- W empik go
Tropiciel śladów - ebook
Tropiciel śladów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 668 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ołtarzem – zieleń pachnącej murawy,
Świątynią, Panie – twój przestwór łaskawy,
Mą kadzielnicą – wonie, co z gór płyną,
A ciche myśli – modlitwą jedyną.
MOORE
Wzniosłośc, która cechuje widok rozległych przestrzeni, dobrze jest znana każdemu. Najgłębsze, najbardziej dalekosiężne, a być może i najszlachetniejsze myśli przepełniają wyobraźnię poety, kiedy spogląda w otchłań bezkresnego pustkowia. Rzadko się zdarza, by nowicjusz patrzał obojętnie na przestwór oceanu, a umysł, nawet wśród mroku nocy, odnajduje w sobie odpowiednik owej wielkości nieodłącznej od obrazów, których zmysłami objąć nie sposób.
Z uczuciem pokrewnym podziwowi i grozie – dziecięciu wzniosłości – spoglądały osoby otwierające akcję niniejszego opowiadania na widok, który się przed nimi roztaczał. Było ich razem czworo – dwóch mężczyzn i dwie kobiety – a wspięli się ma stos pni drzewnych wyrwanych przez burzę, chcąc objąć wzrokiem okolicę.
Do dziś istnieje w naszym kraju zwyczaj nazywania takich miejsc pokosami. Wpuszczając światło dnia do ciemnych i wilgotnych ostępów, tworzą one coś na kształt oaz w uroczystym mroku dziewiczych lasów Ameryki. Pokos, o którym tu mowa, znajdował się na szczycie łagodnego wzniesienia i choć niewielki, otwierał rozległy widok – rzecz nader rzadką dla podróżnika w puszczy – tym, co zdołali wydostać się na jego górny skraj. Nauka nie określiła dotąd, czym jest siła, która tak często czyni podobne spustoszenia; jedni je przypisują trąbom powietrznym wzbijającym słupy wody na oceanie, inni znów – nagłym i gwałtownym strumieniom elektrycznego fluidu. Jednakże ich skutki w lasach są wszystkim dobrze znane.
Przy wyższym skraju owej przesieki niewidzialna moc spiętrzyła drzewo na drzewie w taki sposób, że dwaj mężczyźni nie tylko mogli wspiąć się na wysokość około trzydziestu stóp nad poziom ziemi, lecz także, przy odrobinie starania i zachęty, nakłonić mniej śmiałe towarzyszki, by poszły za ich przykładem. Olbrzymie pnie, złamane i uniesione potęgą wichru, leżały jeden na drugim niby słomiane kukły, a ich gałęzie, wciąż jeszcze wydzielające woń zwiędłych liści, splątane były z sobą tak, iż stanowiły wystarczające oparcie. Jedno z drzew wyrwane zostało z korzeniami i jego dolny koniec, oblepiony ziemią, sterczał w górę, tworząc coś w rodzaju platformy dla czworga poszukiwaczy przygód.
W opisie wyglądu owej grupki czytelnik nie powinien spodziewać się żadnych znamion ludzi lepszej kondycji. Byli to wędrowcy po puszczy; choćby zaś nawet nimi nie byli, ani ich dawniejsze obyczaje, ani obecna pozycja społeczna nie mogłyby w nich wyrobić przyzwyczajenia do rozlicznych zbytków wyższego stanu. Dwie bowiem z owych osób, mężczyzna i kobieta, należały do naturalnych właścicieli tych ziem, będąc Indianami ze słynnego plemienia Tuskarorów, towarzyszyli im zaś: mężczyzna, którego cechowały osobliwości właściwe człowiekowi, co strawił życie na oceanie, a którego ranga nie przekraczała najprawdopodobniej stopnia prostego marynarza, oraz dziewczyna nie należąca do wiele wyższej sfery, aczkolwiek młodość, słodycz lica i skromny, choć bystry wyraz przydawały jej owej inteligencji i subtelności, tak pomnażającej urodę osób płci pięknej. W tej chwili duże, błękitne oczy dziewczęcia odzwierciedlały uczucie wzniosłości, jakie w śnieg budził widok, a miła twarz promieniała zadumą, którą wszelkie głębokie wzruszenia – choćby przynosiły najwyższą przyjemność – ocieniają oblicza istot niewinnych i myślących.
A zaprawdę widok mógł wywrzeć głębokie wrażenie na wyobraźni patrzącego. Ku zachodowi, w którym to kierunku zwrócone były twarze wszystkich czworga, wzrok obejmował ocean liści, przepyszny i bogaty różnorodną, żywą zielenią bujnej roślinności, mieniący się soczystymi barwami, spotykanymi pod czterdziestym drugim stopniem szerokości geograficznej. Wiązy o wdzięcznych płaczących koronach, przebogate odmiany klonów, rozliczne gatunki szlachetnych dębów amerykańskiej puszczy wraz z szerokolistaymi lipami splatały społem górne konary, tworząc jeden ogromny, rzekłbyś nieskończony kobierzec listowia, który rozciągał się hen ku zachodzącemu słońcu, aż po horyzont, gdzie stapiał się z obłokami, podobnie jak fale i niebo stykają się u podstaw sklepienia niebieskiego. Tu ł ówdzie, na skutek działania burz czy tez kaprysu natury, otwierała się pośród olbrzymów boru niewielka szczelina pozwalająca jakiemuś pomniejszemu drzewu wspiąć się ku światłu i wznieść swą skromną głowę niemal do równego poziomu z dookolną powierzchnią zieleni. Do tych należała brzoza, drzewo szacowne w mniej uprzywilejowanych stronach, drżąca osika, różnorodne 'bujne orzechy i wiele innych, a wszystkie przypominały hołysza i prostaka, którego okoliczności postawiły wobec osób dostojnych i wielkich. Gdzieniegdzie wysoki, prosty pień sosny przebijał się wskroś tego olbrzymiego łamu, wystrzelając nadeń wysoko, niby jakiś wspaniały pomnik kunsztownie wzniesiony na równinie z liści.
Właśnie owa rozległość widoku, prawie nieprzerwana powierzchnia zieleni, zawierała w sobie cechę wielkości. Piękno można było wyśledzić w delikatnych barwach, podkreślonych stopniowaniem światła i cienia, natomiast uroczysty spokój budził uczucie pokrewne grozie.
– Wuju – rzekła zdumiona, lecz zachwycona dziewczyna do swego towarzysza, którego ramienia lekko dotykała, ażeby utrzymać w równowadze swą drobną postać. – To przypomina widok oceanu, który tak bardzo miłujesz.
– Cóż za głupstwo i imaginacja dziewczęca, Magnesku! – odparł marynarz zwracając się do niej czułym przezwiskiem, którego często używał jako aluzji do powabów swej siostrzenicy. – Jedynie dzieciakowi przyjść może do głowy, aby tę garść liści przyrównywać do prawdziwego Atlantyku. Można by przypiąć wszystkie te korony drzew do kurty Neptuna, a nie byłyby niczym więcej jak bukiecikiem na jego piersi.
– Sądzę, że więcej w tym fantazji niż prawdy, wujaszku. Spójrz tylko: to musi się ciągnąć całymi milami, a przecie nie widzimy nic prócz liści. Cóż więcej można by ujrzeć, gdyby się spoglądało na ocean?
– Co więcej? – odparował wuj czyniąc niecierpliwy ruch łokciem, którego dotykała dziewczyna, ręce miał bowiem skrzyżowane na piersiach, a dłonie wsunięte w zanadrze kamizeli z czerwonego sukna, jaką noszono w owych czasach. – Co więcej, Magnesku? Już raczej powiedz: co mniej. Gdzież masz grzywiaste bałwany, błękitną toń, bujowiska, kipiele, gdzie wieloryby i wodne bryzgi, gdzie nieskończony ruch na tym skrawku lasu, dziecino?
– A gdzież są na oceanie korony drzew, solenna 'Cisza, gdzie wonne liście i…cudna zieleń, wujaszku?
– Ech, Magnesku! Gdybyś się rozumiała na rzeczy, wiedziałabyś, że zielona woda to zmora marynarzy. Niewiele mniej mu jest miły ten, kto ma zielono w głowie.
– Ależ zielone drzewa to coś zupełnie innego. Tss. Ten odgłos to wiatr wzdychający wśród liści…
– Trzeba ci słyszeć, jak dyszy północnonzachodni wicher, dziewczyno, jeżeli lubisz wiatr. A gdzie masz sztormy i huragany, gdzie pasaty, wiatry lewantyńskie i tym podobne, nad tym (kawałkiem lasu? I jakież to ryby pływają pod ową potulną powierzchnią?
– Że bywały tu burze, na to wyraźnie wskazują oznaki, które widzimy dokoła, a jeśli nie ryby, to w każdym razie zwierzęta kryją się pod tymi liśćmi.
– O tym nic mi nie wiadomo – odparł wuj z iście marynarską pewnością siebie. – W Albany naopowiadali nam tyle historii o dzikich bestiach, na które się natkniemy, a przecie jeszcze nie widzieliśmy nic, co by mogło przestraszyć choćby fokę. Wątpię, czy któryś z lądowych zwierzaków może się równać z podzwrotnikowym rekinem.
– Patrz! – wykrzyknęła siostrzenica, bardziej zajęta wzniosłością i pięknem bezkresnego boru niż dowodzeniem wuja. – O, tam dym wije się nad szczytami drzew; czy to możliwe, żeby dobywał się z jakiegoś domu?
– Aha, w tym dymie jest coś ludzkiego – odparł stary marynarz – co warte jest tysiąc drzew. Muszę go pokazać Grotowi Strzały, bo a nuż omija port nic o tym nie wiedząc. Gdzie dym, tam może być i kambuz.
To rzekłszy wuj dziewczyny wyciągnął rękę zza pazuchy i lekko [dotknąwszy ramienia stojącego obok Indianina wskazał mu cienką smugę dymu, która w odległości około mili wymykała się spomiędzy liściastego pustkowia i rozsnuwała niemal niedostrzegalnymi nitkami oparu w lekko drgającym powietrzu.
Tuskarora należał do owych wojowników o szlachetnej postawie, których przed wiekiem częściej niż dzisiaj spotykało się pośród krajowców tego kontynentu, i chociaż tyle obcował z kolonistami, że poznał ich obyczaje, a nawet język, przecież niewiele utracił z dzikiej wyniosłości oraz pełnego prostoty dostojeństwa wodza. Jego stosunki ze starym żeglarzem ułożyły się dobrze, ale nie bez dystansu, gdyż Indianin nazbyt.przywykł do przestawania z oficerami różnych placówek wojskowych, które nawiedzał, by nie zmiarkować, iż jego obecny towarzysz jest tylko podwładnym. Spokojna, pełna wyższości rezerwa Tuskarory była w samej rzeczy tak imponująca, że Charles Cap (to bowiem nazwisko nosił marynarz) (nawet w momentach największej pewności siebie czy żartobliwego nastroju nie pozwalał sobie na poufałość w obcowaniu z nim, które trwało już od tygodnia z górą. Jednakże widok wijącego się dymu zaskoczył marynarza niczym nagłe pojawienie się żagla na morzu, toteż po raz pierwszy, odkąd zawarli znajomość, poważył się, jak już wspomniano, dotknąć ramienia wojownika.
Bystre oko Tuskarory natychmiast dostrzegło dym; przez całą minutę stał, lekko się wspiąwszy na palce, z rozszerzonymi nozdrzami niby kozioł wietrzący swąd w powietrzu, ze wzrokiem nieruchomym jak wyćwiczony wyżeł, który oczekuje strzału swojego pana. Potem znów opadł na pięty i wydał ledwie dosłyszalny, stłumiony okrzyk owym miękkim głosem, który u indiańskich wojowników stanowi tak osobliwy kontrast z chrapliwymi wrzaskami; poza tym nie pokazał po sobie żadnego wzruszenia. Oblicze jego było spokojne, a orle oczy, ciemne i przenikliwe, przesuwały się po liściastej panoramie, jak gdyby jednym spojrzeniem chciały ogaarnąć każdy szczegół mogący oświecić umysł. Zarówno wuj, jak i siostrzenica wiedzieli doskonale, że podjętej przez nich długiej wędrówce wskroś szerokiego pierścienia puszczy musi towarzyszyć niebezpieczeństwo; atoli żad – ne z nich nie mogło od razu rozstrzygnąć, czy znak, że w pobliżu znajdują się inni ludzie, jest zwiastunem dobra czysta.
– Niedaleko muszą być Oneidowie albo Tuskarorowie, Grocie Strzały – rzekł Cap zwracając się do swego indiańskiego towarzysza nadanym mu przez Anglików imieniem. – Czy nie byłoby dobrze przyłączyć się do nich i dostać na noc wygodną koję w wigwamie?
– Tam nie ma wigwam – odrzekł nieporuszony Grot Strzały. – Za dużo drzew.
– Ależ muszą tam być Indianie; może jacy starzy twoi kompana, mości Grocie.
– Nie Tuskarora, nie Oneida, nie Mohawk – ogień bladych twarzy.
– Do diabła! No, Magnesku, to już przekracza granice mądrości marynarza; my, stare wilki morskie, potrafimy odróżnić barłóg prostego majtka od hamaka oficera, ale nie sadzę, żeby najstarszy admirał we flocie jego królewskiej mości umiał odróżnić dym króla od dymu węglarza.
Myśl, że pośród owego oceanu puszczy przebywają w pobliżu ludzkie istoty, pogłębiła rumieniec na kwitnących policzkach i rozjaśniła oko nadobnej dziewczyny, która obróciła się ku wujowi z wyrazem zaskoczenia i powiedziała niepewnie, jako że oboje nieraz już podziwiali mądrość, by nie rzec: instynkt Tuskarory.
– Ogień bladych twarzy! Chyba tego on wiedzieć nie może, wujaszku?
– Dziesięć dni temu gotów byłbym przysięgać, że nie, ale teraz sam nie wiem, czego się trzymać. Czy wolno mi spytać, Grocie, dlaczego sądzisz, że to dym bladych twarzy, a tnie czerwonoskórych?
– Mokre drzewo – odparł wojownik ze spokojem nauczyciela, który wyjaśnia zdziwionemu uczniowi matematyczne zadanie. – Dużo wilgoci – dużo dymu; dużo wody – czarny dym.
– Wybacz mi, Grocie, ale dym nie jest czarny, nie ma go też wiele. Dla mnie jest on równie zwiewny i kapryśny jak ten, który dobywa się z kapitańskiego czajnika, kiedy już nie ma czym podsycić ognia prócz (paru wiórów z dna statku.
– Za dużo wody – odrzekł Grot Strzały lekko kiwając głową. – Tuskarora za chytry, żeby robić ogień z wody. Blada twarz za dużo książek i palić byle co; dużo książek, mało wiedzieć.
– Co racja, to racja, przyznaję – powiedział Cap, który nie był zwolennikiem nauki. – Ma to być aluzja do twego czytania, Magnesku, bo wódz posiada na swój sposób (rozsądne poglądy. A powiedzże mi, Grocie, jak daleko, według twoich obliczeń, jesteśmy od tego kawałka sadzawki, który zowiecie Wielkim Jeziorem, a na który od tylu już dni wzięliśmy kurs?
Tuskarara patrząc na marynarza ze spokojną wyższością odpowiedział:
– Ontario jak niebo; jedno słońce, a wielki podróżnik je pozna.
– No cóż, nie mogę zaprzeczyć, że byłem wielkim podróżnikiem, ale ze wszystkich mych rejsów ten jest najdłuższy, najmniej korzystny i najdalej wiedzie w głąb lądu. Jeśli owa kałuża słodkiej wody jest już tak blisko i taka wielka, można by mniemać, że dwoje dobrych oczu potrafi ją wypatrzyć, skoro z tego punktu obserwacyjnego podobno widzi się wszystko na trzydzieści mil wokoło.
– Patrz – rzekł Grot Strzały wyciągając ze spokojnym wdziękiem ramię przed siebie – Ontario.
– Wujku, przywykłeś do okrzyku: „ziemia”, ale nie „woda”, toteż nie widzisz jej zgoła! – zawołała siostrzenica śmiejąc się, jak zwykły się śmiać dziewczęta ze swoich własnych, płochych konceptów.
– Jakże to, Magnesiku? Czy sądzisz, że nie rozpoznałbym omego rodzimego żywiołu, gdyby go było widać?
– Ależ Ontario nie jest twoim rodzimym żywiołem, wujaszku drogi, boć przede pochodzisz ze słonej wody, a ta jest słodka.
– To może sprawiać jakąś różnicę młodemu marynarzowi, ale nie staremu. Poznałbym wodę, dziecko, choćbym miał ujrzeć ją w Chinach.
– Ontario! – powtórzył z naciskiem Grot Strzały, poinownie wyciągając rękę ku północnemu zachodowi.
Po raz pierwszy, odkąd się poznali, Cap popatrzył na Tuskarorę nieco pogardliwie, jakkolwiek nie omieszkał podążyć wzrokiem za jego spojrzeniem i ręką, które zwrócone były w stronę punktu znajdującego się na nieboskłonie, tuż ponad powierzchnią listowia.
– Tak, tak; tegom się właśnie spodziewał, gdy opuszczałem wybrzeże w poszukiwaniu słodkowodnej sadzawki – zawyrokował Cap wzruszając ramionami jak.człowiek, który wyrobił już sobie zdanie i nie uważa, by należało coś dopowiedzieć. – Ontario może sobie być tam, a na 'dobrą sprawę może być także i w mojej kieszeni. Cóż, ufam, że znajdzie się na nim dość miejsca, abyśmy mogli manewrować czółnem, gdy tam dotrzemy. Ale, Grocie Strzały, jeżeli niedaleko są blade twarze, wyznaję, iż chętnie bym się do nich przybliżył.
Tuskarora spokojnie skinął głową i wszyscy w milczeniu zeszli z korzeni obalonego drzewa. Gdy już stanęli na ziemi, Grot Strzały oświadczył, że chciałby podejść do ogniska i przekonać się, kto je rozniecił; natomiast swej żonie i dwojgu pozostałym doradził, by wrócili do łodzi, którą pozostawiono na pobliskiej rzece, i tam oczekiwali jego powrotu.
– Ależ, wodzu, to byłoby dobre na płyciznach albo na wodach przybrzeżnych, gdzie zna się kanały – odparł stary Cap – natomiast uważam, że w takich nie znanych stronach jest rzeczą niebezpieczną pozwalać pilotowi, aby sam jeden zbytnio oddalał się od statku. Przeto, za twoim pozwoleniem, nie rozstaniemy się ze sobą.
– Czego chcieć mój brat? – zapytał Indianin z powagą, choć bez urazy za ową dosyć wyraźną nieufność.
– Twojego towarzystwa, mości Grocie, niczego więcej. Pójdę z tobą i pogadam z tymi nieznajomymi.
Tuskarora przystał na to bez trudności i ponownie kazał wrócić do czółna cierpliwej i uległej małżonce, w której dużych, czarnych oczach – ilekroć je nań zwracała – malował się wyraz zarówno uszanowania, jak obawy d miłości. Tu jednak zaprotestowała Mabel. Jakikolwiek dzielna i obdarzona niepospolitą energią w chwilach krytycznych, była tylko niewiastą, i myśl, że obaj opiekunowie mogą ją pozostawić samotną wśród puszczy, która, jak jej dopiero co powiedziały oczy, ciągnęła się rzekłbyś w nieskończoność – sprawiała dziewczynie tak dojmującą przykrość, że Mabel wyraziła chęć towarzyszenia wujowi.
– Odrobina ruchu będzie mi ulgą, wuju kochany, po tak długim siedzeniu w czółnie – dodała, a bujna krew z wolna zaczęła napływać do policzków pobladłych na przekór wysiłkom, jakie dziewczyna czyniła, aby zachować spokój. – Zresztą może wśród tych nieznajomych są także i kobiety.
– Chodź zatem, moje dziecię; nie dalej to niż o kabel, a wrócimy na godzinę przed zachodem słońca.
Uzyskawszy to zezwolenie, dziewczyna, której prawdziwe nazwisko brzmiało Mabel Dunham, jęła gotować się do odejścia, gdy tymczasem Czerwcowa Rosa, jak zwała się małżonka Grota Strzały, biernie ruszyła w stronę czółna, zbyt bowiem przywykła do posłuszeństwa, samotności i leśnego mroku, aby odczuwać obawę.
Troje tych, co zostali na pokosie, zaczęło teraz torować sobie drogę poprzez jego zawikłany labirynt i dotarło do skraju boru. Kilka spojrzeń wystarczyło Grotowi Strzały, natomiast stary marynarz dokładnie nastawił kieszonkowy kompas na dym, po czym dopiero odważył się wejść w cień drzew.
– To sterowanie na węch, Magnesku, może być dobre dla Indianina, ale rasowy marynarz zna zalety igły – powiedział wlokąc się tuż za stąpającym lekko Tuskarorą. – Wierz mi na słowo, że Ameryka przenigdy nie zostałaby odkryta, gdyby Kolumb miał tylko nozdrza. Przyjacielu Grocie, widziałżeś kiedy taką machinę?
Indianin obrócił się, rzucił okiem na kompas, który Cap trzymał tak, by się według niego kierować, i odrzekł z powagą:
– Oko bladej twarzy. Tuskarora mieć swoje w głowie. Słona Woda – tak bowiem nazywał Indianin swojego towarzysza – teraz całe oczy, nie język. – On chce przez to powiedzieć, wuju, że musimy być cicho; zdaje się, że nie ufa tym, z którymi mamy się spotkać.
– Tak, to indiańska moda podpływania. Uważ, że sprawdził proch na panewce swej strzelby; myślę, że dobrze będzie uczynić to samo z moimi pistoletami.
Mabel, nie zdradzając zaniepokojenia tymi przygotowaniami, do których przyzwyczaiła ją długa wędrówka przez puszczę, szła dalej krokiem równie elastycznym jak Indianin, trzymając się tuż za swoimi towarzyszami. Przez pierwsze pół mili nie zachowywali innych środków ostrożności prócz bezwzględnego milczenia, natomiast gdy poczęli się zbliżać do miejsca, gdzie powinno było płonąć ognisko, stała się niezbędna o.wiele większa czujność.
W lesie, jako zazwyczaj, nieomal nic nie przesłaniało widoku poniżej kanarów prócz śmigłych prostych pni drzew. Cała roślinność pięła się ku światłu, toteż pod baldachimem liści szło się niby pod olbrzymim naturalnym sklepieniem, podtrzymywanym przez milion drzewnych 'kolumn. Jednakże owe kolumny częstokroć służyły za ochronę awanturnikowi, łowcy albo wrogowi, toteż w miarę jak Grot Strzały szybko się zbliżał do miejsca, gdzie – jak mu mówiły doświadczone i nieomylne zmysły – powinni byli znajdować się obcy, jego krok stawał się coraz lżejszy, oko iczujniejsze, a ciało staranniej szukało osłony.
– Patrz, Słona Wodo! – wyrzekł z tryumfem, wskazując poprzez lukę między drzewami. – Ogień bladych twarzy!
– Na Boga, chłop ma słuszność! – mruknął Cap. – Rzeczywicie siedzą tu i pałaszują strawę tak spokojnie, jak gdyby byli w kabinie trójpokładowca!
– Grot Strzały ma jeno na poły rację – szepnęła Mabel – boć jest tam dwóch Indian, a tylko jeden biały.
– Blade twarze – rzekł Tuskarora podnosząc dwa palce. – Czerwony człowiek – tu podniósł jeden.
– No – odparł Cąp – trudno orzec, co słuszne, a co nie. Jeden jest całkiem biały, a i gładki chłop z niego, na porządnego człeka wygląda, drugi jest Indianinem, to widać jasno po jego skórze d farbie, którą się pomalował; natomiast trzeci ma nijaki takielunek, bo to ni bryg, ni szkuner.
– Blade twarze – powtórzył Grot Strzały, podnosząc znowu dwa palce. – Czerwony człowiek – podniósł jeden.
– On musi mieć rację, wujaszku, bo oko nigdy go nie zawodzi. Ale teraz trzeba się jak najprędzej wywiedzieć, czy napotkaliśmy przyjaciół, czy wrogów. Mogą to być Francuzi.
– Jedno krzyiknięcie (rychło nas o tym przekona – odrzucił Cap. – Stań no za tym drzewem, Magnesku, na wypadek gdyby tym frantom przyszło do głowy dać salwę całą burtą bez żadnych wstępów. Ja zaś wprędce zmiarkuję, pod jaką flagą płyną.
Cap podniósł do ust obie dłonie złożone w trąbkę i już miał wydać zapowiedziany okrzyk, gdy szybki ruch ręki Grota Strzały udaremnił jego zamiar, psując ów instrument.
– Czerwony człowiek: Mohikanin – powdedział Tuskarora. – Dobry. Blade twarze: Jengizi.
– Cudowna wieść – szepnęła Mabel, którą niezbyt zachwycała perspektywa śmiertelnego starcia w owym zapadłym pustkowiu. – Podejdźmy zaraz, drogi wujaszku, i obwieśćmy, żeśmy przyjaciele.
– Dobrze – powiedział Tusikarora. – Czerwony człowiek spokojny i wiedzieć, blade twarze prędkie i strzelać. Niech idzie sąuaw.
– Co? – rzekł zdumiony Cap. – Posyłać na zwiady małego Magneska, gdy tymczasem dwa takie chłopy na schwał jak ty i ja zdryfują i patrzeć będą, czy jej się uda szczę – śliwie podpłynąć do brzegu? Jeżeli na to pozwolę, niech mnie…
– Tak będzie najroztropniej, wuju – przerwała mu dzielna dziewczyna – a ja się nie obawiam. Żaden chrześcijanin widząc podchodzącą samotnie kobietę nie strzeli do niej, a moja obecność stanowi rękojmię pokoju. Pozwól mi iść naprzód, jak tego chce Grot Strzały, a wszystko będzie dobrze. Dotychczas nas nie widzą, toteż ta niespodzianka nie zaniepokoi ich zbytnio.
– Dobrze – (rzekł Grot Strzały, który nie ukrywał swego uznania dla dzielności Mabel.
– To jakoś nie po marynarsku – odpowiedział Cap – ale ponieważ jesteśmy w lesie, nikt się na tym nie pozna. Skoro przypuszczasz, Mabel…
– Wuju, ja wiem. Nie mam powodu do obaw, a zresztą przez cały czas będziesz blisko, by mnie obronić.
– Zatem weź jeden z pistoletów.
– Nie; wolę polegać na moim młodym wieku i słabości – odparła dziewczyna z uśmiechem, a jej rumieniec silniej rozgorzał pod wpływem wzruszenia. – Wśród mężczyzn-chrześcijan najlepszą obroną niewiasty jest odwołanie się do ich opieki. Nie znam się na broni i nadal nie chcę znać się na niej.
Wuj przestał się opierać, a Mabel, otrzymawszy kilka roztropnych wskazówek od Tuskarory, zebrała się na odwagę i ruszyła samotnie w stronę grupki mężczyzn siedzących przy ognisku. Jakkolwiek serce dziewczyny biło szybciej, to jednak krok jej był pewny, a ruchy nie zdradzały wahania. W lesie zalegała śmiertelna cisza, albowiem ci, do których zbliżała się Mabel, byli nazbyt zajęci zaspokajaniem głodu, by choć na chwilę oderwać wzrok od ważnej czynności, jaka ich zaprzątała. Gdy jednak Mabel znalazła się o sto stóp od ogniska, nadepnęła na suchą gałązkę, a cichy trzask spowodowany przez lekką nóżkę dziewczyny sprawił, że Mohikanin (Grot Strzały rzekł bowiem, iż nim był ów czerwonoskóry) oraz jego towarzysz, którego tak trudno było określić, zerwali się na równe nogi, szybcy jak myśli.
Obaj rzucili okiem na strzelby oparte o drzewo, lecz potem znieruchomieli nie wyciągając ręki, gdy oczom ich ukazała się postać dziewczyny. Indianin powiedział kilka słów do swego towarzysza, a następnie znów usiadł i zabrał się do jedzenia z takim spokojem, jakby mu zgoła nie przerywano. Biały człowiek natomiast wyszedł na spotkanie Mabel.
Gdy nieznajomy zbliżył się do niej, stwierdziła, że ma do czynienia z białym człowiekiem, aczkolwiek jego ubranie stanowiło taką mieszaninę strojów obu.ras, że trzeba było dobrze się przyjrzeć, by nabrać co do tego pewności. Był to mężczyzna w średnim wieku, lecz w jego twarzy, której skądinąd nie można by uznać za piękną, malowała się taka szczerość i uczciwość, tak całkowity brak wszelkiej chytrości, iż Mabel od razu upewniła się, że nie zagraża jej żadne niebezpieczeństwo. Mimo to przystanęła.
– Nie lękaj się niczego, panienko – rzekł myśliwiec, na to bowiem rzemiosło wskazywał jego strój. – Napotkałaś w puszczy chrześcijan, i to takich, co wiedzą, jak traktować wszystkich dobrych ludzi, którzy są za pokojem i sprawiedliwością. Jestem człowiekiem dobrze znanym w tych stronach; być może któreś z moich przezwisk dotarło już do twych uszu. Francuzi i czerwonoskórzy zza Wielkich Jezior nazywają mnie La Longue Carabine, Mohikanie, prawy i zacny szczep, choć już niewielu ich pozostało – Sokolim Okiem, żołnierze zaś i zwiadowcy z tej strony wody zwą mnie Tropicielem Śladów, ile że nikt nie słyszał, bym zgubił jeden koniec tropu, jeżeli na drugim znajdował się bądź Mingo, bądź też przyjaciel w potrzebie.
Me było to powiedziane chełpliwie, ale z uczciwą pewnością siebie człowieka, który wie dobrze, iż bez względu na imię, pod jakim mogli go znać inni, nie ma powodu rumienić się z racji tego, co im opowiadano. Słowa jego wywarły na Mabel efekt natychmiastowy. Zaledwie usłyszała ostatni przydomek, złożyła żarliwie ręce i powtórzyła: – Tropiciel Siadów!
– Tak mnie zowią, panienko, a niejeden wielmoża posiada tytuł, na który ani w połowie tak sobie nie zasłużył, chociaż aby rzec prawdę, raczej się chlubię odnajdywaniem drogi tam, gdzie nie ma żadnych śladów, niż tam, gdzie one istnieją. Wszelako regularne oddziały nie są bynajmniej wymagające i najczęściej nie widzą różnicy pomiędzy ścieżką a śladem, choć jedno jest sprawą oka, drugie zaś niewiele więcej niż zapachem.
– A zatem pan jesteś tym przyjacielem, którego mój ojciec obiecał wysłać nam na spotkanie?
– Jeżeliś jest córką sierżanta Dunhama, tedy sam Wielki Prorok Delawarów nigdy nie wypowiedziałby rzetelniejszej prawdy.
– Jestem Mabel Dunham, a tam, ukryty za tymi drzewami, stoi mój wujaszek nazwiskiem Cap i pewien Tuskarora zwany Grotem Strzały. Nie spodziewaliśmy się spotkać pana przed dotarciem do brzegów jeziora.
– Wolałbym, żeby jakiś zacniejszy Indianin był waszym przewodnikiem – rzekł Tropiciel – albowiem nie miłuję Tuskarorów, którzy nazbyt się oddalili od grobów swych praojców, aby zawsze pamiętać o Wielkim Duchu. Grot Strzały zaś to wódz nader ambitny. Czy jest z nim Czerwcowa Rosa?
– Jego żona nam towarzyszy, a wielce to pokorna i łagodna istota.
–- Tak, i serce ma prawe, czego o Grocie Strzały nie powie nikt, kto go zna. No cóż, postępując po szlaku żywota musimy przyjmować to, co nam zsyła Opatrzność. Myślę, że można by znaleźć przewodników gorszych od tego Tuskarory, choć ma on w żyłach zbyt wiele krwi Mingów jak na gust człowieka, który obcuje wyłącznie z Delawarami.
– Wobec tego, może to szczęście, żeśmy się spotkali – rzekła Mabel.
– W każdym razie nie jest to nieszczęściem, przyobiecałem bowiem sierżantowi, że choćbym miał zginąć, doprowadzę bezpiecznie jego dziecię do fortu. Spodziewaliśmy się spotkać was, zanim dotrzecie do wodospadów, gdzie też pozostawiliśmy nasze czółna uważając, iż nie zaszkodzi wyjść wam parę mil naprzeciw, ażeby być na wasze usługi, gdyby zaszła potrzeba. Dobrze, żeśmy to uczynili, gdyż wątpię, czy Grot Strzały potrafiłby przeprawić się przez wodospady.
– Oto nadchodzi wuj i Tuskarora, możemy więc połączyć się z wami.
Gdy Mabel to mówiła, podeszli Cap i Grot Strzały, którzy widzieli, że rozmowa toczy się w sposób przyjazny; kilka słów wystarczyło, aby ich zapoznać z tym, czego dziewczyna dowiedziała się od nieznajomego. Gdy tylko to zrobiono, wszyscy ruszyli ku dwóm mężczyznom, którzy nadal siedzieli przy ognisku.ROZDZIAŁ CZWARTY
Sztuka w sporze z naturą rzekła: nie
dopuszczę, By drzewa rosnąć miały swej gwoli
naturze – I wkoło pni owija girlandami
bluszcze – Rozsypując wśród girland wonne,
dzikie róże.
SPENSER
Poniżej wodospadów Oswego jest bystrzejszą i bardziej niespokojną rzeką niż ponad nimi. Są miejsca, gdzie płynie z cichym spokojem właściwym głębokiej wodzie, ale zdarzają się też liczne ławice i bystre prądy, a w owych odległych czasach, gdy wszystko jeszcze trwało w stanie naturalnym, przeprawa przez niektóre przesmyki nie była pozbawiona niebezpieczeństwa. Niewiele trudu musieli zadać sobie ci, którzy kierowali czółnami, z wyjątkiem miejsc, gdzie szybkość prądu oraz obecność skał wymagała uwagi; wówczas zaiste potrzeba było nie tylko czujności, ale i ogromnego opanowania, gotowości i siły ramienia, aby uniknąć niebezpieczeństwa. Z tego wszystkiego zdawał sobie sprawę Mohikanin, toteż roztropnie wybrał miejsce, gdzie rzeka płynęła spokojnie, i | tam czekał na czółna, aby przekazać, co miał do doniesienia, nie narażając tych, z którymi pragnął mówić.
Zaledwie Tropiciel rozpoznał postać swego czerwonoskórego przyjaciela, a już jednym tęgim zagarnięciem wiosła skierował dziób czółna w stronę brzegu, dając znak Gasparowi, by poszedł za jego przykładem. W minutę później obie łodzie cicho spływały rzeką tuż pod krzakami zwisającymi nad wodą. Wszyscy zachowywali głębokie milczenie – jedni z niepokoju, inni z przyzwyczajenia do ostrożności. Gdy podróżnicy zbliżyli się do Indianina, ów dał im znak, by zatrzymali łodzie, po czym przeprowadził z Tropicielem krótką, ale poważną rozmowę.
– Wódz nie jest skłonny dopatrywać się wroga w lada suchej kłodzie – powiedział biały do swego czerwonoskórego sprzymierzeńca. – Czemu więc każe nam się zatrzymać?
– Mingowie są w lasach.
– Takeśmy przypuszczali już od dwóch dni; czy teraz wódz wie to na pewno?
Mohikanin spokojnie podniósł czarkę fajki sporządzoną z kamienia.
– Leżała na świeżym tropie wiodącym do garnizonu –
powiedział, tak bowiem było we zwyczaju na owym pograniczu nazywać wojskowe forty, czy to obsadzone czy puste.
– Może to być fajka jakiegoś żołnierza. Wielu z nich używa fajek indiańskich.
– Patrz – powiedział Wielki Wąż, ponownie ukazując swemu przyjacielowi znaleziony przedmiot.
Czarka wykonana była ze steatytu i wyrzeźbiona z ogromną starannością oraz wcale znaczną wprawą; w środku widniał niewielki krzyż, ozdobiony z precyzją, która nie pozostawiała wątpliwości co do jego znaczenia.
– To rzeczywiście zapowiada diabelstwa i nikczemności – rzekł Tropiciel, czuł bowiem przed owym świętym symbolem lęk, który właściwy był mieszkańcom kolonii, a który naówczas ogarnął cały kraj i tak się zrósł z jego zabobonami, że pozostawił w moralnych poglądach tamecznej społeczności wyraźne ślady, które po dziś dzień przetrwały. – Żadnemu Indianinowi, którego by nie znieprawili chytrzy kanadyjscy księża, nie śniłoby się nawet wyrzeźbić czegoś podobnego na swojej fajce. Ręczę, że ów łajdak modlił się do tego znaku, ilekroć chciał podejść niewinnych i dopełnić swojego potwornego łotrostwa. A i wygląda to świeżo, prawda, Chingachgook?
– Tytoń jeszcze się tlił, kiedy to znalazłem.
– Dobra robota, wodzu. Gdzie był trop?
Mohikanin wskazał miejsce odległe o niespełna sto jardów.
Sprawa zaczynała wyglądać bardzo poważnie, toteż dwaj główni przewodnicy porozmawiali na stronie przez kilka minut, po czym weszli na zbocze brzegu, zbliżyli się do wskazanego miejsca i jęli e najwyższą uwagą badać trop. Po tych oględzinach, które trwały kwadrans, biały mężczyzna powrócił sam, a jego czerwonoskóry przyjaciel zniknął w lesie.
Zwykle na obliczu Tropiciela malowała się prostota, prawość i szczerość stopiona z wyrazem ufności we własne siły, który zawsze napawał ogromną otuchą tych, co znajdowali się pod opieką myśliwca; teraz jednak troska rzuciła na jega uczciwą twarz cień, który zwrócił uwagę wszystkich.
– Co słychać, panie Tropicielu? – zapytał Cap, a jego głos, zazwyczaj głęboki, donośny i dufny, opadł w ostrożny szept, bardziej stosowny z uwagi na niebezpieczeństwa zagrażające w puszczy. – Czyżby wróg wkradł się między nas a port?
– Co takiego?
– Czy te wymalowane błazny zakotwiczyły się przed portem, do którego płyniemy, i chcą nam odciąć drogę?
– Może to być tak, jak pan mówisz, przyjacielu, lecz niewiele wymiarkowałem z twoich słów; im człowiek jaśniej się wyraża w trudnym momencie, tym łatwiej go zrozumieją. Nic mi nie wiadomo o portach i kotwicach, ale sto jardów od tego miejsca jest trop owych okrutników, Mingów, i to świeżutki, jak nie solone mięso jelenia. Jeśli zaś przeszedł tędy jeden z tych wściekłych szatanów, to przeszło ich tuzin; co gorsza, udali się w stronę garnizonu, a żywa dusza nie przemknie się przez otaczającą go polanę, tak by jej nie wykryły ich przenikliwe ślepia; wtedy zaś niechybnie nadlecą kule.
– Czyż rzeczony fort nie może dać salwy całą burtą i oczyścić wszystkiego, co się znajduje w jego zasięgu?
– Nie, forty w tych stronach nie są podobne do fortów w osiedlach; przy ujściu rzeki mają tam wszystkiego dwie czy trzy lekkie armaty. Prócz tego salwy do tuzina Mingów zaczajonych w lesie i leżących za drzewami byłyby marnowaniem prochu. Mamy jedyne wyjście, i to wcale zręczne. Umieściliśmy się tu bardzo zmyślnie, gdyż oba czółna zasłonięte są przez wysoki brzeg i zarośla przed oczyma wszystkich z wyjątkiem tego, kto by czatował wprost naprzeciw. Tu więc możemy na razie pozostać bez większych obaw, ale jak ściągnąć tych krwiożerczych diabłów z powrotem w górę rzeki? Ha, mam już, mam! Jeżeli to nie pomoże, w każdym razie nie zaszkodzi. Gasparze, widzisz ten orzech z rozłożystą koroną, o tam, przy ostatnim zakręcie, po naszej stronie rzeki?
– Ten obok obalonej sosny?
– Właśnie. Weź hubkę i krzesiwo, podpełznij tam wzdłuż brzegu i roznieć ognisko; może dym zwabi ich w to miejsce. Tymczasem my ostrożnie spłyniemy za ten cypel przed nami i poszukamy sobie innego schronienia. Zarośli tu w bród i łatwo znaleźć kryjówkę, jak o tym świadczą liczne zasadzki.
– Zrobią to, Tropicielu – rzekł Gaspar wyskakując na brzeg. – Za dziesięć minut ognisko będzie gotowe.
– A weź tym razem dużo wilgotnego drzewa – wyszeptał Tropiciel śmiejąc się serdecznie w swój osobliwy sposób. – Kiedy potrzeba dymu, wilgoć jest bardzo pomocna.
Młodzieniec zaraz się oddalił zmierzając szybko ku wskazanemu punktowi. Nie dano baczenia na Mabel, która nieśmiało spróbowała zwrócić uwagę na towarzyszące temu ryzyko, i wszyscy jęli natychmiast gotować się do zmiany stanowiska, gdyż byli widoczni z miejsca, gdzie Gaspar zamierzał rozniecić ogień. Pośpiech nie był niezbędny, toteż posuwano się z wolna i ostrożnie. Wyprowadzono czółna spomiędzy zarośli, po czym pozwolono im spłynąć z prądem aż do punktu, skąd ów orzech, u którego stóp Gaspar miał rozpalić ognisko, był prawie niewidoczny. Wtedy wszystkie oczy zwróciły się w stronę śmiałka.
– Ot i podnosi się dym! – zawołał Tropiciel, gdy powiew wiatru porwał mały słup dymu, który wzbiwszy się z lądu jął wić się spiralami ponad łożyskiem rzeki. – Dobry krzemień, kawałek stali i garść wyschniętych liści szybko dają ogień. Mam nadzieję, że Eau-douce nie zapomni o mokrym drzewie teraz, kiedy może ono tak bardzo nam się przydać.
– Za dużo dymu, za dużo chytrości – oświadczył sentencjonalnie Grot Strzały.
– Święta byłaby to prawda, Grocie, gdyby Mingowie nie wiedzieli, że w pobliżu są żołnierze; a żołnierze na postoju zazwyczaj pamiętają raczej o posiłku niż o roztropności czy niebezpieczeństwie. Nie, nie, niechże chłopiec składa swoje drwa na stos i dobrze niech nadymi; wszystko to pójdzie na karb głupoty jakiegoś szkockiego czy irlandzkiego gamonia, który więcej myśli o swej owsiance albo ziemniakach niż o indiańskich fortelach czy strzelbach.
– A jednak – powiedziała Mabel – po tym wszystkim, co słyszeliśmy w miastach, wyobrażałam sobie, że żołnierze na pograniczu przywykają do podstępów swych wrogów i stają się niemal równie przebiegli jak sami czerwonoskórzy.
– Nie oni! Doświadczenie niewiele ich uczy: tu, w lesie, robią te same zwroty i musztry w szyku plutonów czy batalionów, co na swych placach w kraju, o których tak lubią rozpowiadać. Jeden czerwonoskóry ma w swej naturze więcej chytrości niż cały regiment zza wielkiej wody – to znaczy tego, co ja zowie chytrością leśną. No, ale już idzie dość dymu; trzeba nam przypaść w innej kryjówce. Chłopak wlał chyba całą rzekę do swego ogniska i Mingowie mogą pomyśleć, że wszystek pułk wyruszył w pochód.
To mówiąc Tropiciel pozwolił, by czółno spłynęło spod krzaka, przy którym się zatrzymało, i w parę minut później zakręt rześki skrył przed ich wzrokiem dym oraz drzewo. Na szczęście w odległości kilku jardów od cypla, który właśnie minęli, ukazało się niewielkie zagłębienie w brzegu i tam wpłynęły oba czółna popychane wiosłami.
Nie sposób byłoby znaleźć zakątka odpowiedniejszego do tego celu; Zarośla, gęste i nadwieszone nad wodą, tworzyły istny baldachim z liści. W głębi małej zatoczki znajdował się wąski, piaszczysty brzeg, na którym wylądowali, aby mieć więcej swobody ruchów, jedynym zaś punktem, z którego dałoby się wypatrzyć ukrytych tu ludzi, było miejsce położone na wprost po przeciwnym brzegu rzeki. Jednakże niebezpieczeństwo wykrycia stamtąd było niewielkie/ponieważ gęstwina rosła tam jeszcze zwarciej niż gdzie indziej, a brzeg za nią był tak wilgotny i bagnisty, że niemal niedostępny.
– To jest bezpieczna kryjówka – zawyrokował Tropiciel dokonawszy szczegółowych oględzin swojej pozycji – ale przydałoby się uczynić ją jeszcze bezpieczniejszą. Moś – ei Cap, o nic pana nie proszę i wyjątkiem zachowania ciszy i przytłumienia głosu, z którego tak dobry robisz użytekna morzu. Tymczasem ja i Tuskarora poczynimy przygotowania na złą godzinę.
Następnie wraz z Indianinem wszedł nieco głębiej w zarośla, gdzie ścięli większe gałęzie z kilku olszyn i innych krzaków, zachowując najwyższą ostrożność, aby nie czynić hałasu. Końce owych drzewek wetknęli w błoto przed czółnami, gdzie woda była bardzo płytka, toteż po upływie dziesięciu minut między nimi a miejscem, z którego zagrażało główne niebezpieczeństwo, powstała bardzo dobra zasłona. Obaj wykazali wiele pomysłowości i starania przy tej prostej robocie, której głównie sprzyjało naturalne ukształtowanie brzegu, który był zaklęśnięty w tym miejscu, płytkość wody oraz fakt, iż splątana gęstwa zwisała aż do samej rzeki. Tropiciel miał tyle przemyślności, że wyszukał krzaki o zagiętych gałęziach, rzecz nietrudną do znalezienia w tym miejscu, a ponieważ ściął je dobrze poniżej krzywizny i umieścił tak, by dotykały wody, owa mała sztuczna gęstwina nie sprawiała wrażenia, że wyrasta z rzeki, co musiałoby wydać się podejrzane. Ktoś przechodzący mimo mógł pomyśleć, że gałęzie krzaków wyrastają poziomo z brzegu, a dopiero potem zaginają się w górę ku światłu. Krótko mówiąc, tylko… niezwykle nieufne oko mogłoby choćby na chwilę zwrócić się ku owemu miejscu w poszukiwaniu kryjówki.