­ki czy­tel­nik nie po­wi­nien spo­dzie­wać się żad­nych zna­mion lu­dzi lep­szej kon­dy­cji. Byli to wę­drow­cy po pusz­czy; choć­by zaś na­wet nimi nie byli, ani ich daw­niej­sze oby­cza­je, ani obec­na po­zy­cja spo­łecz­na nie mo­gły­by w nich wy­ro­bić przy­zwy­cza­je­nia do roz­licz­nych zbyt­ków wyż­sze­go sta­nu. Dwie bo­wiem z owych osób, męż­czy­zna i ko­bie­ta, na­le­ża­ły do na­tu­ral­nych wła­ści­cie­li tych ziem, bę­dąc In­dia­na­mi ze słyn­ne­go ple­mie­nia Tu­ska­ro­rów, to­wa­rzy­szy­li im zaś: męż­czy­zna, któ­re­go ce­cho­wa­ły oso­bli­wo­ści wła­ści­we czło­wie­ko­wi, co stra­wił ży­cie na oce­anie, a któ­re­go ran­ga nie prze­kra­cza­ła naj­praw­do­po­dob­niej stop­nia pro­ste­go ma­ry­na­rza, oraz dziew­czy­na nie na­le­żą­ca do wie­le wyż­szej sfe­ry, acz­kol­wiek mło­dość, sło­dycz lica i skrom­ny, choć by­stry wy­raz przy­da­wa­ły jej owej in­te­li­gen­cji i sub­tel­no­ści, tak po­mna­ża­ją­cej uro­dę osób płci pięk­nej. W tej chwi­li duże, błę­kit­ne oczy dziew­czę­cia od­zwier­cie­dla­ły uczu­cie wznio­sło­ści, ja­kie w śnieg bu­dził wi­dok, a miła twarz pro­mie­nia­ła za­du­mą, któ­rą wszel­kie głę­bo­kie wzru­sze­nia – choć­by przy­no­si­ły naj­wyż­szą przy­jem­ność – ocie­nia­ją ob­li­cza istot nie­win­nych i my­ślą­cych.

A za­praw­dę wi­dok mógł wy­wrzeć głę­bo­kie wra­że­nie na wy­obraź­ni pa­trzą­ce­go. Ku za­cho­do­wi, w któ­rym to kie­run­ku zwró­co­ne były twa­rze wszyst­kich czwor­ga, wzrok obej­mo­wał oce­an li­ści, prze­pysz­ny i bo­ga­ty róż­no­rod­ną, żywą zie­le­nią buj­nej ro­ślin­no­ści, mie­nią­cy się so­czy­sty­mi bar­wa­mi, spo­ty­ka­ny­mi pod czter­dzie­stym dru­gim stop­niem sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej. Wią­zy o wdzięcz­nych pła­czą­cych ko­ro­nach, prze­bo­ga­te od­mia­ny klo­nów, roz­licz­ne ga­tun­ki szla­chet­nych dę­bów ame­ry­kań­skiej pusz­czy wraz z sze­ro­ko­li­stay­mi li­pa­mi spla­ta­ły spo­łem gór­ne ko­na­ry, two­rząc je­den ogrom­ny, rzekł­byś nie­skoń­czo­ny ko­bie­rzec li­sto­wia, któ­ry roz­cią­gał się hen ku za­cho­dzą­ce­mu słoń­cu, aż po ho­ry­zont, gdzie sta­piał się z ob­ło­ka­mi, po­dob­nie jak fale i nie­bo sty­ka­ją się u pod­staw skle­pie­nia nie­bie­skie­go. Tu ł ów­dzie, na sku­tek dzia­ła­nia burz czy tez ka­pry­su na­tu­ry, otwie­ra­ła się po­śród ol­brzy­mów boru nie­wiel­ka szcze­li­na po­zwa­la­ją­ca ja­kie­muś po­mniej­sze­mu drze­wu wspiąć się ku świa­tłu i wznieść swą skrom­ną gło­wę nie­mal do rów­ne­go po­zio­mu z do­okol­ną po­wierzch­nią zie­le­ni. Do tych na­le­ża­ła brzo­za, drze­wo sza­cow­ne w mniej uprzy­wi­le­jo­wa­nych stro­nach, drżą­ca osi­ka, róż­no­rod­ne 'buj­ne orze­chy i wie­le in­nych, a wszyst­kie przy­po­mi­na­ły ho­ły­sza i pro­sta­ka, któ­re­go oko­licz­no­ści po­sta­wi­ły wo­bec osób do­stoj­nych i wiel­kich. Gdzie­nieg­dzie wy­so­ki, pro­sty pień so­sny prze­bi­jał się wskroś tego ol­brzy­mie­go łamu, wy­strze­la­jąc na­deń wy­so­ko, niby ja­kiś wspa­nia­ły po­mnik kunsz­tow­nie wznie­sio­ny na rów­ni­nie z li­ści.

Wła­śnie owa roz­le­głość wi­do­ku, pra­wie nie­prze­rwa­na po­wierzch­nia zie­le­ni, za­wie­ra­ła w so­bie ce­chę wiel­ko­ści. Pięk­no moż­na było wy­śle­dzić w de­li­kat­nych bar­wach, pod­kre­ślo­nych stop­nio­wa­niem świa­tła i cie­nia, na­to­miast uro­czy­sty spo­kój bu­dził uczu­cie po­krew­ne gro­zie.

– Wuju – rze­kła zdu­mio­na, lecz za­chwy­co­na dziew­czy­na do swe­go to­wa­rzy­sza, któ­re­go ra­mie­nia lek­ko do­ty­ka­ła, aże­by utrzy­mać w rów­no­wa­dze swą drob­ną po­stać. – To przy­po­mi­na wi­dok oce­anu, któ­ry tak bar­dzo mi­łu­jesz.

– Cóż za głup­stwo i ima­gi­na­cja dziew­czę­ca, Ma­gne­sku! – od­parł ma­ry­narz zwra­ca­jąc się do niej czu­łym prze­zwi­skiem, któ­re­go czę­sto uży­wał jako alu­zji do po­wa­bów swej sio­strze­ni­cy. – Je­dy­nie dzie­cia­ko­wi przyjść może do gło­wy, aby tę garść li­ści przy­rów­ny­wać do praw­dzi­we­go Atlan­ty­ku. Moż­na by przy­piąć wszyst­kie te ko­ro­ny drzew do kur­ty Nep­tu­na, a nie by­ły­by ni­czym wię­cej jak bu­kie­ci­kiem na jego pier­si.

– Są­dzę, że wię­cej w tym fan­ta­zji niż praw­dy, wu­jasz­ku. Spójrz tyl­ko: to musi się cią­gnąć ca­ły­mi mi­la­mi, a prze­cie nie wi­dzi­my nic prócz li­ści. Cóż wię­cej moż­na by uj­rzeć, gdy­by się spo­glą­da­ło na oce­an?

– Co wię­cej? – od­pa­ro­wał wuj czy­niąc nie­cier­pli­wy ruch łok­ciem, któ­re­go do­ty­ka­ła dziew­czy­na, ręce miał bo­wiem skrzy­żo­wa­ne na pier­siach, a dło­nie wsu­nię­te w za­na­drze ka­mi­ze­li z czer­wo­ne­go suk­na, jaką no­szo­no w owych cza­sach. – Co wię­cej, Ma­gne­sku? Już ra­czej po­wiedz: co mniej. Gdzież masz grzy­wia­ste bał­wa­ny, błę­kit­ną toń, bu­jo­wi­ska, ki­pie­le, gdzie wie­lo­ry­by i wod­ne bry­zgi, gdzie nie­skoń­czo­ny ruch na tym skraw­ku lasu, dzie­ci­no?

– A gdzież są na oce­anie ko­ro­ny drzew, so­len­na 'Ci­sza, gdzie won­ne li­ście i…cud­na zie­leń, wu­jasz­ku?

– Ech, Ma­gne­sku! Gdy­byś się ro­zu­mia­ła na rze­czy, wie­dzia­ła­byś, że zie­lo­na woda to zmo­ra ma­ry­na­rzy. Nie­wie­le mniej mu jest miły ten, kto ma zie­lo­no w gło­wie.

– Ależ zie­lo­ne drze­wa to coś zu­peł­nie in­ne­go. Tss. Ten od­głos to wiatr wzdy­cha­ją­cy wśród li­ści…

– Trze­ba ci sły­szeć, jak dy­szy pół­noc­non­za­chod­ni wi­cher, dziew­czy­no, je­że­li lu­bisz wiatr. A gdzie masz sztor­my i hu­ra­ga­ny, gdzie pa­sa­ty, wia­try le­wan­tyń­skie i tym po­dob­ne, nad tym (ka­wał­kiem lasu? I ja­kież to ryby pły­wa­ją pod ową po­tul­ną po­wierzch­nią?

– Że by­wa­ły tu bu­rze, na to wy­raź­nie wska­zu­ją ozna­ki, któ­re wi­dzi­my do­ko­ła, a je­śli nie ryby, to w każ­dym ra­zie zwie­rzę­ta kry­ją się pod tymi li­ść­mi.

– O tym nic mi nie wia­do­mo – od­parł wuj z iście ma­ry­nar­ską pew­no­ścią sie­bie. – W Al­ba­ny na­opo­wia­da­li nam tyle hi­sto­rii o dzi­kich be­stiach, na któ­re się na­tknie­my, a prze­cie jesz­cze nie wi­dzie­li­śmy nic, co by mo­gło prze­stra­szyć choć­by fokę. Wąt­pię, czy któ­ryś z lą­do­wych zwie­rza­ków może się rów­nać z pod­zwrot­ni­ko­wym re­ki­nem.

– Patrz! – wy­krzyk­nę­ła sio­strze­ni­ca, bar­dziej za­ję­ta wznio­sło­ścią i pięk­nem bez­kre­sne­go boru niż do­wo­dze­niem wuja. – O, tam dym wije się nad szczy­ta­mi drzew; czy to moż­li­we, żeby do­by­wał się z ja­kie­goś domu?

– Aha, w tym dy­mie jest coś ludz­kie­go – od­parł sta­ry ma­ry­narz – co war­te jest ty­siąc drzew. Mu­szę go po­ka­zać Gro­to­wi Strza­ły, bo a nuż omi­ja port nic o tym nie wie­dząc. Gdzie dym, tam może być i kam­buz.

To rze­kł­szy wuj dziew­czy­ny wy­cią­gnął rękę zza pa­zu­chy i lek­ko [do­tknąw­szy ra­mie­nia sto­ją­ce­go obok In­dia­ni­na wska­zał mu cien­ką smu­gę dymu, któ­ra w od­le­gło­ści oko­ło mili wy­my­ka­ła się spo­mię­dzy li­ścia­ste­go pust­ko­wia i roz­snu­wa­ła nie­mal nie­do­strze­gal­ny­mi nit­ka­mi opa­ru w lek­ko drga­ją­cym po­wie­trzu.

Tu­ska­ro­ra na­le­żał do owych wo­jow­ni­ków o szla­chet­nej po­sta­wie, któ­rych przed wie­kiem czę­ściej niż dzi­siaj spo­ty­ka­ło się po­śród kra­jow­ców tego kon­ty­nen­tu, i cho­ciaż tyle ob­co­wał z ko­lo­ni­sta­mi, że po­znał ich oby­cza­je, a na­wet ję­zyk, prze­cież nie­wie­le utra­cił z dzi­kiej wy­nio­sło­ści oraz peł­ne­go pro­sto­ty do­sto­jeń­stwa wo­dza. Jego sto­sun­ki ze sta­rym że­gla­rzem uło­ży­ły się do­brze, ale nie bez dy­stan­su, gdyż In­dia­nin na­zbyt.przy­wykł do prze­sta­wa­nia z ofi­ce­ra­mi róż­nych pla­có­wek woj­sko­wych, któ­re na­wie­dzał, by nie zmiar­ko­wać, iż jego obec­ny to­wa­rzysz jest tyl­ko pod­wład­nym. Spo­koj­na, peł­na wyż­szo­ści re­zer­wa Tu­ska­ro­ry była w sa­mej rze­czy tak im­po­nu­ją­ca, że Char­les Cap (to bo­wiem na­zwi­sko no­sił ma­ry­narz) (na­wet w mo­men­tach naj­więk­szej pew­no­ści sie­bie czy żar­to­bli­we­go na­stro­ju nie po­zwa­lał so­bie na po­ufa­łość w ob­co­wa­niu z nim, któ­re trwa­ło już od ty­go­dnia z górą. Jed­nak­że wi­dok wi­ją­ce­go się dymu za­sko­czył ma­ry­na­rza ni­czym na­głe po­ja­wie­nie się ża­gla na mo­rzu, to­też po raz pierw­szy, od­kąd za­war­li zna­jo­mość, po­wa­żył się, jak już wspo­mnia­no, do­tknąć ra­mie­nia wo­jow­ni­ka.

By­stre oko Tu­ska­ro­ry na­tych­miast do­strze­gło dym; przez całą mi­nu­tę stał, lek­ko się wspiąw­szy na pal­ce, z roz­sze­rzo­ny­mi noz­drza­mi niby ko­zioł wie­trzą­cy swąd w po­wie­trzu, ze wzro­kiem nie­ru­cho­mym jak wy­ćwi­czo­ny wy­żeł, któ­ry ocze­ku­je strza­łu swo­je­go pana. Po­tem znów opadł na pię­ty i wy­dał le­d­wie do­sły­szal­ny, stłu­mio­ny okrzyk owym mięk­kim gło­sem, któ­ry u in­diań­skich wo­jow­ni­ków sta­no­wi tak oso­bli­wy kon­trast z chra­pli­wy­mi wrza­ska­mi; poza tym nie po­ka­zał po so­bie żad­ne­go wzru­sze­nia. Ob­li­cze jego było spo­koj­ne, a orle oczy, ciem­ne i prze­ni­kli­we, prze­su­wa­ły się po li­ścia­stej pa­no­ra­mie, jak gdy­by jed­nym spoj­rze­niem chcia­ły oga­ar­nąć każ­dy szcze­gół mo­gą­cy oświe­cić umysł. Za­rów­no wuj, jak i sio­strze­ni­ca wie­dzie­li do­sko­na­le, że pod­ję­tej przez nich dłu­giej wę­drów­ce wskroś sze­ro­kie­go pier­ście­nia pusz­czy musi to­wa­rzy­szyć nie­bez­pie­czeń­stwo; ato­li żad – ne z nich nie mo­gło od razu roz­strzy­gnąć, czy znak, że w po­bli­żu znaj­du­ją się inni lu­dzie, jest zwia­stu­nem do­bra czy­sta.

– Nie­da­le­ko mu­szą być One­ido­wie albo Tu­ska­ro­ro­wie, Gro­cie Strza­ły – rzekł Cap zwra­ca­jąc się do swe­go in­diań­skie­go to­wa­rzy­sza nada­nym mu przez An­gli­ków imie­niem. – Czy nie by­ło­by do­brze przy­łą­czyć się do nich i do­stać na noc wy­god­ną koję w wi­gwa­mie?

– Tam nie ma wi­gwam – od­rzekł nie­po­ru­szo­ny Grot Strza­ły. – Za dużo drzew.

– Ależ mu­szą tam być In­dia­nie; może jacy sta­rzy twoi kom­pa­na, mo­ści Gro­cie.

– Nie Tu­ska­ro­ra, nie One­ida, nie Mo­hawk – ogień bla­dych twa­rzy.

– Do dia­bła! No, Ma­gne­sku, to już prze­kra­cza gra­ni­ce mą­dro­ści ma­ry­na­rza; my, sta­re wil­ki mor­skie, po­tra­fi­my od­róż­nić bar­łóg pro­ste­go majt­ka od ha­ma­ka ofi­ce­ra, ale nie sa­dzę, żeby naj­star­szy ad­mi­rał we flo­cie jego kró­lew­skiej mo­ści umiał od­róż­nić dym kró­la od dymu wę­gla­rza.

Myśl, że po­śród owe­go oce­anu pusz­czy prze­by­wa­ją w po­bli­żu ludz­kie isto­ty, po­głę­bi­ła ru­mie­niec na kwit­ną­cych po­licz­kach i roz­ja­śni­ła oko na­dob­nej dziew­czy­ny, któ­ra ob­ró­ci­ła się ku wu­jo­wi z wy­ra­zem za­sko­cze­nia i po­wie­dzia­ła nie­pew­nie, jako że obo­je nie­raz już po­dzi­wia­li mą­drość, by nie rzec: in­stynkt Tu­ska­ro­ry.

– Ogień bla­dych twa­rzy! Chy­ba tego on wie­dzieć nie może, wu­jasz­ku?

– Dzie­sięć dni temu go­tów był­bym przy­się­gać, że nie, ale te­raz sam nie wiem, cze­go się trzy­mać. Czy wol­no mi spy­tać, Gro­cie, dla­cze­go są­dzisz, że to dym bla­dych twa­rzy, a tnie czer­wo­no­skó­rych?

– Mo­kre drze­wo – od­parł wo­jow­nik ze spo­ko­jem na­uczy­cie­la, któ­ry wy­ja­śnia zdzi­wio­ne­mu ucznio­wi ma­te­ma­tycz­ne za­da­nie. – Dużo wil­go­ci – dużo dymu; dużo wody – czar­ny dym.

– Wy­bacz mi, Gro­cie, ale dym nie jest czar­ny, nie ma go też wie­le. Dla mnie jest on rów­nie zwiew­ny i ka­pry­śny jak ten, któ­ry do­by­wa się z ka­pi­tań­skie­go czaj­ni­ka, kie­dy już nie ma czym pod­sy­cić ognia prócz (paru wió­rów z dna stat­ku.

– Za dużo wody – od­rzekł Grot Strza­ły lek­ko ki­wa­jąc gło­wą. – Tu­ska­ro­ra za chy­try, żeby ro­bić ogień z wody. Bla­da twarz za dużo ksią­żek i pa­lić byle co; dużo ksią­żek, mało wie­dzieć.

– Co ra­cja, to ra­cja, przy­zna­ję – po­wie­dział Cap, któ­ry nie był zwo­len­ni­kiem na­uki. – Ma to być alu­zja do twe­go czy­ta­nia, Ma­gne­sku, bo wódz po­sia­da na swój spo­sób (roz­sąd­ne po­glą­dy. A po­wiedz­że mi, Gro­cie, jak da­le­ko, we­dług two­ich ob­li­czeń, je­ste­śmy od tego ka­wał­ka sa­dzaw­ki, któ­ry zo­wie­cie Wiel­kim Je­zio­rem, a na któ­ry od tylu już dni wzię­li­śmy kurs?

Tu­ska­ra­ra pa­trząc na ma­ry­na­rza ze spo­koj­ną wyż­szo­ścią od­po­wie­dział:

– On­ta­rio jak nie­bo; jed­no słoń­ce, a wiel­ki po­dróż­nik je po­zna.

– No cóż, nie mogę za­prze­czyć, że by­łem wiel­kim po­dróż­ni­kiem, ale ze wszyst­kich mych rej­sów ten jest naj­dłuż­szy, naj­mniej ko­rzyst­ny i naj­da­lej wie­dzie w głąb lądu. Je­śli owa ka­łu­ża słod­kiej wody jest już tak bli­sko i taka wiel­ka, moż­na by mnie­mać, że dwo­je do­brych oczu po­tra­fi ją wy­pa­trzyć, sko­ro z tego punk­tu ob­ser­wa­cyj­ne­go po­dob­no wi­dzi się wszyst­ko na trzy­dzie­ści mil wo­ko­ło.

– Patrz – rzekł Grot Strza­ły wy­cią­ga­jąc ze spo­koj­nym wdzię­kiem ra­mię przed sie­bie – On­ta­rio.

– Wuj­ku, przy­wy­kłeś do okrzy­ku: „zie­mia”, ale nie „woda”, to­też nie wi­dzisz jej zgo­ła! – za­wo­ła­ła sio­strze­ni­ca śmie­jąc się, jak zwy­kły się śmiać dziew­czę­ta ze swo­ich wła­snych, pło­chych kon­cep­tów.

– Jak­że to, Ma­gne­si­ku? Czy są­dzisz, że nie roz­po­znał­bym ome­go ro­dzi­me­go ży­wio­łu, gdy­by go było wi­dać?

– Ależ On­ta­rio nie jest two­im ro­dzi­mym ży­wio­łem, wu­jasz­ku dro­gi, boć przede po­cho­dzisz ze sło­nej wody, a ta jest słod­ka.

– To może spra­wiać ja­kąś róż­ni­cę mło­de­mu ma­ry­na­rzo­wi, ale nie sta­re­mu. Po­znał­bym wodę, dziec­ko, choć­bym miał uj­rzeć ją w Chi­nach.

– On­ta­rio! – po­wtó­rzył z na­ci­skiem Grot Strza­ły, po­inow­nie wy­cią­ga­jąc rękę ku pół­noc­ne­mu za­cho­do­wi.

Po raz pierw­szy, od­kąd się po­zna­li, Cap po­pa­trzył na Tu­ska­ro­rę nie­co po­gar­dli­wie, jak­kol­wiek nie omiesz­kał po­dą­żyć wzro­kiem za jego spoj­rze­niem i ręką, któ­re zwró­co­ne były w stro­nę punk­tu znaj­du­ją­ce­go się na nie­bo­skło­nie, tuż po­nad po­wierzch­nią li­sto­wia.

– Tak, tak; te­gom się wła­śnie spo­dzie­wał, gdy opusz­cza­łem wy­brze­że w po­szu­ki­wa­niu słod­ko­wod­nej sa­dzaw­ki – za­wy­ro­ko­wał Cap wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi jak.czło­wiek, któ­ry wy­ro­bił już so­bie zda­nie i nie uwa­ża, by na­le­ża­ło coś do­po­wie­dzieć. – On­ta­rio może so­bie być tam, a na 'do­brą spra­wę może być tak­że i w mo­jej kie­sze­ni. Cóż, ufam, że znaj­dzie się na nim dość miej­sca, aby­śmy mo­gli ma­new­ro­wać czół­nem, gdy tam do­trze­my. Ale, Gro­cie Strza­ły, je­że­li nie­da­le­ko są bla­de twa­rze, wy­zna­ję, iż chęt­nie bym się do nich przy­bli­żył.

Tu­ska­ro­ra spo­koj­nie ski­nął gło­wą i wszy­scy w mil­cze­niu ze­szli z ko­rze­ni oba­lo­ne­go drze­wa. Gdy już sta­nę­li na zie­mi, Grot Strza­ły oświad­czył, że chciał­by po­dejść do ogni­ska i prze­ko­nać się, kto je roz­nie­cił; na­to­miast swej żo­nie i dwoj­gu po­zo­sta­łym do­ra­dził, by wró­ci­li do ło­dzi, któ­rą po­zo­sta­wio­no na po­bli­skiej rze­ce, i tam ocze­ki­wa­li jego po­wro­tu.

– Ależ, wo­dzu, to by­ło­by do­bre na pły­ci­znach albo na wo­dach przy­brzeż­nych, gdzie zna się ka­na­ły – od­parł sta­ry Cap – na­to­miast uwa­żam, że w ta­kich nie zna­nych stro­nach jest rze­czą nie­bez­piecz­ną po­zwa­lać pi­lo­to­wi, aby sam je­den zbyt­nio od­da­lał się od stat­ku. Prze­to, za two­im po­zwo­le­niem, nie roz­sta­nie­my się ze sobą.

– Cze­go chcieć mój brat? – za­py­tał In­dia­nin z po­wa­gą, choć bez ura­zy za ową do­syć wy­raź­ną nie­uf­ność.

– Two­je­go to­wa­rzy­stwa, mo­ści Gro­cie, ni­cze­go wię­cej. Pój­dę z tobą i po­ga­dam z tymi nie­zna­jo­my­mi.

Tu­ska­ro­ra przy­stał na to bez trud­no­ści i po­now­nie ka­zał wró­cić do czół­na cier­pli­wej i ule­głej mał­żon­ce, w któ­rej du­żych, czar­nych oczach – ile­kroć je nań zwra­ca­ła – ma­lo­wał się wy­raz za­rów­no usza­no­wa­nia, jak oba­wy d mi­ło­ści. Tu jed­nak za­pro­te­sto­wa­ła Ma­bel. Ja­ki­kol­wiek dziel­na i ob­da­rzo­na nie­po­spo­li­tą ener­gią w chwi­lach kry­tycz­nych, była tyl­ko nie­wia­stą, i myśl, że obaj opie­ku­no­wie mogą ją po­zo­sta­wić sa­mot­ną wśród pusz­czy, któ­ra, jak jej do­pie­ro co po­wie­dzia­ły oczy, cią­gnę­ła się rzekł­byś w nie­skoń­czo­ność – spra­wia­ła dziew­czy­nie tak doj­mu­ją­cą przy­krość, że Ma­bel wy­ra­zi­ła chęć to­wa­rzy­sze­nia wu­jo­wi.

– Odro­bi­na ru­chu bę­dzie mi ulgą, wuju ko­cha­ny, po tak dłu­gim sie­dze­niu w czół­nie – do­da­ła, a buj­na krew z wol­na za­czę­ła na­pły­wać do po­licz­ków po­bla­dłych na prze­kór wy­sił­kom, ja­kie dziew­czy­na czy­ni­ła, aby za­cho­wać spo­kój. – Zresz­tą może wśród tych nie­zna­jo­mych są tak­że i ko­bie­ty.

– Chodź za­tem, moje dzie­cię; nie da­lej to niż o ka­bel, a wró­ci­my na go­dzi­nę przed za­cho­dem słoń­ca.

Uzy­skaw­szy to ze­zwo­le­nie, dziew­czy­na, któ­rej praw­dzi­we na­zwi­sko brzmia­ło Ma­bel Dun­ham, jęła go­to­wać się do odej­ścia, gdy tym­cza­sem Czerw­co­wa Rosa, jak zwa­ła się mał­żon­ka Gro­ta Strza­ły, bier­nie ru­szy­ła w stro­nę czół­na, zbyt bo­wiem przy­wy­kła do po­słu­szeń­stwa, sa­mot­no­ści i le­śne­go mro­ku, aby od­czu­wać oba­wę.

Tro­je tych, co zo­sta­li na po­ko­sie, za­czę­ło te­raz to­ro­wać so­bie dro­gę po­przez jego za­wi­kła­ny la­bi­rynt i do­tar­ło do skra­ju boru. Kil­ka spoj­rzeń wy­star­czy­ło Gro­to­wi Strza­ły, na­to­miast sta­ry ma­ry­narz do­kład­nie na­sta­wił kie­szon­ko­wy kom­pas na dym, po czym do­pie­ro od­wa­żył się wejść w cień drzew.

– To ste­ro­wa­nie na węch, Ma­gne­sku, może być do­bre dla In­dia­ni­na, ale ra­so­wy ma­ry­narz zna za­le­ty igły – po­wie­dział wlo­kąc się tuż za stą­pa­ją­cym lek­ko Tu­ska­ro­rą. – Wierz mi na sło­wo, że Ame­ry­ka prze­nig­dy nie zo­sta­ła­by od­kry­ta, gdy­by Ko­lumb miał tyl­ko noz­drza. Przy­ja­cie­lu Gro­cie, wi­dział­żeś kie­dy taką ma­chi­nę?

In­dia­nin ob­ró­cił się, rzu­cił okiem na kom­pas, któ­ry Cap trzy­mał tak, by się we­dług nie­go kie­ro­wać, i od­rzekł z po­wa­gą:

– Oko bla­dej twa­rzy. Tu­ska­ro­ra mieć swo­je w gło­wie. Sło­na Woda – tak bo­wiem na­zy­wał In­dia­nin swo­je­go to­wa­rzy­sza – te­raz całe oczy, nie ję­zyk. – On chce przez to po­wie­dzieć, wuju, że mu­si­my być ci­cho; zda­je się, że nie ufa tym, z któ­ry­mi mamy się spo­tkać.

– Tak, to in­diań­ska moda pod­pły­wa­nia. Uważ, że spraw­dził proch na pa­new­ce swej strzel­by; my­ślę, że do­brze bę­dzie uczy­nić to samo z mo­imi pi­sto­le­ta­mi.

Ma­bel, nie zdra­dza­jąc za­nie­po­ko­je­nia tymi przy­go­to­wa­nia­mi, do któ­rych przy­zwy­cza­iła ją dłu­ga wę­drów­ka przez pusz­czę, szła da­lej kro­kiem rów­nie ela­stycz­nym jak In­dia­nin, trzy­ma­jąc się tuż za swo­imi to­wa­rzy­sza­mi. Przez pierw­sze pół mili nie za­cho­wy­wa­li in­nych środ­ków ostroż­no­ści prócz bez­względ­ne­go mil­cze­nia, na­to­miast gdy po­czę­li się zbli­żać do miej­sca, gdzie po­win­no było pło­nąć ogni­sko, sta­ła się nie­zbęd­na o.wie­le więk­sza czuj­ność.

W le­sie, jako za­zwy­czaj, nie­omal nic nie prze­sła­nia­ło wi­do­ku po­ni­żej ka­na­rów prócz śmi­głych pro­stych pni drzew. Cała ro­ślin­ność pię­ła się ku świa­tłu, to­też pod bal­da­chi­mem li­ści szło się niby pod ol­brzy­mim na­tu­ral­nym skle­pie­niem, pod­trzy­my­wa­nym przez mi­lion drzew­nych 'ko­lumn. Jed­nak­że owe ko­lum­ny czę­sto­kroć słu­ży­ły za ochro­nę awan­tur­ni­ko­wi, łow­cy albo wro­go­wi, to­też w mia­rę jak Grot Strza­ły szyb­ko się zbli­żał do miej­sca, gdzie – jak mu mó­wi­ły do­świad­czo­ne i nie­omyl­ne zmy­sły – po­win­ni byli znaj­do­wać się obcy, jego krok sta­wał się co­raz lżej­szy, oko iczuj­niej­sze, a cia­ło sta­ran­niej szu­ka­ło osło­ny.

– Patrz, Sło­na Wodo! – wy­rzekł z try­um­fem, wska­zu­jąc po­przez lukę mię­dzy drze­wa­mi. – Ogień bla­dych twa­rzy!

– Na Boga, chłop ma słusz­ność! – mruk­nął Cap. – Rze­czy­wi­cie sie­dzą tu i pa­ła­szu­ją stra­wę tak spo­koj­nie, jak gdy­by byli w ka­bi­nie trój­po­kła­dow­ca!

– Grot Strza­ły ma jeno na poły ra­cję – szep­nę­ła Ma­bel – boć jest tam dwóch In­dian, a tyl­ko je­den bia­ły.

– Bla­de twa­rze – rzekł Tu­ska­ro­ra pod­no­sząc dwa pal­ce. – Czer­wo­ny czło­wiek – tu pod­niósł je­den.

– No – od­parł Cąp – trud­no orzec, co słusz­ne, a co nie. Je­den jest cał­kiem bia­ły, a i gład­ki chłop z nie­go, na po­rząd­ne­go człe­ka wy­glą­da, dru­gi jest In­dia­ni­nem, to wi­dać ja­sno po jego skó­rze d far­bie, któ­rą się po­ma­lo­wał; na­to­miast trze­ci ma ni­ja­ki ta­kie­lu­nek, bo to ni bryg, ni szku­ner.

– Bla­de twa­rze – po­wtó­rzył Grot Strza­ły, pod­no­sząc zno­wu dwa pal­ce. – Czer­wo­ny czło­wiek – pod­niósł je­den.

– On musi mieć ra­cję, wu­jasz­ku, bo oko nig­dy go nie za­wo­dzi. Ale te­raz trze­ba się jak naj­prę­dzej wy­wie­dzieć, czy na­po­tka­li­śmy przy­ja­ciół, czy wro­gów. Mogą to być Fran­cu­zi.

– Jed­no krzy­ik­nię­cie (ry­chło nas o tym prze­ko­na – od­rzu­cił Cap. – Stań no za tym drze­wem, Ma­gne­sku, na wy­pa­dek gdy­by tym fran­tom przy­szło do gło­wy dać sal­wę całą bur­tą bez żad­nych wstę­pów. Ja zaś wpręd­ce zmiar­ku­ję, pod jaką fla­gą pły­ną.

Cap pod­niósł do ust obie dło­nie zło­żo­ne w trąb­kę i już miał wy­dać za­po­wie­dzia­ny okrzyk, gdy szyb­ki ruch ręki Gro­ta Strza­ły uda­rem­nił jego za­miar, psu­jąc ów in­stru­ment.

– Czer­wo­ny czło­wiek: Mo­hi­ka­nin – po­wde­dział Tu­ska­ro­ra. – Do­bry. Bla­de twa­rze: Jen­gi­zi.

– Cu­dow­na wieść – szep­nę­ła Ma­bel, któ­rą nie­zbyt za­chwy­ca­ła per­spek­ty­wa śmier­tel­ne­go star­cia w owym za­pa­dłym pust­ko­wiu. – Po­dejdź­my za­raz, dro­gi wu­jasz­ku, i ob­wie­ść­my, że­śmy przy­ja­cie­le.

– Do­brze – po­wie­dział Tu­si­ka­ro­ra. – Czer­wo­ny czło­wiek spo­koj­ny i wie­dzieć, bla­de twa­rze pręd­kie i strze­lać. Niech idzie są­u­aw.

– Co? – rzekł zdu­mio­ny Cap. – Po­sy­łać na zwia­dy ma­łe­go Ma­gne­ska, gdy tym­cza­sem dwa ta­kie chło­py na schwał jak ty i ja zdry­fu­ją i pa­trzeć będą, czy jej się uda szczę – śli­wie pod­pły­nąć do brze­gu? Je­że­li na to po­zwo­lę, niech mnie…

– Tak bę­dzie naj­roz­trop­niej, wuju – prze­rwa­ła mu dziel­na dziew­czy­na – a ja się nie oba­wiam. Ża­den chrze­ści­ja­nin wi­dząc pod­cho­dzą­cą sa­mot­nie ko­bie­tę nie strze­li do niej, a moja obec­ność sta­no­wi rę­koj­mię po­ko­ju. Po­zwól mi iść na­przód, jak tego chce Grot Strza­ły, a wszyst­ko bę­dzie do­brze. Do­tych­czas nas nie wi­dzą, to­też ta nie­spo­dzian­ka nie za­nie­po­koi ich zbyt­nio.

– Do­brze – (rzekł Grot Strza­ły, któ­ry nie ukry­wał swe­go uzna­nia dla dziel­no­ści Ma­bel.

– To ja­koś nie po ma­ry­nar­sku – od­po­wie­dział Cap – ale po­nie­waż je­ste­śmy w le­sie, nikt się na tym nie po­zna. Sko­ro przy­pusz­czasz, Ma­bel…

– Wuju, ja wiem. Nie mam po­wo­du do obaw, a zresz­tą przez cały czas bę­dziesz bli­sko, by mnie obro­nić.

– Za­tem weź je­den z pi­sto­le­tów.

– Nie; wolę po­le­gać na moim mło­dym wie­ku i sła­bo­ści – od­par­ła dziew­czy­na z uśmie­chem, a jej ru­mie­niec sil­niej roz­go­rzał pod wpły­wem wzru­sze­nia. – Wśród męż­czyzn-chrze­ści­jan naj­lep­szą obro­ną nie­wia­sty jest od­wo­ła­nie się do ich opie­ki. Nie znam się na bro­ni i nadal nie chcę znać się na niej.

Wuj prze­stał się opie­rać, a Ma­bel, otrzy­maw­szy kil­ka roz­trop­nych wska­zó­wek od Tu­ska­ro­ry, ze­bra­ła się na od­wa­gę i ru­szy­ła sa­mot­nie w stro­nę grup­ki męż­czyzn sie­dzą­cych przy ogni­sku. Jak­kol­wiek ser­ce dziew­czy­ny biło szyb­ciej, to jed­nak krok jej był pew­ny, a ru­chy nie zdra­dza­ły wa­ha­nia. W le­sie za­le­ga­ła śmier­tel­na ci­sza, al­bo­wiem ci, do któ­rych zbli­ża­ła się Ma­bel, byli na­zbyt za­ję­ci za­spo­ka­ja­niem gło­du, by choć na chwi­lę ode­rwać wzrok od waż­nej czyn­no­ści, jaka ich za­przą­ta­ła. Gdy jed­nak Ma­bel zna­la­zła się o sto stóp od ogni­ska, na­dep­nę­ła na su­chą ga­łąz­kę, a ci­chy trzask spo­wo­do­wa­ny przez lek­ką nóż­kę dziew­czy­ny spra­wił, że Mo­hi­ka­nin (Grot Strza­ły rzekł bo­wiem, iż nim był ów czer­wo­no­skó­ry) oraz jego to­wa­rzysz, któ­re­go tak trud­no było okre­ślić, ze­rwa­li się na rów­ne nogi, szyb­cy jak my­śli.

Obaj rzu­ci­li okiem na strzel­by opar­te o drze­wo, lecz po­tem znie­ru­cho­mie­li nie wy­cią­ga­jąc ręki, gdy oczom ich uka­za­ła się po­stać dziew­czy­ny. In­dia­nin po­wie­dział kil­ka słów do swe­go to­wa­rzy­sza, a na­stęp­nie znów usiadł i za­brał się do je­dze­nia z ta­kim spo­ko­jem, jak­by mu zgo­ła nie prze­ry­wa­no. Bia­ły czło­wiek na­to­miast wy­szedł na spo­tka­nie Ma­bel.

Gdy nie­zna­jo­my zbli­żył się do niej, stwier­dzi­ła, że ma do czy­nie­nia z bia­łym czło­wie­kiem, acz­kol­wiek jego ubra­nie sta­no­wi­ło taką mie­sza­ni­nę stro­jów obu.ras, że trze­ba było do­brze się przyj­rzeć, by na­brać co do tego pew­no­ści. Był to męż­czy­zna w śred­nim wie­ku, lecz w jego twa­rzy, któ­rej ską­di­nąd nie moż­na by uznać za pięk­ną, ma­lo­wa­ła się taka szcze­rość i uczci­wość, tak cał­ko­wi­ty brak wszel­kiej chy­tro­ści, iż Ma­bel od razu upew­ni­ła się, że nie za­gra­ża jej żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo. Mimo to przy­sta­nę­ła.

– Nie lę­kaj się ni­cze­go, pa­nien­ko – rzekł my­śli­wiec, na to bo­wiem rze­mio­sło wska­zy­wał jego strój. – Na­po­tka­łaś w pusz­czy chrze­ści­jan, i to ta­kich, co wie­dzą, jak trak­to­wać wszyst­kich do­brych lu­dzi, któ­rzy są za po­ko­jem i spra­wie­dli­wo­ścią. Je­stem czło­wie­kiem do­brze zna­nym w tych stro­nach; być może któ­reś z mo­ich prze­zwisk do­tar­ło już do twych uszu. Fran­cu­zi i czer­wo­no­skó­rzy zza Wiel­kich Je­zior na­zy­wa­ją mnie La Lon­gue Ca­ra­bi­ne, Mo­hi­ka­nie, pra­wy i za­cny szczep, choć już nie­wie­lu ich po­zo­sta­ło – So­ko­lim Okiem, żoł­nie­rze zaś i zwia­dow­cy z tej stro­ny wody zwą mnie Tro­pi­cie­lem Śla­dów, ile że nikt nie sły­szał, bym zgu­bił je­den ko­niec tro­pu, je­że­li na dru­gim znaj­do­wał się bądź Min­go, bądź też przy­ja­ciel w po­trze­bie.

Me było to po­wie­dzia­ne cheł­pli­wie, ale z uczci­wą pew­no­ścią sie­bie czło­wie­ka, któ­ry wie do­brze, iż bez wzglę­du na imię, pod ja­kim mo­gli go znać inni, nie ma po­wo­du ru­mie­nić się z ra­cji tego, co im opo­wia­da­no. Sło­wa jego wy­war­ły na Ma­bel efekt na­tych­mia­sto­wy. Za­le­d­wie usły­sza­ła ostat­ni przy­do­mek, zło­ży­ła żar­li­wie ręce i po­wtó­rzy­ła: – Tro­pi­ciel Sia­dów!

– Tak mnie zo­wią, pa­nien­ko, a nie­je­den wiel­mo­ża po­sia­da ty­tuł, na któ­ry ani w po­ło­wie tak so­bie nie za­słu­żył, cho­ciaż aby rzec praw­dę, ra­czej się chlu­bię od­naj­dy­wa­niem dro­gi tam, gdzie nie ma żad­nych śla­dów, niż tam, gdzie one ist­nie­ją. Wsze­la­ko re­gu­lar­ne od­dzia­ły nie są by­najm­niej wy­ma­ga­ją­ce i naj­czę­ściej nie wi­dzą róż­ni­cy po­mię­dzy ścież­ką a śla­dem, choć jed­no jest spra­wą oka, dru­gie zaś nie­wie­le wię­cej niż za­pa­chem.

– A za­tem pan je­steś tym przy­ja­cie­lem, któ­re­go mój oj­ciec obie­cał wy­słać nam na spo­tka­nie?

– Je­że­liś jest cór­ką sier­żan­ta Dun­ha­ma, tedy sam Wiel­ki Pro­rok De­la­wa­rów nig­dy nie wy­po­wie­dział­by rze­tel­niej­szej praw­dy.

– Je­stem Ma­bel Dun­ham, a tam, ukry­ty za tymi drze­wa­mi, stoi mój wu­ja­szek na­zwi­skiem Cap i pe­wien Tu­ska­ro­ra zwa­ny Gro­tem Strza­ły. Nie spo­dzie­wa­li­śmy się spo­tkać pana przed do­tar­ciem do brze­gów je­zio­ra.

– Wo­lał­bym, żeby ja­kiś za­cniej­szy In­dia­nin był wa­szym prze­wod­ni­kiem – rzekł Tro­pi­ciel – al­bo­wiem nie mi­łu­ję Tu­ska­ro­rów, któ­rzy na­zbyt się od­da­li­li od gro­bów swych pra­oj­ców, aby za­wsze pa­mię­tać o Wiel­kim Du­chu. Grot Strza­ły zaś to wódz na­der am­bit­ny. Czy jest z nim Czerw­co­wa Rosa?

– Jego żona nam to­wa­rzy­szy, a wiel­ce to po­kor­na i ła­god­na isto­ta.

–- Tak, i ser­ce ma pra­we, cze­go o Gro­cie Strza­ły nie po­wie nikt, kto go zna. No cóż, po­stę­pu­jąc po szla­ku ży­wo­ta mu­si­my przyj­mo­wać to, co nam zsy­ła Opatrz­ność. My­ślę, że moż­na by zna­leźć prze­wod­ni­ków gor­szych od tego Tu­ska­ro­ry, choć ma on w ży­łach zbyt wie­le krwi Min­gów jak na gust czło­wie­ka, któ­ry ob­cu­je wy­łącz­nie z De­la­wa­ra­mi.

– Wo­bec tego, może to szczę­ście, że­śmy się spo­tka­li – rze­kła Ma­bel.

– W każ­dym ra­zie nie jest to nie­szczę­ściem, przy­obie­ca­łem bo­wiem sier­żan­to­wi, że choć­bym miał zgi­nąć, do­pro­wa­dzę bez­piecz­nie jego dzie­cię do for­tu. Spo­dzie­wa­li­śmy się spo­tkać was, za­nim do­trze­cie do wo­do­spa­dów, gdzie też po­zo­sta­wi­li­śmy na­sze czół­na uwa­ża­jąc, iż nie za­szko­dzi wyjść wam parę mil na­prze­ciw, aże­by być na wa­sze usłu­gi, gdy­by za­szła po­trze­ba. Do­brze, że­śmy to uczy­ni­li, gdyż wąt­pię, czy Grot Strza­ły po­tra­fił­by prze­pra­wić się przez wo­do­spa­dy.

– Oto nad­cho­dzi wuj i Tu­ska­ro­ra, mo­że­my więc po­łą­czyć się z wami.

Gdy Ma­bel to mó­wi­ła, po­de­szli Cap i Grot Strza­ły, któ­rzy wi­dzie­li, że roz­mo­wa to­czy się w spo­sób przy­ja­zny; kil­ka słów wy­star­czy­ło, aby ich za­po­znać z tym, cze­go dziew­czy­na do­wie­dzia­ła się od nie­zna­jo­me­go. Gdy tyl­ko to zro­bio­no, wszy­scy ru­szy­li ku dwóm męż­czy­znom, któ­rzy nadal sie­dzie­li przy ogni­sku.ROZ­DZIAŁ CZWAR­TY

Sztu­ka w spo­rze z na­tu­rą rze­kła: nie

do­pusz­czę, By drze­wa ro­snąć mia­ły swej gwo­li

na­tu­rze – I wko­ło pni owi­ja gir­lan­da­mi

blusz­cze – Roz­sy­pu­jąc wśród gir­land won­ne,

dzi­kie róże.

SPEN­SER

Po­ni­żej wo­do­spa­dów Oswe­go jest by­strzej­szą i bar­dziej nie­spo­koj­ną rze­ką niż po­nad nimi. Są miej­sca, gdzie pły­nie z ci­chym spo­ko­jem wła­ści­wym głę­bo­kiej wo­dzie, ale zda­rza­ją się też licz­ne ła­wi­ce i by­stre prą­dy, a w owych od­le­głych cza­sach, gdy wszyst­ko jesz­cze trwa­ło w sta­nie na­tu­ral­nym, prze­pra­wa przez nie­któ­re prze­smy­ki nie była po­zba­wio­na nie­bez­pie­czeń­stwa. Nie­wie­le tru­du mu­sie­li za­dać so­bie ci, któ­rzy kie­ro­wa­li czół­na­mi, z wy­jąt­kiem miejsc, gdzie szyb­kość prą­du oraz obec­ność skał wy­ma­ga­ła uwa­gi; wów­czas za­iste po­trze­ba było nie tyl­ko czuj­no­ści, ale i ogrom­ne­go opa­no­wa­nia, go­to­wo­ści i siły ra­mie­nia, aby unik­nąć nie­bez­pie­czeń­stwa. Z tego wszyst­kie­go zda­wał so­bie spra­wę Mo­hi­ka­nin, to­też roz­trop­nie wy­brał miej­sce, gdzie rze­ka pły­nę­ła spo­koj­nie, i | tam cze­kał na czół­na, aby prze­ka­zać, co miał do do­nie­sie­nia, nie na­ra­ża­jąc tych, z któ­ry­mi pra­gnął mó­wić.

Za­le­d­wie Tro­pi­ciel roz­po­znał po­stać swe­go czer­wo­no­skó­re­go przy­ja­cie­la, a już jed­nym tę­gim za­gar­nię­ciem wio­sła skie­ro­wał dziób czół­na w stro­nę brze­gu, da­jąc znak Ga­spa­ro­wi, by po­szedł za jego przy­kła­dem. W mi­nu­tę póź­niej obie ło­dzie ci­cho spły­wa­ły rze­ką tuż pod krza­ka­mi zwi­sa­ją­cy­mi nad wodą. Wszy­scy za­cho­wy­wa­li głę­bo­kie mil­cze­nie – jed­ni z nie­po­ko­ju, inni z przy­zwy­cza­je­nia do ostroż­no­ści. Gdy po­dróż­ni­cy zbli­ży­li się do In­dia­ni­na, ów dał im znak, by za­trzy­ma­li ło­dzie, po czym prze­pro­wa­dził z Tro­pi­cie­lem krót­ką, ale po­waż­ną roz­mo­wę.

– Wódz nie jest skłon­ny do­pa­try­wać się wro­ga w lada su­chej kło­dzie – po­wie­dział bia­ły do swe­go czer­wo­no­skó­re­go sprzy­mie­rzeń­ca. – Cze­mu więc każe nam się za­trzy­mać?

– Min­go­wie są w la­sach.

– Ta­ke­śmy przy­pusz­cza­li już od dwóch dni; czy te­raz wódz wie to na pew­no?

Mo­hi­ka­nin spo­koj­nie pod­niósł czar­kę faj­ki spo­rzą­dzo­ną z ka­mie­nia.

– Le­ża­ła na świe­żym tro­pie wio­dą­cym do gar­ni­zo­nu –

po­wie­dział, tak bo­wiem było we zwy­cza­ju na owym po­gra­ni­czu na­zy­wać woj­sko­we for­ty, czy to ob­sa­dzo­ne czy pu­ste.

– Może to być faj­ka ja­kie­goś żoł­nie­rza. Wie­lu z nich uży­wa fa­jek in­diań­skich.

– Patrz – po­wie­dział Wiel­ki Wąż, po­now­nie uka­zu­jąc swe­mu przy­ja­cie­lo­wi zna­le­zio­ny przed­miot.

Czar­ka wy­ko­na­na była ze ste­aty­tu i wy­rzeź­bio­na z ogrom­ną sta­ran­no­ścią oraz wca­le znacz­ną wpra­wą; w środ­ku wid­niał nie­wiel­ki krzyż, ozdo­bio­ny z pre­cy­zją, któ­ra nie po­zo­sta­wia­ła wąt­pli­wo­ści co do jego zna­cze­nia.

– To rze­czy­wi­ście za­po­wia­da dia­bel­stwa i nik­czem­no­ści – rzekł Tro­pi­ciel, czuł bo­wiem przed owym świę­tym sym­bo­lem lęk, któ­ry wła­ści­wy był miesz­kań­com ko­lo­nii, a któ­ry na­ów­czas ogar­nął cały kraj i tak się zrósł z jego za­bo­bo­na­mi, że po­zo­sta­wił w mo­ral­nych po­glą­dach ta­mecz­nej spo­łecz­no­ści wy­raź­ne śla­dy, któ­re po dziś dzień prze­trwa­ły. – Żad­ne­mu In­dia­ni­no­wi, któ­re­go by nie znie­pra­wi­li chy­trzy ka­na­dyj­scy księ­ża, nie śni­ło­by się na­wet wy­rzeź­bić cze­goś po­dob­ne­go na swo­jej faj­ce. Rę­czę, że ów łaj­dak mo­dlił się do tego zna­ku, ile­kroć chciał po­dejść nie­win­nych i do­peł­nić swo­je­go po­twor­ne­go ło­tro­stwa. A i wy­glą­da to świe­żo, praw­da, Chin­gach­go­ok?

– Ty­toń jesz­cze się tlił, kie­dy to zna­la­złem.

– Do­bra ro­bo­ta, wo­dzu. Gdzie był trop?

Mo­hi­ka­nin wska­zał miej­sce od­le­głe o nie­speł­na sto jar­dów.

Spra­wa za­czy­na­ła wy­glą­dać bar­dzo po­waż­nie, to­też dwaj głów­ni prze­wod­ni­cy po­roz­ma­wia­li na stro­nie przez kil­ka mi­nut, po czym we­szli na zbo­cze brze­gu, zbli­ży­li się do wska­za­ne­go miej­sca i jęli e naj­wyż­szą uwa­gą ba­dać trop. Po tych oglę­dzi­nach, któ­re trwa­ły kwa­drans, bia­ły męż­czy­zna po­wró­cił sam, a jego czer­wo­no­skó­ry przy­ja­ciel znik­nął w le­sie.

Zwy­kle na ob­li­czu Tro­pi­cie­la ma­lo­wa­ła się pro­sto­ta, pra­wość i szcze­rość sto­pio­na z wy­ra­zem uf­no­ści we wła­sne siły, któ­ry za­wsze na­pa­wał ogrom­ną otu­chą tych, co znaj­do­wa­li się pod opie­ką my­śliw­ca; te­raz jed­nak tro­ska rzu­ci­ła na jega uczci­wą twarz cień, któ­ry zwró­cił uwa­gę wszyst­kich.

– Co sły­chać, pa­nie Tro­pi­cie­lu? – za­py­tał Cap, a jego głos, za­zwy­czaj głę­bo­ki, do­no­śny i duf­ny, opadł w ostroż­ny szept, bar­dziej sto­sow­ny z uwa­gi na nie­bez­pie­czeń­stwa za­gra­ża­ją­ce w pusz­czy. – Czyż­by wróg wkradł się mię­dzy nas a port?

– Co ta­kie­go?

– Czy te wy­ma­lo­wa­ne bła­zny za­ko­twi­czy­ły się przed por­tem, do któ­re­go pły­nie­my, i chcą nam od­ciąć dro­gę?

– Może to być tak, jak pan mó­wisz, przy­ja­cie­lu, lecz nie­wie­le wy­miar­ko­wa­łem z two­ich słów; im czło­wiek ja­śniej się wy­ra­ża w trud­nym mo­men­cie, tym ła­twiej go zro­zu­mie­ją. Nic mi nie wia­do­mo o por­tach i ko­twi­cach, ale sto jar­dów od tego miej­sca jest trop owych okrut­ni­ków, Min­gów, i to świe­żut­ki, jak nie so­lo­ne mię­so je­le­nia. Je­śli zaś prze­szedł tędy je­den z tych wście­kłych sza­ta­nów, to prze­szło ich tu­zin; co gor­sza, uda­li się w stro­nę gar­ni­zo­nu, a żywa du­sza nie prze­mknie się przez ota­cza­ją­cą go po­la­nę, tak by jej nie wy­kry­ły ich prze­ni­kli­we śle­pia; wte­dy zaś nie­chyb­nie nad­le­cą kule.

– Czyż rze­czo­ny fort nie może dać sal­wy całą bur­tą i oczy­ścić wszyst­kie­go, co się znaj­du­je w jego za­się­gu?

– Nie, for­ty w tych stro­nach nie są po­dob­ne do for­tów w osie­dlach; przy uj­ściu rze­ki mają tam wszyst­kie­go dwie czy trzy lek­kie ar­ma­ty. Prócz tego sal­wy do tu­zi­na Min­gów za­cza­jo­nych w le­sie i le­żą­cych za drze­wa­mi by­ły­by mar­no­wa­niem pro­chu. Mamy je­dy­ne wyj­ście, i to wca­le zręcz­ne. Umie­ści­li­śmy się tu bar­dzo zmyśl­nie, gdyż oba czół­na za­sło­nię­te są przez wy­so­ki brzeg i za­ro­śla przed oczy­ma wszyst­kich z wy­jąt­kiem tego, kto by cza­to­wał wprost na­prze­ciw. Tu więc mo­że­my na ra­zie po­zo­stać bez więk­szych obaw, ale jak ścią­gnąć tych krwio­żer­czych dia­błów z po­wro­tem w górę rze­ki? Ha, mam już, mam! Je­że­li to nie po­mo­że, w każ­dym ra­zie nie za­szko­dzi. Ga­spa­rze, wi­dzisz ten orzech z roz­ło­ży­stą ko­ro­ną, o tam, przy ostat­nim za­krę­cie, po na­szej stro­nie rze­ki?

– Ten obok oba­lo­nej so­sny?

– Wła­śnie. Weź hub­kę i krze­si­wo, pod­peł­znij tam wzdłuż brze­gu i roz­nieć ogni­sko; może dym zwa­bi ich w to miej­sce. Tym­cza­sem my ostroż­nie spły­nie­my za ten cy­pel przed nami i po­szu­ka­my so­bie in­ne­go schro­nie­nia. Za­ro­śli tu w bród i ła­two zna­leźć kry­jów­kę, jak o tym świad­czą licz­ne za­sadz­ki.

– Zro­bią to, Tro­pi­cie­lu – rzekł Ga­spar wy­ska­ku­jąc na brzeg. – Za dzie­sięć mi­nut ogni­sko bę­dzie go­to­we.

– A weź tym ra­zem dużo wil­got­ne­go drze­wa – wy­szep­tał Tro­pi­ciel śmie­jąc się ser­decz­nie w swój oso­bli­wy spo­sób. – Kie­dy po­trze­ba dymu, wil­goć jest bar­dzo po­moc­na.

Mło­dzie­niec za­raz się od­da­lił zmie­rza­jąc szyb­ko ku wska­za­ne­mu punk­to­wi. Nie dano ba­cze­nia na Ma­bel, któ­ra nie­śmia­ło spró­bo­wa­ła zwró­cić uwa­gę na to­wa­rzy­szą­ce temu ry­zy­ko, i wszy­scy jęli na­tych­miast go­to­wać się do zmia­ny sta­no­wi­ska, gdyż byli wi­docz­ni z miej­sca, gdzie Ga­spar za­mie­rzał roz­nie­cić ogień. Po­śpiech nie był nie­zbęd­ny, to­też po­su­wa­no się z wol­na i ostroż­nie. Wy­pro­wa­dzo­no czół­na spo­mię­dzy za­ro­śli, po czym po­zwo­lo­no im spły­nąć z prą­dem aż do punk­tu, skąd ów orzech, u któ­re­go stóp Ga­spar miał roz­pa­lić ogni­sko, był pra­wie nie­wi­docz­ny. Wte­dy wszyst­kie oczy zwró­ci­ły się w stro­nę śmiał­ka.

– Ot i pod­no­si się dym! – za­wo­łał Tro­pi­ciel, gdy po­wiew wia­tru po­rwał mały słup dymu, któ­ry wzbiw­szy się z lądu jął wić się spi­ra­la­mi po­nad ło­ży­skiem rze­ki. – Do­bry krze­mień, ka­wa­łek sta­li i garść wy­schnię­tych li­ści szyb­ko dają ogień. Mam na­dzie­ję, że Eau-do­uce nie za­po­mni o mo­krym drze­wie te­raz, kie­dy może ono tak bar­dzo nam się przy­dać.

– Za dużo dymu, za dużo chy­tro­ści – oświad­czył sen­ten­cjo­nal­nie Grot Strza­ły.

– Świę­ta by­ła­by to praw­da, Gro­cie, gdy­by Min­go­wie nie wie­dzie­li, że w po­bli­żu są żoł­nie­rze; a żoł­nie­rze na po­sto­ju za­zwy­czaj pa­mię­ta­ją ra­czej o po­sił­ku niż o roz­trop­no­ści czy nie­bez­pie­czeń­stwie. Nie, nie, nie­chże chło­piec skła­da swo­je drwa na stos i do­brze niech na­dy­mi; wszyst­ko to pój­dzie na karb głu­po­ty ja­kie­goś szkoc­kie­go czy ir­landz­kie­go ga­mo­nia, któ­ry wię­cej my­śli o swej owsian­ce albo ziem­nia­kach niż o in­diań­skich for­te­lach czy strzel­bach.

– A jed­nak – po­wie­dzia­ła Ma­bel – po tym wszyst­kim, co sły­sze­li­śmy w mia­stach, wy­obra­ża­łam so­bie, że żoł­nie­rze na po­gra­ni­czu przy­wy­ka­ją do pod­stę­pów swych wro­gów i sta­ją się nie­mal rów­nie prze­bie­gli jak sami czer­wo­no­skó­rzy.

– Nie oni! Do­świad­cze­nie nie­wie­le ich uczy: tu, w le­sie, ro­bią te same zwro­ty i musz­try w szy­ku plu­to­nów czy ba­ta­lio­nów, co na swych pla­cach w kra­ju, o któ­rych tak lu­bią roz­po­wia­dać. Je­den czer­wo­no­skó­ry ma w swej na­tu­rze wię­cej chy­tro­ści niż cały re­gi­ment zza wiel­kiej wody – to zna­czy tego, co ja zo­wie chy­tro­ścią le­śną. No, ale już idzie dość dymu; trze­ba nam przy­paść w in­nej kry­jów­ce. Chło­pak wlał chy­ba całą rze­kę do swe­go ogni­ska i Min­go­wie mogą po­my­śleć, że wszy­stek pułk wy­ru­szył w po­chód.

To mó­wiąc Tro­pi­ciel po­zwo­lił, by czół­no spły­nę­ło spod krza­ka, przy któ­rym się za­trzy­ma­ło, i w parę mi­nut póź­niej za­kręt rześ­ki skrył przed ich wzro­kiem dym oraz drze­wo. Na szczę­ście w od­le­gło­ści kil­ku jar­dów od cy­pla, któ­ry wła­śnie mi­nę­li, uka­za­ło się nie­wiel­kie za­głę­bie­nie w brze­gu i tam wpły­nę­ły oba czół­na po­py­cha­ne wio­sła­mi.

Nie spo­sób by­ło­by zna­leźć za­kąt­ka od­po­wied­niej­sze­go do tego celu; Za­ro­śla, gę­ste i nad­wie­szo­ne nad wodą, two­rzy­ły ist­ny bal­da­chim z li­ści. W głę­bi ma­łej za­tocz­ki znaj­do­wał się wą­ski, piasz­czy­sty brzeg, na któ­rym wy­lą­do­wa­li, aby mieć wię­cej swo­bo­dy ru­chów, je­dy­nym zaś punk­tem, z któ­re­go da­ło­by się wy­pa­trzyć ukry­tych tu lu­dzi, było miej­sce po­ło­żo­ne na wprost po prze­ciw­nym brze­gu rze­ki. Jed­nak­że nie­bez­pie­czeń­stwo wy­kry­cia stam­tąd było nie­wiel­kie/po­nie­waż gę­stwi­na ro­sła tam jesz­cze zwar­ciej niż gdzie in­dziej, a brzeg za nią był tak wil­got­ny i ba­gni­sty, że nie­mal nie­do­stęp­ny.

– To jest bez­piecz­na kry­jów­ka – za­wy­ro­ko­wał Tro­pi­ciel do­ko­naw­szy szcze­gó­ło­wych oglę­dzin swo­jej po­zy­cji – ale przy­da­ło­by się uczy­nić ją jesz­cze bez­piecz­niej­szą. Moś – ei Cap, o nic pana nie pro­szę i wy­jąt­kiem za­cho­wa­nia ci­szy i przy­tłu­mie­nia gło­su, z któ­re­go tak do­bry ro­bisz uży­tek­na mo­rzu. Tym­cza­sem ja i Tu­ska­ro­ra po­czy­ni­my przy­go­to­wa­nia na złą go­dzi­nę.

Na­stęp­nie wraz z In­dia­ni­nem wszedł nie­co głę­biej w za­ro­śla, gdzie ścię­li więk­sze ga­łę­zie z kil­ku ol­szyn i in­nych krza­ków, za­cho­wu­jąc naj­wyż­szą ostroż­ność, aby nie czy­nić ha­ła­su. Koń­ce owych drze­wek we­tknę­li w bło­to przed czół­na­mi, gdzie woda była bar­dzo płyt­ka, to­też po upły­wie dzie­się­ciu mi­nut mię­dzy nimi a miej­scem, z któ­re­go za­gra­ża­ło głów­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, po­wsta­ła bar­dzo do­bra za­sło­na. Obaj wy­ka­za­li wie­le po­my­sło­wo­ści i sta­ra­nia przy tej pro­stej ro­bo­cie, któ­rej głów­nie sprzy­ja­ło na­tu­ral­ne ukształ­to­wa­nie brze­gu, któ­ry był za­klę­śnię­ty w tym miej­scu, płyt­kość wody oraz fakt, iż splą­ta­na gę­stwa zwi­sa­ła aż do sa­mej rze­ki. Tro­pi­ciel miał tyle prze­myśl­no­ści, że wy­szu­kał krza­ki o za­gię­tych ga­łę­ziach, rzecz nie­trud­ną do zna­le­zie­nia w tym miej­scu, a po­nie­waż ściął je do­brze po­ni­żej krzy­wi­zny i umie­ścił tak, by do­ty­ka­ły wody, owa mała sztucz­na gę­stwi­na nie spra­wia­ła wra­że­nia, że wy­ra­sta z rze­ki, co mu­sia­ło­by wy­dać się po­dej­rza­ne. Ktoś prze­cho­dzą­cy mimo mógł po­my­śleć, że ga­łę­zie krza­ków wy­ra­sta­ją po­zio­mo z brze­gu, a do­pie­ro po­tem za­gi­na­ją się w górę ku świa­tłu. Krót­ko mó­wiąc, tyl­ko… nie­zwy­kle nie­uf­ne oko mo­gło­by choć­by na chwi­lę zwró­cić się ku owe­mu miej­scu w po­szu­ki­wa­niu kry­jów­ki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: