- W empik go
Trylogia Mocy i Szału 1. Więź - ebook
Trylogia Mocy i Szału 1. Więź - ebook
Korzystając z zimowej przerwy międzysemestralnej, Alicja, warszawska studentka, postanawia wybrać się w Bieszczady. Zupełnie nie spodziewa się jednak dramatycznej zmiany pogody i przez swoją lekkomyślność ulega poważnemu wypadkowi. Zostaje szczęśliwie uratowana przez mieszkającego samotnie w okolicy Wiktora, mającego za towarzysza jedynie wielkiego, szarego wilczarza.
Uwięzieni przez wielodniową śnieżycę Alicja i Wiktor zaczynają zbliżać się do siebie i zauważać, że choć wydają się pochodzić z kompletnie różnych światów, to jednak łączy ich o wiele więcej, niż którekolwiek z nich mogło przypuszczać. Chociaż zaczyna się między nimi rodzić uczucie, starają się z nim walczyć, ponieważ każde z nich nosi w sobie tajemnicę i dziedzictwo, mogące okazać się zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem.
Więź to rozgrywająca się w malowniczym otoczeniu zasypanych śniegiem, zimowych Bieszczad, pełna magii historia o przeznaczeniu i miłości dwojga ludzi, których z pozoru dzieli niemal wszystko. To opowieść o mocy i szale, o więzi większej niż czas, i sekretach, skrywających mrok i niebezpieczeństwo...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-775-5 |
Rozmiar pliku: | 851 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciepły letni deszcz uderzał o taflę jeziora, burząc ją mnóstwem rozprzestrzeniających się na wodzie kręgów. Jednostajny, hipnotyczny dźwięk rozbijających się o powierzchnię kropli zakłócał jedynie plusk wioseł niewielkiej, wypływającej na środek drewnianej łodzi.
– Tato, a czy jak deszcz będzie tak ciągle padał, to nie napełni całej łodzi? – spytał z wyraźnym niepokojem na twarzy mały sześcioletni chłopiec, spoglądając na swoje żółte kalosze, pod którymi zgromadziła się warstewka rozmytego błota.
Siedzący naprzeciwko niego ojciec uniósł brwi z rozbawieniem i zaśmiał się w głos, nie przerywając wiosłowania.
– Spokojna głowa! – uspokoił malucha, który najwyraźniej poczuł się trochę obrażony zachowaniem taty wobec ważnego problemu. – To tak nie działa. Najwyżej trochę zmokniemy, ale przecież nie jesteśmy z cukru, prawda?
– Nie! – Chłopiec zachichotał, poprawiając na głowie kaptur przeciwdeszczowej kurtki w kolorze butelkowozielonym i spojrzał na górującego nad nim mężczyznę.
Z mokrych włosów spływały ojcu na twarz krople wody, mocząc mu spodnie i koszulkę z krótkimi rękawami. Mężczyzna nie włożył nawet swojej kurtki, która leżała teraz obok niego na siedzisku łódki. Mimo słotnej pogody dzień był wyjątkowo parny i gorący, więc deszcz nie był nieprzyjemny – raczej przyniósł odrobinę wyczekiwanej ulgi.
Na chwilę zapanowała cisza, przerywana jedynie odgłosami deszczu i uderzających o jezioro wioseł. Po chwili mężczyzna rozejrzał się dookoła, stwierdzając, że wypłynął już wystarczająco daleko. Wciągnął drewniane wiosła do łodzi.
– A czemu właściwie łowimy w deszczu? – zagadnął nagle ciekawski maluch, obserwując, jak jego ojciec sięga po wędkę.
– Bo ryby lepiej biorą – wyjaśnił mu mężczyzna z pewnością w głosie.
– Czemu? – Chłopiec drążył temat.
Ojciec obruszył się trochę, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Bo tak jest, i tyle. Nie ma co się zastanawiać.
Chłopiec pokiwał głową i wyjrzał za burtę. Wzburzona kroplami deszczu tafla wydawała się ciemna i nieprzejrzysta. Wpatrywał się w nią, ale widział tylko jakieś paproszki pływające tuż pod powierzchnią – sama głębina okazała się nieprzenikniona.
Nagle zauważył jakiś ruch, jakby coś prześliznęło się ku powierzchni, a potem zanurzyło się z powrotem, znikając w odmętach.
– Tato, tato, tam coś się rusza! – zawołał z entuzjazmem.
– No mówię ci, że tu pełno ryb jest – odparł mężczyzna, rozwijając żyłkę.
– To czemu nikt tu nie łowi? – wypytywał dalej maluch. – I czemu kazałeś powiedzieć mamie, że się wybieramy na stawy do pana Heńka?
Ojciec otarł czoło i oczy z wody.
– Oj, bo matka wierzy w te wszystkie bzdety. – Machnął ze zniecierpliwieniem ręką. – Ludzie gadają, a ona to łyka jak gęś kluski.
– Jakie bzdety, tato? – zainteresował się chłopiec.
– Adaś. – Ojciec spojrzał mu w oczy. – Bzdury i tyle.
– Ale tatoooo… – przeciągnął jego syn, wyglądając spod kaptura z miną, jakby miał się rozpłakać, jeśli się nie dowie.
Mężczyzna westchnął ciężko. Nie miał zamiaru opowiadać dziecku teraz na środku jeziora, że okoliczni mieszkańcy wierzą, że coś kryje się w jego odmętach, bo wiedział, że dzieciak zacznie się bać. Jeszcze będą musieli zaraz na brzeg wracać, jak się popłacze i wpadnie w histerię, i tyle będzie ze wspólnego wędkowania.
– Sen mara, Bóg wiara, synek – uciął temat. – Jeśli wrócimy do domu z pełną siatką, to ci może powiem.
Chłopiec pokiwał entuzjastycznie głową, a w jego oczach pojawiły się iskierki zaciekawienia. Ojciec odetchnął w duchu z ulgą, ciesząc się, że udało mu się ominąć grząski temat.
Właśnie miał zamiar zarzucić wędkę, kiedy nagle poczuł, jak coś delikatnie uderza o łódkę od spodu. Nie na tyle, żeby się choćby zachybotała, ale wystarczająco wyraźnie, żeby dało się to poczuć.
Uśmiechnął się. Jeśli mu się poszczęści, może uda mu się złowić jakieś porządne sztuki. Przez te głupie przesądy nikt tu nigdy nie łowił, więc istniała szansa, że w jeziorze naprawdę jest pełno ryb.
Tymczasem chłopiec rzucił się w stronę, z której dało się poczuć uderzenie, i wychylił się w tym miejscu za burtę.
– Adaś, uważaj mi tu – ostrzegł na wszelki wypadek ojciec, widząc, jak tamten zawisa na krawędzi łódki.
Nagle chłopiec zauważył, że pod powierzchnią coś błysnęło. Zamrugał oczami, bo przecież nie było słońca, a mętne odmęty zdawały się skrywać jedynie brązowozielone pasma wodorostów i splątanych łodyg wodnych roślin.
Błysk pojawił się ponownie na ułamek sekundy. To musiała być złota rybka, ucieszył się chłopiec. Zaraz ją wyłowi, stwierdził, sięgając ręką w kierunku wody. Wyłowi ją i poprosi, żeby spełniła jego trzy życzenia!
Mała rączka z pluskiem zanurzyła się w jeziorze, próbując dosięgnąć zauważonego skarbu. Woda okazała się przyjemnie ciepła, więc kiedy chłopiec ponownie zauważył złoty przebłysk, odepchnął się mocniej od dna łódki, żeby zanurzyć rękę głębiej i go złapać.
Nagle jednak jego dłoń, którą trzymał się krawędzi łódki, ześliznęła się z mokrej od deszczu powierzchni, a chłopiec stracił równowagę i wpadł do wody.
Siedzący naprzeciwko mężczyzna krzyknął głucho i rzucił się do przodu, by złapać wypadającego z łódki synka, ale spóźnił się o ułamek sekundy. Jego ręka, próbująca chwycić brzeg kurtki, złapała jedynie powietrze.
Niewiele myśląc, mężczyzna wyskoczył za burtę, rzucając się za synem w niemal nieprzeniknione odmęty jeziora. Zanurkował za ciemnym kształtem, idącym na dno jak kamień – zupełnie jakby coś ciągnęło chłopca w dół.
Nagle usłyszał obok siebie jakiś dźwięk, jakby kobiecy śmiech. Odwrócił bezwiednie głowę, z przerażeniem uświadamiając sobie, że czuje na sobie czyjeś dłonie. Nie, to długie pasmo wodorostów prześliznęło się po jego szyi.
Wypuścił powietrze, które wydostało się z jego ust mnóstwem burzących wodę bąbelków. Zamachał ramionami, by zanurzyć się głębiej, bezskutecznie wypatrując syna. Czuł bezbrzeżny strach i panikę. Rozejrzał się w wodzie, obracając się dookoła, ale ciało chłopca zniknęło mu z oczu, kiedy odwrócił głowę na krótki moment. Nagle zobaczył coś pod sobą. Serce zabiło mu w nadziei. Powietrze już kończyło mu się w płucach, ale to nie było ważne. Liczył się tylko Adaś – musiał go wyciągnąć.
Sięgnął ręką w dół i w ciemnej, mętnej wodzie dostrzegł, jak w jego kierunku również wyciąga się dłoń. Chwycił ją za nadgarstek, a dłoń zacisnęła się na jego przedramieniu. Szarpnął ją w swoim kierunku, ale w tej samej chwili zorientował się, że przyciągnął ku sobie jedynie oderwaną rękę, oplecioną gęsto cienkimi łodygami roślin. W panice próbował wyrwać z nich dłoń, próbując je rozerwać drugą ręką, jednak bezskutecznie. Śliskie rośliny okazały się zaskakująco mocne i elastyczne.
Brakowało mu już powietrza. Płuca piekły, kiedy z całej siły starał się nie brać oddechu. Ogarnęło go przerażenie i uczucie niemocy. Chociaż próbował przełykać wdzierającą się do ust wodę, po chwili poczuł ból, gdy dostała się do płuc. Umieram, pomyślał, uświadamiając sobie, że nie wydostanie się już z tej głębiny.
Jeszcze zanim stracił świadomość, rozmywającym się wzrokiem zobaczył przed sobą unoszącą się w wodzie postać. Po raz kolejny wypluł wodę, nie wiedząc, czy już majaczy, czy krążące w okolicy legendy okazały się prawdą.
Długie włosy kobiety tworzyły wokół jej głowy ciemny woal, niczym pociągłe, leniwie prześlizgujące się w otchłani pasma wodorostów, a nagie ciało niemal jarzyło się w brunatnych odmętach trupiobladym kolorem. Przybliżyła do niego twarz w śmiertelnym pocałunku, zabierając mu oddech, zabierając życie.ROZDZIAŁ 1 – ŚNIEG ALICJA
Przyjacielu, przyjacielu, czy mnie dostrzegasz,
Idącą tu, pośród mgły?
Czy kiedykolwiek wędrowałeś, jak ja teraz,
W tak śmiertelnie cichej pustce?
Eivør, Í Tokuni
Śnieg. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, leżał śnieg, skrzący się w słońcu miriadami iskierek. Las o tej porze roku wyglądał niczym z dziecięcej baśni, które Alicja czytała nocami pod ciepłą kołdrą, chowając się z latarką przed śpiącymi obok siostrami.
Niebo było błękitne jak lazur – poruszały się po nim jedynie pojedyncze pasma chmur przypominające watę cukrową, a małe blade słońce odbijało się od śniegu, czyniąc okoliczną biel wręcz oślepiającą. Bezlistne konary drzew pokrywała warstwa puchu, który raz na jakiś czas z cichym szelestem ześlizgiwał się gdzieniegdzie z gałęzi. Teraz jednak nie było jej ciepło, o nie.
Zadrżała i zaklaskała kilkakrotnie dłońmi schowanymi w jednopalczastych rękawiczkach, żeby je rozgrzać. Dookoła rozległ się głuchy dźwięk, a wokół dłoni rozprysnęły się śnieżne drobinki.
– To był bardzo zły pomysł – zamruczała do siebie dziewczyna. – Naprawdę zły pomysł.
Wydawało jej się, że była przygotowana na zimę. Boleśnie przekonała się jednak, że nie na taką, jak ta bieszczadzka.
Nie była naiwna; nie spodziewała się, że w tutejszych lasach znajdzie oczyszczone ze śniegu ścieżki, ale tak czy inaczej, zdecydowanie przeceniła swoje możliwości.
Rzeczywistość okazała się bezlitosna. Alicja wychowała się jako typowy mieszczuch, a najdłuższe leśne wycieczki, jakie dotychczas odbyła zimą, ograniczały się do rodzinnych wypadów podmiejskich.
Spodziewała się raczej wędrówki przypominającej zimowy spacer tatrzańską dolinką, na jaki wybrała się rok wcześniej ze szkolną wycieczką – ostatnią przed rozpoczęciem studiów. Pora roku była ta sama – luty, czas zimowych ferii. Sądziła, że największą różnicę stanowić będzie fakt, że tym razem wybrała się zupełnie sama, a największe ryzyko – że właściwie nikt nie wiedział o celu jej wyprawy. Grubo się myliła.
Modne żółte timberlandy wprawdzie faktycznie okazały się nieprzemakalne, zgodnie z solennymi zapewnieniami producenta, ale mimo grubych skarpetek stopy zmarzły jej tak bardzo, że zupełnie nie czuła już palców.
Ręce i uszy też kompletnie skostniały – rękawiczki i czapka, chociaż wełniane, zostały wydziergane na drutach w formie dość sporych oczek, którymi z łatwością przedostawały się mróz i wiatr.
Na początku wszystko zaczęło się nieźle i nic nie wskazywało na to, że pojawią się jakiekolwiek problemy. Alicja zgodnie z planem przyjechała do wioski pekaesem, który, mile ją zaskakując, przyjechał na czas, a do tego jeszcze – jak się okazało – był zupełnie pusty. Autobus widmo, śmiała się do siebie w duchu, wybierając siedzenie koło silnika – wprawdzie trzęsło okropnie, ale przynajmniej przez całą drogę było jej zupełnie ciepło.
Kierowca wysadził ją zgodnie z prośbą na konkretnym przystanku. Zupełnie się nie spodziewała, że przystankiem okaże się jedynie znak wbity przy drodze, w samym środku lasu. Żadnej budki, żadnej drogi, żadnego drogowskazu.
– Witaj, przygodo! – krzyknęła do siebie samej, chyba po to, żeby dodać sobie otuchy, kiedy tył autobusu znikał za zakrętem, pozostawiając po sobie tylko śmierdzącą czarną chmurę spalin. Po chwili ucichł też odgłos rury wydechowej.
Dziewczyna zdjęła workowaty plecak, wyciągnęła z niego sznureczek zakończony kryształem w kształcie skierowanego w dół ostrosłupa i przytrzymała go przed sobą, marszcząc w skupieniu lekko zadarty nos. Poczekała w całkowitym bezruchu, aż wahadełko znieruchomieje.
Dobrze, że nie ma wiatru, pomyślała z ulgą, po czym skupiła wzrok na wahadełku, koncentrując na nim również swoje myśli. Przez chwilę nic się nie działo. Postronny obserwator – gdyby tylko znalazł się jakiś na tym kompletnym pustkowiu – zobaczyłby jedynie stojącą na dziurawym asfalcie drobną długowłosą dziewczynę w butelkowozielonej parce, ściskającą w zębach jedną rękawiczkę, z jakimś dziwnym sznureczkiem w marznącej, gołej dłoni.
Nagle wahadełko niespodziewanie drgnęło. Raz. Potem drugi. Po chwili bujało się już dość wyraźnie.
– Bingo! – zawołała do siebie dziewczyna, podskakując z zadowolenia. Byle jak wcisnęła wahadełko do kieszeni, nasunęła rękawiczkę, zaciągnęła duży, szeroki szalik na nos, po czym dziarskim krokiem ruszyła w las w kierunku, który wskazało wahadełko.
Szła tak już grubo ponad godzinę. Początkowy entuzjazm opadł bardzo szybko. Biorąc pod uwagę, że jej buty sięgały niewiele powyżej kostki, starała się wybierać szlak w taki sposób, by leżący śnieg był jak najpłytszy. Szła tym wolniej, że musiała szczególnie uważać na pieńki, korzenie i gałęzie, schowane pod białą warstwą i czyhające na każdy niepewny krok.
Jakiś czas temu zaczął powoli padać śnieg, a warstwa bieli stała się zauważalnie grubsza. Buty Alicji były może nieprzemakalne, ale pomimo usilnych starań śnieg zaczął wpadać do środka cholewek od góry, powoli rozpuszczając się od ciepła, którym promieniowało jej ciało. Przemokły przez to skarpetki i nogawki dżinsów.
Alicji zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Przełknęła ślinę, uświadamiając sobie, że nie dość, że nigdzie nie wysuszy spodni, to przecież będzie jeszcze gorzej, jeśli śnieg nie przestanie padać.
Żołądek zacisnął się jej aż do bólu.
Po kolejnych kilku krokach stwierdziła, że koniecznie musi się rozgrzać, chociaż troszeczkę. Rozejrzała się dookoła i kawałek dalej zobaczyła spory ośnieżony kamień. Oparła na nim plecak i, nie zdejmując nawet rękawiczek, niezdarnie wygrzebała termos. Potrząsnęła nim. Na dnie została jakaś żałosna resztka herbaty.
– Żadnego narzekania! – powiedziała sobie, zmuszając się do uśmiechu. – Dobre i to.
Ponownie zanurzyła rękę w plecaku i wyciągnęła kanapkę z kiełbasą. Wydostała ją z papieru śniadaniowego i wgryzła się w chleb z błogością, popijając duże kęsy mocno już letnią herbatą, sączoną prosto z termosu. Tupała przy tym mocno, żeby chociaż trochę rozgrzać nogi.
Gryzła kanapkę i połykała ją szybko, nie chcąc tracić czasu. Wrzuciła pusty termos z powrotem do plecaka, po czym znów wyciągnęła z kieszeni wahadełko. Powtórzyła wcześniejszą procedurę, upewniając się, że idzie w dobrym kierunku.
Nagle poczuła, jak w plecy uderza ją silny podmuch lodowatego wiatru. Zadrżała i, uniósłszy głowę, zauważyła, że chociaż słońce wciąż świeciło, z drugiej strony, zza jej pleców, skąd poczuła zimny podmuch, niebo zaczęły przesłaniać chmury.
Wydawało się jednak, że śnieg nie padał mocniej. Na razie.
– Właściwie to chyba był straszliwie głupi pomysł – powiedziała do siebie, a głos jej trochę zadrżał.
Zgrabiałymi dłońmi wyjęła z kieszeni telefon i wcisnęła przycisk wyłączający tryb uśpienia. Nie wiedziała, na co w ogóle w ten sposób liczy – smartfon stracił zasięg już bardzo dawno.
Ekran rozbłysnął – zasięgu nadal nie było. W sumie nic dziwnego. Gorzej, że nie tylko nie miała jak kogokolwiek powiadomić o swojej sytuacji, ale też nie mogła liczyć na GPS. Zresztą, od tego mrozu telefon praktycznie kompletnie się już rozładował.
Problem w tym, że GPS był głównym źródłem informacji, na którym polegała. Mapę zostawiła w domu, stwierdzając, że i tak szczególnie się nie przyda. Przyjrzała się jej pobieżnie, jako że pokazywała cały region z dużego oddalenia. Gdzieś tam przebiegała cienka nitka rzeczki, gdzieś pojawiła się mała niebieska kropka. Alicji wystarczyło, że przeczytała nazwę miejscowości, do której zdążała; resztę i tak musiała przecież znaleźć dopiero po dotarciu na miejsce. Zdecydowanie wolała włączyć sobie już u celu mapę google, żeby widzieć, którędy dokładnie idzie. Była dzieckiem Internetu i cyfrowego świata i nie wyobrażała sobie, że można żyć inaczej, ale właśnie przekonała się na własnej skórze, że chyba za bardzo polegała na nowych technologiach. Wyglądało na to, że ta wyprawa miała dać jej nauczkę, i to w wielu dziedzinach. Dopiero się zaczęła, a już porządnie dała Alicji w kość. Dobrze przynajmniej, że bez względu na pogodę wahadełko działało bez zastrzeżeń, uśmiechnęła się kwaśno pod nosem. Kiedy była mała, babcia często powtarzała jej i siostrom, że najbardziej można polegać na najstarszych i najprostszych metodach. Wtedy przewracała oczami, ale teraz nie mogła nie przyznać jej racji.
– Gdziekolwiek teraz jesteś, babciu, dziękuję! – rzuciła szeptem w przestrzeń.
Przyspieszyła kroku. Zupełnie nie wiedziała, dokąd idzie, ale teraz właściwie nie miała się już nawet jak wycofać. Zaszła za daleko, żeby tak po prostu wrócić. Po drodze nie widziała też żadnych śladów, wskazujących, że ktoś mieszka w okolicy.
Nagle zobaczyła przed sobą, że las zaczął się nieco przerzedzać. Teren powoli się obniżał, co przyjęła z ogromną ulgą, bo tym łagodnym spadkiem szło się jej o wiele łatwiej.
Poczuła nadzieję, szczególnie że kiedy przed chwilą sprawdzała wahadełko, zaczęło szaleć niemal od razu, prawie wyrywając jej się ze skostniałych palców. Może była już blisko.
Przyspieszyła kroku, pchana w plecy wiatrem; czuła się przy tym lekka niczym niesiony podmuchem listek. Niemal w podskokach zbiegała w dół, przeskakując co jakiś czas kolejne gałęzie i opierając się dla zachowania równowagi na pniach drzew. Zaśmiała się serdecznie, jakby zapomniała o mokrych nogawkach i piekących od mrozu policzkach. Oblizała spękane wargi, po czym nabrała powietrza.
Wiatr wydawał się wręcz śpiewać jej w uszach, zupełnie jakby niósł szepty, popychające ją do przodu. Wiedziała jednak, że to tylko złudzenie spowodowane przepełnioną tajemnicami wieków leśną pustką i samotnością, w której wędrowała już dość długo, a do której zupełnie nie była przyzwyczajona. Nagle zauważyła, że drzew wokół niej jest coraz mniej.
Alicja zatrzymała się na ogromnej, pokrytej gładką warstwą śniegu polanie. Pusta przestrzeń robiła wrażenie wręcz imponujące – musiała mieć kilkaset metrów średnicy. Nie rosło na niej nawet pojedyncze drzewo.
Kątem oka zobaczyła jakiś ruch. Po drugiej stronie, przy samej linii drzew, stało stado saren. Odwróciły pyski w jej stronę, jakby zdziwione jej obecnością, a po chwili zniknęły, wycofując się z gracją do leśnej gęstwiny.
Uśmiechnęła się. To musiał być dobry znak! Ponownie sięgnęła po wahadełko, czując przez skórę, że dobrze trafiła. Intuicja nigdy jej nie zawodziła, a tu, na tej polanie, każdy najmniejszy włosek na ciele zdawał się stawać dęba. Dreszcz przebiegł jej po plecach i tym razem nie był to dreszcz zimna.
Wahadełko zaczęło szaleć, kierując ją ku środkowi polany. Szła powoli, z każdym krokiem obracając się w odpowiednim kierunku. Wiedziała, że precyzja była tu najważniejsza.
Niemal wstrzymała oddech, kiedy nagle zawieszony na sznureczku kryształ przestał poruszać się ruchem wahadłowym, a zaczął zataczać kółka.
Znów pisnęła z radości! To tu! Świetnie!
Zerwała z siebie plecak, wyciągając triumfalnym gestem małą saperkę i rzucając tobołek na śnieg u swoich stóp.
Ciekawe, jak długo będzie trzeba kopać, pomyślała. Miała szczerą nadzieję, że to, czego szuka, jest zakopane w miarę płytko. Siostry zzielenieją z zazdrości, a potem schowają się zażenowane, że jej nie wierzyły, stwierdziła, robiąc spory zamach zaostrzoną na końcu saperką. Wiedziała, że teraz musi zebrać całe siły w swoim drobnym ciele.
Z całą siłą wypuściła powietrze i wbiła saperkę w ziemię.
– Nieeee!!! – Dobiegł do niej nagle gdzieś z tyłu niski głos, przebijający się przez wiatr, i towarzyszący mu basowy psi szczek.
Spod wbitej właśnie saperki rozległ się dziwny, cichy szczęk. W tym samym momencie Alicja zdała sobie sprawę, że właśnie przebiła pod sobą zamarznięty lód. Szczeliny rozprzestrzeniły się szybko, niczym rosnąca pajęczyna, pod ciężarem ciała dziewczyny.
Wpadając pod pękający lód, Alicja zdążyła odwrócić głowę w kierunku dobiegającego do niej krzyku i – zanim zanurzyła się w lodowatej niczym śmierć wodzie – zobaczyła biegnącą w swoją stronę postać barczystego mężczyzny, koło którego wielki szary pies przeskakiwał susami zaspy.
Nie zdążyła jednak nawet zastanowić się, skąd się tam wzięli, bo przeszywające zimno sparaliżowało jej myśli, a po chwili wokół zapanowała absolutna ciemność.ROZDZIAŁ 2 – OTCHŁAŃ ALICJA
Niektórzy twierdzili, że miejscowe jezioro jest zaklęte,
Inni zrzucali wszystko na pogodę.
Okoliczni mieszkańcy woleli trzymać język za zębami,
Ale przysięgam, że słyszałam stamtąd śmiechy.
Regina Spektor, Genius Next Door
Ciemność.
Alicja nie czuła już zimna. Otworzyła oczy i zobaczyła siebie unoszącą się w wodzie z zamkniętymi powiekami.
Znała już to wrażenie, ale i tak było zaskakujące i niezbyt przyjemne, szczególnie że tym razem zupełnie się go nie spodziewała. Kilkakrotnie miała okazję doświadczyć takiego wyjścia z ciała, zawsze jednak było to planowane i poprzedzone wcześniejszymi przygotowaniami. Okoliczności też były zupełnie inne. Teraz towarzyszyło jej upiorne poczucie grozy i strachu.
Tonęła.
Widziała, jak z nosa wydostaje się chmara drobnych bąbelków, unosząc się do góry, a ciało powoli opada w dół, ciągnięte ciężarem szybko nasiąkających, grubych ubrań. Czapka zsunęła jej się z głowy, płynąc gdzieś obok rozpuszczonych długich włosów, rozpościerających się teraz dookoła niczym gęsta falująca złota zasłona, otaczająca głowę jak aureola.
Ogarnęła ją panika. Nie chciała tu utonąć i pozostać na dnie jeziora, zapomniana na wieczność. Nie była gotowa odejść!
Miała jeszcze tak wiele do zrobienia! Tyle życia przed sobą, tyle do nauczenia i doświadczenia! A jej siostry? Złamałaby je rozpacz, gdyby się dowiedziały, że zginęła przez taką głupotę, że zniknęła im z oczu, a one jej nie upilnowały. Wystarczająco dużo zła już zdarzyło się w życiu ich rodziny, żeby teraz jeszcze musiały przeżywać jej śmierć.
Próbowała potrząsnąć swoim ciałem, zmusić się do przebudzenia, ale dłonie jej ducha nie były w stanie dosięgnąć ciała. Chciała krzyczeć, ale z jej ust nie wydostawał się żaden dźwięk.
– Pobaw się ze mną! – usłyszała nagle za sobą. Odwróciła się, ale nikogo nie było w wodzie.
Gdzieś z boku dobiegł do niej cichy chichot, jakby wręcz echo dźwięku dochodzącego z bardzo daleka.
– Zapomnieli, wszysssscy zapomnieli. – Z jeszcze innej strony rozległ się pełen goryczy syk i szept, w który próbowała się wsłuchać, ale którego nie potrafiła zrozumieć.
Nagle wypełnił jej uszy krzyk – przerażający, ogłuszający krzyk, a przed oczami stanął obraz kamiennego kręgu. A potem wszystko umilkło.
Widziała tylko swoje ciało unoszące się w śmiertelnej ciszy pośrodku wodnej otchłani. Wszystko robiło zupełnie nierealne wrażenie. W sposób absurdalnie nielicujący z powagą sytuacji ignorowała fakt, że właśnie tonie. Pomyślała sobie, że nigdy nie przyszło jej do głowy, że pod lodem jest tak jasno. Wydawałoby się, że wodne odmęty powinny być pogrążone w nieprzeniknionej wręcz ciemności, a ku swojemu zaskoczeniu unosiła się w rozświetlonym, eterycznym wodnym świecie. Był piękny, wręcz magiczny. Zamknięty gładką pokrywą lodu, niczym kryształowym sufitem, wydawał się wyrwany z baśni o podwodnych istotach, rusałkach, syrenach. Miała wręcz wrażenie, że zjawy krążą dookoła, wyciągając do niej ramiona, pocieszającym i kojącym gestem starając się przyjąć ją między siebie. Właściwie mogła tu już zostać…
Wtedy jednak coś nagle przebiło taflę, mącąc wodę, i pomiędzy kawałki lodu w jeziorze zanurzyła się ręka, po omacku starając się znaleźć tonące ciało.
Alicja ponownie spojrzała w górę i tym razem przez lodową taflę zobaczyła leżący na powierzchni duży ludzki kształt. Nad przeręblem pojawił się też smukły pysk psa. Szczekanie dotarło do niej przygłuszone, zupełnie jakby to pies sąsiada szczekał za ścianą.
W tej chwili zorientowała się, że jakaś nieoczekiwana siła ściąga ją z powrotem do ciała, niczym przez rurkę. Zauważyła, że męska dłoń złapała ją za kaptur kurtki. Po chwili w wodzie pojawiła się druga ręka, poprawiająca chwyt; ktoś ujął jej ciało pod ramiona i ciągnął ku górze.
Czuła dziwny smutek, że musi zostawić za sobą to ciche, jasne miejsce, które ją hipnotyzowało. Nagłe szarpnięcie zdawało się wyrywać ją z tego lodowego snu. Z pewną ulgą poddała się sile przywracającej ją do fizycznej powłoki, wracającej pamięć, ale wtedy znów poczuła zimno i straszny, przeszywający ból, przenikający jej płuca. Znów zrobiło się ciemno.ROZDZIAŁ 3 – LÓD WIKTOR
Hej, śliczna, młoda dziewczyno,
Co robisz sama w lesie
Z dala od wszystkich ludzi?
Hej, śliczna, młoda dziewczyno,
Co robisz sama w lesie?
Eluivietie, Omnos
No popatrz, Dzikun, jednak mieli rację! – żachnął się w stronę psa Wiktor, ocierając wierzchem rękawicy brodę, żeby strzepnąć z niej płatki śniegu.
Poprzedniego wieczoru w radiu zapowiadano zmianę pogody, ale jeszcze do niedawna trudno było w to uwierzyć. Mimo mrozu dzień był prześliczny i słoneczny. Przed chwilą jednak nagle zerwał się silny wiatr, zdumiewająco szybko gromadząc na niebie niepokojąco wyglądające chmury. Śnieg zaczynał sypać coraz mocniej.
– Wracamy do domu, brachu – oznajmił mężczyzna.
Pies szczeknął cicho i oblizał się, zupełnie jakby świetnie rozumiał, o co chodzi.
Wiktor sporo mówił do swojego psa. Po pierwsze, naprawdę wierzył, że Dzikun rozumie więcej, niż mogłoby się wydawać. Po drugie, no cóż, mówienie do niego wydawało się lepszym pomysłem niż rozmawianie z samym sobą.
Mężczyzna dobrze wiedział, jak nieprzewidywalna potrafi być pogoda w górach, szczególnie zimą. Nieraz widział już, jak przepiękny, mroźny i słoneczny dzień, bez najmniejszego śladu wiatru – zupełnie jak dzisiejszy – potrafił w ciągu kilku chwil zmienić się w nieprzyjazną śnieżycę, dybiącą na każdego, kto nierozważnie nie uciekł przed burzą i zawieją.
Nie miał ochoty ryzykować, że znajdzie się w samym środku takiej zawieruchy. Wprawdzie zawsze zgadzał się ze starym skandynawskim powiedzeniem, że nie ma złej pogody, a jedynie źle ubrani ludzie, lecz zdrowy rozsądek mówił mu, że lepiej nie sprawdzać tego w aż tak skrajnych warunkach.
Zresztą, bardzo lubił takie zimowe wieczory, kiedy na zewnątrz szalała śnieżyca, a on rozpalał sobie ogień w kominku i siadał w jego cieple z fajką i książką. Nie musiał nigdzie się spieszyć, a czas całego świata należał tylko do niego.
Dzikun zresztą też był zwolennikiem takich wieczorów. Nawet najmroźniejsze dni chętnie spędzał na zewnątrz i nie dawał się zagonić do domu poza porami jedzenia, kiedy to wbiegał do środka i pochłaniał kilkoma kłapnięciami pyska michę kaszy z mięsem. Przed śnieżycami jednak zawsze umykał do środka. Wiktor do dziś nie mógł uwierzyć, jaka zmiana zachodziła w tym psie, kiedy przebywał w domu – zupełnie jakby ktoś za pomocą magicznej różdżki nagle zmieniał go z półdzikiego zwierzaka w rozlazłego kanapowca. Dzikun z miną wielkiego paniska podchodził powolnym, dystyngowanym krokiem do kominka, po czym wskakiwał na fotel i rozkładał się na nim, jakby honorowe miejsce od zawsze należało do niego i tylko do niego. Układał łeb na podłokietniku i półprzymkniętymi oczyma obserwował krzątaninę Wiktora.
Kiedy po raz pierwszy się tak ułożył kilka lat temu, jeszcze jako szczeniak z nieproporcjonalnie długimi łapami i uszami, mężczyzna nie mógł opanować śmiechu niemal przez cały wieczór i rechotał na widok zwiniętego w szary precel zwierzaka za każdym razem, kiedy tylko przemknął po nim wzrokiem. Dzikun zdawał się zupełnie nie przejmować tymi reakcjami i patrzył na swojego dziwnie zachowującego się opiekuna z coraz większą wyższością.
Wiktor nie miał serca wygonić psa ze swojego fotela, dlatego teraz przy kominku stały już dwa siedziska – oba bardzo wygodne, chociaż zupełnie nie do pary.
Zerwał się przenikliwy zimny wiatr i mężczyzna wrócił myślami do rzeczywistości. Tak, musiał się pospieszyć, żeby jak najszybciej znaleźć się już w domu i rozłożyć się z Dzikunem przed kominkiem. Rozejrzał się dookoła, ale pies, który przed chwilką ocierał się szorstką sierścią o jego nogi, odbiegł gdzieś za drzewa i obwąchiwał coś przy ziemi, kręcąc się po okolicy z opuszczonym nosem.
– Hej, Dzikun, wracamy! – zawołał, ale pies zastrzygł tylko uszami, po czym dalej węszył.
Wiktor zmarszczył brwi.
– Co tam znalazłeś?
Pies wydał pomruk i podbiegł do przodu, w stronę jeziora. Mężczyzna podążył za nim.
Po chwili, kiedy wilczarz nadal podążał za swoim tropem, a Wiktor, wytężając wzrok, wypatrywał czegoś między drzewami, coś nagle zaszeleściło na skraju lasu. Minął dosłownie ułamek sekundy, kiedy zza drzew wypadło kilka brązowych kształtów, w popłochu uciekając w głąb leśnej gęstwiny.
Oczywiście, jelenie. Wiktor uśmiechnął się pod nosem. Psisko z zadowoleniem wysunęło język z uśmiechniętej paszczy i wróciło do swojego opiekuna, po czym obiegło go dookoła.
Wiktor miał już zamiar znów odwrócić się i ruszyć w stronę domu, gdy nagle kątem oka dojrzał między drzewami jakiś ruch. Czyżby coś na skutym lodem jeziorze?
– Hej, Dzikun. – Klepnął się po nodze, żeby zwrócić uwagę psa ciągle rozemocjonowanego przygodą z jeleniami. – Tam coś chyba jeszcze jest – szepnął, ruszając ostrożnie w tę stronę.
To musiało być zwierzę, choć rzadko zdarzało się, żeby jakieś wychodziło zimą na środek jeziora. Byłoby przecież zbyt widoczne. Może wilk postanowił skrócić sobie drogę? To chyba najbardziej prawdopodobne.
– Tylko cichutko, powoli. – Pokazał psu ręką, żeby trzymał się przy poszyciu.
Dzikun natychmiast pojął polecenie i zaczął się skradać ku wyjściu z lasu.
Śnieg padał mocniej i widoczność robiła się coraz gorsza. Coś faktycznie szło po jeziorze, ale spomiędzy drzew i z tej odległości bardzo trudno było stwierdzić, co to za stworzenie. Wiktor skarcił się w myślach za to, że nie wziął lornetki. Naprawdę powinien zawsze mieć ją ze sobą; to nie był pierwszy raz, kiedy by mu się bardzo przydała.
Gdy zrobili parę kroków, mężczyzna ze zdumienia aż się wyprostował i odruchowo przetarł oczy suchą stroną rękawa, żeby otrzepać osiadające na rzęsach płatki śniegu.
To nie było zwierzę. Na samym środku zamarzniętej i zasypanej śniegiem tafli stał właśnie jakiś dzieciak, wyciągając coś z plecaka.
Sytuacja wydawała się tak absurdalna, że nie wiedział, czy się roześmiać, czy pobiec w tamtą stronę, sprać dzieciakowi tyłek i odprowadzić do matki, która pewnie właśnie wyrywała sobie włosy z głowy, patrząc na nasilającą się właśnie śnieżycę w oczekiwaniu na powrót bezmyślnego potomka.
Kto go w ogóle wypuścił z domu w takiej cienkiej kurtce? No i które z tutejszych dzieciaków miałoby na tyle krótki rozum, żeby wyleźć na taflę tego jeziora? Było zbyt rozległe i zbyt głębokie, a przy tym nie zamarzało wystarczająco mocno, żeby można było po nim chodzić bez obawy, że lód się załamie. Teraz już nie było takich zim jak tamte, które Wiktor pamiętał z własnego dzieciństwa. Mróz nie trzymał wystarczająco długo. Zresztą i w dawnych czasach nikt nie przychodził tutaj jeździć na łyżwach. Po pierwsze, jezioro znajdowało się zbyt daleko od najbliższej wsi, żeby można było potraktować taką wycieczkę jako niedzielną rozrywkę, a po drugie, zawsze cieszyło się złą sławą. Wiktor nigdy się tym nie interesował, ale wiedział, że we wsi szepczą o nim różne dziwne rzeczy. Istotnie, słyszał, że miało tam miejsce sporo utonięć, więc doszedł do wniosku, że właśnie wokół tych tragicznych wydarzeń narosło sporo zabobonów. Ostatni raz coś takiego wydarzyło się kilka lat wcześniej, jeszcze zanim się tu sprowadził. Utonął ojciec z synem, którzy ponoć wybrali się tu na ryby. Łódka, którą przypłynęli, nadal stała na brzegu, nieco dalej, wyciągnięta podczas poszukiwań na piasek i porzucona, a teraz zapomniana i niszczejąca.
Miał właśnie ruszyć zdecydowanym krokiem, żeby przemówić dzieciakowi do rozumu, ale w tym samym momencie zauważył, że ten bezmyślny gówniarz zamierza się na taflę saperką. Saperką! Co to w ogóle za pomysł? Co on chciał, przeręble rąbać?!
Złapał się za głowę i, wiele nie myśląc, wybiegł zza drzew.
– Nieee! – wykrzyknął tylko w nadziei, że zdąży jeszcze zatrzymać dzieciaka.
Dzikun rzucił się za nim, szczekając głośno, jakby on też chciał przestrzec przed tragedią, ale ostrze zdążyło spaść na lód z całą włożoną w nie siłą.
Kiedy dziecko odwróciło się z przerażeniem w oczach w kierunku dobiegającego dźwięku, już zapadało się pod wodę. Było chyba w takim szoku, że nawet nie zdążyło krzyknąć. Wiktorowi na ułamek sekundy zamarło serce.
– O Boże – szepnął mimowolnie, biegnąc jak szalony w stronę załamującego się lodu.
Dobrze wiedział, co teraz może się wydarzyć. Przez głowę z szybkością błyskawicy przebiegły mu najczarniejsze scenariusze. Błagał w głębi duszy wszelkie wyższe siły, które mogły mieć na to jakikolwiek wpływ, żeby tylko pozwoliły mu znaleźć dzieciaka pod lodem. Jeśli nie zdąży, jeśli ciało zanurzy się zbyt głęboko albo jakiś podwodny prąd przepchnie je w bok, pod lodową skorupę, nigdy nie uda mu się go znaleźć.
Przebiegł spory fragment jeziora szybciej, niż kiedykolwiek myślał, że jest w stanie, ale kiedy już zaczął zbliżać się do przerębla, zwolnił. Musiał teraz bardzo uważać. Jeśli sam nie zachowa ostrożności, lód pęknie również pod nim, a wtedy już na pewno nie uratuje dzieciaka, jeśli w ogóle sam da radę wydostać się z wody.
Ściągnął rękawice i rzucił je w śnieg. Położył się na tafli, rozkładając na niej ciężar ciała tak, by uniknąć kolejnej tragedii, po czym podczołgał się ostrożnie ku wodzie. Wziął głęboki oddech i zanurzył rękę w zimnym jeziorze. Zaklął. Woda była lodowata, jeszcze bardziej niż się spodziewał. Gruby rękaw kurtki nie ochronił go nawet odrobinę – woda mroźnym jęzorem wśliznęła się zdradziecko pod rękaw, powodując odrętwienie niemal całej ręki.
Dzikun stanął po drugiej stronie dziury w lodzie i, próbując zajrzeć pod powierzchnię, szczekał raz po raz.
Wiktor miał wrażenie, że czas się zatrzymał, kiedy próbował wyczuć pod powierzchnią cokolwiek, co mógłby złapać, żeby wyciągnąć topielca. Wydawało mu się, że minęły całe wieki, i już zaczął tracić nadzieję, że uda mu się znaleźć dzieciaka.
W przypływie desperacji postanowił, że jeśli zaraz nic nie znajdzie, rozbierze się i wskoczy do wody. Niech się dzieje, co chce. To tylko dziecko. Niemiłosiernie głupie, ale dziecko. Nie zasługuje na taką śmierć.
Wtedy jego dłoń nagle zacisnęła się na czymś. Tak! Udało się! Mężczyzna wypuścił powietrze, nagle uświadamiając sobie, że z tych nerwów i ze strachu przez długą chwilę wstrzymywał oddech.
Dzieciak musiał już być nieprzytomny, więc ciało okazało się zupełnie bezwładne, a nasiąknięte wodą ubrania strasznie ciągnęły je w dół, zupełnie jakby jezioro nie chciało oddać swojej upatrzonej, niemal pochłoniętej już ofiary.
Fragmentem ubrania, za który złapał, był chyba kaptur kurtki.
Wiktor ścisnął kurczowo zgrabiałą pięść i od razu zanurzył w przeręblu drugą rękę. Musiał jak najszybciej złapać ciało obiema rękami. Bał się zresztą, że lodowata woda odbierze mu czucie, że to czucie go zawiedzie, a on bezwiednie wypuści trzymany kawałek ubrania. Zapierając się stopami w śniegu, żeby ustabilizować swoją pozycję, drugą ręką sięgnął jeszcze głębiej. Zacisnął zęby. Chłód zdawał się przenikać go do szpiku kości, wręcz wwiercał mu się w mózg. Sięgnął drugą ręką jeszcze głębiej, manipulując zanurzonym w wodzie ciałem, szukając lepszego chwytu. Udało się! Wsunął dłoń pod ramię dzieciaka, po czym zacisnął ją tak, żeby ciało nie mogło się wyśliznąć.
Poprawił jeszcze uchwyt pierwszej ręki, mocno łapiąc dziecko pod ramiona, po czym zaparł się i zaczął je wyciągać. Było naprawdę ciężko, szczególnie że dłonie kompletnie mu już zdrętwiały.
Dzikun podbiegł i, jakby świadomy powagi sytuacji, złapał kurtkę zębami, żeby pomóc ciągnąć.
Wiktor spojrzał w dół, na psa, ale jego uwagę przykuło nagle coś innego. Długie włosy. To była dziewczynka. Coś ścisnęło mu się w środku.
Podwoił wysiłki, przestając nawet zwracać uwagę na dotkliwe, bolesne wręcz zimno. Szło mu mozolnie, ale wiedział, że teraz najbardziej liczy się czas. Musiał się spieszyć. Każda chwila spędzona pod wodą zmniejszała szanse dzieciaka, każda mogła okazać się ostatnia. Napiął mięśnie i po chwili, ciężko dysząc, wydostał całe ciało na powierzchnię tafli. Nie zatrzymując się, nie pozwalając sobie odpocząć, odciągnął dziewczynę kilkanaście metrów od miejsca, gdzie lód się załamał. Na wszelki wypadek. Nie wiedział przecież, jak daleko mogły sięgać pęknięcia, rozchodzące się od przerębla. Lód bywał naprawdę zdradziecki.
Czas naglił. Dziewczynka była sinoniebieska. Nigdy wcześniej Wiktor nie widział czegoś takiego. Wprawdzie czytał w podręcznikach pierwszej pomocy, jak może wyglądać topielec wyciągnięty spod lodu, ale nie spodziewał się, że aż tak upiornie.
Pochylił się nad dziewczyną, starając się wyczuć, czy oddycha.
– Kurwa! – zaklął, bo nie był w stanie z całą pewnością tego stwierdzić. Podręczniki kazały sprawdzać, czy przystawione do nosa lusterko zaparuje. Skąd on, do cholery, miał tu wziąć lusterko?!
Chyba nie oddychała. Na pewno zachłysnęła się wodą. Musiała mieć wodę w płucach.
Najpierw pięć wdechów, pomyślał Wiktor. Potem trzydzieści uciśnięć. Dwa wdechy.
Już przy drugim wdechu dziewczyną wstrząsnęły torsje i zaczęła kaszleć, wypluwając z siebie wodę.
Mężczyznę ogarnęło poczucie ulgi. Żyła!
Niewiele myśląc, ściągnął z siebie kurtkę, żeby owinąć nią dziewczynę. Pod spodem miał porządny ciepły sweter z grubej wełny – z pewnością nie wystarczał na tę pogodę, ale na przejście do domu szybkim krokiem z dzieciakiem na rękach powinien wystarczyć.
Dziewczynka oddychała dość płytko, ale oddech wydawał się równy. Wiktor otulił ją swoją kurtką i wziął na ręce. Musiał jak najszybciej donieść ją do domu.
Śnieg zaczynał już dość mocno zacinać. Wpadał mężczyźnie do oczu, przeszkadzał iść.
Dziewczyna wprawdzie nie była ciężka, zwłaszcza że odzyskała przytomność i nie była bezwładna. Odnosił jednak wrażenie, że zupełnie nie miała kontaktu z otoczeniem.
– Hej, jak się nazywasz? – próbował zapytać, przekrzykując wiatr i lekko nią potrząsając, ale nic nie odpowiedziała.
Nie udało mu się nawet złapać kontaktu wzrokowego. Nie wiedział, czy wcale nie usłyszała go wśród wiatru i zawiei, czy sens jego pytania nie dotarł do jej świadomości. A może po prostu nie była w stanie odpowiedzieć?
Czuł, że mokre ubranie bardzo szybko zaczyna na niej sztywnieć od mrozu. To był bardzo zły znak, szczególnie że miał wrażenie, iż dziewczyna słabnie.
Przyspieszył kroku i teraz już biegł z nią w kierunku domu. Musiał zebrać wszystkie siły, zależało od tego czyjeś życie. Oddech zatykał mu płuca jakby zimnym, lodowym soplem. Dzikun biegł obok, co jakiś czas pospieszając go krótkim szczeknięciem.
Zobaczył swój dom wyłaniający się zza drzew, zanim jeszcze śnieżyca rozhulała się na dobre. Nigdy jeszcze nie przebył tak szybko odcinka od jeziora do domu, nawet kiedy wybierał się na poranne przebieżki z psem w idealną wiosenną pogodę.
Wbiegł do środka, zatrzaskując drzwi nogą. Nie zamknął nawet za sobą bramy wejściowej przy płocie. Zwykle robił to chyba wyłącznie z przyzwyczajenia i dla własnego dobrego samopoczucia – Dzikun nie pozwoliłby wejść nieproszonemu gościowi, a o to, że pies mógłby skorzystać z okazji i uciec, Wiktor nie bał się zupełnie.
Jakie szczęście, że napaliłem, pomyślał mężczyzna, wchodząc do ciepłego wnętrza. Faktycznie, rano napalił na wszelki wypadek w piecu i rozpalił kominek, czego wcale nie robił każdego poranka. Tym razem jednak wziął sobie do serca nieciekawe prognozy zapowiadające śnieżycę, więc stwierdził, że zrobi sobie samemu mały prezent, tak żeby wracając do domu z mrozu, mógł tylko zrzucić buty i kurtkę i odprężyć się w kojącym cieple. Teraz dziękował sobie w duchu, że okazał się na tyle przewidujący. Ogrzany dom to było właśnie to, czego w tej chwili najbardziej potrzebował, żeby pomóc wyciągniętej spod lodu dziewczynie.
Położył ją na podłodze jak najbliżej kominka. Musiał ją przebrać w coś suchego, owinąć kocem i zanieść do łóżka.
Nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać, ale przecież nie miał czasu na rozmyślanie.
– Hej! – Potrząsnął ją za ramiona, próbując nawiązać z nią kontakt. – Hej, teraz cię rozbiorę, słyszysz?
Wymruczała coś, jakby w mimowolnym proteście, ale po prostu nie był w stanie zrozumieć jej reakcji.
Szczękała zębami. W sumie był to dobry znak – najwyraźniej powoli się rozgrzewała. Szczękanie zębami wydawało się zdecydowanie lepsze niż brak przytomności. Nadal jednak pozostawała zupełnie sina.
– Muszę cię rozebrać – powiedział spokojnie jak do dziecka, chociaż gotował się w środku, że musi tracić czas na takie grzeczności. – Nie ma czasu, słyszysz? Muszę z ciebie zdjąć to przemoczone ubranie.
Chyba kiwnęła głową. Nie był pewien – to mógł być tylko dreszcz zimna, ale musiał wystarczyć mu za zgodę.
Z wysiłkiem ściągnął jej przemoczone buty i skarpetki, po czym z wielki trudem zsunął kurtkę, przewracając dziewczynę najpierw na jeden bok, potem na drugi.
Cały się spocił. Zdjął sweter. Już się zasapał, a najgorsze przecież dopiero go czekało. Reszta ubrania była do niej dosłownie przyklejona. Dżinsy same w sobie musiały być obcisłe, a teraz po prostu przywarły do niej jak druga skóra.
Przyjrzał się uważniej jej talii i biodrom, zastanawiając się, jak zabrać się do zdejmowania spodni, kiedy nagle uświadomił sobie, że leżąca przed nim dziewczyna wcale nie jest dzieckiem, jak sądził wcześniej. Kiedy patrzył na nią z daleka, zmylił go niski wzrost, dość bezkształtna kurtka i obszerna czapka, pod którą wcześniej schowała włosy, a potem zwyczajnie nie miał czasu ani głowy, by się jej przyglądać.
Przemoczone ubranie otulało jednak wyraźnie kobiece kształty. Jak ona mogła się tak źle ubrać, zastanawiał się Wiktor. Miała na sobie jakąś jasną bluzkę z długimi rękawami i cienki sweter z dużymi oczkami, który teraz oplatał ją jak pajęczyna. Mokra wełna była nieprzyjemna w dotyku i trudno się ją zdejmowało. Oczka plątały mu się w palcach i miał wrażenie, że mimo wysiłków praktycznie nie udało mu się nic osiągnąć, sweter zaś wciąż tkwił na tym samym miejscu, niczym przyklejony.
Wiktor zaklął siarczyście i pobiegł do kuchni po nożyczki.
– Przepraszam – rzucił do dziewczyny, przyklękając przy niej ponownie. – Muszę to pociąć.
Wiedział, że inaczej nie uda mu się pozbyć tych ubrań. Będzie musiała to przecierpieć, spodnie i bluzka nie są warte zdrowia, a może wręcz życia.
Rozcinanie poszło dużo szybciej – bluzka i sweter nie stawiały większego oporu. Z dżinsami było gorzej, tkanina okazała się sztywna i ciężko się ją cięło, a nawet gdy zdołał to uczynić, trudno było ściągnąć ją z mokrych nóg.
Całe ciało dziewczyny nadal pozostawało upiornie sine, zaś usta miały dosłownie niebieski kolor. Widok był przerażający, Wiktor bał się, czy ona z tego w ogóle wyjdzie. Mocnymi, zdecydowanymi ruchami wytarł jej ciało szorstkim ręcznikiem, żeby je osuszyć i przywrócić krążenie.
Czasem dziewczyna otwierała oczy i spoglądała dookoła nieprzytomnym wzrokiem, mrucząc coś niezrozumiale, ale potem przymykała powieki, a o przytomności świadczyło tylko szczękanie zębami.
Kiedy już była względnie sucha, włożył jej grube skarpety, swoją flanelową koszulę i zdecydowanie zbyt obszerne spodnie dresowe. Ścisnął je sznurkiem w pasie na tyle, na ile było to możliwe, i kilkakrotnie podwinął nogawki.
Wprawdzie wyglądała jak ubrana w worek, ale to akurat nie miało w tej sytuacji żadnego znaczenia. Owinął ją ciepłym kocem i dopiero wtedy odetchnął.
Nadal miała wilgotne włosy, które teraz stały się jeszcze dodatkowo okropnie splątane, po tym jak wytarł je trochę ręcznikiem, z tym jednak nie miał siły walczyć.
Poszedł jeszcze do sypialni po pościel i podłożył pod dziewczynę kołdrę i poduszkę, po czym nakrył ją dodatkową kołdrą. Przeniesie ją do łóżka trochę później. Tu było cieplej, więc chciał, żeby jeszcze poleżała przy kominku.
Odetchnął głęboko. Poziom adrenaliny zaczął mu powoli spadać. Wiktor poczuł narastające zmęczenie. Teraz mógł właściwie tylko czekać.
Poszedł do kuchni zrobić herbatę. Dla siebie i dla niej. Może uda się napoić ją choć kilkoma łykami przestudzonej herbaty z miodem i cytryną. Powinna ogrzać ją od środka.
Przygotował gorący napój dla siebie i lekko ciepły dla niej. Po takim wyziębieniu nie mógł potraktować organizmu zbyt wysoką temperaturą – mogło to mieć równie niebezpieczny skutek.
Wrzucił do kubka jeszcze plasterek imbiru i wrócił do pokoju. Uniósł w zdumieniu brwi na widok Dzikuna, który wyjątkowo nie leżał w swoim fotelu, ale przytulił się do zimnego ciała, jakby chciał pomóc rozgrzać dziewczynę. Położył pysk na jej obojczyku i patrzył w ogień.
Wiktor usiadł po turecku obok psa, stawiając kubki z herbatą na klepkach przy dywanie.
Twarz dziewczyny powoli zaczynała tracić ten okropny niebieski odcień. Skóra i usta były teraz po prostu bardzo blade. Miał nadzieję, że niedługo zacznie nabierać normalnych kolorów.
Leżała w półśnie, nadal trzęsąc się niespokojnie i mamrocząc coś co chwilę.
Pogłaskał ją po czole.
– Hej, hej – szepnął serdecznie. – Zrobiłem herbatę. Byłoby świetnie, gdybyś się trochę napiła.
Odniósł wrażenie, że tym razem jego słowa do niej dotarły. Lekko rozchyliła powieki i chyba nawet na niego spojrzała.
Wydawało mu się wręcz, że kiedy uniósł jej głowę, by pomóc jej się napić, spróbowała się sama dźwignąć.
Zaczerpnęła kilka łyków i przymknęła oczy, jakby przełykanie kosztowało ją sporo wysiłku.
– Jeszcze troszkę, postaraj się wypić do końca – poprosił.
Wzięła jeszcze dwa łyki, ale stwierdził, że już nie zdoła jej zmusić do wypicia reszty. Dobre i to.
Opuścił jej głowę z powrotem na poduszkę.
– Jak się nazywasz? – zapytał znowu. Chciał skorzystać z tego, że nieco oprzytomniała.
Poruszyła bezdźwięcznie ustami.
– Nic nie zrozumiałem. – Zmarszczył brwi i nachylił się nad nią, przystawiając ucho do jej ust.
– Ali… – wyszeptała. – Ali… – spróbowała ponownie, ale wyłapał tylko pierwszą sylabę, wypowiedzianą cicho, niczym oddech.
– Alicja? – dopytał, a ona ledwo zauważalnie kiwnęła głową.
Uśmiechnął się do niej.
– Miło cię poznać, Alicjo z krainy pod lodem – zażartował, ale już nie odpowiedziała.
Zasnęła. Oddychała miarowo i – nareszcie – spokojnie. Już prawie się nie trzęsła.
Wiktor odetchnął głęboko, z ulgą, i sięgnął po herbatę.
– Jestem Wiktor – powiedział w przestrzeń, spoglądając w ogień i biorąc duży łyk, który rozlał się ciepłem po całym jego wnętrzu.
Miał nadzieję, że najgorsze już minęło.