Trucizna - ebook
Trucizna - ebook
Najpierw pojawia się tajemnica… potem nadchodzi koszmar.
Sabrina Galloway, zatrudniona jako pracownik naukowy w firmie EcoEnergy, spędziła pięć lat nad opracowaniem technologii produkcji paliwa alternatywnego. Kiedy nagle znika jej szef, przypadkowo trafia na trop sprawy znacznie bardziej złożonej i niebezpiecznej, niż to się początkowo wydaje. Nieświadomie zostaje wplątana w zakrojoną na szeroką skalę nielegalną zmowę. Kolejne wydarzenia sprawiają, że czuje się coraz mniej bezpiecznie. Odnosi wrażenie, że jest śledzona, w dodatku zaczyna otrzymywać pogróżki. Ma coraz większe trudności z dostępem do potrzebnych danych. Kiedy ginie jeden z jej pracowników, ogarnia ją przerażenie. Ofiara miała na sobie laboratoryjny fartuch z jej identyfikatorem… Rozpoczyna się gra o najwyższą stawkę. Sabrina jeszcze nie wie, że jej przeciwnikami są wpływowi ludzie ze świata polityki i biznesu, którzy zrobią wszystko, aby prawda nie wyszła na jaw.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9681-4 |
Rozmiar pliku: | 808 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czwartek, 8 czerwca
EcoEnergy Industrial Park
Tallahassee, Floryda
Doktor Dwight Lansik nie miał najmniejszej ochoty patrzeć w dół. Nie cierpiał zapachu unoszącego się spod stalowej kratownicy, który przypominał dziwną mieszankę woni smażonej wątróbki, kanału ściekowego i zepsutego mięsa. Wiedział, że ten smród prędko go nie opuści, nawet jeśli będzie stał długo pod prysznicem i szorował się tak mocno, aż jego skóra zrobi się czerwona i obolała. To właśnie z tego powodu zazwyczaj unikał kładek i pomostów nad srebrnoszarymi kontenerami i labiryntem łączących je rur. Wystrzegał się zwłaszcza spacerów nad zbiornikiem z potężną otwartą pokrywą, który kojarzył mu się z wielką uśmiechniętą paszczą, kiedy wrzucano do niego ładunek z ostatnich tego dnia ciężarówek. Niestety, akurat w tym miejscu Ernie Walker, szef produkcji, wyznaczył mu spotkanie.
To właśnie cały Ernie. Nawet jeśli zwraca się do kogoś z jakąś kretyńsko banalną sprawą, zawsze musi robić to ostentacyjnie. W minionym tygodniu zmusił Dwighta do spotkania dokładnie pod rurą odpływową, by Dwight sam poczuł, że była za bardzo rozgrzana.
– Ernie, mogłeś mi po prostu powiedzieć, że ta cholerna rura jest za gorąca – warknął Dwight, a Ernie tylko wzruszył ramionami i odparł:
– Lepiej samemu się przekonać.
Ernie miał rację, choć Dwight niechętnie to przyznawał. Gdyby nie został ściągnięty do strefy dekompresji, nigdy by nie odkrył rzeczywistego problemu, o wiele poważniejszego niż nadmiernie rozgrzana rura odpływowa. No bo niby kiedy i w jaki sposób? Pracował przecież w laboratorium, tam było jego miejsce i tam wolał przebywać, analizując i wyliczając czas i temperaturę gotowania. Zajmował się recepturami i wzorami.
Jego żona, Adele, często z niego żartowała. To wspomnienie zabolało go. Adele nie było już od roku, a on nadal bardzo za nią tęsknił. Tak, żartowała – a może go prowokowała – że Dwightowi wystarczy jedno spojrzenie, by określić skład każdego organizmu opartego na związkach węgla, włączając w to jego samego. Przyznawał, że to prawda. Ważył zaledwie siedemdziesiąt kilogramów i wiedział, że składa się na to dokładnie czternaście kilogramów tłuszczu, niecałe trzy kilo gazu, niespełna trzy kilo związków organicznych i prawie czterdzieści dziewięć kilogramów wody. Ale takie rzeczy Dwight i tak powinien wiedzieć. Za to z pewnością nie można było od niego oczekiwać, że będzie miał pojęcie o tym, czy każdy zawór do zmniejszania ciśnienia jest w pełni sprawny ani czy któraś z kolumn destylacyjnych nie została zapchana. To wchodziło w zakres kompetencji Erniego.
Do obowiązków Erniego nie należało z kolei grzebanie w programach komputerowych, które kontrolują proces produkcji i dyrygują nim – kolejność działań i temperatura, poszczególne etapy przetwarzania, to, jak długo i jak szybko wsad przesuwa się rurami, a także, co dzieje się z ostatecznym produktem i odpadami. Nie, to nie leżało w kompetencjach Erniego, do tego uprawniony był wyłącznie Dwight. To on, twórca tego programu, jako jedyny miał prawo i możliwość zmieniania go i wnoszenia poprawek. Ale te chciwe dranie znalazły sposób, żeby to obejść, żeby go zignorować. Teraz Dwight miał tylko nadzieję, że Ernie nie odkrył kolejnego charakterystycznego sygnału, na który on jeszcze nie zdążył zareagować.
Nagle Dwight chwycił się barierki, by utrzymać równowagę. Czyżby stalowa krata pod jego stopami zaczęła wibrować?
Obejrzał się na drabinę na końcu kładki. Czy słyszałby, jak Ernie wspina się po chwiejnych metalowych szczeblach? Ochronne zatyczki w uszach tłumiły hałas urządzeń, szum i pobrzękiwanie rur i zwojów wężownic, które wiły się zygzakiem od zbiornika do zbiornika, syczenie hydrauliki i jęk wirników, a nawet chlupot płynu w dole. A jednak, chociaż kładka zachybotała się przez moment, na jej końcu nikogo nie było widać.
Dwight czekał – lada chwila spodziewał się zobaczyć na szczycie drabiny dłonie Erniego. Z łoskotem podjechała kolejna cysterna, biegi zazgrzytały, chmura oparów benzyny uniosła się w górę. Kładka znów się zakołysała. Być może to tylko wibracje spowodowane przez samochód. Albo wyobraźnia Dwighta.
Poprawił okulary ochronne i zerknął na zegarek. Dzień pracy dobiegł końca. Gdzie, do diabła, podział się Ernie? Dwight miał nadzieję, że wyjdzie trochę wcześniej, a teraz zapowiada się, że utknie w korku. Ten człowiek w hotelu Marriott na lotnisku będzie musiał na niego poczekać. A zresztą, co z tego? Czy powinien się tym przejmować? I tak bez niego nie zaczną, nic bez niego nie zrobią. Po kilku krótkich rozmowach telefonicznych zorientował się, że chcą uzyskać od niego możliwie najwięcej informacji. Do diabła, mają szczęście, że zdecydował się postąpić uczciwie.
To swojej babce zawdzięczał imię po wielkim generale Dwighcie D. Eisenhowerze, lecz ani razu w swoim życiu Dwight Lansik nie zachował się jak przystało na generała. Zamiast tego zawsze był potulnym i posłusznym szeregowcem czy sługą, harował jak wół i pozwalał, by inni przypisywali sobie zasługi wynikające z jego heroicznej pracy. Najwyższa pora wziąć sprawy w swoje ręce. Co z tego, że przyjedzie do hotelu trochę spóźniony? To bez znaczenia, ci ludzie i tak rzucą się na każdą najmniejszą informację, którą on posiada, rzucą się jak wygłodzone sępy, gotowe porwać na strzępy i zniszczyć wszystko, co stworzył ciężką pracą. Niech czekają.
Zmusił się, by spojrzeć w dół. Gęsta zupa, którą nazywali wsadem, bulgotała i wirowała w zbiorniku o pojemności dziesięciu tysięcy litrów, skąd była później wysysana dalej i przepychana do potężnych ostrzy, które kroiły, siekały i mieliły to wszystko na grudki wielkości ziarnka grochu. Gazy gnilne powstawały w tej miksturze całkiem naturalnie, bez żadnej elektronicznej ingerencji czy stymulacji. Nie, ten smród nie był tworem człowieka, lecz naturalnym i nieuniknionym skutkiem wrzucenia do jednego zbiornika psujących się odpadów z rzeźni: oślizgłych jelit, krwi w kolorze rdzy i jasnopomarańczowych gąbczastych płuc, które pływały i podskakiwały na powierzchni obok zgniłych kurzych łbów z nienaruszonymi, otwartymi oczami. Przecież kurczaki chyba też mają powieki?!
Chryste, co za fetor! Oczy piekły Dwighta pomimo ochronnych okularów. Nie patrz w dół, powiedział sobie, żeby powstrzymać odruch wymiotny.
Po raz wtóry zerknął na zegarek, przesuwając go na swoim kościstym nadgarstku. Rolex wart był więcej niż jego samochód, dostał ten skromny prezent od dyrektora generalnego z okazji otwarcia zakładu. Nosił go, by przypominać swoim podwładnym, że jest w tej firmie bardzo ważną osobą, choć tak naprawdę uważał, że to jarmarczny gadżet i wyrzucanie pieniędzy.
Gdzież, do diabła, podziewa się Ernie Walker? Jak śmie skazywać go na czekanie w palącym słońcu i w tym obrzydliwym smrodzie?
Dwight przechylił się przez barierkę z nadzieją, że kładka przestanie się kołysać. Zaczęło mu się robić niedobrze. Podkoszulek przykleił się do pleców jak druga skóra. Dwoma szybkimi ruchami podciągnął starannie zawinięte rękawy wyprasowanej błękitnej koszuli, rozpiął kołnierzyk i rozluźnił krawat. Nie pomogło. Stłumione hałasy łączyły się ze sobą w ryk, aż głowa zaczęła mu pękać z bólu. Zdjął żółty kask i przetarł czoło. Stracił na moment równowagę, gdyż lekko zakręciło mu się w głowie, i nawet nie zauważył, że od tyłu ktoś się do niego zbliża.
Pierwsze pchnięcie rzuciło go na barierkę. Miał wrażenie, że powietrze uciekło mu z płuc. Zgiął się wpół, a barierka wcisnęła mu się w żołądek. Zanim złapał oddech, poczuł, że ktoś chwyta go za nogi i podnosi.
– O Boże! – krzyknął, chwytając się kurczowo barierki.
Zaciskał mocno dłonie na stalowej barierce, wisiał na niej. Chciał oprzeć na czymś stopy, ale tylko ślizgał się po betonie. Nie było tam żadnego występu, żadnych pęknięć, zupełnie nic. Ręce go rozbolały, ściskał metal palcami mokrymi od potu.
Próbował spojrzeć w górę, błagać o ratunek, ale jego głos był taki słaby, jakby dochodził z daleka, i dodatkowo stłumiony przez zatyczki w uszach. Wiedział, że nikt nie usłyszy go w tych wibracjach, zgrzytach i pobrzękiwaniach. Mimo to pomiędzy oddechami zanosił błagania do cienia, który znajdował się nad nim, do tej wielkiej postaci, wokół której słońce za plecami tworzyło efekt aureoli. Okulary mu zaparowały, kask wpadł do gęstej zupy. Z powodu zatyczek w uszach zdawało mu się, że jego krzyk rozlega się wyłącznie w głowie.
Kiedy rura spadła z całą siłą na palce Dwighta, był przekonany, że połamała mu kości. Pomimo bólu nadal ściskał metalową barierkę, lecz wkrótce jego palce stały się bezwładne. Kiedy rura uderzyła go w głowę, czuł, że traci panowanie nad ciałem.
Czuł też, że leci w dół. Świadomość opuściła go niepostrzeżenie. Słyszał wibracje otaczającej go gęstej mazi, które przypominały fale oceanu rozbijające się o brzeg. Przez zlewające się w jedno mętną rdzawą wodę i niebieskie niebo widział podskakujące obok kurze łby z szeroko otwartymi oczami.
Dwight Lansik bardzo dobrze wiedział, że za parę minut maź go wessie, połknie go w całości, że stanie się częścią mieszanki, którą sam stworzył. Był zatem wdzięczny, kiedy wreszcie wszystko pochłonęła czerń.
Colin Jernigan kroczył żwawo przez zatłoczony hol hotelu Marriott, próbując znaleźć jakieś spokojne miejsce. Wibracje w telefonie komórkowym nie ustawały. Colin przepchnął się obok dwóch ospałych biznesmenów, o mały włos nie potykając się o wielkie walizki, które za sobą ciągnęli.
– Tak? – warknął w końcu do mikrofonu.
Odpowiedziała mu cisza. Przeszedł przez obrotowe drzwi, i z hałasu rozmów wpadł w szum silników samochodowych. W dalszym ciągu fatalnie słyszał.
– Proszę mówić.
– Spotkanie właśnie zostało odwołane – powiedział w końcu męski głos.
Nie rozpoznał go, ale to nie miało znaczenia. Jeśli ten człowiek zna numer jego telefonu, to znaczy, że ma prawo do niego dzwonić. Colin nie odpowiedział, nie musiał tego robić, ponieważ niemal natychmiast usłyszał kliknięcie, a potem ciągły sygnał.
Wsunął telefon do kieszeni marynarki. Nie był zdziwiony ani rozczarowany, dawno temu pozbył się tych dwóch bezwartościowych emocji. Mimo to jego palce trafiły na złotą spinkę do krawata. Potarł ją kciukiem, jakby na szczęście, równocześnie poprawiając krawat i przeglądając się w szybie pustej kabiny portiera hotelowego.
Przetarł oczy i przyjrzał się uważnie swojemu odbiciu. Wyglądał okropnie. Wkrótce wszystkie włosy przedwcześnie mu posiwieją. Ramiona miał tak przygarbione, że natychmiast je wyprostował. Ból w karku świadczył o tym, że być może siwizna wcale nie jest przedwczesna.
Niepotrzebna podróż, cały dzień zmarnowany. Wolał nie myśleć, jak powie o tym szefowej, bo będzie wściekła, był tego pewny. Zastanowił się krótko, dlaczego doktor Lansik w ostatniej chwili się wycofał.
Colin Jernigan wzruszył ramionami i zerknął na zegarek. Potem zaczął szukać wzrokiem lotniskowego autobusu. Zdrzemnie się trochę w drodze powrotnej, może nawet zdoła dotrzeć do Waszyngtonu przed dziennikiem o jedenastej wieczór.ROZDZIAŁ DRUGI
Piątek, 9 czerwca
Tallahassee, Floryda
Telefon wyrwał Sabrinę Galloway ze snu prawie godzinę przed budzikiem. Wyłączyła go już i odłożyła na nocną szafkę, ale kiedy znowu opadła na poduszki, czekała, aż jej serce przestanie walić i oddech wróci do normy.
Czego się spodziewała? Przecież właśnie po to porzuciła spokojne, przewidywalne życie w Chicago i przeniosła się do Tallahassee. I powiedziała w szpitalu, że mogą do niej dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Mimo to, ilekroć telefon dzwonił przed wschodem słońca, wpadała w panikę.
– Obudziłam panią?
Ton był zawsze ten sam – szorstki, autorytarny i bez cienia skruchy. Chociaż za każdym razem dzwoniła inna pielęgniarka, wszystkie mówiły podobnie. Z początku Sabrina próbowała zapamiętać ich imiona, ale kiedy telefon dzwonił coraz częściej, przestała się tym przejmować, choć wiedziała, że to zdenerwowałoby jej ojca, w każdym razie w innym czasie. Teraz już może mniej.
– Wiem, że jest wcześnie – ciągnęła pielęgniarka – ale zaraz kończę dyżur. – To także często podawały jako powód, niezależnie od tego, czy dzwoniły tuż po północy, czy przed szóstą rano.
– Tak, rozumiem – odparła Sabrina i przygryzła dolną wargę. Prawdę mówiąc, nie rozumiała, dlaczego ktoś z następnej zmiany nie mógłby do niej zadzwonić o bardziej rozsądnej porze, kiedy serce nie zamierałoby jej ze strachu, że coś się stało. Oczywiście, jeżeli sprawa nie była pilna. W ten sposób nigdy nie będzie wiedziała, kiedy rzeczywiście nastąpi kryzys.
– Znowu usiłował opuścić teren – oznajmiła rozdrażniona kobieta, jakby rzecz dotyczyła nastolatka, który nie wrócił do domu o umówionej godzinie. Potem dodała po namyśle: – On chce się z panią widzieć. Doktor Fullerton uważa, że trochę się uspokoi, jak panią zobaczy.
Sabrina obiecała, że przyjedzie jak najszybciej, na co pielęgniarka odparła, że wystarczy, jak pojawi się po południu. Panują nad sytuacją. Dlaczego zatem budzą ją w porze zarezerwowanej na sytuacje wyjątkowe, wywołując panikę, która będzie towarzyszyła jej do rana? Zna odpowiedź, nie musi pytać. Raz zadała to pytanie i usłyszała, że wykonują tylko jej polecenia, honorują jej prośbę, by informować ją o każdej porze, kiedy muszą uciec się do specjalnych środków, by go uspokoić.
– Nie mamy obowiązku kontaktować się z panią – przypomniała jej przełożona pielęgniarek na koniec swojego wykładu. Robią jej tylko przysługę, z grzeczności.
Sabrina usiadła na brzegu łóżka, czekając, aż minie ucisk w piersi. Za każdym razem spodziewała się najgorszego, wiadomości podobnej do tej, jaką otrzymała dwa lata temu. Od tego wszystko się zaczęło. Ucisk w piersi zamienił się w ból, niewiele lepszy, ale przynajmniej znajomy. W dalszym ciągu tęskniła za matką.
Sięgnęła po sportowe buty, które zostawiła obok nocnej szafki, gdzie czekały, aż wsunie w nie stopy w półmroku świtu. Niezależnie od telefonów, Sabrina zawsze budziła się przed wschodem słońca. Codzienna rutyna była jej opoką, porządkowała chaos, który zapanował w jej dotąd przewidywalnym i zorganizowanym życiu. Zamiast w piżamie, sypiała w sportowym biustonoszu i szortach do joggingu, żeby nie mogła wykręcić się od porannego biegu. Nabrała tego zwyczaju po przeprowadzce na Florydę. W pierwszych tygodniach w nowym miejscu wyjście spod kołdry kosztowało ją mnóstwo wysiłku. Powtarzała sobie, że musi być silna ze względu na ojca, nie może stracić także i jego.
Gdy tylko wstała, zaczęła słać łóżko, porządnie naciągając na rogach prześcieradło. Zanim skończyła, siedziała znów na skraju materaca, zła, że ponownie musieli skrępować ojca. Kiedy ujrzała go po raz pierwszy z rękami przypiętymi do łóżka skórzanymi paskami, jakby był zbrodniarzem, poprosiła, by puścili go z nią do domu. Ani przez moment nie pomyślała, że nie będzie w stanie równocześnie pracować i opiekować się ojcem. Pielęgniarka – ta sama, która uświadomiła jej, że dzwoniąc do niej, robią jej grzeczność – szybko wybiła Sabrinie z głowy ten heroiczny pomysł, wyjaśniając, że skoro ojciec sam podpisał zgodę na pobyt w szpitalu, tylko on i doktor Fullerton mogą zadecydować, kiedy z niego wyjdzie. A doktor Fullerton nie zrobi tego, oczywiście, szybko.
Sabrina chwyciła szary T-shirt, który leżał na krześle, i włożyła go. Przypomniała sobie, co ma tego dnia do zrobienia w pracy, od razu tak reorganizując w myślach dzień, by znaleźć czas na nieplanowaną wycieczkę. Spyta szefa, czy może wyjść wcześniej. Jest piątek, więc nie powinna mieć z tym problemu. Jeśli szczęście jej dopisze, będzie wracała do domu przed zmierzchem. To może głupie, ale nie znosiła Chattahoochee po zmierzchu. Ilekroć się do tego przyznawała, czuła się jak dziesięcioletnia dziewczynka, ponieważ różne plotki i pogłoski faktycznie brzmiały jak stare legendy opowiadane przy ognisku.
W kuchni usłyszała kliknięcie pierwszego regulatora czasowego. W ciągu minuty pomieszczenie wypełnił zapach świeżo parzonej kawy. Kilka sekund później zaklekotał lodownik, wysypując do dozownika kostki lodu do koktajlu mlecznego na śniadanie.
Czekając na kawę, Sabrina podniosła zza drzwi zwiniętą gazetę i poprawiła doniczkę, w którą notorycznie trafiał dostawca gazet. Zerkając na lokalne tytuły, natychmiast zatęskniła za „Chicago Tribune”. Kto by pomyślał, że będzie jej brakowało historii o morderstwach i malwersacjach, że nie wystarczy jej program uroczystości organizowanych w okręgu i informacja o nowym podziale na strefy miejskie. Od przeprowadzki do Tallahassee na Florydzie minął prawie rok, a ona nadal się tutaj nie zadomowiła. Przypuszczała, że nigdy tak się nie stanie, choć w istocie wcale nie chodziło o Florydę.
Całe dotychczasowe życie spędziła w Chicago, w ciągu trzydziestu pięciu lat przeniosła się najdalej z centrum na przedmieścia. Nigdy nie czuła się samotna w mieście liczącym dwa miliony osiemset tysięcy mieszkańców, nawet podczas ciągnących się w nieskończoność zim. Oczywiście, dopadał ją wtedy niepokój. Jakże mogło być inaczej, kiedy wciąż miała przed sobą góry czarnego brudnego śniegu i zwały lodu na ulicach? W ponurym środku zimy opatuleni obcy ludzie mijali się, nie patrząc sobie w oczy, wszyscy skupieni wyłącznie na jednym – powrocie do ciepłego domu. Ale tak wyglądało w zimie życie na środkowym zachodzie.
W Chicago miała ustalony plan dnia, czas wypełniały jej zajęcia ze studentami. A jeszcze przed dwoma laty miała także rodzinę, która była jej liną ratowniczą: lekko neurotyczną, za to kochającą matkę, cudownego kochającego ojca i lekkomyślnego, lecz czarującego brata, który był jej najlepszym przyjacielem. Nigdy nie wyobrażała sobie, że wszyscy znikną z jej życia niemal w jeden dzień.
Nie, tu nie chodzi o Florydę. Sabrina nie potrzebowała tytułu doktorskiego, by wiedzieć, że jej samopoczucie nie zależy od tego, co ją otacza, tylko od niej samej. Ciepła i słoneczna Floryda mogłaby i powinna zadziałać raczej jak katalizator. Mieszkańcy Tallahassee wymieniali spojrzenia, kiedy spotykali się na ulicy, chociaż Sabrina podejrzewała, że na nią patrzyli wyłącznie z ciekawości i szybko dochodzili do wniosku – widziała to w ich oczach – że nie jest stąd.
Zastanawiała się, skąd to wiedzą. Co tak naprawdę ją zdradza?
Przejrzała gazetę, czytając tylko tytuły, i nalała do kubka jedną czwartą chudego mleka i trzy czwarte kawy. Na dole trzeciej strony jej uwagę zwrócił tytuł: „Koniec Jackson Springs”.
Codziennie w drodze do EcoEnergy Sabrina mijała rozlewnię wody butelkowanej, która była firmą rodzinną. Pokiwała głową, bo tak naprawdę informacja ta jej nie zdziwiła. Jako naukowiec uważała, że rząd federalny fatalnie kontroluje stan wody w miastach, pozwalając na zbyt wysoki poziom arsenu i innych niebezpiecznych zanieczyszczeń w miejskich wodociągach. Pomysł, że skuteczniej kontrolowaliby wodę butelkowaną, brzmiał jak żart. Popijała ciepłą kawę, bardziej martwiąc się zawartością kofeiny niż jakością wody. Odkąd zamieszkała w Tallahassee, nie przespała przyzwoicie ani jednej nocy, a przecież kofeina stanowi pewnie najmniejszy z jej problemów. Oby tylko było to takie proste.
Olivia, przyjaciółka Sabriny, często przypominała jej, że w ciągu niecałego roku Sabrina pozbierała się i przeniosła do zupełnie nieznanej sobie części kraju. Rzuciła się w wir nowej pracy w obcym jej do tej pory przemyśle, a na dodatek opiekowała się ojcem.
– To kofeina powoduje stres i nie daje ci spać w nocy – konkludowała Olivia, wypychając policzek językiem.
Sabrina wypiła kawę do dna i odstawiła kubek. Mimo woli potarła miejsce na palcu, na którym nosiła pierścionek z diamentem. Był za luźny, ale dotąd nie wybrała się z nim do jubilera, by go dopasować. Stale bała się, że go zgubi, kiedy bez przerwy wciągała i zdejmowała gumowe rękawiczki, a zatem pierścionek leżał bezpiecznie w pudełku na toaletce, by nie spłynął razem z wodą.
I kogo ona oszukuje? Tak naprawdę zdjęła go, ponieważ związane z nim obietnice już dawno straciły znaczenie. Kosztowało ją to o wiele więcej, niż się spodziewała.
Szczerze mówiąc, nowa praca miała być dla niej ratunkiem. W końcu Sabrina jest naukowcem, znajduje wielką przyjemność w mierzeniu się z nowymi zagadkami, w rozwiązywaniu nierozwiązywalnych problemów, znajdowaniu alternatywy dla starych, rutynowych metod. Ta nienasycona ciekawość była w jej wypadku naturalna i instynktowna. Nadeszła pora, by Sabrina znalazła się w prawdziwym świecie i skonfrontowała się z jego wyzwaniami, zamiast siedzieć, debatować i teoretyzować na ich temat. Przez dziesięć lat poświęcała tyle uwagi zdobyciu stałej pracy, że zapomniała chyba, co to jest dreszcz odkrycia.
W dzieciństwie marzyła właśnie o czymś takim jak praca w EcoEnergy. Kiedy dorastała, jej starszy brat Eric kopał piłkę i składał modele samochodów, a Sabrina błagała ojca o używany mikroskop, by mogła lepiej przyjrzeć się cząsteczkom, z których zbudowana jest grudka ziemi. Całymi godzinami rozmyślała, jak oddzielić od siebie te cząsteczki, a potem znów godzinami eksperymentowała, co się stanie, kiedy doda do każdej z nich wodę. Gdy Eric poznawał dziewczyny, Sabrina rozkładała cząsteczki kwasu siarkowego i fosfaty chromu. Latem, kiedy skończyła piętnaście lat, jej matka wpadła w ekstatyczną radość, dowiedziawszy się, że Sabrina spędza wszystkie popołudnia z Billym Snyderem, ale radość ta trwała do chwili, gdy oznajmili, że pracują razem nad stworzeniem takiej latarki, która świeciłaby w ciemnościach bez baterii.
Najsurowsze oskarżenie matki brzmiało:
– Stajesz się coraz bardziej podobna do ojca.
Matka zawsze mówiła to z uśmiechem, a Sabrina wiedziała, że jest to bardziej komplement niż oskarżenie. Taka właśnie była matka – twórczo wykorzystywała w równej mierze pędzle i glinę, co melodramat i sarkazm. Sabrina wiedziała też, że rodzice się kochali, chociaż lekko z siebie pokpiwali i prowokowali się. Matka nazywała wynalazki swojego męża, Arthura Gallowaya, „bezwartościowym ustrojstwem”, chociaż podczas pokazów klaskała i ukrywała łzy wzruszenia. Ustrojstwa ojca stanowiły zazwyczaj źródło wszystkich rodzinnych kłótni, a zdaniem matki także powód ich niełatwego życia i problemów. Ale ojciec nigdy się tym nie przejmował, na wybuchy matki odpowiadał uśmiechem. Udawało mu się ugłaskać ją całusem w policzek i zapewnieniem, że kocha ją do szaleństwa.
Sabrina nie przypominała sobie żadnych specjalnych problemów, nie pamiętała, by jej rodzinie kiedykolwiek – choćby raz – brakowało pieniędzy. Praca ojca w charakterze wykładowcy na uniwersytecie zapewniała im więcej niż dostatnie życie. Dopiero po śmierci matki Sabrina uprzytomniła sobie, że przez wszystkie kłótnie i oskarżenia matka po prostu dawała do zrozumienia, że zdaje sobie sprawę, iż Arthur Galloway mógłby być sławnym wynalazcą, gdyby nie wziął sobie na barki rodziny i konieczności jej utrzymania. Miała świadomość, że poświęcił coś o wiele cenniejszego i chciała go zapewnić, że ona o to nie prosiła. Jakby przy okazji dawała mu pretekst, a może drugą szansę, by zmienił zdanie. To było bredzenie kobiety, która nie mogła uwierzyć, że jest warta dobrego losu, jaki stał się jej udziałem. A tak naprawdę Meredith i Arthur Gallowayowie byli w sobie zakochani do szaleństwa. W końcu to nie humory matki doprowadziły Arthura Gallowaya do choroby umysłowej, to nie one wbiły klina między ich dzieci. To raczej brak owych humorów, brak matki rozerwał na strzępy rodzinne więzi.
Na zewnątrz rozległ się jakiś trzask. W pierwszej chwili Sabrina się przestraszyła, chociaż poznała ten dźwięk. Potem skrzywiła się, słysząc kolejne uderzenie. Pobiegła przez pokój do przesuwanych oszklonych drzwi.
– Hej, przestań! – krzyknęła, otworzywszy drzwi.
Za późno. Wielka biała kocica zrzuciła łapą trzecią terakotową doniczkę z balustrady tarasu.
– Przestań wreszcie, Lizzie.
Sabrina chwyciła szczotkę, która zajmowała stałe miejsce w rogu małego patia, i machnęła nią przed kotką, zanim ta zdołała zrzucić kolejną doniczkę. Dopiero po wielu tygodniach mieszkania w tym domu Sabrina uświadomiła sobie, że kotka terrorystka jest głucha jak pień, więc nawet podnoszenie szczotki nie działało, dopóki nie znalazła się na linii wzroku zwierzęcia.
W taki ranek jak dziś Sabrina zupełnie nie miała ochoty rozprawiać się z Lizzie Borden.ROZDZIAŁ TRZECI
Tallahassee, Floryda
Jason Brill odchodził od recepcji, kręcąc głową. To śmieszne, co w tym hotelu uważa się za apartament. Tak zwany kierownik recepcji był tak ograniczony, że nawet się nie zawstydził, tylko unosił gęste krzaczaste brwi na każde pytanie Jasona, jakby nie mieściło mu się w głowie, że brzęcząca i pusta mała lodówka to niezupełnie to samo, co dobrze zaopatrzony minibar. Jason poprawił krawat i ściągnął rękawy koszuli, jakby sprzeczka nie skończyła się na ostrej wymianie zdań. Miał chęć uderzyć tego faceta, dawniej tak właśnie by zrobił. Wiedział, że szef nie będzie narzekał na pokój, ale on nie był usatysfakcjonowany.
Zacisnął palce na karcie magnetycznej do tego żałosnego apartamentu, po czym wsunął ją do tylnej kieszeni spodni. Do niego należało dopilnowanie, by senator dostał to, co najlepsze, i miał nienaganną obsługę. Tego ranka okazało się to szczególnie trudne, ponieważ nikt z personelu tego cholernego hotelu – angielski nie był tu dla nikogo pierwszym językiem – nie wiedział nawet, kim jest senator John Quincy Allen. Dobra, to jeszcze jeden powód, by popierać stanowisko szefa w sprawie imigracji, które w skrócie opierało się na tym, że należy odesłać całą tę cholerną hołotę do domu i zbudować mur.
Wcześniej Jason rozważał pójście do innego hotelu, ale zapewne różnica nie byłaby wielka, gdyż w całym mieście nie było przyzwoitego hotelu czterogwiazdkowego. Teraz żałował, że senator zdecydował się zostać tutaj na noc. Może przekona go, by wracali jednak po zakończeniu zwiedzania. Zaoszczędziłby senatorowi przynajmniej omletu szefa kuchni z nieściętym białkiem – do tej pory czuł w ustach ten paskudny smak. Owsianka z kolei była rozwodniona. Swoją drogą Jason nie rozumiał, dlaczego śniadanie na południu nie może się obyć bez płatków owsianych. Ale senator nie przejmie się omletem, przejmie się płatkami, chociaż się nie poskarży. Spuści tylko oczy i lekko skinie głową, jakby mówił: „Więc nie udało się zdobyć nic lepszego”.
Boże, jak on nie znosił tej pełnej rozczarowania miny, tego spojrzenia mówiącego: „A zatem tak mi się odwdzięczasz?”. Czasami wolałby, żeby facet zmieszał go z błotem. Wuj Louie mawiał do Jasona: „To niezdrowo, jak człowiek nie wypowie, co mu leży na wątrobie. Jak dusisz wszystko w środku, to w końcu wybuchniesz”. Wuj Louie nie należał do wielkich mędrców, ale nie brakowało mu zdrowego rozsądku, czego z kolei nie można powiedzieć, jak odkrył Jason, o ludziach, którzy cieszyli się największą popularnością w stolicy.
Ale Jason wiedział także, na czym polega różnica między tymi, którzy odziedziczyli dobre maniery i dyscyplinę, a tymi, którzy muszą uczyć się tego od zera, czyli różnica między senatorem Johnem Quincym Allenem i wujem Louiem. Ten pierwszy, tak jak Jason w tej chwili, spokojnie odszedłby od dupka z recepcji, ten drugi walnąłby o ścianę gębą tego zadowolonego z siebie drania.
Poruszył ramionami i wyciągnął szyję, bo cały dzień czuł tam napięcie. Kiedy dotarł do wind i nacisnął przycisk ze strzałką do góry, wyjął telefon komórkowy. Czekając na windę, przeglądał listę połączeń. Drzwi windy rozsunęły się i wysiadły z niej dwie rozgadane pokojówki. Kiedy dostrzegły Jasona, natychmiast urwały rozmowę w połowie zdania. Było to oczywiste, pomimo że nie rozumiał ich języka. Starsza, mijając go, skłoniła głowę, młodsza obdarzyła zaś uśmiechem, cudownie nieśmiałym, jakby nie miała pojęcia, że ma ładną pupę. Ale potem obejrzała się przez ramię, jakby jednak chciała się upewnić, czy zauważył jej jędrne pośladki. To mu przypomniało, że dyscyplina z pewnością nie jest zdrowa dla dwudziestosześcioletniego faceta.
Co prawda nie istniał żaden podręcznik dobrego zachowania dla szefa personelu senatora, nikt też nie powiedział mu nigdy, co wypada, a czego nie wypada robić. Doszedł do tego sam. Dość szybko zdał sobie sprawę, że polityka to nieustający ciąg poważnych insynuacji, niezależnie od tego, czy zawiera się umowy, czy wypruwa flaki. Dają nawet tym insynuacjom oryginalne nazwy, używając na przykład sformułowania: „polityka osobistej destrukcji”. Ale tam, skąd pochodził Jason, nie miało znaczenia, jak to się nazywa, czy jak delikatnie się to robi. Wypruwanie flaków to zawsze wypruwanie flaków.
Gdy tylko wszedł do windy, zadzwoniła komórka.
– Jason Brill – powiedział.
– Brill, mówi Natalie Richards.
Uśmiechnął się mimo woli, jakby przywołał ją myślami.
– Witam, pani Richards.
– O co chodzi z tą zmianą lokalu na przyjęcie przed szczytem?
– U mnie wszystko w porządku, dziękuję, a jak się pani miewa?
– Skończ z tymi pierdołami, Brill. Nie mam czasu na twoje głupkowate poczucie humoru. I nie lubię, kiedy ludzie zaczynają bawić się w ciuciubabkę i nie pofatygują się, żeby powiadomić nasze biuro.
– Spokojnie, pani Richards. Pani ludzie odpowiadają za cały szczyt energetyczny, a to jest tylko przyjęcie, prywatne przyjęcie, które senator Allen wydaje dla kilkunastu przyjaciół i znajomych wybierających się na szczyt. – Był niemal przekonany, że Natalie Richards wie, iż to nie jest tylko zwykłe przyjęcie, ale pewna uroczystość. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, ciężka praca senatora Allena zostanie wynagrodzona i EcoEnergy będzie pierwszą amerykańską spółką produkującą olej napędowy, która będzie dostarczać paliwo dla wszystkich pojazdów armii Stanów Zjednoczonych. To zdecydowanie warto uczcić, nawet jeśli w tej sprawie nie nastąpiły jeszcze definitywne rozstrzygnięcia.
– Przyjaciele i znajomi – powiedziała Natalie Richards. – Którzy przypadkiem są wyjątkowo łakomymi kąskami.
– Proszę się nie obawiać. Pani szef zostanie zaproszony. – Mimo że na każdym kroku usiłuje zaszkodzić temu kontraktowi. Ale Jason nie był głupi i nie powiedział tego głośno.
– Nie o to chodzi, do cholery, Brill, dobrze o tym wiesz.
– Wiem tylko, że robi pani wiele hałasu o nic.
– Nie możesz nadal...
Jason zaczął stukać komórką o ścianę windy, a następnie przyłożył ją do ucha po to, by znowu przerwać swojej rozmówczyni.
– Chyba nie mam zasięgu, pani Richards. Jestem w Tallahassee, w windzie i...
Rozłączył się i wsunął telefon do kieszeni marynarki. Pewnie tego później pożałuje, ale w tej chwili ma ważniejsze rzeczy do zrobienia, niż podlizywanie się Białemu Domowi. O wiele ważniejsze sprawy, na przykład zaopatrzenie pieprzonej lodóweczki.ROZDZIAŁ CZWARTY
EcoEnergy
Dochodziło południe, a Sabrina w dalszym ciągu nie zdołała odnaleźć swego szefa. Nic by się nie stało, gdyby wyszła godzinę, a nawet dwie godziny wcześniej bez jego pozwolenia, ale chciała przynajmniej poinformować go o tym, zwłaszcza gdyby chciał jej zlecić na weekend jakąś pracę. Doktor Lansik powinien być w laboratorium, ale nikt przez cały ranek go nie widział. Lansik był odludkiem i rzadko opuszczał laboratorium oraz mały gabinet w odległym końcu korytarza. Nikt nie zauważyłby jego nieobecności, gdyby Sabrina nie zaczęła o niego rozpytywać.
– Może coś się stało w domu... na przykład dziecko mu zachorowało – zasugerował Pasza Kosloff angielszczyzną z rosyjskim akcentem. Powiedział to, nie podnosząc wzroku znad fiolek, które napełniał mętnym brązowym płynem.
Sabrina milczała, chociaż wiedziała, że szef jest bezdzietny. Patrzyła na długie delikatne palce Paszy, którymi ostrożnie umieszczał fiolki w wirówce. Był wysoki i chudy, lekko przygarbiony, i właśnie pochylał się nad metalowym pojemnikiem. Poruszał się powoli, jakby tworzył jakieś arcydzieło. Każdy jego gest był przemyślany, niemal pedantyczny.
Próbki Sabriny tkwiły w destylatorze, który zajmował oddalony narożnik laboratorium. To stare monstrum będzie szumieć przez kolejne pół godziny, zanim Sabrina będzie mogła do niego zajrzeć. Zerknęła na zegarek i schowała ręce do powyciąganych kieszeni fartucha.
– Może ma romans – zasugerowała Anna Copello. – Wymyka się cichcem z pracy, żeby żona nie nabrała podejrzeń.
Sabrina miała pewność, że i to przypuszczenie jest błędne, w każdym razie jeśli chodzi o żonę. Sugestia Anny nie zaskoczyła jej – młoda kobieta najwyraźniej miała wyjątkowy talent do dostrzegania w bliźnich samych najgorszych rzeczy. Sabrina przeniosła wzrok na Michaela O’Hearna, najstarszego z grupy, wysportowanego, krępego, niewysokiego mężczyznę z niesforną czarną czupryną i niemal zupełnie siwą kozią bródką. On najlepiej znał szefa. Zauważyła, jak słuchając Anny, przewracał oczami, choć był zasłonięty okularami ochronnymi.
– Nie sądzę – rzekł O’Hearn. – O ile wiem, jego żona w zeszłym roku zmarła.
Sabrina wiedziała, że to także nieprawda. Popatrzyła na O’Hearna. Jak to możliwe, by nie znał prawdy?
– Och, to straszne. – Anna westchnęła. Nawet Pasza podniósł znad fiolek głowę. – Czemu nic nam nie powiedział?
– To bardzo zamknięty w sobie człowiek – stwierdził O’Hearn. – Gdybyś uważniej go słuchała, usłyszałabyś, jak wspominał o odejściu żony.
Sabrina uciekła do kąta, udając, że sprawdza wskaźnik na destylatorze. Nie do wiary, jak niewiele wiedzą o swoim szefie, zwłaszcza O’Hearn. O ile się nie myliła, ci dwaj znali się na długo przedtem, zanim przyjechali tutaj, by zorganizować laboratorium EcoEnergy. Sabrina pracowała z Dwightem Lansikiem krócej niż pozostali, a mimo to chyba jako jedyna wiedziała, że szef nie ma dzieci, a jego żona żyje, chociaż faktycznie od niego odeszła.
Szczerze mówiąc, dowiedziała się tego przez przypadek. Wkrótce po rozpoczęciu pracy w EcoEnergy przyjechała do laboratorium wczesnym niedzielnym rankiem, co nie było wcale niczym niezwykłym ani dla niej, ani dla Lansika, ale tej szczególnej niedzieli znalazła go śpiącego na starej niebieskiej kanapie w gabinecie. Mało, że spał w gabinecie, to trzymał w nim szlafrok, szczoteczkę do zębów i kapcie, jakby mieszkał tam już od jakiegoś czasu. Niechętnie wyznał, że jego dom nie jest już tym samym domem, odkąd zabrakło w nim żony.
Z początku Sabrina także pomyślała, że żona Lansika zmarła. Mówił tak, jakby miał na myśli bolesny proces przywykania do samotności, bardziej jak wdowiec ze złamanym sercem niż zdradzony mąż. Ale pomiędzy rozrzuconymi rzeczami w gabinecie leżała również sterta dokumentów, pogniecionych, zszytych papierów rozwodowych z pieczątką sądu na pierwszej stronie.
To nie sprawa Sabriny. Lansik jest jej szefem, a nie przyjacielem czy krewnym. Jego życie osobiste to... jego osobista sprawa.
W pewnej chwili w gabinecie Lansika zaczął dzwonić telefon. Wszyscy przerwali pracę i podnieśli wzrok. W końcu Sabrina pchnęła drzwi i rozejrzała się z wahaniem, sprawdzając najpierw niebieską kanapę, zanim sięgnęła po słuchawkę telefonu na biurku.
– EcoLab – powiedziała.
– Pani Galloway? – spytał kobiecy głos.
Sabrina była tak zaskoczona, że aż się cofnęła. Na jakiej podstawie ktoś zakładał, że to ona podniesie słuchawkę telefonu szefa?
– Owszem – odparła tak cicho, że zastanawiała się, czy kobieta w ogóle ją usłyszała.
– Mówi Anita Fraiser z biura pana Sidela. Pan Sidel prosił mnie, żebym się z panią skontaktowała. Chciałby się z panią spotkać przy reaktorze numer jeden o godzinie pierwszej. Będzie pani oprowadzać VIP-ów.
– Chwileczkę, nic mi nie wiadomo, żebym miała dzisiaj kogoś oprowadzać. Na pewno nastąpiła jakaś pomyłka.
William Sidel był dyrektorem naczelnym EcoEnergy. Sabrina niewątpliwie pamiętałaby, gdyby się z nim umawiała, nie wspominając już o oprowadzaniu gości.
– Nie ma żadnej pomyłki. Jest pani na liście.
– Na liście?
– Zaraz sprawdzę – powiedziała kobieta.
Sabrina usłyszała w słuchawce szelest papieru. Wyjrzała z gabinetu do laboratorium. Koledzy patrzyli na nią, nie ukrywając, że nadstawiają uszu.
– Tak, zgadza się. Pani szef wpisał panią na listę, gdyby z jakiegoś powodu był nieobecny.
– Czy dzwonił, że jest chory? – Sabrina nie mogła uwierzyć, że Lansik postąpiłby tak bez porozumienia z nią.
– Wiem tylko, że doktora Lansika nie będzie dziś przez cały dzień. Więc powtarzam: o pierwszej przy reaktorze numer jeden.ROZDZIAŁ PIĄTY
Tallahassee, Floryda
Jason Brill był zadowolony, wszystko poszło zgodnie z jego oczekiwaniami. Wystarczyło, by senator zajął się jakimś gorącym tematem związanym z ochroną środowiska, a oni zaraz się pojawiali. „Oni” to oczywiście media. Teraz Jason cieszył się, że namówił senatora do włożenia granatowego garnituru, śnieżnobiałej koszuli i czerwonego krawata, chociaż senator spierał się z nim o koszulę. Twierdził, że biała jest dla ultrakonserwatywnych kutasów, a zdecydowanie nie dla umiarkowanych demokratów.
Jason mówił do senatora takim tonem, jakby sprawa nie była wielkiej wagi. Powiedział, że może włożyć, co tylko zechce, ale napomknął mimochodem, że granatowy garnitur z białą koszulą doda mu wzrostu. A ponieważ przez cały dzień mieli im towarzyszyć dziennikarze, Jason wiedział, że nie musi mówić więcej. Senator Allen bez słowa zdjął błękitną koszulę i zamienił ją na świeżo wyprasowaną białą, która czekała na niego na wieszaku w hotelowej szafie.
Droga z Tallahassee do EcoEnergy nie należała do najbardziej malowniczych tras na Florydzie. Senator, ściągając brwi z dezaprobatą, rzucił Jasonowi jedno z tych subtelnych spojrzeń, które Jason znał tak dobrze.
Wyglądało na to, że znaleźli się w samym środku pustkowia. Jason nie spodziewał się zobaczyć na Florydzie tylu sosen, ile rosło na skraju Parku Narodowego Apalachicola. Limuzyna jechała przez chwilę autostradą międzystanową i niemal natychmiast zjechała w wąską dwupasmową drogę z utwardzanym poboczem, na które zjeżdżała kilka razy, kiedy z naprzeciwka sunęły duże cysterny, zbyt szerokie, by zmieścić się na swoim pasie. Kierowcy cystern byli najwyraźniej przyzwyczajeni, że miejscowi ustępują im z drogi.
Kierowca limuzyny, który przedstawił się jako Marek Zelenski, dwukrotnie wpadł w poślizg, zjeżdżając z betonu na pobocze, jakby uciekał przestraszony. Za drugim razem wyrzucił z siebie lawinę przekleństw w języku, jak Jason się domyślił, polskim. Potem zerknął we wsteczne lusterko, czym prędzej przeprosił kiepską angielszczyzną i wrócił na drogę.
– Zdaje się, że bardzo by się tu przydał nowy projekt ustawy o drogach. – Jason próbował obrócić to w żart, ale senator miał poważną minę.
– Poza cysternami nie widać tu wielkiego ruchu – zauważył. – Nie ma sensu tracić czasu i pieniędzy podatników.
Jason pokiwał głową, zamiast powiedzieć po prostu, że tylko zażartował. Ale potem w niebieskich oczach senatora spostrzegł błysk.
– Poza tym brak ruchu oznacza brak głosujących – dodał senator z uśmiechem. – A to z kolei oznacza stratę mojego czasu i moich pieniędzy.
Wówczas Jason zastanowił się, czy nie pożałuje tej nieszczęsnej wycieczki. W końcu to był jego pomysł, pewny sposób na wzmocnienie pozycji senatora podczas zbliżającego się szczytu energetycznego. Chodziło o to, by nazwisko senatora kojarzyło się natychmiast z EcoEnergy, które cieszyło się dobrą prasą. Dlaczego z tego nie skorzystać? Senator pomagał EcoEnergy od samego początku, lobbował za tym, by dostali federalne fundusze na budowę zakładu, a potem załatwił ulgi podatkowe, które pozwoliły im zatrudnić pracowników i działać. W ciągu ostatnich kilku lat EcoEnergy zdobyło niewiarygodnie dobrą opinię wśród rozmaitych grup związanych z ochroną środowiska, i stało się ulubieńcem wszystkich mediów, niczym jakieś światło przewodnie w wojnie energetycznej. Dlaczego senator nie miałby zbić na tym kapitału? Zrobił dla nich tyle, że zasłużył na trochę zaszczytów i uznanie jako pionier nowej przełomowej technologii.
Ale z jakiegoś powodu senator Allen nie oszalał na punkcie pomysłu Jasona, a raz nawet zasugerował, że nie chciałby, by media interesowały się nim zamiast szczytem energetycznym. Jason wcale nie zamierzał pomniejszać znaczenia szczytu, a jedynie podkreślić rolę senatora. Kiedy zacznie się szczyt, rozpocznie się walka o uwagę mediów. Zazwyczaj senator korzystał z takich okazji. Jason go nie rozumiał.
Minęli bramę zakładu z elektronicznym zamkiem, zatrzymując się przy budce strażnika, gdzie Jason ze zdumieniem zobaczył mężczyznę w mundurze, czujnego i w pełnej gotowości, który bardziej kojarzył mu się z koszarami wojskowymi niż zakładem przemysłowym. Limuzyna wcale nie została tak łatwo przepuszczona. Dokładnie sprawdzono ich tożsamość, a młody strażnik nie spieszył się, porównując ich twarze ze zdjęciami.
Dopiero kiedy dojechali do końca drogi na terenie zakładu – o wiele szerszej i gładszej niż stanowa autostrada, którą właśnie opuścili – zobaczyli budynki za gęstym lasem, który otaczał z trzech stron obszar o powierzchni czterdziestu hektarów. Wyglądało to jak jakieś dziwne małe miasto. Z jednej strony stało sześć nowoczesnych budynków ze stali i szkła, dwu- i trzypiętrowych. Jason domyślił się, że to biurowce. Wokół nich rozciągał się zadbany park, a widoczny fragment rzeki znikał w lesie.
Po drugiej stronie znajdowało się około dziesięciu gigantycznych srebrnych zbiorników, które w słońcu przypominały lśniące wysokościowce. Łączyły je pomosty ze stalowych kratownic zamiast oszklonych krytych pasaży. Labirynty rur, których średnice sięgały czasem trzydziestu paru centymetrów, i wielkie zwoje wężownic wiły się wzdłuż zbiorników i nad nimi. Wszystko lśniło bielą, jakby zakład dopiero co oddano do użytku. Wszystkie rury ostatecznie łączyły każdy ze zbiorników ze szczytem budynku, który mieścił się na tyłach. Była to masywna konstrukcja bez okien i z niewieloma drzwiami, pokryta blachą falistą.
Jason musiał przyznać, że spodziewał się czegoś innego, tandetnego i ponurego, biorąc pod uwagę, że stojące w długiej kolejce cysterny – podobne do tych, które o mały włos nie przejechały ich na drodze – przewoziły albo kurze wnętrzności, albo olej opałowy. Tak, był pod wrażeniem, toteż spojrzał na senatora Allena z nadzieją, że zobaczy podobną reakcję, a tymczasem senator siedział oparty o miękkie skórzane siedzenie w samochodzie... zupełnie obojętny.
Dotarli do kompleksu biurowego i okrążyli ostatni budynek, zatrzymując się przed wejściem. Wtedy właśnie Jason je zobaczył – stały zaparkowane na chodnikach, zapełniały okrągły podjazd, zaciekle walcząc o najlepsze miejsce. Jason policzył samochody prasy, radia i telewizji. Nie brał już pod uwagę ludzi tłoczących się przy wejściu do budynku, ale kiedy zerknął na senatora, zauważył, że ten ostatni siedział teraz na brzeżku fotela i zacierał ręce, jakby szykował się na bankiet.
Potem poklepał Jasona po ramieniu, co nie zdarzało się często, i powiedział:
– Dobra robota, synu.ROZDZIAŁ SZÓSTY
EcoEnergy
Sabrina w dalszym ciągu uważała, że to jakieś nieporozumienie. Jest ostatnią osobą w zespole naukowców, którą Dwight Lansik wybrałby do oprowadzania gości podczas swej nieobecności. I to wcale nie dlatego, że brakuje jej zdolności czy doświadczenia, ale po prostu z tego powodu, że pracuje tu najkrócej. Wiedziała, że szef ma dość zdecydowaną opinię na temat hierarchii w pracy, a nielojalność jest jedyną rzeczą, która mogłaby ją zmienić. Biorąc to pod uwagę, O’Hearn byłby pierwszy w kolejce, a zaraz za nim Anna. Kiedy Sabrina oznajmiła kolegom, że ma oprowadzać ważnych gości, dostrzegła pytanie w ich oczach, chociaż nie przypuszczała, by ktokolwiek z nich ucieszył się z takiego zadania. Gdyby to od niej zależało, chętnie zrezygnowałaby z tego zaszczytu.
Anna jako jedyna odważyła się zapytać:
– Sidel prosił, żebyś oprowadziła gości? – Uniosła idealnie wymodelowane brwi, by podkreślić niezadowolenie. Wyraz twarzy zawsze odzwierciedlał jej prawdziwe myśli.
Pasza skomentował to pewnego razu, twierdząc, że dostrzega fizyczne podobieństwo między Sabriną i Anną, ale Sabrina nie widziała – albo nie chciała widzieć – niczego, co by je łączyło. Anna była od niej o kilka lat młodsza, a mimo to zachowywała się w taki sposób, że Sabrina czuła się jak jej studentka, która na domiar złego sprawia kłopoty. Zdaniem Anny Sabrina bez przerwy korzystała z fiolek, które Anna odłożyła dla siebie, no i nieprawidłowo dokumentowała rezultaty badań. Z jakiegoś powodu Sabrina przeszkadzała Annie w EcoEnergy od pierwszej chwili. O’Hearn zażartował kiedyś, że wraz z pojawieniem się Sabriny Anna przestała być jedyną pięknością w grupie szalonych naukowców. A Sabrina zastanawiała się, czy to prawda. W każdym razie Anna traktowała ją tak, jakby Sabrina zepsuła jej zabawę.
– Jego sekretarka miała moje nazwisko na liście – Sabrina próbowała się bronić, bo wyglądało na to, że koleżanka czeka na jakieś wyjaśnienie.
– Na liście? – Anna odwróciła się na te słowa do O’Hearna, krzyżując ręce na piersi. – To istnieje jakaś lista?
O’Hearn tylko wzruszył ramionami i obrócił krzesło do komputera, jak gdyby to nie miało żadnego znaczenia. Pasza już wcześniej oddalił się od nich, by skończyć swoją pracę. Anna spojrzała na obu mężczyzn, wyrzuciła ręce w górę, jakby sytuacja była beznadziejna, i nie patrząc nawet na Sabrinę, odeszła majestatycznym krokiem.
Sabrina wśliznęła się z powrotem do gabinetu Lansika. Rozmawiając przez telefon, zauważyła teczkę z napisem: Oprowadzanie gości. Zobaczyła ją na biurku, kiedy odłożyła słuchawkę, obok sterty dokumentów. Ta teczka ją kusiła. Grzebanie w cudzych rzeczach, ani tym bardziej zabieranie ich, nie było w stylu Sabriny, a jednak przyłapała się na myśli, że jeśli Lansik wpakował ją w tę kabałę, nie powinien mieć jej za złe, jeśli zerknie i wykorzysta informacje, z których on zamierzał skorzystać.
Wsunęła wypchaną teczkę, która zawierała kołonotatnik piętnaście na dwadzieścia dwa centymetry, do swej aktówki. Zwróci ją później, po wyjściu gości. Potem zostawiła kolegów i usiadła przy małym stoliku w EcoCafeu, w kąciku przy oknie, gdzie codziennie jadała lunch.
Ten sam stolik, ta sama pora, ten sam lunch. Brat nazywał ją niewolnikiem rutyny, uważał, że jest zbyt nieelastyczna, by mogła cieszyć się życiem. Tak mówił facet, który nie potrafił utrzymać żadnej pracy ani żadnego związku dłużej niż pół roku. Być może Sabrina jest nudna, ale przynajmniej ma pracę, którą kocha, pieniądze w banku i dach nad głową, czego Eric nie mógłby powiedzieć o sobie. Chociaż skąd ona to wie? Nie widziała się z nim ponad dwa lata.
Siedząc nad swoją codzienną sałatką z jajka na razowym chlebie, zerknęła na jedną czy dwie notatki Lansika, który bazgrał jak kura pazurem, i nie mogła ich odcyfrować. Zdołała przełknąć dwa kęsy. Wiedziała, że je tylko po to, by ukoić nerwy, ale nie wiedziała, co właściwie tak ją denerwowało.
Kiedy pracowała na uniwersytecie, bez przerwy uczestniczyła w rozmaitych prezentacjach, czasami – choć nieczęsto – improwizowanych. Doskonale znała proces konwersji termicznej. Fascynował ją do tego stopnia, że chciała poznać każdy jego aspekt. Potrafiła oprowadzać gości. Czym więc tak się przejmuje? Tym, że spadło to na nią niespodziewanie, czy też faktem, że Lansik wybrał akurat ją?
Dyrektora naczelnego EcoEnergy, Williama Sidela, widziała tylko raz. W zasadzie trudno nawet powiedzieć, że go poznała. O’Hearn pokazał go jej podczas jednego ze spotkań dla wyróżnionych pracowników. Sidel poklepywał wiele osób po plecach i wszystkich rozśmieszał, ale do grupy naukowców nie podszedł. O’Hearn twierdził, że nie ma w tym nic osobistego, że po prostu unika ich, by nie musieć udawać, że wie, o czym mówią. Według O’Hearna William Sidel jest fantastycznym przedsiębiorcą, który potrafi zdobywać inwestorów i lobbować w rządzie, ale nie ma pojęcia o procesie przetwarzania, ani też się nim nie interesuje.
Sabrina zatrzymała się na chwilę w laboratorium, by schować teczkę, przez co o mały włos się nie spóźniła. Spiesząc do reaktora numer jeden na spotkanie z człowiekiem, który znajdował się ostatnio na okładkach magazynów „Forbes”, „Time” i „Discover”, zastanawiała się, czy nie powinna jeszcze wpaść do toalety. Choćby po to, by sprawdzić, czy nie ma resztek jedzenia między zębami, umyć ręce, może uczesać włosy. Zamiast tego wsunęła kosmyk za ucho.
Nie dbała o swój wygląd. Zerknęła w dół: fartuch laboratoryjny był czysty i wyprasowany, chociaż kieszenie trochę się powyciągały, bo bez przerwy chowała do nich ręce. Czarne spodnie należały do jej standardowej garderoby, miała jeszcze sześć dokładnie takich samych par w szafie. Przed laty pogodziła się z tym, że brak jej wyczucia w sprawach mody. Matka, kobieta o artystycznej duszy, czasami wręcz ekstrawagancka, potwierdzała to, posuwała się nawet o krok dalej i deklarowała, że Sabrina jest „opóźniona w sprawach mody”. Na to Sabrina zwykle odpowiadała, że jeśli Albert Einstein mógł nosić codziennie to samo ubranie, to jej też wolno.
Biżuterii także nosiła niewiele, a jeśli już to klasyczną i prostą: osiemnastokaratowy złoty łańcuszek, który należał do matki, i zegarek marki Movado, który otrzymała od ojca, kiedy dostała pracę na uniwersytecie. Zbliżając się do reaktora numer jeden, Sabrina doszła do wniosku, że nawet gdyby rano wiedziała, iż będzie oprowadzać gości, w swoim wyglądzie nie zmieniłaby absolutnie nic.
Poradzi sobie, uznała i włożyła wilgotne od potu dłonie do kieszeni fartucha.