Trudna decyzja - ebook
Trudna decyzja - ebook
Doktor Tracy Hilton postanawia odejść od kochającego męża, wybitnego epidemiologa, nie podając przyczyny. Wyprowadza się z domu i podejmuje pracę na statku szpitalu pływającym po Amazonce. Gdy dociera do osady, w której szaleje groźny wirus, decyduje się poprosić męża o pomoc, by ustalić przyczyny zachorowań. Ma nadzieję, że Ben zachowa się profesjonalnie, nie dopuszczając do głosu goryczy i urazy...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1092-8 |
Rozmiar pliku: | 628 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tracy Hinton, ty nie mdlejesz.
Gdy w jej nozdrza uderzył zapach śmierci, poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, ale sporym wysiłkiem woli zapanowała nad tym odruchem.
Miarowe oddychanie, by się uspokoić, nie wchodziło w rachubę, bo w tych okolicznościach nie miała najmniejszej ochoty oddychać.
– Ile? – zapytała, zasłaniając nos i usta maską.
– Na razie sześć zgonów, ale choruje większość mieszkańców miasteczka. – Pedro, jeden z pracowników jej kliniki objazdowej, wskazał na pobliski domek z glinianej cegły, gdzie na progu leżała nieruchoma skulona postać. Kilka metrów dalej, na ziemi, drugie zwłoki. – Nie żyją od kilku dni. Cokolwiek to było, zabiło ich błyskawicznie. Nawet nie próbowali dostać się do szpitala.
– Pewnie byli zbyt chorzy. Poza tym najbliższy szpital jest oddalony o prawie trzydzieści kilometrów.
Piaui, jeden z najbiedniejszych stanów Brazylii, jest zdecydowanie bardziej narażony na śmiercionośne infekcje niż regiony zamożne. Mieszkańcy tutejszych miasteczek i wiosek przemieszczają się rowerami lub idą na piechotę. Pokonanie takiej odległości stanowi niełatwe wyzwanie dla osób młodych i zdrowych, a co dopiero dla starszych i chorych. Samochód dla większości jest niedostępny.
Żeby poznać przyczynę śmierci tych ludzi, Tracy musiała najpierw obejrzeć ciała oraz pobrać odpowiednie próbki. São João dos Rios od najbliższego szpitala diagnostycznego stanu Piaui dzieliło ponad sto kilometrów. Tak czy owak, trzeba zawiadomić stosowne władze o możliwości wybuchu epidemii.
A to oznacza spotkanie z Benem.
– Myślisz, że to denga? – zapytał Pedro.
– Nie tym razem. Tamten mężczyzna ma plamę krwi na przodzie koszuli, innych oznak stąd nie widzę. – Spojrzała na prymitywną zagrodę, w której kilkanaście świń głośno domagało się jedzenia. – Podejrzewam krętkowicę.
Pedro ściągnął brwi.
– Krętkowica? Pora deszczowa już się skończyła – stwierdził zdziwiony.
Ziemia wokół domku wyglądała jak suche spękane klepisko. Z powodu upału w powietrzu nie było ani odrobiny wilgoci, przez co Tracy mdliło coraz bardziej. W porze suchej temperatura w tym regionie leżącym blisko równika rzadko spada poniżej trzydziestu stopni, stopniowo rosnąc aż do nadejścia pory deszczowej.
– Hodują świnie. – Odgarnęła z czoła mokre włosy.
– Widzę, ale krętkowice normalnie nie objawiają się krwawieniem.
– W Bahia krwawienie jednak wystąpiło.
– To prawda. Sądzisz, że to odmiana atakująca płuca? – zapytał z niedowierzaniem.
– Nie wiem, być może.
– Pobierzesz próbki czy najpierw zajrzysz do jeszcze jednego domu?
Wyjęła z kieszeni komórkę i z nadzieją zerknęła na wyświetlacz. Zero zasięgu. To, co działa w São Paulo, tutaj się nie sprawdza.
– Masz zasięg? – zwróciła się do kolegi.
– Nie.
Westchnęła, zastanawiając się, co robić.
– Próbki muszą poczekać, aż wrócimy, bo wolę nie ryzykować zakażenia żyjących. Może złapiemy zasięg, jak wejdziemy wyżej.
Benjamin Almeida ślęczał nad mikroskopem, ustawiając ostrość tak, by różowa plamka stała się wyraźna. Bakteria Gram-ujemna. Wpisał wynik do komputera.
– Ben…? – W drzwiach stanęła jego asystentka.
Uniósł dłoń, czekając, aż komputer przekaże tę informację lekarzowi w regionalnym instytucie chorób tropikalnych. Jego gabinet znajdował się piętnaście kroków od głównego budynku szpitala, ale Ben nie miał czasu tam pójść. Ściągnął lateksowe rękawiczki, po czym starannie umył ręce.
– Tak, o co chodzi? – zapytał zmęczonym tonem. Jego dyżur trwał już dwanaście godzin, a zostały mu do opisania jeszcze dwa preparaty.
– Ktoś do ciebie. – Mandy cofnęła się od drzwi.
– Jeżeli to doktor Mendoza, to go poinformuj, że raport już wysłałem. To infekcja bakteryjna, a nie pasożyt.
Gdy obok Mandy stanęła kobieta, zatkało go. Zmusił się, by nie rzucić się jej na powitanie. Kruczoczarne włosy spięte klamrą, wydatne kości policzkowe, długa szyja. I te zielone oczy, teraz odważnie wpatrzone w niego.
Co ona tu robi?!
Kobieta poprawiła pasek torby termoizolacyjnej.
– Ben, potrzebuję twojej pomocy.
Zacisnął zęby. Niemal to samo powiedziała cztery lata wcześniej. Chwilę przed tym, jak zniknęła z jego życia.
– W jakiej sprawie?
– Coś złego dzieje się w São João dos Rios. – Klepnęła torbę. – Mam tu próbki, które musisz obejrzeć. Im prędzej, tym lepiej, bo chcę się dowiedzieć, dlaczego ci ludzie tak nagle…
– Spokojnie. Nie wiem, o czym mówisz.
– W São João dos Rios wybuchła epidemia. Zmarło sześć osób. Żandarmeria wojskowa już tam się zjawiła z zamiarem zamknięcia miasteczka. – Uniosła dłoń. – Nie przyjechałabym tu, gdyby to nie było ważne.
Nie wątpił, że to prawda. Ostatni raz widział ją, jak opuszczała ich dom, by już do niego nie wrócić.
Nie powinno go dziwić, że Tracy nadal przemierza Brazylię, tłumiąc zakaźne pożogi. Nic nie mogło jej powstrzymać, nawet on. Nawet nie myśl o wspólnym domu i założeniu rodziny.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi sięgnął po rękawiczki.
– Przyda mi się respirator?
– Raczej nie. Do pobierania próbek założyliśmy maski.
Podał jej maskę zadowolony, że nie będzie musiał patrzeć na jej ponętne wargi, które tyle razy całował. Przeniósł wzrok na jej oczy, klnąc w duchu, bo ich zieleń pomimo upływu czasu znowu przyprawiła go o przyspieszone bicie serca.
– Objawy? – wykrztusił.
– Wygląda to na krwotok płucny, możliwe że z powodu któregoś rodzaju zapalenia płuc. – Podała mu torbę. – Niestety ciała zostały już spalone.
– Bez sekcji zwłok?
– Żołnierze pozwolili mi pobrać próbki, potem zabrali ciała. Próbki pobrali też wysłannicy władz, żeby przeprowadzić własne badania. Muszę mieć oficjalne potwierdzenie, że jak skończysz, wszystko zostało zniszczone. – Zniżyła głos. – W recepcji siedzi goryl, którego zadaniem jest dopilnować, że ten rozkaz został wykonany. Pomóż mi. Jesteś najlepszym epidemiologiem w tym regionie.
Spojrzał w stronę drzwi i dopiero teraz w drugim pokoju pod ścianą zauważył żandarma.
– Kiedyś nie było to moim największym atutem – mruknął.
Doskonale pamiętał ich częste kłótnie, co jest ważniejsze: prawa jednostki czy dobro publiczne.
Speszona przygryzła wargę.
– Bo za moimi plecami wykorzystywałeś swoją pracę jako broń przeciwko mnie.
Asystentka Bena, założywszy maseczkę, stanęła przy nim, nerwowo spoglądając na żandarma. Jej znajomość angielskiego była znikoma, więc Ben nie był pewien, co zrozumiała z tej wymiany zdań.
– Czy on nas stąd wypuści? – zapytała po portugalsku.
– Jeżeli się okaże, że to zwyczajne zapalenie płuc, nie będzie problemu – odparła Tracy.
– A jak coś innego?
Ben zacisnął zęby na myśl, że przyjdzie mu nie wiadomo ile czasu spędzić w ciasnym pomieszczeniu.
Z Tracy. W szafie trzymał składane łóżko, ale bardzo wąskie. Na pewno nie dla…
– Jak coś innego, to być może na jakiś czas tu utkniemy. – Podszedł do drzwi, po czym zwrócił się do żandarma. – Próbek jeszcze nie otworzyliśmy. Moja asystentka ma rodzinę, więc chciałbym, żeby mogła stąd wyjść, zanim zaczniemy.
Właśnie z tego powodu uparł się, by jego laboratorium znalazło się w odrębnym budynku. Było tak małe, że w przypadku epidemii można je było szczelnie zamknąć, a wyniki testów mikrobiologicznych wysyłać drogą elektroniczną.
Jego priorytetem zawsze było bezpieczeństwo. Mandy zdawała sobie sprawę, jakie ryzyko łączy się z pracą u doktora Almeidy, ale do tej pory nic jej nie zagrażało. Inaczej niż gdy cztery lata wcześniej Tracy rzuciła się w wir walki z epidemią żółtej febry, zmuszając go do wezwania wojska.
Żandarm chwilę się zastanawiał, po czym odwrócił się do nich tyłem i połączył z kimś przez radiotelefon. Zakończywszy rozmowę, zwrócił się do Bena:
– Ktoś z naszych odwiezie ją do domu, ale i tak musi tu zostać, dopóki nie dowiemy się, co to za choroba. Wy dwoje… – wskazał na Bena i Tracy – od chwili otwarcia fiolek zostaniecie w tym budynku, aż wojskowi oszacują zagrożenie.
Mandy rzuciła Benowi przerażone spojrzenie.
– Jesteś pewien, że nic mi się nie stanie, jak stąd wyjdę? Moje dziecko… – Zacisnęła powieki. – Muszę zadzwonić do męża.
– Niech Sergio na wszelki wypadek zabierze małą do domu twojej mamy, tam będzie bezpieczna – poradził jej Ben. – Zawiadomię cię, jak coś będę wiedział, okej?
Mandy wyszła, by zatelefonować do domu.
– Tak mi przykro – szepnęła Tracy. – Myślałam, że będziesz sam. Nie wiedziałam, że masz asystentkę.
– To nie twoja wina. Mandy niepokoi ryzyko zagrażające dziecku. – Spojrzał jej głęboko w oczy. – Jak każdą matkę.
Pożałował tych słów, ujrzawszy, jak w oczach Tracy w miejsce współczucia pojawia się gniew.
– Ja też się niepokoiłam – syknęła – ale tobie to nie wystarczało, prawda? – Oddychała głęboko. – Wracam do São João dos Rios, jak tylko dasz mi odpowiedź. Jeżeli obejmie mnie kwarantanna, dalej będę to robić tam, gdzie coś można zmienić. Na pewno nie będę siedzieć w laboratorium przed rzędami fiolek.
Trafił w jej czuły punkt, a mimo to nie wyzbył się dawnej urazy.
– I mówi to kobieta, która przychodzi do mnie z prośbą o pomoc – rzekł półgłosem.
– Nie taki miałam zamiar.
– Owszem, taki.
Przez chwilę spoglądali sobie w oczy, aż Tracy zsunęła z twarzy maskę.
– Okej… może trochę. Ale też powiedziałam, że cię potrzebuję. To też się liczy.
To prawda, ale to nie to samo, co łączyło ich dawniej. To już historia. Wtedy bardzo starał się ją powstrzymywać, ale coraz bardziej się oddalała, aż już nic nie mogło zasypać dzielącej ich przepaści.
Roztkliwianie się nad przeszłością nic ci nie da.
Postawił torbę Tracy na stalowym blacie, gestem głowy wskazując jej aluminiowy dyspenser z rękawiczkami.
– Włóż je i lepiej niczego nie dotykaj.
– Mam swoje. – Sięgnęła do torby.
Jasne. Cała Tracy. Kobieta, która nigdy nie spocznie, nigdy nie ma wolnych weekendów. Rzuciła się w wir pracy bez opamiętania… aż nic dla niej nie zostało.
Ani dla niego. Myślał wtedy, że gdy wskaźnik próby ciążowej zmieni się z niebieskiego na różowy, Tracy wyhamuje. Nie wyhamowała. A on wykluczał możliwość, by jego dziecko przechodziło to samo co on w dzieciństwie.
Z zaciśniętym zębami rozejrzał się po laboratorium. Będą zmuszeni pracować w ciasnym oszklonym boksie w rogu pomieszczenia przygotowanego na takie sytuacje.
Odizolowanie próbek Tracy od środowiska, w którym pracował na co dzień, było absolutnie konieczne. Gdyby nie zachowali ostrożności, władze mogłyby objąć kwarantanną całe laboratorium, a to by oznaczało wrzucenie jego wieloletniego dorobku do spalarni. Ale gdyby miało się okazać, że jest to mikroorganizm przenoszony drogą kropelkową, sam by wszystko spalił, by nie ryzykować rozpętania epidemii.
Nawet dla Tracy. A to już powinno do niej dotrzeć.
– Mam tu sterylny boks. Jak tylko wyjaśni się sprawa z Mandy, możemy zaczynać.
Tracy zerknęła na korytarz, gdzie rozmowa asystentki z małżonkiem stawała się coraz bardziej emocjonalna.
– Jestem pewien, że nic złego się stanie – odezwał się Ben. – Przeniosę twoją torbę do boksu. Zdezynfekujesz stół tam, gdzie stała?
Ledwie uniósł torbę, wkroczył żandarm z ręką na kolbie karabinu.
– Gdzie pan to niesie?
Ben wskazał na oszklony boks.
– Dopóki próbki są zamknięte, nikogo nie zarażą. Z recepcji będziecie widzieli wszystko, co robimy. Chociaż lepiej by było, żebyście stali jak najdalej.
Żandarm cofnął się o kilka kroków.
– Ile to potrwa? Nie chcę tu siedzieć dłużej niż to konieczne.
– Nie wiem. To zależy, z czym mamy do czynienia.
Wstawił torbę do boksu, po czym na metalowych półkach nad stołem ze stali nierdzewnej ustawił potrzebny sprzęt. Odetchnął głęboko. Jak oboje się tu zamkną, nie będzie czym oddychać. Mógłby zaproponować Tracy, by wyjechała, zanim on otrzyma wyniki, ale przeczuwał jej reakcję.
Żaden wybieg ani żadna siła nie zmusi Tracy, gdy się uprze. Doświadczył tego na własnej skórze.
Gdy włączył filtr powietrza i zamknął drzwi do boksu, w drzwiach recepcji stanęła Mandy.
– Załatwione – oznajmiła. – Sergio zadzwonił do mamy, żeby zapytać, czy weźmie małą na noc. Nie jest zachwycony, że nie może iść do pracy ani że ja tu jestem.
– Wcale mu się nie dziwię, ale ma to też dobrą stronę. Możesz pojechać do domu. – Uśmiechnął się. – Uświadom mu, jakim jest szczęściarzem, że mu ciebie nie sprzątnąłem sprzed nosa.
– Sam już mu to mówiłeś. – Mandy się roześmiała. – I to nieraz.
Tracy odwróciła się na pięcie i zaczęła energicznie szorować blat, który wcześniej zdezynfekowała.
– Żandarm cię odwiezie? – zapytał sztucznie swobodnym tonem.
– Oddelegują innego. Niedługo ma tu być.
– Okej. – Polecił Mandy, by czekała w recepcji, aby nikt nie miał wątpliwości, że trzymała się z daleka od próbek. Wrócił do boksu, by wstawić torbę do lodówki.
W pomieszczeniu już zaczynało robić się duszno, ale nieraz pracował w gorszych warunkach. Podobnie Tracy. Przypomniał mu się jeden taki dzień, ich pierwsze spotkanie. Tracy zeszła z pokładu statku medycznego Projeto Vida i jak burza wpadła do wioski, w której prowadził badania, domagając się, by powiedział, co zrobił w sprawie wybuchu epidemii malarii w miejscowości oddalonej o trzydzieści kilometrów. Podpierał się nosem, za to ona z rozwianymi czarnymi włosami prezentowała się jak anioł zemsty gotowy go zabić, jeżeli powie jedno niewłaściwe słowo.
Dwa dni później wylądowali w łóżku.
Lepiej by teraz o tym zapomniał, tym bardziej że starał się unikać kontaktu fizycznego. Ona może jest na to odporna, ale nie on. Dowodem może być to, jak przyspieszyło jego serce, gdy zobaczył ją w drzwiach laboratorium.
Tracy wrzuciła papierowy ręcznik do pojemnika na odpady zakaźne, po czym podeszła do Bena.
– Dziękuję, że zgodziłeś się pomóc. Miałeś prawo odprawić mnie z kwitkiem. – Uśmiechnęła się gorzko. – Nie miałabym ci tego za złe.
– Nie zawsze jestem potworem.
– Wiem. I przepraszam, że cię w to wciągam, ale nie wiem, do kogo innego mogłabym się zgłosić. Wojsko nie zgadzało się, żebym wywiozła próbki z São João dos Rios. Wydali mi pozwolenie tylko dlatego, że kiedyś już dla nich pracowałeś. Mimo to przywieźli mnie tu pod strażą.
– Tracy, w porządku. – Miał ochotę pogładzić ją po policzku, ale się powstrzymał. – Zapewne słusznie chcą mieć sytuację pod kontrolą. Gdybym uznał, że doszło do skażenia, to pierwszy bym powiedział, że Mandy musi zostać z nami. – Uśmiechnął się. – O ile cię jednak znam, na tej torbie nie przeżył ani jeden mikroorganizm, zanim wywiozłaś ją z São João dos Rios.
– Mam nadzieję. Ale tam są chorzy, którzy czekają na odpowiedź. Zostawiłam w wiosce kolegę, który ma dopilnować, żeby wojsko nie działało pochopnie, z tym że on nie jest lekarzem. Jego zdrowia też nie chcę ryzykować. Ci ludzie potrzebują pomocy, a nie mogę nic zrobić, dopóki się nie dowiem, z czym mam do czynienia.
Potem ruszy dalej gasić inne pożary. Jak zawsze.
– Wobec tego bierzmy się do roboty – powiedział bez cienia uśmiechu.
Do laboratorium zajrzał żandarm.
– Ktoś przyjedzie po waszą koleżankę. Będą pilnowali, żeby nie wychodziła z domu, dopóki nie minie zagrożenie.
Ben kiwnął głową.
– Rozumiem. Dziękuję.
Gdy podszedł do drzwi, by pożegnać Mandy, ta zarzuciła mu ręce na szyję i mocno przytuliła.
– Nie masz pojęcia, jaka jestem ci wdzięczna. To okropne, że nie będę mogła dzisiaj ukołysać do snu Jenny, ale przynajmniej będę bliżej, niż gdybym została tutaj.
Serce mu się ścisnęło. Oto kobieta, dla której dziecko jest całym światem, która nie musi latać na drugą półkulę w poszukiwaniu spełnienia.
W przeciwieństwie do Tracy.
– Zrobimy to jak najszybciej. A jak sytuacja wróci do normy, ucałuj ją od wujka Bena.
– Oczywiście. – Mandy palcem starła mu szminkę z policzka. – Bądźcie ostrożni. Sama ledwie co oswoiłam się z twoim podejściem do pracy i nie chcę, żeby ktoś inny tego się uczył.
Śmiejąc się, Ben ściągnął rękawiczkę, by położyć asystentce rękę na ramieniu.
– Tak łatwo się ode mnie nie uwolnisz, więc ciesz się tymi krótkimi wakacjami, bo ani się obejrzysz, a znowu znajdziesz się w kieracie.
Gdy Mandy odjechała pod wojskową eskortą, odwrócił się i zauważył, że Tracy mu się przygląda.
– O co chodzi?
Wzruszyła ramionami.
– O nic. Dziwię się, że nie znalazłeś sobie kobiety, która byłaby zachwycona, mogąc siedzieć w domu i wychowywać dzieci. Mówiłeś kiedyś, że bardzo byś chciał mieć całą gromadkę.
– W tych okolicznościach to niemożliwe.
– O! – Uniosła brwi. – A to dlaczego?
– Musisz o to pytać? – Ponuro się roześmiał.
– Właśnie to zrobiłam.
Chwycił jej dłoń, by pod lateksem rękawiczki pokazać jej zarys złotej obrączki.
– Z tego powodu. – Patrzył jej w oczy. – Zapomniałaś? Chociaż już nie posługujesz się nazwiskiem męża, w oczach prawa… dalej jesteśmy mężem i żoną.