Trumniarz - ebook
Trumniarz - ebook
Kolejna powieść ze śledczym Rinem Carlsenem
Wioska Reine na Lofotach.
2013
Pewna dziewczynka twierdzi, że przez dobę była trzymana w zamkniętej trumnie. Mało kto w rodzinnej miejscowości jej wierzy, a dochodzenie utyka w martwym punkcie.
2015
Na brzegu fiordu znaleziono kasetę wideo z nagraniem dziewczynki zamkniętej w trumnie, Rino Carlsen zaś odgrzebuje dawną sprawę porwania, by dojść, co się właściwie wydarzyło. Tymczasem okazuje się, że nagranie być może wcale nie pochodzi sprzed dwóch lat…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8031-729-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odpływając w nieświadomość, wzdrygnęła się tak, że kolana uderzyły o wieko. Nie zasypiać. Za nic w świecie nie zasnąć. To by oznaczało utratę resztek kontroli. Wprawdzie ani jedna deseczka nie dała się ruszyć, ale godziny spędzone w trumnie nauczyły ją, że może nieco ulżyć cierpieniu. Po pierwsze powietrze. Początkowo wydawało się gęste i duszące, lecz kiedy zdołała się uspokoić, wmówić sobie, że pasek światła oznacza również dopływ świeżego powietrza, zaczęła oddychać normalnie. Regularnie przesuwała ciężar ciała, przekręcając się odrobinę na bok i wkrótce lekkie mrowienie przywróciło życie zdrętwiałym pośladkom. Odmówiła sobie tylko jednego – nie otworzyła oczu. Wiedziała, że rząd deszczułek ciągnie się tuż nad nosem i że odrobina światła wnika do środka koło lewego ramienia, wystającego z dziury w ściance trumny. Choć owinięte jakąś szmatą, było lodowate. Dziurę po prawej zatykał gałganek. Gdyby i ten otwór został wykorzystany, leżałaby tu jak ukrzyżowana.
Co jakiś czas ogarniała ją mroczną falą pewność, że umrze tutaj i nikt nigdy nie odkryje, co się z nią stało. Instynktownie napinała mięśnie, czując, że jeśli wieko natychmiast się nie uchyli, ona zaraz się udusi. Z całej siły starała się nie otwierać oczu, nie dyszeć i nie poruszać rękami i nogami. Powoli się opanowywała. Ostrożnie oddychała ustami, przez co wydawało jej się, że ma dość powietrza, a zarazem prawie nie czuła bagnistego zapachu wilgotnej ziemi pomieszanego z ostrą wonią własnego strachu. Pozwoliła wyobraźni zabrać się daleko stąd. Bo nikt nie potrafił ulatywać myślami tak jak ona. Przenosić się do miejsc, w których nigdy nie była. W sekundę wróciła do swojej sypialni, gdzie zwykła siedzieć przy szeroko otwartym oknie, czując, jak podmuch morskiej bryzy wypełnia jej płuca. Potem obrała za cel zatokę po drugiej stronie fiordu i szybowała miękkimi zakosami, wiedząc, że będzie to długi lot, dłuższy niż kiedykolwiek. Była to jednak podróż konieczna do przetrwania. Żeby tylko nie zasnąć!Rozdział 2
Najpierw Rino poczuł, że zimno mu w nos. Potem napłynął zapach – starego, sfatygowanego domu. Obrócił się w pościeli i wymacał komórkę. 7.37. Nareszcie przespał całą noc. Poświecił wokół telefonem – skosy wytapetowanych ścian i pożółkły wybrzuszony sufit, w który prędzej czy później wyrżnie głową. Naciągnął mocniej kołdrę.
– I co? Znowu to zrobiłeś – wyszeptał do siebie.
Na szczęście nie czekały go żadne listy prac do wykonania jak wówczas, gdy parę lat temu wprowadził się do ciotki. Niemniej dom bardzo potrzebował remontu, toteż w następnym tygodniu wejdą tu stolarze i elektrycy.
Sielankowe Lofoty kilka lat temu pokazały swoją zgoła niesielankową stronę, gdy podczas sztormu stulecia tylko sekundy dzieliły go od utonięcia. Nie należał jednak do bojaźliwych, toteż kiedy pojawiło się ogłoszenie o naborze na nowo utworzone stanowisko lensmanna na Reine, postanowił się o nie starać. Gdy otrzymał ofertę, powiadomił o tym kolegów w komendzie w Bodø. Wciąż miał czas na zmianę decyzji i, prawdę mówiąc, wysłał im tego mejla w nadziei, że Guro poprosi go, by został. Najwyraźniej jednak nie zależało jej na tym. Przyjął więc propozycję, również na znak protestu. Podczas pożegnalnego lunchu uściskała go i powiedziała, że przykro jej z powodu jego odejścia. Wprawdzie ciągle istniała możliwość cofnięcia decyzji, ale spojrzenie towarzyszące tym słowom nie przypominało takiego, którym się żegna ukochanego wyruszającego na wieloletnią wyprawę na biegun.
Joakim, siedemnastoletni syn Rina, przyjął nowinę wzruszeniem ramion i niedwuznacznie dał do zrozumienia, że jeżeli będzie zmuszony do weekendowych odwiedzin, to podróż promem nie wchodzi w grę. Co było do przewidzenia – on też miał swoje doświadczenia, z którymi musiał żyć.
Rino wstał i wytarł zaparowaną szybę w oknie pokoju na poddaszu. Zniknęła magia poprzedniego wieczoru, kiedy to zmierzch zamienił góry w skamieniałe trolle na tle pulsującego zielenią nieba. Zorza polarna falowała między szczytami miękko jak jedwabny szal w powiewach lekkiej bryzy. Dużo by dał za to, by dzielić ten widok z Guro.
Ostrożnie zszedł po stromych schodach, których stopnie odpowiadały szerokością dziecięcym stopom. W starym piecu zachował się jeszcze żar. Podłożył drewna, papieru gazetowego i rozpalił ogień. Biuro wciąż nie było gotowe, tak więc na razie wysłużony dom pełnił funkcję zarówno mieszkania, jak i miejsca pracy, przy czym przybudówka o powierzchni sześciu i pół metra kwadratowego musiała wystarczyć jako posterunek policji i biuro lensmanna Zachodnich Lofotów. Poranną kawę pił, obserwując, jak fale rytmicznie obmywają nagie, wygładzone skały. Była 8.15. Zero stresu. Kiedy ostatnio tak się czuł?
Pół godziny później zasiadł w prowizorycznym biurze. Z komisariatu w Leknes przekazano mu dwie sprawy: włamanie i sąsiedzką kłótnię, w której padły pogróżki. Oto nowe życie u wylotu fiordu. Thomas, najbliższy mu kolega z Bodø, dzwonił już kilkakrotnie, ale Guro milczała. Wcześniej przydzielono im sprawę, która ich do siebie zbliżyła, równocześnie jednak wywróciła życie Guro do góry nogami. Dziewczyna się wycofała i Rino nadal wyczuwał ten dystans.
Jedna płyta kaloryfera nie była w stanie ogrzać małego pomieszczenia, więc wrócił do salonu z piecem. Może te przenosiny były pochopne, ale chciał przeciąć napiętą atmosferę, jaka między nimi powstała. Guro. Przeanalizował smak tego imienia i stwierdził, że na zawsze pozostanie Guro, choć metryka mówiła co innego. Uświadomił sobie, że o tej porze koledzy mają przerwę na kawę. Guro zwykle nie mówiła wiele, ale to nie miało znaczenia. Byli razem. W tej chwili dzieliło ich pięćdziesiąt pięć mil morskich. Z jej powodu.
Wyjrzał przez okno. Trzy lata wcześniej Reine przywitało go jednym z najgorszych sztormów, jakie zapisały się w ludzkiej pamięci. Teraz góry przykrywały się zimną pierzyną. Za kilka tygodni pierwszy szron pomaluje krajobraz bielą.
Rozległo się stukanie, twarde, szybkie łomotanie pięścią w drzwi. Na schodkach stali mężczyzna i kobieta, oboje po trzydziestce. Gorączkowa gestykulacja nie pasowała do strojów turystycznych zakupionych, jak Rino się domyślał, w specjalistycznym sklepie. Jeszcze zanim kobieta się upewniła, że trafili na policję, pojął, że to początek kolejnej brutalnej lofockiej awantury.Rozdział 3
Wystarczyło niespełna dziesięć sekund, by zrozumiał, że to znowu jeden z tych dni. Matka nie odezwała się ani słowem, nawet nie westchnęła, a mimo to poczuł, że natknął się na ścianę. Takie okresy zdarzały się coraz częściej i wydawało się, że zrezygnowała z prób naprawy. Przeciwnie, pogrążała się głębiej w tym, co ją zmieniało, czyniło z niej osobę, której nie można zadowolić. Dlatego rzucił tornister i odwrócił się bez słowa. Po prostu cicho wyszedł.
Szedł szybko i zaciskał pięści. Od czasu do czasu wyprowadzał w powietrze bokserskie ciosy. Dopiero kiedy pociąg drogowy przemknął obok tak blisko, że omal go nie wciągnęło na jezdnię, skręcił nad morze. Rano padało, ale przybrzeżne gładkie skały dawno już wyschły. Nie czuł wiatru, dopóki nie usiadł na kamieniu, wtedy pod ubranie wdarł się lodowaty podmuch.
Nienawidził matki, życzył jej śmierci i od razu tego żałował. Oczywiście, że nie chciał jej stracić. Ale chciałby, żeby była inna, żeby była normalną matką i żeby miał wybór, i nie musiał czekać, aż jej melancholia osłabnie.
Podkurczył nogi i zapatrzył się w plątaninę wodorostów, które unosiły się na łagodnych falach przyboju. Po chwili zauważył jakiś przedmiot w miejscu, gdzie nachylały się ku sobie dwa głazy. Dawniej bywało gorzej, powiedział kiedyś ojciec. Zanim sobie poszedł. Wtedy wrzucano do morza wszystko – od rowerów po kuchenki. Dopiero kiedy rozwinęła się turystyka, uprzątnięto cały teren wokół portu.
Błysnął metal, więc wstał i łapiąc równowagę, przeszedł po grzbiecie skały. Kiedy był młodszy, udawał, że nadbrzeżne głazy to wieloryby, wielkie bestie, które z brutalną siłą zwalczał oszczepem. To było jeszcze, zanim matka się zmieniła. Ze zdumieniem stwierdził, że błysk pochodzi ze starej kamery wideo, podobnej do tej, która nieużywana zalegała w domu. Podniósł ją. Też japońskiej marki. Ważyła chyba tonę, musiała być przedpotopowa. Może rzucono ją z góry, z szosy, bo całą obudowę miała popękaną. Powyjmował luźne fragmenty bocznej pokrywy. W kamerze została kaseta, a wyciągnięta z niej taśma była wyraźnie zgnieciona. Wcisnął kasetę w dół i wyjął, ale taśma wkręciła się w mechanizm. Wyjął więc scyzoryk, który zwykle miał przy sobie, i ją przeciął. Chwycił koniec taśmy i trochę się z nim poszarpał, aż wyciągnął go ze środka. Wsadził palec w zębate kółko kasety, zakołysał nią i już miał ją cisnąć w morze, ale nagle się rozmyślił i postanowił zabrać do domu. Dla zabicia czasu spróbuje ją skleić.
Bezszelestnie poszedł do swojego pokoju. Nie chciał, żeby matka go usłyszała. Wziął taśmę klejącą i połączył końcówki najlepiej, jak zdołał. Nie używał już starego odtwarzacza wideo, nic się więc nie stanie, jeżeli taśma się wkręci. Włączył telewizor i spiął go z magnetowidem. Potem nacisnął klawisz przewijania, ale żałosny pisk zmusił go do wyjęcia kasety i przewinięcia taśmy ręcznie. Rozpoczął odtwarzanie z takim samym uczuciem, jak wtedy gdy się skradał, by kogoś podglądać. Najpierw ekran się zaczernił, potem pojawiły się chaotyczne obrazy, które jednak dały się rozpoznać – ziemny wał, zarośla, fragment morza. Nagranie było ciemne i ziarniste, a po kilku klatkach sieczki nastąpiło zbliżenie. Powoli nabierało kształtu czegoś w rodzaju skrzyni. Sam właściwie nie wiedział, co widzi, jednak instynkt podpowiadał mu, że coś jest nie tak. Już chciał zatrzymać taśmę, wyrwać z magnetowidu i porzucić w miejscu, w którym ją znalazł, ale tego nie zrobił. Dostrzegł, że na filmie coś się rusza. Początkowo myślał, że to robaki podobne do tłustych dżdżownic, dopiero potem pojął, że to dłoń wystająca z dziury w drewnie. Raptem w pokoju zrobiło się przeraźliwie zimno. Kolejny obraz dał jeszcze większe zbliżenie – ujrzał palce chwytające powietrze i kurczące się ramię. To nie była zwykła skrzynia. To była trumna.Rozdział 4
Rok 1950
Miejscowi nazywali ją wyspą, ale raczej należało ją zaliczać do mikroskopijnych wysepek. Wyłaniała się leniwie z wody zaledwie kilkadziesiąt metrów od lądu. Podczas przypływu najwyższy jej punkt wystawał nad powierzchnię morza na wysokość mniej niż dwóch metrów, co oznaczało, że przy sztormowej pogodzie wysepkę otaczała kipiel. Mimo to pobudowano tam sezonowe rybackie chatki – w liczbie czterech – które na przełomie wieków dawały tymczasowe schronienie. Przed wojną przestano ich używać i wiele lat stały puste, póki nie pojawił się cichy ludobójca. Wstydliwa gruźlica długo była w kraju najbardziej rozpowszechnioną chorobą, kiedy zaś strach przed zarażeniem osiągnął apogeum, z konieczności pojawiło się bezlitosne wykluczenie. Ludzie starannie omijali tych, którzy wedle pogłosek mogli prątkować, a kto publicznie kaszlnął, od razu narażał się na podejrzliwe spojrzenia.
Zimą 1950 roku do chatek zesłano pierwsze rodziny. Aby zapewnić jak największą izolację zarażonych, wysepkę połączono z lądem tylko zbudowaną w czynie społecznym prostą kładką. Z czasem sezonowe chatki wyremontowano, jednak wciąż panowały tam trudne warunki. A gdy sylwetki chorych zaczęły się zmieniać, deformować, wysepka wnet zyskała własną nazwę – Wyspy Głupków.
Dwudziestego ósmego września tego samego roku do ostatniej wolnej chatki rybackiej wprowadzili się Johan i Eva Flæsenowie. Mieli troje dzieci: sześcioletnią Annę i dwunastoletnią Karin oraz ośmioletniego Haralda – nosiciela prątków.Rozdział 5
Poszli najłatwiejszą trasą – najpierw wzdłuż starej rury niegdyś doprowadzającej wodę, potem przez bardziej otwarte partie gór, które rzeczywiście wysysały siły. Rino pospiesznie zebrał czterech ochotników z Czerwonego Krzyża i jednego przewodnika od miejscowego organizatora wycieczek. Na dodatek dwójka turystów, którzy okazali się austriackimi alpinistami, miała im wskazywać drogę do tego, co określiła wcześniej jako przedziwne znalezisko. Poprzedniego dnia weszli na szczyt od drugiej strony, trasą, którą od wielu lat już się nie wspinano. Niecałe sto metrów od wierzchołka zauważyli w głębi rozpadliny zabarwiony na czerwono lód.
Dwóch ratowników zostawało z tyłu i grupa musiała często robić przerwy. Z równym powodzeniem marsz mógł opóźniać Rino, bo tylko ambicja sprawiała, że nadążał za resztą. Nigdy nie zaliczał się do zdobywców szczytów, o czym boleśnie przypominał mu kwas mlekowy tworzący się w mięśniach na ostatnich ośmiuset metrach podejścia.
Austriacki alpinista, który przedstawił się jako Andreas Heine, przyznał, że chodzi o kogoś, kto od dawna jest martwy, ale zwlekał z odpowiedzią na pytanie Rina, czy mowa o kobiecie, czy o mężczyźnie. Zwłoki znaleźli kilka metrów pod szczytem, tam gdzie licząca nieco ponad tysiąc metrów górska ściana jest najbardziej stroma. Rino zasugerował łamaną niemczyzną upadek, ale jego teoria nie zyskała akceptacji.
– Zamordowany – odezwała się kobieta i póty wbijała w niego wzrok, aż skinieniem głowy przyznał jej rację.
Austriaczka przez większość czasu nie podnosiła oczu, choć im wyżej, tym widok stawał się coraz bardziej spektakularny. Wiatr ustał w połowie drogi. Ich ścieżka łączyła się tam ze szlakiem wspinaczkowym prowadzącym od drugiej strony. Najpierw trzeba było zejść jakieś pięćdziesiąt do stu metrów, a potem już tylko piąć się w górę. W najbardziej stromych partiach podejścia zamontowano klamry z ubezpieczającymi linami.
Wkrótce strzałka zapowiedziała, że zostały im do pokonania ostatnie metry, a gdy wreszcie stanęli na szczycie, nogi Rina przypominały chybotliwe szczudła. Z kocią elastycznością, nie zdradzając oznak zmęczenia, Andreas Heine minął Rina i prowizoryczny kopczyk kamieni zaznaczający wierzchołek, po czym wskazał palcem w dół prawie pionowej ściany.
– Musi pan to zobaczyć. – Alpinistka wyjęła z plecaka uprząż i zaczęła rozplątywać liny.
Jeżeli zwłoki leżały w górach od dawna, jak sugerowali Austriacy, raczej nie znajdzie tam nic interesującego. Jednak do jego obowiązków należało obejrzenie szczątków, a więc może i miejsca zbrodni.
Nogi drżały mu, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej, gdy tylko umocował uprząż, a austriacki alpinista zaczął mu wyjaśniać, w jaki sposób ma zjeżdżać. Kiedy z wahaniem stanął plecami do urwiska, lina wydała mu się cienka jak nić dentystyczna i oczami duszy zobaczył Sylwestra Stalone’a w starym kinowym klasyku, wspinającego się po stromiznach ze zdumiewającym spokojem, jakby to była igraszka. A oprócz tego – kobietę, której bohater nie zdołał uratować i która odpadła od ściany, gdy nie wytrzymał jeden z karabinków.
Andreas Heine zręcznie opuścił się w dół. Rino spróbował pójść jego śladem, lecz zamiast złapać równowagę, wczepił się w skałę. Kiedy z pomocą udało mu się wyrównać linę, zjechał powoli ze wzrokiem utkwionym w ścianę.
– Jeszcze dwa metry.
Austriak znajdował się pod nim nieco z boku i po chwili Rino poczuł, że ręka alpinisty kieruje mu nogę na lepszy stopień. Dopiero gdy w polu widzenia pojawiła się biel, odważył się oderwać oczy od skał i zauważył niewielką ukośną rozpadlinę. Skalny okap zapewniał w dole stały cień, wystarczający, by pas lodu nie poddał się corocznemu topnieniu. Jeden z ochotników mówił, że zwykle przy chłodnym lecie płaty śniegu i lodu utrzymywały się tu aż do następnej zimy.
Mimo że przygotowany, Rino wzdrygnął się na widok cienia po prawej. Mężczyzna. Był tego pewny – może przez włosy, które wiły się w lodzie jak małe węże, może z powodu ubrania – choć rozumiał, dlaczego Austriak nie potrafił określić płci. Spod lodu wystawały głowa i część ramienia. Z pewnością ucztowały na nich drapieżne ptaki i robactwo, bo teraz bieliły się same kości. Rino spojrzał w górę. Stromo, ale nie było to urwisko. Niemniej doszedł do wniosku, że upadek nie mógł się zakończyć w tym miejscu. Nawet gdyby ktoś wczepił się tutaj, żeby wyhamować, stoczyłby się dalej. Jednak wszelkie wątpliwości rozwiewała barwa lodu. Rozcięcia skóry i złamania mogły spowodować duże krwawienie. Ale to było coś innego. Denat musiał zostać zatopiony w kałuży krwi.
Myśl nie była specjalnie rozsądna, ale miał wrażenie, że już kiedy prowadził śledztwo na Reine, wtopiony w lód trup od dawna beznamiętnie wpatrywał się w horyzont.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.