- promocja
Trudna miłość - ebook
Trudna miłość - ebook
Bram Soames niechętnie wraca do przeszłości. Zbyt szybko musiał dorosnąć, zbyt szybko został ojcem. Zajęty wychowywaniem syna i rozwojem firmy, nie miał czasu na miłość. Dorobił się milionów, ale samotność coraz bardziej mu dokucza…
Tylor Fielding od lat żyje w strachu przed dawnym prześladowcą. Skryta i nieśmiała, unika mężczyzn, nie ma przyjaciół. Od dawna nie wierzy, że jeszcze może być szczęśliwa.
Bram i Tylor poznają się, pracując nad wspólnym projektem. Od początku przeczuwają, że połączy ich coś więcej niż interesy. Kiedy zostają parą, nagle wszystko zaczyna iść nie tak…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9487-2 |
Rozmiar pliku: | 795 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pokój był słabo oświetlony i sprawiał dość nieprzyjemne wrażenie. W powietrzu unosił się zwietrzały zapach środków dezynfekujących, a na metalowych szafkach na akta zalegała warstwa kurzu. Oszklone matowymi szybami okno wychodziło na szpitalny parking. Widać było ciemne zarysy zajeżdżających i odjeżdżających samochodów oraz zamglone sylwetki przechodzących osób.
Dziewczyna siedząca na krześle obserwowała apatycznie ten monotonny teatr cieni. Natomiast starsza kobieta za biurkiem kierowała wzrok ponad jej głową na mężczyznę, który stał oparty o framugę uchylonych na korytarz drzwi, jakby nie mógł się zdecydować, czy lepiej się cofnąć, czy też wejść do środka. Swoim wyglądem budził zaufanie, lecz sądząc z wyrazu jego twarzy, sam stracił ufność w porządek tego świata.
Pokój był klitką i nadawałby się raczej na rupieciarnię. Z korytarza dobiegały typowe odgłosy szpitalnego dnia – rozmowy pielęgniarek, turkot kółek łóżka toczonego po linoleum, wrzaski noworodków, czyjeś niestrudzone matczyne „a-a-a...”.
Dziewczyna oderwała wzrok od okna. Miała bladą twarz i bardzo szczupłe ciało. W jej głosie wyczuwało się lęk i napięcie.
– I jest pani pewna, że nikt się nie dowie... dosłownie nikt? – pytała. Miała zaledwie dziewiętnaście lat, wyglądała jednak na dużo młodszą... ale i dużo starszą niż w rzeczywistości.
– Nikt. Nikt się nie dowie – zapewniła ją kobieta.
W otwartych drzwiach na chwilę pojawiła się niosąca dziecko pielęgniarka. Dziewczyna drgnęła.
– Gdzie mam podpisać? – spytała przytłumionym głosem.
Kobieta pokazała miejsce na dole dokumentu.
– Mam nadzieję, że podjęła pani decyzję w pełni świadomie – powiedziała, gdy dziewiętnastolatka sięgnęła po długopis. – Z chwilą gdy podpis zostanie złożony, nie będzie już odwrotu. – Spojrzała na stojącego w drzwiach mężczyznę, który kiwnął głową.
– Tak, tak, zdaję sobie z tego sprawę – potwierdziła dziewczyna. Jej głos szeleścił jak jesienne liście sypiące się z drzew za oknem. Sięgnęła po pióro i drżącą ręką napisała najpierw swe imię, później nazwisko.
Starsza kobieta współczuła jej, ale nie mogła pomóc.
– Tak chyba będzie najlepiej. Zobaczy pani. Czas leczy rany. Z czasem pani zapomni.
– Zapomnę? – Dziewczyna ożywiła się, jej oczy zabłysły. – Nigdy nie zapomnę. Przenigdy. Nie zasługuję na dar zapomnienia.ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Czy już czytałeś moją ocenę oferty Japończyków?
Bram Soames oderwał wzrok od półnagich koron drzew londyńskiego skweru i odwrócił się twarzą do syna.
Obu mężczyzn łączyło daleko idące fizyczne podobieństwo. Obaj byli słusznego wzrostu, mocno zbudowani i gibcy w ruchach, co świadczyło, że nie stronią od sportu i codziennej gimnastyki. Obaj mieli też takie same grube i gęste ciemnobrązowe włosy, chłodne zielone oczy i arystokratyczne rysy twarzy. Zresztą kropelka błękitnej krwi bodaj nawet krążyła w ich żyłach, gdyż w ich rodzinie mówiło się o nielegalnym związku miłosnym pomiędzy praprababką Brama ze strony ojca i pewnym parem zasiadającym w Izbie Lordów. Była to klasyczna i raczej sentymentalna opowieść o uwiedzeniu niewinnej córki pastora przez rozpustnego, zblazowanego arystokratę. W głębi duszy Bram odnosił się z rezerwą do tej historii, ale ponieważ z natury był człowiekiem tolerancyjnym wobec słabostek bliźnich, nigdy publicznie nie kwestionował słów swojej babki, jako że to ona właśnie była strażniczką i przekazicielką rodzinnej tradycji.
Jednym z elementów tej tradycji było również i to, że najstarszy syn otrzymuje na chrzcie przechodzące z pokolenia na pokolenie imię swych przodków. Tak więc jemu, Bramowi, nadano trzy imiona – Brampton Vernon Piers.
W przypadku Jaya, jego syna, rzeczy ułożyły się zdecydowanie inaczej, z tym że ten akurat przypadek...
Nie dokończył swych rozmyślań, gdyż Jay odezwał się ponownie, nie uzyskawszy odpowiedzi na pytanie.
– Więc jak? Czytałeś'?
Postronni obserwatorzy brali ich bardziej za braci niż za ojca i syna. Bram traktował te pomyłki z wrodzoną sobie pobłażliwością, ale Jay irytował się i pieklił.
Było zresztą rzeczą zrozumiałą, że piętnaście lat różnicy mogło zamącić w głowie niejednej osobie przyzwyczajonej do typowych pokoleniowych przedziałów czasowych.
A teraz Jay czekał na jego odpowiedź, którą, Bram wiedział to z absolutną pewnością, nie będzie zachwycony.
– Przykro mi, synu, lecz nie pójdziemy na to. Jesteśmy firmą zbyt małą, by ryzykować aż taką ekspansję. Po prostu brak nam zarówno środków, jak ludzi. Ten japoński projekt, gdybyśmy podłączyli się do niego, wymagałby zatrudnienia całej masy prawników i księgowych, żeby tylko na tych dwóch specjalnościach skończyć.
– Tak, tyle że zyskalibyśmy szansę, która być może więcej się nie powtórzy – przerwał mu Jay z pierwszymi oznakami gniewu. – Teraz, przy najlepszych szacunkach, plasujemy się zaledwie w trzeciej lidze firm komputerowych. Poparcie Japończyków...
– Moja ocena różni się od twojej. Mały nie znaczy zły. Gdybyśmy nie znajdowali się w czołówce, nie zainteresowałby się nami żaden Japończyk.
– Ale musimy się rozwijać! – eksplodował Jay. – Kto stoi, ten się cofa. Przede wszystkim jest do zdobycia rynek amerykański, cenny ze względu na swoją ogromną chłonność, ale także Europa Środkowa, gdzie komputeryzacja nabiera coraz większej dynamiki. Zaopatrywaliśmy do tej pory firmy specjalistyczne, zwróćmy naszą ofertę do całych społeczeństw. Spójrz na to...
– Z naszymi produktami możemy być tylko tam, gdzie jesteśmy. Jakość jest naszą dewizą i na niej zbudowaliśmy swoją pozycję. Zadowalamy fachowców. Nie starajmy się zadowolić wszystkich, gdyż fachowcy się od nas odwrócą.
– A w czym to niby jesteśmy tacy dobrzy? – Jaya roznosiła wściekłość. – Zresztą zapytam o coś innego. Dałeś mi biuro i wygodne stanowisko dyrektorskie, ale gdzie moja realna władza, gdzie wsparcie z twojej strony? – W zielonych oczach syna pogarda walczyła o lepsze z wrogością; serce Brama zdrętwiało od smutku i goryczy.
Władza, kontrola, uznanie – wszystko to odgrywało dla Jaya niebagatelną rolę. Rozkapryszone dziecko, które przez całe lata zaspokajało swoje zachcianki tylko dlatego, że wina i ból odebrały Bramowi siłę stanowczości, zmieniło się w porywczego i wiecznie niezadowolonego z życia młodego mężczyznę.
Ale powiedzenie Jayowi, że jego pragnienie władzy ma korzenie w bolesnych przeżyciach okresu dzieciństwa, byłoby równoznaczne z drażnieniem tygrysa krwawiącym ochłapem mięsa.
Tak, Jay był dla Brama ciągłym wyzwaniem, raną, która nie chciała się zagoić, a w końcu nawet zagrożeniem. Bram wiele by dał, żeby było inaczej.
Rozłożył ręce.
– Przykro mi, Jay. Korzystaj rozważnie z tej skromnej władzy, jaką posiadasz. A co do Japończyków, to na ten skok się nie piszemy.
W pretensji Jaya kryła się sugestia, że stanowisko, jakie zajmował, Bram stworzył specjalnie z myślą o podporządkowaniu go sobie i utrzymaniu w stanie zależności. Rzeczywistość przedstawiała się jednak inaczej. Bram przez wiele lat pielęgnował w sobie nadzieję, iż jego syn wybierze zawód niezwiązany z rodzinnym biznesem. Ale Jay odziedziczył nie tylko kolor jego oczu i włosów. Już jako mały chłopiec zainteresował się komputerami i zaliczał się obecnie do najzdolniejszych i najbardziej twórczych programistów komputerowych swojego pokolenia. Opracowywanie specjalistycznych programów nie wystarczało mu już jednak. Wbił sobie do głowy, że przyszłość firmy leży w agresywnej ekspansji i masowym rynku.
– Więc po prostu tylko ci przykro i nic cię nie obchodzi, że poświęciłem temu projektowi całe dwa tygodnie wytężonej pracy i że lecę dziś wieczorem do Nowego Jorku na spotkanie z Japończykami i Amerykanami. Zechciej wczuć się w moje położenie, kiedy będę musiał im oznajmić, że nie wchodzimy do spółki.
Tak, Jay był dumnym mężczyzną, a tacy panicznie boją się stracić twarz.
– Jeśli w ogóle znam Japończyków, to założą, że wycofanie się jest tylko grą pozorów, mającą na celu wynegocjowanie lepszych warunków.
Jay zmarszczył czoło. Obojętnie, co pomyślą sobie Japończycy, najważniejsza była przyszłość firmy i ona leżała mu na sercu. Nie zamierzał rezygnować z planów. Musiał przełamać opór ojca. Musiał mu udowodnić, że to on ma rację.
Odkąd sięgał pamięcią, zawsze w ich wzajemnych stosunkach było coś, co wymykało się racjonalnej definicji. Jay wiedział tylko, że od początku pragnął ze strony ojca bezwzględnej wyłączności i traktował z agresywną wrogością każdego, kto chciałby zawładnąć choć częścią myśli i uczuć Brama. A teraz, kiedy miał dwadzieścia siedem lat, a więc, wydawałoby się, był dostatecznie dorosły, by móc zrezygnować ze swych roszczeń, wciąż pod tym jednym względem pozostawał dzieckiem. Nadal pragnął mieć ojca wyłącznie dla siebie i nadal u źródeł tego pragnienia leżał nieokreślony strach.
Zdarzało się, że pogrążał się w utopijnych marzeniach o całkowitej władzy nad ojcem, wręcz o ubezwłasnowolnieniu go, by potem troskliwie się nim zająć. Komiczna strona tej utopii tłumaczyła się faktem, że Bram miał zaledwie czterdzieści dwa lata i ani myślał wypuszczać cugli z rąk.
Tymczasem jednak następowały błyskawiczne zmiany. Przemysł komputerowy rozwijał się w rekordowym tempie, zagarniał dla swoich potrzeb najświetniejsze umysły i oferował wręcz co godzina jakąś nowinkę. Przyszłość tego przemysłu, podobnie jak przemysłu samochodowego, leżała w masowych, a nie tradycyjnych i wyspecjalizowanych rynkach.
Na domiar złego ojciec w ostatnim okresie planował zaangażowanie się w coś, co jeszcze bardziej miało zawęzić tę specjalizację. Chodziło o opracowanie programów dla indywidualnych potrzeb ludzi ułomnych, i to zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym. Szczytna idea, lecz na szczytnych ideach jeszcze nikt nie zarobił złamanego grosza. I dlatego Jay wybuchnął teraz wściekłą tyradą przeciwko temu pomysłowi. A kiedy skończył, usłyszał w odpowiedzi:
– Zdaję sobie sprawę, że w najbliższej przyszłości żadnych zysków z tego nie możemy się spodziewać. Ale czy oznacza to, że nie powinniśmy zaoferować pomocy tym, którym grozi zepchnięcie na całkiem już boczny tor? Poza tym, jeśli się nam poszczęści, zyskamy wówczas na tym polu wyłączny patent, a w dalszej kolejności godne uwagi profity.
– Tylko mi nie mów, że robisz to dla jakichś przyszłych zysków – obruszył się Jay, by zaraz sarkastycznie się uśmiechnąć. – Bzdury. Robisz to, bo jesteś litościwą duszą i wszyscy o tym wiedzą. Anthony Palliser to nie jest facet, który przyszedł zaproponować ci pieniądze. On dobrze wie, że poza tobą nikt w biznesie nie poszedłby na opracowywanie takich programów...
– Programów – wpadł mu w słowo Bram – które sprawią, że osoby posługujące się nimi będą zdolne do społecznego komunikowania się. Pomyśl, co to znaczy, Jay.
– Pomyślałem i uważam, że będzie to zwykłe trwonienie czasu i pieniędzy.
– Mojego czasu i moich pieniędzy – uściślił Bram.
Ano właśnie. Czas ojca i pieniądze ojca. Obie te dziedziny, egzystencjalna i materialna, ukształtowały też jego, Jaya, duszę. Pamiętał z okresu wczesnego dzieciństwa ów zimny kobiecy głos: „Bram, na miłość boską, opamiętaj się. Odpowiedzialność za dziecko to jedna sprawa, a fakt, że stoisz przed szansą zrobienia pieniędzy, to druga. Potrzebujesz ich i to zaraz, natychmiast”.
Nienawidził tej kobiety i ta nienawiść przetrwała w nim do dzisiaj. Helena zresztą odpłacała mu pięknym za nadobne.
– O której lecisz do Nowego Jorku? – usłyszał pytanie ojca.
– O wpół do siódmej wieczorem. Dlaczego pytasz? – dodał podejrzliwie.
– Mam się spotkać z Anthonym o wpół do piątej, więc pomyślałem sobie, że mógłbyś mi towarzyszyć.
– Po co? Przecież już klamka zapadła. Zaangażowałeś swój czas i swoje pieniądze.
– Jay... – zaczął Bram, lecz jego syn, uznawszy widocznie, że dalsza rozmowa nie ma sensu, odwrócił się i sztywnym krokiem opuścił gabinet.
Nie było najmniejszych wątpliwości, że wyszedł z gniewem i obrazą w sercu.
„Manipuluje tobą, a ty pozwalasz mu na to” – niejednokrotnie ostrzegała go w tamtych latach Helena i oczywiście miała rację. Ale jak powiedzieć małemu dziecku, które budziło się po nocach z płaczem za swoją matką i dziadkami, dziecku, którego agresja była tylko formą obrony przed paraliżującym je strachem, że jeśli dalej będzie tak się zachowywało, to wyrzeknie się go również jego własny ojciec? Jak karać takie dziecko za jego nieznośny upór i nadmierną dumę, skoro wiadomo, że są tylko maską, za którą Jay skrywał rozpaczliwe pragnienie miłości? Jak mimo jego bezwzględnego sprzeciwu i buntu, wyrażającego się czasem nawet fizyczną agresją, nie przytulić go do piersi i nie chronić własnym ciałem przed ciosami, których nie szczędzi los?
Tak, bez wątpienia najbardziej bolesne i brzemienne goryczą w tym wszystkim było to, że Jay konsekwentnie odrzucał wszystkie dowody ojcowskiej miłości. Jakby pocałunki Brama paliły mu policzki, a pieszczoty porażały prądem.
– Naprawdę nie musisz czuć się winny – zapewniała go Helena, widząc, jak głęboko przeżywa każde takie odtrącenie.
– Sęk w tym, że czuję się winny. Ostatecznie jestem jego ojcem.
– Miałeś zaledwie piętnaście lat – przypominała mu. – To jeszcze smarkaty wiek.
– Tak – godził się Bram. – Ale to właśnie Jay płaci teraz za moją niedojrzałość. Żaden piętnastoletni chłopak nie może być ojcem, jeśli to słowo ma oznaczać coś więcej niż tylko danie nasienia. W jakimś więc sensie ograbiłem Jaya z szansy urodzenia się w prawdziwej rodzinie, gdzie byłby chciany, kochany i gdzie czułby się bezpiecznie.
– Przecież zapewniłeś mu bezpieczeństwo – upierała się Helena. – Dałeś mu dom i wyrzekłeś się dla niego swojego prywatnego życia, swoich planów i swoich przyjaciół. Powinien być ci za to wdzięczny, a nie dręczyć cię przy każdej okazji.
– Mylisz się. Żadne dziecko nie musi poczuwać się do wdzięczności za miłość i rodzicielską troskę. Wiem, że Jay jest trudnym chłopcem...
– Trudnym! Chciałeś chyba powiedzieć „nie do zniesienia”. On rujnuje ci życie. I dlatego w równym stopniu dla jego dobra, co dla własnego, powinieneś mu zapewnić jakąś specjalną opiekę...
Co Bram ciągle dostrzegał w swoim już dorosłym synu, a co umykało uwagi innych, to strach dziecka, które wie, że musi zabiegać o miłość ojca, miłość kapryśną i zależną od okoliczności, jako że nie ma trwałych uczuć na tym świecie. I tego właśnie – niepewności i strachu w oczach dziecka – on, Bram, nie mógł sobie wybaczyć.
Żywił kiedyś nadzieję, że gdy Jay dorośnie, zrozumie, że ten strach, który motywował całe jego postępowanie, był niepotrzebny i niczym nieusprawiedliwiony. I że wystarczyło zwolnić ów zazdrosny uścisk, pozwolić ojcu swobodniej odetchnąć, otworzyć drzwi domu na przyjęcie przyjaciół, a życie ich obu stałoby się pełniejsze i bogatsze. Niestety, nic takiego się nie wydarzyło.
Z upływem czasu doszło jedynie do niewielkiego przesunięcia akcentów. Do tamtej zazdrości o ich wspólną prywatność dołączyła zazdrość o kobiety. Bram wiedział jedynie z plotek, przypadkowo zasłyszanych słów oraz biurowej poczty pantoflowej, że jego syn sieje spustoszenie wśród kobiet, żądając jednak wyłącznie ich ciał i ze swej strony oferując dokładnie to samo.
Raz na pewnym przyjęciu niechcący podsłuchał rozmowę eks-kochanki Jaya z jej przyjaciółką.
– Pod względem fizycznym Jay potrafi być wspaniały – zwierzała się ognista czarnulka. – Zna każdą pozycję, wie, które klawisze trzeba nacisnąć, żeby odebrać kobiecie przytomność, ale w końcu zaczynasz uświadamiać sobie, że to w zasadzie wszystko. Ma się wrażenie, jakby dokładnie realizował jakiś komputerowy program. Jest zimny, dokładny, racjonalny, kompetentny. Nie będę zazdrościć kobiecie, z którą się ożeni. Złowi pewnie jakiś świeży, dziewiczy, arystokratyczny egzemplarz, a kiedy już będzie po weselisku i rytualnym zapłodnieniu, zostawi ją w jej rodowym zameczku na prowincji, sam zaś wróci do Londynu, by na nowo podjąć swą misję.
– Aż do tego stopnia opętany jest seksem? – spytała przyjaciółka, nie kryjąc ekscytacji.
– Tu nie chodzi o seks, moja droga, tylko o jego stosunki z ojcem. Jay chciałby mieć ojca wyłącznie dla siebie i wydaje się to najważniejszym celem jego życia. Reszta mało się liczy.
– Boi się, że może nie przejąć firmy?
– Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Byłam raz umówiona z nim na obiad, lecz tego samego dnia przed południem nieopatrznie mu wspomniałam, że Bram zamierza spędzić ten weekend u mojej kuzynki, a jego starej przyjaciółki. Jay bez słowa usprawiedliwienia czy przeprosin odwołał obiad, po czym dowiedziałam się od tejże kuzynki, że zwalił się jej na głowę w kilka godzin po przyjeździe Brama, zostając niemal na całe dwa dni pod pretekstem przedyskutowania z ojcem jakichś nie cierpiących zwłoki spraw zawodowych.
– Przypuszczam, że gdyby Bram się ożenił i miał z tego małżeństwa dzieci, Jay siłą rzeczy poniósłby znaczne straty majątkowe. A poza tym Bram, choć nie ma opinii rozpłodowego ogiera, jest moim zdaniem bardzo, ale to bardzo seksownym mężczyzną...
Ognista czarnulka skinęła głową na znak potwierdzenia i coś zaczęła mówić, lecz Bram już dłużej nie chciał podsłuchiwać. Zasłyszana ocena jego osoby bardziej go rozbawiła, niż połechtała jego męską próżność.
Doprawdy, nie mógł pochwalić się wieloma podbojami, poza tym swoje sporadyczne kontakty z kobietami utrzymywał niemal w konspiracji. Ta praktyka miłosnej tajemnicy mogłaby wielu osobom wydawać się nawet pasjonującą przygodą, na niego jednak działała przygnębiająco.
Każda znajomość kończyła się mniej więcej tak samo. Kochanka zaczynała irytować się i niecierpliwić, następnie zaś zadręczać go pytaniem, dlaczego ukrywa ich stosunek przed synem. Kiedy zaś Bram, podobnie jak ona zmęczony sekretem, decydował się na ujawnienie związku, do akcji włączał się Jay, którego przemyślne zabiegi przynosiły wkrótce określone skutki – kochanka wycofywała się.
– Kocham cię, Bram – powiedziała jedna z tych skazanych przez Jaya na niebyt. – Masz wszystko, czego pragnę i co lubię u mężczyzny. Przebywanie z tobą daje mi szczęście. Jay jednak odbiera mi wszystko, co od ciebie otrzymuję.
– Dlaczego nie umieścisz go w jakiejś szkole z internatem? – zapytała go inna.
Zależało mu na niej i rozumiał ją, lecz mimo to stanowczo odrzucił ten pomysł.
Już i tak skrzywdził Jaya w dostatecznym stopniu. Dodatkowe karanie go w ogóle nie wchodziło w rachubę. Próbował za wszelką cenę wyzwolić go z jego strachu. Przede wszystkim na różne sposoby przekonywał syna, że nikt i nic nie jest w stanie odebrać mu jego ojcowskiej miłości. Miłość do kobiety i miłość do dziecka, mówił, to dwie całkiem różne rzeczy, które nie wchodzą ze sobą w sprzeczność, a przeciwnie, mogą wspaniale się uzupełniać.
Jay nie wierzył jego słowom. Nie chciał mu uwierzyć. Nie zamierzał wypuścić go z rąk.
Być może sprawy ułożyłyby się inaczej, gdyby on, Bram, uwikłał się w naprawdę głęboką i namiętną miłość. Ale już dawno, przez wzgląd na Jaya, nauczył się tłumić porywy serca i zmysłów, aż wreszcie stało się to dla niego przyzwyczajeniem.
Nie był cynikiem, ale nie mógł oprzeć się poczuciu, że kobietom, które upatrzyły go sobie, nie chodziło tylko o jego męskie walory. Dzięki prasie, i to zarówno brukowej, jak i finansowej, jego ogromny majątek nie był dla nikogo żadną tajemnicą.
Zaczął dorabiać się pieniędzy jeszcze jako student Cambridge. Koledzy namawiali go, żeby poszedł w ich ślady i znalazł sobie stałą pracę z comiesięczną pensją w jednej z licznych firm komputerowych, które wyławiały najlepszych absolwentów.
Bram ani myślał czekać, aż zostanie wyłowiony. Potrzebował pieniędzy dla siebie i Jaya. Potrzebował też jednak czasu. Wolał zachować pozycję wolnego strzelca, z mniejszymi, być może, dochodami, lecz za to z możliwością przebywania w domu.
To właśnie Helena, przyjaciółka z lat studenckich, podpowiedziała mu, żeby założył własne przedsiębiorstwo. Zawsze miała główkę do interesów!
Nie tak jak Plum lub jej ojciec.
Helena nadała swojej córce piękne imię Victoria, ale Flyte MacDonald, jej pierwszy mąż – potężny, rudowłosy i lewicujący Szkot, którego poślubiła wbrew woli rodziców – natychmiast zmienił je na Plum, i tak już pozostało.
Plum urodziła się chyba jedynie po to, żeby świat się przekonał, jak rozkosznie słodkie, uwodzicielskie i zniewalające mogą być małe dziewczynki.
Flyte był rzeźbiarzem, który z czasem dorobił się sławy i uznania. Helena rozwiodła się z nim, gdy ich córka miała trzy latka. Potem wyszła za Jamesa, któremu urodziła dwie córki. Żadna z nich nie mogła równać się z Plum.
Ukończywszy szesnaście lat, Plum obwieściła, że porzuca szkołę i przeprowadza się do ojca.
Helena, zazwyczaj uosobienie spokoju i opanowania, wpadła w prawdziwą furię. Trzęsła się jeszcze wówczas, gdy opowiadała o swoim kłopocie Bramowi.
– Oczywiście, wszystkiemu winny jest Flyte. To on ją do tego podbechtał. A dla Plum im bardziej niezwyczajnie, tym ciekawiej. Były problemy, wiesz, z chłopakami w szkole. James zainterweniował i jakoś wszystko rozeszło się po kościach. A teraz ona tak się nam odpłaca. I co ludzie powiedzą, kiedy już stanie się głośne, że Plum przeprowadziła się do ojca? Flyte przebija swobodą prowadzenia się nawet paryską bohemę z początku stulecia. Gorszą reputacją, doprawdy, już nie można się pochwalić.
– Jest jej ojcem, Heleno – przypomniał Bram. W głębi duszy podejrzewał, że nieunormowane życie Flyte'a, które Plum siłą rzeczy będzie musiała dzielić, bardzo prędko ją zmęczy.
Flyte mieszkał w niewielkim segmencie na obrzeżach Chelsea, który kupił po rozwodzie z Heleną. On, artysta, nie mógł sobie wybrać gorszego sąsiedztwa. Wokół siebie miał niemal samych przedstawicieli klasy średniej, konwencjonalnie układnych i przestrzegających wszystkich społecznie usankcjonowanych norm. Na tym morzu przyzwoitości mieszkanie Flyte'a było wysepką rozpusty, pijaństwa i pracy artystycznej.
Sąsiad przez ścianę, makler londyńskiego City, pewnego razu zapukał do niego ze skargą. Wyznał, iż boi się, że jego dzieci, wrażliwe i podatne na wpływy, mogą jeszcze złapać bakcyla tej artystycznej rozwiązłości, po czym dorzucił prośbę, by modelki Flyte'a nie myliły drzwi jego domu z drzwiami swojego pracodawcy, co, nawiasem mówiąc, zdarzało się nagminnie.
Zamiast przeprosić, Flyte podarował sąsiadowi rzeźbę, przedstawiającą parę splecionych w miłosnym uścisku nagich kochanków, których twarze charakteryzowało zastanawiające podobieństwo do twarzy sąsiada i jego szanownej małżonki.
Nie uszło ono uwagi maklera, który sam już nie wiedział, czy rąbnąć rzeźbiarza w zęby, czy też podziękować i przyjąć podarunek. Nie chcąc awantury, zdecydował się na to drugie. Wróciwszy jednak do domu, natychmiast ukrył bezwstydną rzeźbę na samym dnie stojącego w piwnicy kufra.
Jak przewidział Bram, Plum długo nie wytrzymała z ojcem, który zachował się bardzo rozsądnie i nie pozwolił jej na opuszczenie szkoły.
Plum wprawdzie wróciła do matki i Jamesa, ale kłopoty z nią bynajmniej się nie skończyły.
– Wiem, że wiele się zmieniło od czasów naszej młodości – powiedziała Helena podczas jednego z ostatnich spotkań – ale James twierdzi, że jeśli nie zacznie zachowywać się przyzwoicie, to będzie musiała się wyprowadzić. Obawia się, że styl życia Plum może mieć zgubny wpływ na nasze dwie pozostałe córki. Widząc, że przebaczamy jej za każdym razem, mogą zacząć ją naśladować. Ale co my możemy jeszcze zrobić, Bram? Nie umiem znaleźć z nią wspólnego języka. Była zawsze takim trudnym dzieckiem, dzieckiem bardziej Flyte'a niż moim. Niekiedy czuję, że między mną a Plum istnieją tylko same różnice. Jest taka wybuchowa... taka nieopanowana...
I tak silnie promieniująca niezwykłym erotycznym magnetyzmem, dodał w myślach Bram.
Bo Plum emanowała wręcz erotyzmem, a taka dziewczyna już z definicji nie może zachowywać się jak mniszka.
Właściwie Bram w głębi duszy współczuł jej, i to pomimo faktu, że...
Dźwięk telefonu w sekretariacie obok przerwał tok jego myśli. Spojrzał na zegarek. Jeżeli chciał zdążyć na spotkanie z Anthonym, musiał czym prędzej opuścić biuro.
Znał Anthony'ego, który obecnie nosił przed imieniem i nazwiskiem godne szacunku „sir”, jeszcze z czasów studenckich. Podtrzymywali dawną przyjaźń, pomimo że ich drogi po skończeniu studiów rozeszły się w różne strony. Bram obrał karierę biznesmena, Anthony zaś poświęcił się działalności charytatywnej. Szefował obecnie jednej z największych instytucji dobroczynnych.
– Mam dla ciebie pewną propozycję, którą możesz potraktować również jako wyzwanie – powiedział Anthony podczas ich spotkania przed kilku miesiącami, a kiedy przedstawił, o co chodzi, Bram roześmiał się i wyraził zgodę.
– Masz rację, to jest wyzwanie.
Teraz Bram śpieszył korytarzem, odpowiadając na powitania pracowników. Nagle o czymś sobie przypomniał. Wrócił się kilka metrów i otworzył drzwi po prawej.
– Jay? – rzekł, wchodząc do środka.
– Tak.
Udał, że nie dosłyszał wrogości w głosie syna.
– Chyba nie zapomniałeś o osiemnastych urodzinach Plum? Musisz pomyśleć o prezencie dla niej.
Mina Jaya starczała za całą odpowiedź. Czego jak czego, ale cieplejszych uczuć do Plum nie można było się w nim doszukać.
– A niby to o jakim prezencie?! – wybuchnął. – W grę mógłby wchodzić jedynie pas cnoty albo egzemplarz „Kamasutry”. Co do tego jednak szacownego dzieła, to, sądząc z plotek, Plum zna wszystkie opisane w nim pozycje i jeszcze kilka innych, które sama wymyśliła. Pas cnoty natomiast kojarzyłby się z zamykaniem drzwi do stajni po tym, jak koń dawno już poniósł. A swoją drogą, dobrze jest wiedzieć, że nawet tej niezawodnej Helenie nie udało się jako matce ustrzec zasadniczych błędów.
Bram przez chwilę patrzył w milczeniu na syna. Jay nie cierpiał zarówno Plum, jak i Heleny. Pozostawała tylko kwestia, której bardziej.
– Plum jest jeszcze dzieckiem, Jay – powiedział, starając się wynaleźć coś na obronę swojej chrześniaczki. – Ona...
– Ona jest kurewką, która niebawem uzyska pełnoletność – dokończył brutalnie Jay.
Pięć minut później Bram opuszczał budynek firmy. Na pytanie recepcjonistki, czy ma wezwać szofera, odparł przeczącym ruchem głowy. Było dość ciepłe słoneczne popołudnie, a on bynajmniej nie czuł się zgrzybiałym starcem. Półgodzinny spacer ulicami miasta dobrze mu zrobi.
Przemierzając skwer, kilka razy głęboko odetchnął. Wyczuł zapach spalin. Zatęsknił za polami i podmokłymi łąkami Cambridge.
Decyzja o przeniesieniu firmy do Londynu podjęta została pod naciskiem wielu okoliczności. Przede wszystkim centralna lokalizacja ułatwiała kontakty z klientami na całym świecie. Nie mniej istotny był wymóg zapewnienia Jayowi bardziej inspirującego środowiska, jak również porządnej szkoły. Lecz mimo wszystkich zalet wielkiej metropolii Bram w głębi duszy przechowywał tęsknotę za tamtym wiejskim krajobrazem, cichym, bardzo swojskim i melancholijnym.
Chcąc nie chcąc, musiał jednak wrócić do teraźniejszości, czyli do sprawy Anthony'ego. Wciąż nie był do końca pewien, czy uda mu się spełnić jego oczekiwania. A przecież chciał tego, naprawdę bardzo chciał. Pamiętał ten film zrobiony na taśmie wideo, który wyświetlił mu Anthony. Historia młodego mężczyzny, niemowy, który dzięki specjalnie skonstruowanemu komputerowi uzyskał zdolność dźwiękowego porozumiewania się z otoczeniem. Czy kosztowna produkcja takich komputerów przyniesie firmie godny uwagi zysk? Bardzo wątpliwe. Nie ulegało natomiast wątpliwości, że inicjatywa tego typu dostarczy jemu, Bramowi, ogromnej satysfakcji. Ofiarować niemym zdolność mówienia – był to dar graniczący z cudem.
Wrócił myślami do jednego ze zdarzeń, które zachowało się w jego pamięci, i które przywoływał teraz, ilekroć zdarzało mu się rozważać pomysł Anthony'ego. Pewnego razu, mieszkając jeszcze w Cambridge, zaszedł do kościoła. Akurat odbywała się próba parafialnego chóru. Modlitewna antyfona ulatywała na skrzydłach organowej muzyki ku gotyckiemu sklepieniu. Bram wzruszył się do łez. Nie umiał śpiewać, nie znał słów, lecz całą duszą łączył się ze śpiewającymi w ich radosnym hymnie. Gdyby wówczas zdobył się na śpiew, byłby jak ten niemy, który nagle odzyskał zdolność mówienia i słowami wyraża swą radość.
Uśmiechnął się kącikami warg. Gdyby Jay znał jego myśli, uśmierciłby go chyba swoją zimną ironią.
Wszedł przez artystycznie zdobione drzwi do ogromnej secesyjnej kamienicy. Tu właśnie mieścił się sztab Anthony'ego i tutaj zawiesiła na nim wzrok młoda recepcjonistka.
Spodobał się jej. Oceniła jego męską urodę bardzo wysoko. Miała zaufanie do mężczyzn około czterdziestki. Przynajmniej wiedzą, jak się zachować w łóżku, pomyślała. Mają doświadczenie, a równocześnie potrafią być czuli i delikatni. Ten był mocno zbudowany, lecz ogólnie sprawiał wrażenie szczupłego i zwinnego. Nie tak jak jej chłopak, który uprawiał kulturystykę i nadmuchał sobie mięśnie sztuczną siłą.
– Nazywam się Brampton Soames – przedstawił się dziewczynie.
Masz ci los! A więc ów seksowny facet był na dokładkę Bramptonem Soamesem, owym sławnym multimilionerem, o którym rozpisywały się gazety. Zarumieniła się po czubki włosów.
– Sir Anthony musiał wyjść w pewnej bardzo ważnej sprawie – powiedziała z trochę niepewnym uśmiechem.
– Dziękuję, Jane. Ja zajmę się panem Soamesem... – usłyszała za plecami kobiecy głos.
Zawiedziona, Jane patrzyła z żalem, jak sekretarka sir Anthony'ego zabiera sprzed jej biurka mężczyznę, z którym rozmowa, gdyby w ogóle miał ochotę na rozmowę, mogłaby być czymś ciekawym i ekscytującym, i to w każdym sensie.
Tymczasem Bram i sekretarka wsiedli do windy.
– Dowiedziałem się właśnie, że sir Anthony'ego nie ma w biurze – powiedział Bram.
– Tak. Wynikła konieczność niespodziewanego spotkania z naszym sponsorem. Sir Anthony gorąco pana przeprasza.
– Prosiłem przez telefon o pewne materiały...
– Wiem o tym. Sir Anthony skontaktował się już w tej sprawie z kierowniczką naszego archiwum. Jest to osoba o niemal dwudziestoletnim stażu pracy, najbardziej kompetentna, żeby udzielić panu wszystkich niezbędnych informacji. Więc jeśli dysponuje pan czasem...
– Tak, z przyjemnością z nią porozmawiam.
– W takim razie zaprowadzę pana do niej. Nazywa się Taylor Fielding.
– Taylor... Czyżby Amerykanka?
– Nie sądzę. W każdym razie jej akcent tego nie zdradza. Może ma jakieś rodzinne powiązania ze Stanami. Przyznam, że mało o niej wiem, mimo że pracuję tu już od ośmiu lat.
Bram zrezygnował z dalszych pytań. Z natury ciekaw był innych ludzi, fascynowali go, lecz zawsze zatrzymywał się przed zamkniętymi drzwiami i nie próbował ich wyważać. Brzydził się nachalnością i cenił sobie takt. Poza tym wyczuł pewną powściągliwość w głosie sekretarki i to go zastanowiło. Zazwyczaj kobiety, które pracują razem, są bardziej otwarte i szczere w kontaktach ze sobą niż mężczyźni. Tym dziwniejsze więc było, że mimo ośmiu lat prawdopodobnie dość bliskiej współpracy jedna kobieta tak niewiele wiedziała o drugiej.
Chyba że dzielił je mur wzajemnej niechęci, lecz w tym wypadku nic nie wskazywało na taki przypadek.
W sumie Taylor Fielding wydała się Bramowi tajemniczą i dziwaczną istotą. Podobnie jak jej amerykańskie imię.
Pewnie jakaś zastrachana szara mysz, pomyślał.
Winda zatrzymała się na czwartym piętrze. Wyszli na wyłożoną marmurami klatkę schodową. Sekretarka zapukała do drugich drzwi po lewej.
I wówczas to Taylor Fielding po raz pierwszy ujrzała Bramptona Soamesa.