Trupi bieg - ebook
Trupi bieg - ebook
Bohaterowie psychothrillera węgierskiego prozaika Benedeka Tottha to grupa nastolatków trenujących wyczynowo pływanie. Łączą ich szkoła i sport, dzieli status materialny. Ich życie jest puste, pozbawione treści i radości. Pełna seksu i przemocy opowieść, mimo zabawnych dialogów, nie rozśmiesza. Wszystko jest tu kompulsywnym działaniem, którego celem staje się zapomnienie albo irracjonalna rywalizacja. Chłopcy są przyrównywani do rekinów, które nie mogą przestać płynąć, bo wtedy duszą się i martwe idą na dno. Jednak w przypadku bohaterów Tottha ten niepowstrzymany życiowy pęd – za narkotycznym odurzeniem, pornograficznymi doznaniami i coraz okrutniejszymi żartami wobec słabszych – zamienia się w „trupi bieg”, a oni sami albo przegrywają i rzeczywiście idą na dno, albo stają się żywymi zombi.
Spis treści
Dzik
Sześcian ciszy
Rekiny
Pearson Lloyd
To ty, Balázska?
CSI
4 x 200
4 x 100
Siostra Zoliki
Wiadukt
Defekator
Dać nurka
W stu procentach kolumbijskie
Niki
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67249-45-4 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Suniemy nowym objazdem, Kacsa nagle odwraca głowę i pyta, gdzie my, kurwa, jesteśmy, ale wszyscy stulają ryje, bo albo nie mają zielonego pojęcia, albo nie chcą palnąć głupoty, albo próbują wyprowadzić wszystkich w pole, żebyśmy jeszcze bardziej zabłądzili. Ja też nie znam tych okolic, w dodatku w strasznej chlapie niczego nie widać, a przecież sam bym się cieszył, gdybym wiedział, gdzie jesteśmy, bo inaczej do usranej śmierci nie dowleczemy się do domu.
– To tam to nie rzeźnia? – pokazuję przypominający dzika wielki fabryczny budynek, a Kacsa tylko duka: Niby gdzie, kurwa jego mać?, ale na próżno się odwraca, po chwili jesteśmy za wielkim dźwiękochłonnym murem i wszystko się rozciąga, jak w Gwiezdnych wojnach, kiedy przyspieszają do prędkości światła. Kacsa ma w sobie coś z Harrisona Forda, zwłaszcza gdy w półmroku widzę go od tyłu. Zawsze on prowadzi, choć nie ma prawa jazdy, pożyczył od Misiego. Misi to jego cioteczny brat i na fotografii są całkiem podobni. Nie kumam, skąd gówniarz skombinował papiery, w lecie dopiero skończy szesnaście lat, ale jeszcze nigdy nie zaliczyli wpadki. Nie sądzę, żeby Kacsa miał w przyszłości swoje prawko. Trzy razy z rzędu oblał z przepisów, choć ojciec dał egzaminatorowi w łapę.
Jedziemy samochodem Kacsy. Stary lis, nie chciał się przyznać, że wziął od ojca, a przecież wiem, że mu zajebał. Ojciec Kacsy jest w porzo, ale nie ma lipy, żeby ot tak po prostu dał syneczkowi trzystukonną brykę za sto milionów. Kacsa jedną rękę trzyma na kierownicy, drugą grzebie w torbie z McDonalda, ze znudzoną miną wyciąga Big Maca i wpycha całego do gęby. Zwiędłe liście sałaty spadają mu na spodnie. Zolika pochyla się, chyba chce o coś zapytać, próbuje wysunąć głowę pomiędzy dwoma przednimi fotelami, z impetem uderza o zagłówek. Zawsze jest taki nakręcony, cokolwiek by palił czy łykał. Nie wiem, jak działa na niego alkohol, bo nigdy nie pije. Ostrożnie się pochylam, żeby spojrzeć ponad ramionami Kacsy i zerknąć na prędkościomierz, ale wibrujący niebieskim blaskiem rząd cyferek znika z tablicy i widzę tylko, że zaczyna się od trójki albo ósemki. W kabinie kłębi się gęsty, lepki dym, jakbyśmy siedzieli w gigantycznej wacie cukrowej. Kacsa patrzy na swoje uda, próbuje zrzucić na podłogę kawałki sałaty, i tak długo przy nich grzebie, aż resztki sosu rozmazują się na spodniach.
– Wypierdolę, kurwa mać, w powietrze tego jebanego Burger Kinga! – wybucha z wściekłością.
– Byliśmy w McDonaldzie – zauważa cicho Zolika, uderzając się w czoło.
– Zasrana różnica – odwarkuje Kacsa.
– Nie nakręcaj się! – uśmiecha się Bója z kamienną twarzą. – Ze sztucznej skóry zmyje się bez problemu.
Bója gra w piłkę wodną i dlatego tak go nazywają, bo nie można go wepchnąć pod wodę. Sto pięć kilogramów samych mięśni. Chłopaki z klasy matematycznej tak nazwali jednostkę miary. Bója pierwszy miał owłosienie wokół ptaka.
– Z jakiej, kurwa, sztucznej skóry? – odgryza się urażony Kacsa.
– Ze sztucznej skóry, takiej jak w pociągu – odpowiada Bója.
– Pierdu, pierdu – Kacsa nie odpuszcza, ale z trudem udaje mu się powstrzymać śmiech.
Bója zadowolony z siebie rozsiada się na fotelu pasażera, jak gdyby wylegiwał się na leżaku, środkowym i serdecznym palcem zaciska żarzącego się grubego skręta. Też jest zdrowo zjarany, z trudem łapie powietrze i uśmiechnięty gapi się przed siebie, niczym wielki żółty banan. Właśnie chcę zacząć liczyć, jak długo wytrzyma bez powietrza, kiedy nagle, niczym wybudzony z głębokiego snu, spogląda na jointa, zaciąga się ze smakiem i wypuszczając dym pod nogi, podaje im skręta. Ramię wydłuża mu się jak Inspektorowi Gadżetowi.
– Dzięki-dzięki-dzięki – duka Zolika. – Już myślałem, że będziesz sam jar... jar... aż dojedziemy. – Plącze mu się język, próbuje jeszcze raz, ale nie daje rady i wyrywa Bói skręta. Jestem mu wdzięczny, bo nie muszę ruszać się z miejsca, gdy mam chęć pociągnąć. Zolika szybko zaciąga się raz po raz, a kiedy wyjmuje skręta z ust, bibułka przylepia mu się do warg i pęka. Mija cała wieczność, zanim papieros znajdzie się w moich rękach, a jednak się nie spieszę. Chcę się rozkoszować każdą sekundą. Ostrożnie wygładzam bibułkę, turlam w palcach ciepłego skręta. Kiedy się zaciągam, drapie mnie w gardle. Znów dodali za dużo tytoniu, dlatego jest taki gruby, nie z powodu trawy. Kacsa cykorzy się, że ojciec wyczuje zapach marychy, choć wydaje mi się, że by się nie poznał i nawet nie będzie się przypierdalał, że palimy. Stary też zawsze prowadzi z fajorem w zębach.
– No i co z tego? – pyta Bója, marszcząc czoło. Powoli cedzi słowa, jak w telewizyjnych programach o zdalnym leczeniu sobowtór Buda Spencera wciskający kit emerytom.
– Haska, niga’ – odpowiada Kacsa. Kilka miesięcy temu zadurzył się w jakimś zespole grającym na prowincji gangsterskiego rapa, teraz też oni dręczą nas z głośników, i od tamtego czasu, jak sobie zapali, bez przerwy coś bredzi o Murzynach, i nawet udaje mu się gadać do rymu.
– A ja mówię o Big Macu – Bója mruży oczy. Szczypią go od dymu.
– O Big Macu? – pyta Kacsa.
– No – Bója popija colę i czkając, dodaje: – Śmierdzi jak gówno. – Umie tak powiedzieć nawet całkiem długie zdania. Wielkie ma nie tylko płuca, ale i żołądek.
– Jak jeszcze raz się wetniesz, wysiadasz – usztywnia się Kacsa.
Bója leniwie obraca w kubku kostki lodu, nic go nie rusza, wie, że to tylko niegroźne pogróżki. Kacsa ustawił skrzynię w trybie drive i boi się zwolnić. Nie ma mowy, żeby zatrzymał się na tym pustkowiu tylko po to, żeby wysadzić Bóję. Na słowo „gówno” przychodzi mi na myśl puenta, ale mam chrypkę i nim udaje mi się dobyć głos z gardła, Bója ryczy na całego, a ja zapominam, co chciałem powiedzieć.
– Laski... – ryczy, uderzając o siebie kolanami. – Laski... – dusi się ze śmiechu, aż łzy napływają mu do oczu. – ...maczały... – chwyta powietrze – ...w keczupie... – I jeszcze coś mówi, chyba że, że tampon, ale nie rozumiem dokładnie, bo pochlipując, ociera łzy. Patrzymy na niego z Zoliką, nie odzywając się ani słowem, a on zerka na Kacsę i po chwili odwraca się zdziwiony. To porządny chłopak, ale czasami martwię się o niego. Albo z jego powodu.
– W Macu nie dają z keczupem – odzywa się Zolika – ale z takim specjalnym sosem robionym na podstawie sekretnego przepisu. – Wymawia przez A, keczap. Zolika ma robotę w McDonaldzie, wie, o czym mówi.
– Pierdol się, kurwa... – Kacsa urywa w pół zdania i spogląda na ostatni kęs Big Maca, który ściska pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Bója znów ryczy ze śmiechu, a Kacsa się wścieka. Widzę w lusterku jego wykrzywioną ze złości twarz.
– W godzinach pracy nie czochramy freda – broni się urażony Zolika.
Ściemnia. Wszyscy czochrają freda.
Kacsa pomrukuje i wrzuca do popielniczki resztki Big Maca.
Przez chwilę nie gra muzyka. Cicho mkniemy w nocnych ciemnościach. A kiedy zaczyna się kolejny utwór, Bója pyta:
– Ty, Zolika, co to była za szprycha?
– Która?
– Ta ruda przy automacie z lodami – odpowiadam, a Bója tylko przytakuje. Mnie też wpadła w oko. Nie rozumiem, dlaczego z takim cycem zasuwa w Macu.
– To nie były lody – poprawia mnie Zolika. – Tylko McFreeze, z czekoladowym albo truskawkowym sosem.
– Jasne, Zolika, McFreeze – przytakuje Bója mentorskim tonem. – Lepiej opowiedz o tej lasce. – Zolika siedzi cicho. Bója odwraca się, jego źrenice są czarne niczym jezioro w kopalni. – Dziabnąłbyś ją, no nie?
Zolika traci rezon, zaczyna się jąkać, nie rozumiem ani słowa, a potem znów milczy.
– Tą rudą z wielką mleczarnią? – Kacsa włącza się do rozmowy. – Też bym ją posunął – dodaje z wariackim uśmiechem i niby przez przypadek uruchamia wycieraczki. Klnąc, szuka wyłącznika, miga to na prawo, to na lewo, świeci reflektorami, z krzaków jak gdyby wyłania się jakieś zwierzę, sarna albo dzik, w końcu przednią szybę zalewa płyn do wycieraczek. Bója ma już dosyć takiej nieudolności, sięga ręką przed oczyma Kacsy i wyłącza wycieraczki. Przez owady rozmazane na szybie nic nie było widać, teraz płyn ścieka po szybie. Bója znów włącza wycieraczki. Jedziemy, a rytmicznie poruszające się ramiona wycieraczek hipnotyzują Kacsę. Jego głowa w jednostajnym rytmie porusza się od prawej do lewej. Wysuwam się do przodu, poklepuję Bóję po ramieniu, a kiedy się odwraca, wskazuję na Kacsę. Na szczęście Bója szybko kuma, o co chodzi, i wyłącza wycieraczki. Zaczyna machać ręką tuż przed twarzą Kacsy, który nagle potrząsa głową i wybudza się z transu.
Chwilę wcześniej chciałem coś powiedzieć o tamtej rudowłosej dziewczynie albo o sałacie, ale nie pamiętam, czy w końcu się odezwałem, czy tylko wydaje mi się, że coś powiedziałem. Przez moment myślę, że tylko mi się wydaje, że coś mówiłem, po czym nagle przypominam sobie, co chciałem powiedzieć, albo co mi się wydawało, że chciałem powiedzieć, i wtedy już nie mam ochoty nic mówić. Podnoszę głowę, reflektory oświetlają wielką tablicę ze znakiem nakazującym zatrzymanie się, przedstawiającą fosforyzującą dłoń wielkości człowieka. Nie chce bawić się z nami w łapki, co do tego można mieć pewność. Kacsa nie zauważył pasa albo nie zna tego znaku. Pewnie nie było go na zajęciach, kiedy przerabiali znaki drogowe. Szara szosa błyszczy od wilgoci niczym wielki nagi ślimak. Ciągle przychodzą mi na myśl takie głupoty. Kiedyś zakosiliśmy Cyganom cały worek ślimaków, zanieśliśmy pod gospodarstwo jakiegoś ogrodnika i przerzuciliśmy przez ogrodzenie, niech sobie ścierwa podjedzą. Przez kilka dni chodziłem tam, cały czas na bramie wisiała tabliczka, że do odwołania z powodów technicznych nie prowadzimy sprzedaży. Dziwne, z prawej strony zagrodzili taśmą, choć tak naprawdę byłoby wszystko jedno, to wymarła okolica, nikt nie nadjedzie z przeciwka, nawet rumuński tir prowadzony przez przysypiającego kierowcę ani ukraiński mikrobus z zasłonkami w oknach.
Kacsa znów coś wymacuje, przyciska jakiś guzik, szyba się opuszcza, a on prawą ręką sięga po resztkę frytek i wyrzuca na jezdnię. Samochód zsuwa się w stronę rowu. Czuję, jak pocą mi się ręce. Moja twarz odbija się w szybie. To nie mogę być ja, nie chcę, i choć ta twarz jest uśmiechnięta, wydaje się dziwaczna. Zbyt stara albo zbyt młoda, sam nie wiem, patrzy na mnie, szczerząc zęby w uśmiechu, a przecież ja się nie uśmiecham. Po chwili zamienia się w błyszczącą czaszkę, wielką śmiejącą się czaszkę, odwracam się i wbijam wzrok w zagłówek.
– Trzymaj się drogi – mówi Bója do Kacsy i zaczyna szukać przycisku, który otwiera szybę. Ciągle jeszcze trzymam w palcach skręta, zaciągam się. Bója znajduje przycisk. Teraz, kiedy obydwie szyby są opuszczone, w kabinie czuć dziwny wiatr, moje włosy tną chłodne powietrze. Zolika przyciska dłoń do ucha, błagając, żebyśmy zamknęli te okna. Bója przyciska guzik. Szyba sunie w górę, czuję, jak zatyka mi się ucho, ale kiedy próbuję je odetkać, oblatuje mnie strach, że pękną mi bębenki i mózg wypłynie na zewnątrz. Powiedzmy sobie, ze sztucznej skóry wypłynie z łatwością. W głośnikach dudni muzyka. Albo nadchodzi potężna burza. Bója bierze kołyszący się na środkowej konsoli wielki, paskudny plastikowy kubek, który przytrzymywał kolanami, bo nie mieścił się w podstawce, wsuwa do ust słomkę, a kiedy pije napój, wciąga policzki. Producenci samochodów nie mogą nadążyć za pomysłami fast foodów. Ślina zbiera mi się w ustach. Wyglądam przez okno, twarz znikła, myślę sobie, że wszechświat, kurwa, poszerza się z prędkością światła, i jest pewne jak nic, że jakaś szybka żarłodajnia już dawno wykupiła tu wszystkie działki, a zanim przybędą pierwsi kosmici, otworzy kilka McSpace’ów, żeby natychmiast mogli nażreć się podwójnych burgerów z dużą porcją frytek i półlitrową colą, bo tak najbardziej się opłaca.
Rozsiadam się na środku i śledzę prędkościomierz. Na digitalnym ekranie rozmywają się cyfry, ale po chwili obraz się wyostrza i widzę, że pędzimy z prędkością sto siedemdziesiąt siedem na godzinę. Jakbyśmy jechali po prostej, choć chyba jesteśmy na zakręcie. Przesuwam się na bok i przyciskam głowę do zimnej szyby. Kacsa dodaje gazu, to mocny silnik, ma dobry ciąg, wciska mnie w skórzany fotel o kolorze sraczki. Bak jest pełen po brzegi, wszyscy zrzuciliśmy kasę. Już, kurwa, żałuję, nie chcę zdechnąć jak nędzarz. W zeszłym roku w lecie kilku chłopaków z Füredu wypierdoliło z zakrętu przy hurtowni z drzwiami i oknami, wbili się w kilkusetletni dąb, który przetrwał dziesiątki burz, dwie wojny światowe i budowę drogi. Przed wyjazdem zatankowali cały bak dziewięćdziesięciodziewięciooktanową V-Power i wylecieli w powietrze, a drzewo spłonęło. Naoczny świadek opowiadał potem w miejscowej kablówce, że jednemu udało się wydostać z wraku, paliły mu się włosy i całe ubranie jak żołnierzom z Wietkongu po ataku napalmem. Zanim przyjechała straż pożarna i ugasiła płomienie, ogień strawił pięć hektarów kukurydzy. Znowu zakręt, a Kacsa nie zwalnia. Mają kupę kasy, jego stary otworzył niedawno obok siedziby Kryszny świniarnię z ubojnią. Wyznawcy Kryszny zaszyli się w dolinie na końcu świata, żeby modlić się od rana do wieczora do swoich krów, a ojciec Kacsy na sąsiednią działkę spędził stado mangalic. Chce się dogadać z McDonaldem, żeby sprzedawali hamburgery z mięsa mangalicy. Kiedyś poszliśmy z klasą oglądać rzeźnię. Obejrzeliśmy sobie rzeźnię i dół na padlinę zgodne z unijnymi normami. Rzeźnik opowiadał, że tu jest tak czysto, że można jeść z podłogi.
– Kacsa – odzywam się.
– Co jest?
– Zmień bieg.
– Że co?
– Zmień bieg.
Kacsa spogląda na drążek do zmiany biegów. Chwyta w dłoń i wtedy go oświeca.
– Idź, chuju, w pizdu, to automat.
Sekundę później samochód podskakuje, nagle robi się cicho, jak gdyby połknęła nas wielka puchata bestia. Czuję, jak rezonują mi bębenki. Kiedy wsiadaliśmy, któryś chyba mówił, dokąd jedziemy, ale tego już nikt nie pamięta. Albo w ogóle nie mieliśmy żadnego pomysłu. Od kilku godzin krążymy po mieście i okolicznych wsiach, ale w jakim kierunku nie pojedziemy, zawsze dojeżdżamy do ulicy Młodzieży 48 roku i zatrzymujemy się pomiędzy dziesięciopiętrowymi wieżowcami oświetlonymi żółtym blaskiem latarni. Same ronda, może zakręcić się w głowie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------