Trylogia mostu - ebook
Trylogia mostu - ebook
Kultowa trylogia Gibsona, zapoczątkowana „Światło Wirtualne”. Pierwsze wydanie zbiorcze.
Światło wirtualne
Początek XXI wieku. Na miejscu zniszczonej przez trzęsienie ziemi Kalifornii powstają dwa siostrzane stany NoCal i SoCal. W wyniku katastrofy zostaje uszkodzony most Golden Gate - symbol San Francisco - który staje się domem dla outsiderów, takich jak Chevette Washington. Pod wpływem impulsu, Chevette na jednym z hotelowych przyjęć kradnie okulary. Wkrótce przekonuje się, że ten z pozoru zwyczajny przedmiot to zaawansowany technologicznie gadżet umożliwiający dostęp do tajnych informacji. Kiedy zostają znalezione zwłoki poprzedniego właściciela okularów, dziewczyna znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Rozpoczyna się poszukiwanie sprawcy, w które zaangażowane są niebagatelne siły.
Idoru
Jest wiek XXI, Tokio po straszliwym kataklizmie sejsmicznym. Chia McKenzie, wydelegowana przez oddział fanów z Seattle przybywa ze specjalną misją do Tokio, gdzie kluby muzyczne giną równie szybko, jak się pojawiają. Chia ma zdobyć informacje na temat domniemanego ślubu młodzieżowego idola Reza z nieistniejącą w rzeczywistym świecie Idoru, królową wirtualnych światów. Gibson skupił się na opisywaniu zależności pomiędzy człowiekiem, światem i informacją. Przedstawia czytelnikowi pokolenie wirtualnych paparazzich szpiegujących gwiazdy mediów poprzez komputerowe sieci; każe otrzeć się nam o zdarzenia udowadniające, że informacje można sfałszować i ukryć, lecz nadal są one odzwierciedleniem rzeczywistości.
Wszystkie Jutra
Punkt węzłowy historii świata, mający wydarzyć się w najbliższym czasie, prawdopodobnie został zlokalizowany w San Francisco. W słynnej mgle San Francisco, w tym niezwykłym momencie historii, dzieją się dziwne rzeczy. Wszystko wydaje się możliwe… Jest pewne, że życie ludzi na Ziemi zmieni się na zawsze. Nadejście punktu węzłowego intuicyjnie wyczuwa Colin Laney, na co dzień mieszkający w jednym z kartonów w Tokio, ale informacje dotyczące zmian zna też niejaki Harwood, który w nadchodzącym nowym porządku świata chce zajść jak najwyżej, nie zważając na konsekwencje swoich czynów. O co toczy się gra? Jaka jest jej stawka?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-645-9 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Lśniące ciała olbrzymów
Kurier przyciska czoło do warstw szkła, argonu, przeciwudarowego plastiku. Patrzy na patrolowiec, jak polująca osa przecinający w oddali niebo nad miastem, ze śmiercią podwieszoną pod odwłokiem w gładkim czarnym kokonie.
Kilka godzin wcześniej na północne przedmieścia spadły rakiety; siedemdziesiąt trzy ofiary, jeszcze nikt nie przyznał się do zamachu. Tymczasem tutaj lustrzane zikkuraty przy Lazaro Cardenas błyskają jak lśniące ciała olbrzymów, śląc nocne salwy snów czekającym _avenidas_ – biznes jak zwykle, świat bez końca.
Powietrze za oknem otacza każde źródło światła słabą wątrobianą otoczką, niezdrową żółcią, niepostrzeżenie przechodzącą w brązowawą poświatę. Drobne suche płatki brudnego śniegu, kłębiącego się nad ściekami, osiadły na soczewkach nocy.
Zamknąwszy oczy, zapada w cichy szum klimatyzatora. Wyobraża sobie, że znajduje się w Tokio, a ten pokój jest w jakimś nowym skrzydle starego hotelu Imperial. Widzi siebie na ulicach Chiyoda-ku, pod cicho wzdychającymi pociągami. Czerwone papierowe lampiony wzdłuż wąskiej uliczki.
Otwiera oczy.
Mexico City wciąż tu jest.
Osiem pustych buteleczek, plastikowych miniaturek, stoi równym rzędem na skraju stolika do kawy; japońska wódka Come Back Salmon, o nazwie bardziej drażniącej niż pozostawiany przez nią smak.
Na ekranie nad konsolą czekają na niego _pticzki,_ zastygłe kremowe ciała. Kiedy podnosi pilota zdalnego sterowania, wydatne kości policzkowe kobiet zakrzywiają się w przestrzeni za jego oczami. Ich młodzi kochankowie jak zawsze biorą je od tyłu, noszą czarne skórzane rękawiczki. Słowiańskie rysy, przywołujące fragmenty niechcianych wspomnień z dzieciństwa: smród ścieków, stal łomocząca o stal pod rozkołysanym pociągiem, wysokie stare sufity mieszkania z widokiem na skuty mrozem park.
Dwadzieścia osiem peryferyjnych ekranów otacza kopulujących z powagą Rosjan; na jednym dostrzega postacie znoszone z czarnego od dymu pokładu azjatyckiego promu.
Otwiera kolejną buteleczkę.
Teraz _pticzki,_ poruszając głowami jak tłokami dobrze naoliwionej maszyny, obciągają swym aroganckim, zajętym wyłącznie sobą kochankom. Ujęcia przypominają świetność sowieckiej kinematografii socrealistycznej.
Przesuwa spojrzenie na prognozę pogody NHK. Front niskiego ciśnienia przechodzi nad Kansas. Obok jakaś upiornie cicha islamska stacja w nieskończoność powtarza imię Boga kaligraficznym pismem opartym na grafice fraktali.
Pije wódkę.
Ogląda telewizję.
***
Po północy, na skrzyżowaniu Liverpool i Florencia, spogląda na Różową Strefę z tylnego siedzenia białej łady, z nanoporowym szwedzkim respiratorem drażniącym mu świeżo ogolony podbródek.
Każdy mijający go ma zamaskowaną twarz, wargi i nozdrza ukryte pod filtrami. Niektóre, z okazji Dnia Zmarłych, przypominają srebrno-paciorkowate szczęki szczerzących zęby czaszek. Jakąkolwiek przyjmują formę, wszyscy ich wytwórcy wygłaszają te same wątpliwe, kłamliwe zapewnienia o zabezpieczeniu przed wiroidami.
Chciał uciec przed rutyną, może znaleźć coś pięknego lub interesującego, ale tutaj są tylko zamaskowane twarze, jego strach i światła.
Z Avenida Chapultepec powoli wyjeżdża stary amerykański samochód, wykasłując obłoczki tlenku węgla spod naderwanego zderzaka. Cały jest pokryty żywicą barwy coli i kawałeczkami potłuczonych luster; widać tylko przednią szybę, czarną i szklistą, nieprzejrzystą jak plama atramentu, przypominającą mu śmiercionośny kokon patrolowca. Czuje narastający strach, bezsensowny, nieuzasadniony, jaki budzi w nim ten karnawałowy duch cadillaca, tego spalającego ropę zabytku w spektralnej szacie barwy przydymionego srebra. Dlaczego pozwalają mu zanieczyszczać i tak już brudne powietrze? I kto tam siedzi w środku, za tą czarną szybą?
Drżąc, obserwuje przejeżdżający pojazd.
– Ten wóz…
Stwierdza, że impulsywnie pochyla się i mówi do kierowcy o szerokim brązowym karku i wielkich uszach, przedziwnie kojarzących się z reprodukcjami zabytkowych naczyń reklamowanych na jednym z kanałów hotelowej telewizji.
– _El coche_ – mówi kierowca, który nie nosi maski, odwracając się, jakby dopiero teraz dostrzegł kuriera. Ten widzi, jak pokryty lustrami cadillac rozbłyska raz, na krótki moment, odbitym rubinem lasera nocnego klubu i znika.
Kierowca patrzy na niego.
Kurier każe mu wracać do hotelu.
***
Budzi się ze snu pełnego metalicznych głosów w wyniosłych halach jakiegoś europejskiego lotniska, odległych postaci dostrzeżonych w niemym rytuale odjazdu.
Ciemność. Syk klimatyzatora.
Miękkość bawełnianej pościeli. Telefon pod poduszką. Odgłosy ulicznego ruchu stłumione przez wypełnione gazem okna. Opuszczają go całe napięcie i strach. Przypomina sobie o barze w atrium. Muzyka. Twarze.
Ma poczucie wewnętrznego ukojenia, niezwykle rzadkiego stanu równowagi. Tylko tyle wie o spokoju.
Och, tak, okulary są tutaj, wepchnięte obok telefonu. Wyjmuje je i otwiera oprawkę, z przyjemnością obarczoną poczuciem winy, której nie może pozbyć się od Pragi.
Kocha ją od blisko dziesięciu lat, chociaż nie myśli o tym w taki sposób. Jednak nigdy nie kupił innego software’u i czarna plastikowa oprawka straciła połysk. Numer na kasecie jest już nieczytelny, wytarty do białości dotykiem jego rąk. Tyle pokoi takich jak ten.
Od dawna wolał cieszyć się nią w ciszy. Nie używał ryczących dousznych słuchawek. Nauczył się podkładać własny tekst, szepcząc do niej, pośpieszając przez nieporadne nazwy i oblane księżycem wyżyny czegoś, co nie jest Hollywood ani Rio, lecz jakąś nieostrą cyfrową ekstrapolacją obu.
Ona czeka na niego zawsze w białym domku przy drodze biegnącej kanionem. Świece. Wino. Czarna suknia z dżetami pasuje do jej idealnej skóry, jakże białej, naprężone udo opięte gładko i ściśle materiałem jak brzuch węża.
Daleko, pod bawełnianą pościelą, jego ręce zaczynają się poruszać.
Potem, gdy zapada w sen zupełnie innej jakości, telefon pod jego poduszką odgrywa cichą i krótką melodyjkę.
– Tak?
– Potwierdzam rezerwację na lot do San Francisco – mówi ktoś, kobieta lub maszyna. Naciska klawisz, zapisując numer lotu, mówi dobranoc i zamyka oczy przed upartym światłem sączącym się przez czarne bariery zasłon.
Obejmują go jej białe ramiona. Wieczna jasnowłosa.
Zasypia.3. Niemiłe przyjęcie
3
Niemiłe przyjęcie
Chevette nigdy niczego nie kradła, przynajmniej nie ludziom i zdecydowanie nie wtedy, kiedy rozwoziła przesyłki. Oprócz jednego pechowego poniedziałku, kiedy zwinęła okulary przeciwsłoneczne temu kompletnemu dupkowi, tylko dlatego, że po prostu jej podpadł.
Stała sobie pod oknem na dziewiętnastym piętrze, spoglądając na most i szare skorupy wielkich sklepów, gdy podszedł do niej. Już prawie zdołała dostrzec mieszkanie Skinnera wysoko wśród lin, kiedy dotknął jej nagich pleców czubkiem palca. Dotknął ją pod kurtką Skinnera, pod podkoszulkiem.
Nosiła tę kurtkę wszędzie, jak jakąś zbroję. Wiedziała, że jeżdżąc o tej porze roku, powinna nosić tylko nanoporowe wdzianka, ale i tak nosiła tę starą katanę Skinnera z paskowymi kodami Allied na klapach. Kuleczki łańcuszków przy zamkach błyskawicznych zakołysały się, gdy obróciła się na pięcie, by odtrącić ten palec.
Przekrwione oczy. Twarz wyglądająca tak, jakby zaraz miała się rozpuścić. W zębach trzymał krótkie, cienkie zielonkawe cygaro, ale go nie zapalił. Wyjął je z ust, zanurzył wilgotny koniec w szklaneczce z przejrzystym płynem i pociągnął. Wyszczerzył się do niej. Jakby wiedział, że nie pasowała do tego miejsca, takiego przyjęcia w starym, lecz niezwykle drogim hotelu przy Geary.
Jednak to była ostatnia przesyłka tego dnia, paczka dla prawnika, a tak niedaleko płonęły kosze na śmieci Tenderloin z kulącymi się wokół nich ludźmi, których opuściło szczęście. Twarze oświetlone nikłym blaskiem cienkich szklanych rurek. Oczy pełne tej strasznej, przelotnej satysfakcji. Ten widok budził w niej dreszcz, zawsze.
Włączywszy blokadę i alarm roweru w głucho dudniącym podziemnym parkingu hotelu Morrisey, wjechała windą dla personelu do hallu, gdzie faceci z ochrony usiłowali odebrać jej przesyłkę, ale nie zdołali. Miała ją oddać tylko panu Garreau z pokoju 808, co wyraźnie głosił napis na paczce. Przesunęli skanerem po kodzie paskowym jej odznaki Allied, prześwietlili rentgenem paczkę, sprawdzili ją wykrywaczem metali i machnięciem ręki przepuścili do windy z różowymi lustrami osadzonymi w grubym jak drzwi bankowego sejfu brązie.
Wjechała na ósme i poszła korytarzem, cichym niczym las ze snu. Znalazła pana Garreau, był w koszulce z krótkim rękawem i krawacie barwy świeżo przetopionego ołowiu. Podpisał kwit, nie nawiązując kontaktu wzrokowego; z paczką w ręku zamknął jej przed nosem opatrzone trzema mosiężnymi cyframi drzwi. Sprawdziła fryzurę w lśniącym jak lustro, wybitym kursywą zerze. Kucyk z tyłu sterczał jak należy, ale nie była pewna, że z przodu zrobili ją równie dobrze. Szpice wciąż były trochę za długie. I jakby zbyt cienkie. Ruszyła z powrotem korytarzem, pobrzękując hardwarem przy kurtce Skinnera, wbijając podeszwy butów w świeżo odkurzony dywan barwy mokrej od deszczu terakoty.
Drzwi windy otworzyły się i wypadła z nich ta japońska dziewczyna. Albo prawie wypadła, bo Chevette złapała ją pod pachy i oparła o framugę drzwi.
– Gdzie przyjęcie?
– Co na to twoi starzy? – powiedziała Chevette.
– Dziewiąte piętro! Duże przyjęcie!
Oczy dziewczyny składały się z samych źrenic, były szkliste jak z plastiku.
I tak Chevette, z prawdziwym kieliszkiem pełnym prawdziwego francuskiego wina w jednej i najmniejszą kanapką, jaką kiedykolwiek widziała, w drugiej ręce, zaczęła się zastanawiać, ile pozostało jej czasu, zanim hotelowy komputer zauważy, że jeszcze nie opuściła terenu. Jednak nie przypuszczała, żeby przyszli szukać jej tutaj, ponieważ ktoś najwidoczniej sporo zapłacił, żeby wydać takie przyjęcie.
Dla niektórych bardzo wesołe, ponieważ widziała tych ludzi w ciemnej łazience, wdychających lód przez delfina z dmuchanego szkła, o obłych kształtach rozświetlanych trzepoczącym niebieskawym języczkiem przemysłowej zapalniczki.
I bawiono się nie tylko w jednym pomieszczeniu, ale w wielu połączonych ze sobą pokojach. Ponadto było tu mnóstwo ludzi; mężczyźni przeważnie w garniturach z marynarkami na cztery guziki, wykrochmalonych koszulach z żabotami, bez krawatów, lecz z kosztownymi zapinkami. Kobiety nosiły stroje, jakie Chevette widziała tylko w miesięcznikach. Bogaci ludzie najwyraźniej, a w dodatku cudzoziemcy. Chociaż może bogaci są wszędzie cudzoziemcami.
Zdołała jakoś umieścić Japonkę w pozycji horyzontalnej na długiej zielonej kanapie, na której teraz chrapała, bezpieczna, o ile ktoś na niej nie siądzie.
Rozejrzawszy się wokół, Chevette stwierdziła, że nie była jedyną źle ubraną osobą w tym towarzystwie. Na przykład ten facet w łazience, w luźnych żółtych szortach – ale to skrajny przypadek. Ponadto para dziewczyn niewątpliwie należących do pracujących przedstawicielek Tenderloin, które jednak mogły być tylko akceptowanym elementem lokalnego folkloru, służącym jakiemuś konkretnemu celowi.
A potem ten dupek tuż przed jej nosem, szczerzący się tym parszywym pijackim uśmiechem, więc położyła dłoń na małym składanym nożu, kolejnym eksponacie pożyczonym od Skinnera. W rączce była dziura, w którą wpychało się czubek kciuka, by z trzaskiem otworzyć nóż jedną ręką. Ostrze było zaledwie trzycalowe, szerokości łyżki, złowrogo ząbkowane i ceramiczne. Skinner mówił, że to nóż fraktalowy, w rzeczywistości dwukrotnie dłuższy od samego ostrza.
– Zdaje się, że niezbyt dobrze się bawisz – mówi tamten. Europejczyk, jednak Chevette nie jest pewna akcentu. Nie Francuz i nie Niemiec. Jego kurtka też jest ze skóry, ale nie taka jak Skinnera. Z jakiegoś gruboskórnego zwierzęcia z włosiem jak gruby jedwab, barwy tabaki. Chevette wspomina zapach pożółkłych gazet w pokoju Skinnera, niektórych tak starych, że zdjęcia stały się tylko odcieniami szarości – podobnymi do widoku miasta oglądanego czasem z mostu.
– Całkiem nieźle, dopóki się nie pojawiłeś – mówi Chevette, myśląc, że czas już chyba iść, ten facet to złe wieści.
– Powiedz mi – mówi ten dupek, patrząc z uznaniem na jej kurtkę, podkoszulek i kolarki – jakie usługi świadczysz.
– O czym ty, kurwa, mówisz?
– Z pewnością – ciągnie tamten, wskazując na dziewczyny z Tenderloin po drugiej stronie pokoju – możesz zaproponować coś bardziej interesującego… – z lubością smakuje to słowo – …niż te dwie.
– Pieprzę to – mówi Chevette. – Jestem posłańcem.
Jego twarz przybiera zabawny wyraz, jakby coś przedarło się przez pijackie zamroczenie i go dręczyło. Potem odchyla głowę w tył i śmieje się jak z najlepszego żartu na świecie. Ona dostrzega mnóstwo bardzo białych, wyglądających na niezwykle kosztowne zębów. Skinner powiedział jej, że bogaci nigdy nie mają metalu w zębach.
– Powiedziałam coś śmiesznego?
Dupek ociera oczy.
– A więc coś nas łączy, ciebie i mnie…
– Wątpię.
– Ja też jestem posłańcem – powiada, chociaż zdaniem Chevette niewielki pagórek wystarczyłby, żeby ustawił się w kolejce po tlen.
– Kurierem – uzupełnia, jakby sobie przypomniał.
– No to pędź stąd – mówi mu i obchodzi go z daleka, ale w tej chwili gaśnie światło i rozlega się muzyka – intro do _She’s God’s Girlfriend_ Chrome Koran. Chevette, która ma słabość do kawałków Chrome Koran i puszcza je, jadąc na rowerze, ilekroć potrzebuje dopingu do pędu, teraz porusza się w jej rytmie, bo tańczą wszyscy, nawet lodziarze z łazienki.
Pozbywszy się dupka, a przynajmniej zapomniawszy o nim, zauważa, że ci ludzie wyglądają o wiele lepiej, kiedy tańczą. Naprzeciw niej wyrasta jakaś dziewczyna w skórzanej spódniczce i czarnych bucikach z brzęczącymi srebrnymi ostrogami. Chevette uśmiecha się; tamta odpowiada uśmiechem.
– Jesteś z miasta? – mówi dziewczyna, gdy kończy się _She’s God’s Girlfriend_, i Chevette przez moment ma wrażenie, że tamta pyta ją, czy jest gońcem municypalnym. Dziewczyna – kobieta – dojrzalsza, niż wyglądała na pierwszy rzut oka; może po dwudziestce, ale zdecydowanie starsza od Chevette. Przystojna urodą nie jak z zestawu; ciemne oczy, krótko przycięte czarne włosy. – San Francisco?
Chevette kiwa głową.
Następna melodia jest starsza od niej; zdaje się, że tego czarnego faceta, który wybielił się, a potem odpadła mu twarz. Rozgląda się za swoim kieliszkiem, ale wszystkie wyglądają tak samo. Ta japońska laleczka przesuwa się obok, kołysząc piersiami, w jej oczach nie pojawia się błysk rozpoznania na widok Chevette.
– Cody zwykle znajduje w San Francisco wszystko, czego potrzebuje – mówi kobieta zmęczonym głosem, jednocześnie zdradzającym, że uważa to za bardzo zabawne. Niemka, myśli Chevette, słysząc jej akcent.
– Kto?
Kobieta unosi brwi.
– Nasz gospodarz.
Jednak z jej twarzy nie znika szeroki, miły uśmiech.
– Ja po prostu weszłam…
– Chciałabym móc powiedzieć to samo! – śmieje się kobieta.
– Dlaczego?
– Ponieważ wtedy mogłabym wyjść.
– Nie podoba ci się tu?
Z bliska kobieta pachnie drogimi perfumami. Chevette nagle z niepokojem myśli o tym, jak sama pachnie po całym dniu na rowerze, bez prysznica. Jednak kobieta bierze ją pod rękę i odprowadza na bok.
– Naprawdę nie znasz Cody’ego?
– Nie.
Chevette widzi pijaka, tego dupka, przez otwarte drzwi do drugiego pokoju, gdzie wciąż są zapalone światła. On patrzy prosto na nią.
– Myślę, że chyba już sobie pójdę, dobrze?
– Nie musisz. Proszę. Ja tylko zazdroszczę ci tej możliwości.
– Jesteś Niemką?
– Padwanką.
Chevette wie, że to część dawnych Włoch. Północna część, myśli.
– Kim jest ten Cody?
– Cody lubi przyjęcia. Cody lubi to przyjęcie. Ono trwa już od kilku lat. Jeżeli nie tutaj, to w Londynie, Pradze, Makao…
Jakiś chłopiec przedziera się przez tłum, niosąc tacę pełną drinków. Nie wygląda na pracownika hotelu. Jego wykrochmalona koszula już nie jest nieskazitelna, ale rozpięta i wyciągnięta ze spodni; Chevette dostrzega, że przez jedną brodawkę piersiową ma przewleczony kolczyk z małym stalowym dzwoneczkiem. Sztywny żabot odpiął się z przodu i sterczy mu z tyłu jak przekrzywiona aureola. Kiedy podsuwa kobiecie tacę, ta bierze kieliszek białego wina. Chevette potrząsa głową. Na tacy leży biały talerzyk z tabletkami i czymś, co wygląda jak skręty pląsu.
Chłopak mruga do Chevette i odchodzi.
– Wydaje ci się dziwne?
Kobieta wypija wino i rzuca pusty kieliszek przez ramię. Chevette słyszy brzęk szkła.
– Hę?
– Przyjęcie Cody’ego.
– Tak. Chyba. Chcę powiedzieć, że po prostu weszłam…
– Gdzie mieszkasz?
– Na moście.
Czeka na reakcję. Jeszcze szerszy uśmiech.
– Naprawdę? Wygląda tak… tajemniczo. Chciałabym tam pójść, ale nie ma wycieczek, a mówią, że to jest niebezpieczne…
– Nie jest – mówi Chevette, a potem się zastanawia. – Po prostu… nie ubieraj się zbyt elegancko, dobrze? Tam nie jest niebezpiecznie, nawet nie tak jak w tej okolicy.
Myśli o tamtych wokół płonących koszów na śmieci.
– Tylko nie idź na Treasure Island. I nie próbuj dotrzeć aż do Oakland. Trzymaj się początku mostu.
– Podoba ci się tam?
– Cholera, tak. Nie chciałabym mieszkać nigdzie indziej.
Kobieta uśmiecha się.
– Myślę, że jesteś bardzo szczęśliwa.
– No cóż – mówi Chevette, czując się niezręcznie – muszę już iść.
– Mam na imię Maria…
– Chevette – mówi i podaje jej rękę. Prawie tak jak jej drugie imię. Chevette-Marie.
Wymieniają uścisk dłoni.
– Do widzenia, Chevette.
– Całkiem miłe przyjęcie, wiesz?
– To nie jest miłe przyjęcie.
Prostując ramiona w obszernej kurtce Skinnera, Chevette kiwa głową Marii i zaczyna przedzierać się przez tłum. Ten jest teraz kilkakrotnie gęstszy, może znajomi tego Cody’ego wciąż przybywają. Jest tu teraz więcej Japończyków, wszyscy w eleganckich garniturach; ich żony, sekretarki czy kimkolwiek są te kobiety, noszą perły. Jednak najwidoczniej to nie przeszkadza im wczuć się w atmosferę zabawy. Robi się coraz głośniej, bo goście są bardziej podochoceni. Słychać ten nieustanny szum rozmów toczonych po kilku kieliszkach i Chevette chce jak najszybciej stąd wyjść.
Utyka w pobliżu drzwi do łazienki, w której przedtem widziała lodziarzy, ale teraz są zamknięte. Grupka Francuzów rozmawia tam po francusku i wymachuje rękami, ale Chevette słyszy, jak ktoś wymiotuje w środku.
– Chcę przejść – mówi do siwego, ostrzyżonego na rekruta mężczyzny w muszce i przepycha się obok niego, wylewając mu drinka. On rzuca za nią coś po francusku.
Chevette czuje się teraz jak ofiara klaustro, tak jak czasem w biurach, kiedy recepcjonista każe jej czekać na jakąś przesyłkę, a ona widzi tych wszystkich urzędników kręcących się tam i z powrotem i zastanawia się, czy to ma jakiś sens, czy też oni po prostu kręcą się bez celu. A może tak działa na nią wino, troszeczkę, ponieważ rzadko pije i teraz nie podoba jej się smak, jaki pozostawiło jej w gardle.
I nagle widzi swojego pijaka, tego Euro z niezapalonym cygarem, przysuwającego spocone czoło zbyt blisko apatycznej, lekko zaniepokojonej twarzy jednej z dziewcząt Tenderloin. Uwięził ją w kącie pokoju. W ścisku, tak blisko drzwi, korytarza i wolności, Chevette przez moment zostaje przyciśnięta do jego pleców, co nie przerywa potoku okropnych bzdur, jakie on wciska tamtej dziewczynie, jednak powoduje gwałtowny ruch jego łokcia, którym mocno szturcha Chevette w żebra, usiłując wywalczyć sobie więcej przestrzeni.
A Chevette, zerkając w dół, zauważa coś sterczącego z kieszeni tabaczkowej skórzanej kurtki.
W następnej chwili ma to w ręce, wpycha za kolarki, wychodzi za drzwi, a ten dupek nawet niczego nie zauważył.
W nagłej ciszy korytarza, przy cichnących odgłosach przyjęcia, idąc do windy, ma ochotę biec. Ma też chęć wybuchnąć śmiechem, ale zaczyna się bać.
Idź.
Mijając stertę tac, brudnych szklanek i talerzy.
Pamiętając o platfusach z ochrony, czekających w hallu.
To coś tkwi w jej spodenkach.
W głębi bocznego korytarza dostrzega drzwi służbowej windy, szeroko otwarte i zapraszające. Młody Azjata ze stalowym wózkiem zachlapanym farbą i zastawionym płaskimi prostokątami telewizyjnych ekranów. Obrzuca ją czujnym spojrzeniem, kiedy wchodzi za nim do kabiny. Jego twarz składa się głównie z kości policzkowych, bystrych i głęboko osadzonych oczu, włosów podgolonych wysoko w niemal pionowy fryz – jeden z tych, jakie wszyscy ci faceci uwielbiają. Na przodzie czystej szarej roboczej koszuli ma przypięty identyfikator, a na szyi zawieszony na czerwonym nylonowym sznurze VirtuFax.
– Piwnica – mówi Chevette.
Jego faks brzęczy. Chwyta go, naciska guzik, zerka w okienko. Ten przedmiot w jej spodniach wydaje się ogromny. Potem chłopak puszcza faks, mruga do niej i naciska przycisk oznaczony B-6. Drzwi zasuwają się z rumorem i Chevette zamyka oczy.
Opiera się o wielkie miękkie poduchy ściany i marzy o tym, żeby być w pokoju Skinnera, nasłuchując skrzypienia lin. Podłogą jest warstwa desek ułożonych na skraju, w środku sterczy wybrzuszenie liny tkwiącej w jej stalowym siodle, a Skinner twierdzi, że ta lina składa się z 17 464 włókien. Każde ma grubość ołówka. Przy odpowiednim wietrze można przyłożyć do niej ucho i usłyszeć, jak most śpiewa.
Winda bez powodu zatrzymuje się na czwartym. Kiedy drzwi otwierają się, nie ma za nimi nikogo. Chevette ma ochotę ponownie nacisnąć B-6, ale powstrzymuje się i czeka, aż wyręczy ją chłopak z faksem. Azjata robi to.
B-6 nie jest garażem, w którym tak bardzo chciałaby się znaleźć, ale labiryntem wiekowych betonowych tuneli, wyłożonych popękanymi asfaltowymi płytami, z grubymi starymi rurami zwisającymi ze stalowych uchwytów pod sufitem. Chevette wymyka się z windy, podczas gdy chłopak majstruje przy jednym z kółek wózka.
Stuletni spacer wzdłuż rzędu zamkniętych na kłódki chłodni, pięćdziesięciu odkurzaczy ładujących akumulatory z szeregu ponumerowanych stanowisk, rolek dywanów poukładanych jak kłody. Znowu ludzie w roboczych ubraniach, niektórzy w białych kuchennych fartuchach, więc usiłuje przybrać minę i postawę posłańca, mając nadzieję, że wygląda tak, jakby doręczała jakąś przesyłkę.
Znajduje wąskie schody i wchodzi po nich. Powietrze jest rozgrzane i nieruchome. Wykrywacze ruchu włączają dla niej światło na każdym kolejnym podeście. Czuje przytłaczający ciężar całego starego budynku.
Jednak jej rower jest tam, na B-2, za filarem z odrapanego betonu.
– Trzymaj się z daleka – mówi, kiedy Chevette podchodzi na odległość pięciu stóp. Nie tak głośno jak samochód, ale równie poważnie.
Pod warstwą napylonej imitacji rdzy i zręcznie poprzylepianej taśmy izolacyjnej geometria pustej w środku ramy z węglowego włókna sprawia, że uda Chevette zaczynają drżeć. Przesuwa lewą rękę przez pętlę identyfikującą za siodełkiem. Słyszy cichy podwójny trzask zwalnianej blokady cząstkowej i w następnej chwili już siedzi na rowerze i jedzie.
Nigdy nie czuła się lepiej niż gnając poplamioną olejem rampą na zewnątrz.4. Miejsca pracy
4
Miejsca pracy
Współlokator Rydella, Kevin Tarkovsky, miał kość przewleczoną przez nos i pracował w butiku windsurfingowym nazywanym Tylko Mi Dmuchaj.
W poniedziałek rano, kiedy Rydell powiedział mu, że przestał pracować dla IntenSecure, Kevin zaproponował, że znajdzie mu pracę w handlu, coś związanego ze sportem.
– Zasadniczo masz odpowiednią budowę – rzekł Kevin, spoglądając na nagi tors i ramiona Rydella. Ten wciąż miał na sobie pomarańczowe spodnie, które włożył, idąc na spotkanie z Hernandezem. Pożyczył je od Kevina. Właśnie zdjął opatrunek, wypuścił z niego powietrze i wepchnął do pięciogalonowego plastikowego wiadra po farbie pełniącego rolę kosza na śmieci. Wiadro miało z boku wielką samoprzylepną stokrotkę. – Powinieneś tylko trochę bardziej regularnie ćwiczyć. I może zapuścić kucyk. Na znak przynależności do klanu.
– Kevin, nie mam pojęcia o surfingu, windsurfingu, niczym takim. Tylko parę razy wypłynąłem na ocean. Przeważnie w Tampa Bay.
Była prawie dziesiąta rano. Kevin miał wolny dzień.
– Sprzedawanie polega na wywieraniu wrażenia, Berry. Klient potrzebuje informacji, a ty ją zapewniasz. Jednak ponadto robisz na nim wrażenie.
Kevin poparł swoje słowa, stukając w dwucalowy kawałek gładkiej wołowej kości.
– A potem sprzedajesz im nowy sprzęt.
– Nie jestem opalony.
Skóra Kevina miała kolor i połysk pary ciemnobrązowych bucików Cole-Haan, które ciotka podarowała Rydellowi na piętnaste urodziny. Nie miało to nic wspólnego z genami czy ekspozycją na niefiltrowane promieniowanie słoneczne, lecz było rezultatem regularnych zastrzyków oraz stosowania rozmaitych pigułek i maści.
– No cóż – przyznał Kevin – opalenizna byłaby ci potrzebna.
Rydell wiedział, że Kevin nie surfuje i nigdy tego nie robił, ale przynosi do domu dyskietki ze sklepu i ogląda je przez wideogogle, analizując rozmaite ruchy. Nie wątpił, że Kevin może dostarczyć wszelkich możliwych informacji, jakich zażądałby potencjalny nabywca. A ponadto robił wrażenie: z tą głęboką opalenizną, wypracowaną ćwiczeniami sylwetką i kością w nosie zwracał na siebie uwagę. Przeważnie kobiet, chociaż nie robiło to na nim wielkiego wrażenia.
Kevin sprzedawał głównie odzież. Drogie stroje, które miały chronić przed UV i zanieczyszczeniami zawartymi w wodzie. W jedynej szafie stojącej w ich pokoju miał dwa kartony pełne takich ubrań. Rydell, który obecnie nie miał się w co ubrać, mógł w nich grzebać i wybierać sobie, co chciał. Jak się okazało, nie miał wielkiego wyboru, ponieważ stroje do surfingu najczęściej były z Day-Glo, czarnego nanoporu albo mirrorflexu. Kilka znośniejszych ciuchów miało logo Tylko Mi Dmuchaj, ukazujące się pod wpływem UV, kiedy warstwa ozonowa była w szczególnie kiepskim stanie, co Rydell odkrył podczas ostatniej wyprawy na targowisko.
Dzielił z Kevinem jeden z pokoi niewielkiego mieszkanka w Mar Vista, co oznaczało widok na morze, którego nie było. Ktoś przegrodził pokój kilkoma gipsowymi płytami. Po stronie Rydella płytę pokrywały samoprzylepne stokrotki i kolekcja naklejek na zderzaki z takich miejsc jak Magic Mountain, Nissan County, Disneyland i Skywalker Park. Mieszkanie dzielili z dwoma innymi lokatorami – trzema, jeśli liczyć zajmującą garaż Chinkę (która przynajmniej miała tam własną łazienkę).
Za większą część swojej pierwszej wypłaty w IntenSecure Rydell kupił futon. Kupił go na straganie na targowisku; tam były tańsze, a kram nazywał się Futon Mouth, co Rydell uznał za bardzo zabawne. Dziewczyna z Futon Mouth wyjaśniła mu, że powinien wcisnąć kontrolerowi na peronie metra dwudziestaka, a wtedy będzie mógł zabrać się ze zrolowanym futonem, który mieścił się w zielonym plastikowym worku przypominającym śpiwór.
Później, czekając, kiedy będzie mógł zdjąć opatrunek, spędził na tym futonie sporo czasu, patrząc na naklejki. Zastanawiał się, czy ten, kto je tu umieścił, naprawdę odwiedził wszystkie te miejsca. Hernandez raz proponował mu pracę w Nissan County. IntenSecure miała tam swoją filię. Rodzice Rydella pojechali w podróż poślubną do Disneylandu. Skywalker Park był tu, w San Francisco; przedtem nazywał się Golden Gate i Rydell pamiętał zamieszki, jakie wybuchły, kiedy go sprywatyzowano.
– Zarejestrowałeś się w którymś z biur pośrednictwa pracy, Berry?
Rydell potrząsnął głową.
– Ja stawiam – rzekł Kevin, podając mu hełm. Nie takie sprytne niewielkie okulary, jakie miała Karen, lecz białe plastikowe urządzenie podobne do gogli używanych przez dzieci do gier komputerowych. – Włóż je. Ja wybiorę numer.
– No cóż – rzekł Rydell – to ładnie z twojej strony, Kevin, ale nie powinieneś robić sobie tyle kłopotu.
Kevin dotknął kości tkwiącej w nosie.
– Hm, chodzi mi też o czynsz.
No tak. Rydell włożył hełm.
***
– A teraz – powiedziała Sonya z maksymalnym ożywieniem – widzimy, że ukończyłeś szkołę policealną…
– Akademię – poprawił ją Rydell. – Policyjną.
– Tak, Berry, ale widzimy, że następnie byłeś zatrudniony przez okres osiemnastu dni, a później zawieszony w obowiązkach.
Sonya wyglądała jak ślicznotka z kreskówek. Żadnych porów w skórze. Żadnych przebarwień. Jej zęby były bardzo białe i wyglądały jak jeden zestaw, coś, co można wyjąć z zaczepów, żeby dokładniej obejrzeć. Nie po to, żeby je wyczyścić, bo nie było takiej potrzeby; postacie z kreskówek nie jedzą. Jednak miała cudowne cycki; takimi cyckami Rydell obdarzyłby ją, gdyby był utalentowanym rysownikiem.
– No cóż – powiedział, myśląc o Turveyu. – Przydzielili mnie do Patrolu i miałem kłopoty.
Sonya ze zrozumieniem pokiwała głową.
– Widzę, Berry.
Rydell zastanawiał się, co naprawdę widziała. I czy ten system ekspertowy, który używał jej jako marionetki, mógł widzieć. I jak widział. Jak system komputerowy biura pośrednictwa pracy spoglądał na kogoś takiego jak Rydell? Niezbyt chętnie, zdecydował.
– Potem przeniosłeś się do Los Angeles, Berry, po czym mamy dziesięć tygodni zatrudnienia w sekcji ochrony rezydencji IntenSecure Corporation. Kierowca z umiejętnością posługiwania się bronią.
Rydell pomyślał o strąku rakiet podwieszonych pod śmigłowiec LAPD. Zapewne mieli tam również jedno z tych działek sekwencyjnych.
– Yhm – przytaknął.
– I zrezygnowałeś z posady w IntenSecure.
– Chyba tak.
Sonya rozpromieniła się, jakby właśnie nieśmiało wyznał, że ma doświadczenie polityczne lub dorobek naukowy.
– No cóż, Berry – powiedziała – daj mi chwilę pomyśleć!
Mrugnęła do niego i zamknęła wielkie, zbyt niebieskie oczy.
Jezu, pomyślał Rydell. Próbował zerknąć w bok, ale hełm Kevina nie miał żadnych urządzeń peryferyjnych, więc niczego tam nie było. Tylko Sonya, pusty prostokąt jej biurka, kilka detali sugerujących biuro i logo agencji pośrednictwa na ścianie za jej plecami. To logo nadawało jej wygląd komentatorki kanału telewizyjnego nadającego wyłącznie bardzo dobre wiadomości.
Sonya otworzyła oczy. Jej uśmiech stał się wręcz oślepiający.
– Jesteś z Południa – powiedziała.
– Yhm.
– Plantacje, Berry. Magnolie. Tradycja. A także pewien mrok. Trochę dreszczyku. Faulkner.
Faw..?
– Hę?
– Nightmare Folk Art, Berry. Ventura Boulevard, Sherman Oaks.
Kevin patrzył, jak Rydell zdejmuje hełm i zapisuje adres oraz numer telefonu na okładce „People” z zeszłego tygodnia. Gazeta należała do Moniki, chińskiej dziewczyny mieszkającej w garażu; zawsze drukowała ją, pomijając doniesienia o skandalach i nieszczęściach, natomiast z poszerzoną kroniką towarzyską, szczególnie o wszelkie aktualne wzmianki dotyczące angielskiej rodziny królewskiej.
– Mają coś dla ciebie, Berry? – spytał z nadzieją Kevin.
– Może – odparł Rydell. – To miejsce jest w Sherman Oaks. Zadzwonię tam i sprawdzę.
Kevin bawił się kością w nosie.
– Mogę cię podwieźć – rzekł.
***
W witrynie Nightmare Folk Art był wielki obraz Wniebowzięcia. Rydell widywał takie obrazy na burtach chrześcijańskich furgonetek zaparkowanych przy centrach handlowych. Mnóstwo okrwawionych wraków samochodów i nieszczęścia oraz wszystkie te zbawione dusze ulatujące na spotkanie z Jezusem o niepokojąco bystrym spojrzeniu. Ten obraz zawierał o wiele więcej szczegółów. Każda ze zbawionych dusz miała własną twarz, jakby naprawdę należała do jakiejś konkretnej osoby, a kilka z nich przypominało mu rysy sławnych ludzi. Pomimo to obraz wyglądał jak namalowany przez piętnastolatka lub starszą panią.
Kevin wysadził go na rogu Sepulveda, skąd Rydell przeszedł jeszcze dwa kwartały, szukając wskazanego adresu, mijając grupkę robotników w kaskach z daszkami, którzy wylewali betonową donicę pod drzewo palmowe. Rydell zastanawiał się, czy przed wirusem przy Ventura rosły prawdziwe palmy; substytuty były teraz tak popularne, że ludzie chcieli sadzić je wszędzie.
Ventura była jedną z tych ulic Los Angeles, które ciągnęły się w nieskończoność. Wiedział, że z pewnością niezliczoną ilość razy przejeżdżał Gunheadem obok Nightmare Folk Art, ale ulice wyglądały zupełnie inaczej, kiedy się po nich szło. Po pierwsze, człowiek był zupełnie sam; po drugie, widziałeś, jak popękane i brudne są te budynki. Puste lokale za brudnymi szybami, ze stertą żółknących przesyłek reklamowych na podłodze i czasem kałużą czegoś, co nie mogło być deszczówką, więc zaczynałeś zastanawiać się, co to takiego. Mijałeś parę takich witryn, a potem trafiałeś na sklep sprzedający okulary przeciwsłoneczne w cenie sześciokrotnie wyższej od miesięcznego czynszu za połowę pokoju w Mar Vista. Sklepu z okularami pilnował najemny gliniarz, wpuszczający klientów po naciśnięciu dzwonka.
Nightmare Folk Art była właśnie taka, wciśnięta między nieczynny zakład fryzjerski a podupadające biuro obrotu nieruchomościami, które na boku sprzedawało polisy ubezpieczeniowe. NIGHTMARE FOLK ART – POŁUDNIOWY DRESZCZYK, ręcznie malowane litery, niezgrabne i cienkie jak nóżki komara z kreskówki, białe na czarnym tle. Jednak przed nią parkowało kilka drogich samochodów: srebrnoszary range rover podobny do Gunheada, wypucowany jak na paradę, i jeden z tych małych, zabytkowych dwuosobowych porsche, które zawsze wydawały się Rydellowi zabawkami nakręcanymi na kluczyk. Obszedł porsche szerokim łukiem; takie samochody zazwyczaj miały hiperczuły, a także hiperagresywny system przeciwkradzieżowy.
Zza szyby z pancernego szkła patrzył na niego najemny gliniarz; nie z IntenSecure, ale innej firmy. Rydell pożyczył od Kevina parę odprasowanych spodni. Były trochę ciasne w pasie, ale o wiele lepsze od tamtych pomarańczowych. Włożył też czarną mundurową koszulę IntenSecure z odprutymi naszywkami, Stetsona i buty SWAT. Nie był pewien, czy czarny kolor pasuje do khaki. Nacisnął przycisk. Najemny gliniarz wpuścił go do środka.
– Mam spotkanie z Justine Cooper – powiedział Rydell, zdejmując okulary.
– Ma klienta – rzekł glina. Wyglądał na trzydziestolatka z jakiejś farmy w Kansas czy gdzieś. Rydell spojrzał nad jego ramieniem i dostrzegł chudą kobietę o ciemnych włosach. Rozmawiała z grubym mężczyzną, który w ogóle nie miał włosów. Wyglądało na to, że próbuje mu coś sprzedać.
– Zaczekam – powiedział Rydell.
Farmer nie odpowiedział. Prawo stanowe głosiło, że nie mógł posiadać broni, tylko przemysłowy ogłuszacz w wytartej plastikowej kaburze, ale zapewne i tak ją miał. Jedną z tych małych rosyjskich zabawek strzelających pociskami, którymi można przestrzelić silnik czołgu. Rosjanie, ze swoją paranoją na punkcie bezpieczeństwa, opanowali rynek specjałów sobotniej nocy.
Rydell rozejrzał się wokół. Zdecydował, że Wniebowzięcie doskonale pasowało do Nightmare Folk Art. Jego ojciec zawsze twierdził, że tacy chrześcijanie są po prostu śmieszni. Oto kolejne tysiąclecie nadeszło i minęło bez żadnego Wniebowzięcia, a oni wciąż walą w ten sam bęben. Sublett i jego starzy w obozowisku przyczep gdzieś w Teksasie, oglądający stare filmy zgodnie ze wskazaniami Wielebnego Fallona – oni przynajmniej mieli o czym gadać.
Próbował podejrzeć, co ta kobieta usiłuje sprzedać grubemu mężczyźnie, ale dostrzegła jego spojrzenie i nie zdołał. Przeszedł w głąb sklepu, udając, że ogląda towar. Był tam cały dział paskudnych cienkich wianków za szkłem w wyblakłych złoconych ramkach. Wianki wyglądały tak, jakby spleciono je ze starych włosów. Były tam skorodowane dziecięce trumienki i w jednej z nich zasadzono bluszcz. Stały stoliki do kawy wyglądające jak zrobione z nagrobków, starych, o napisach tak zatartych, że nie dało się ich odczytać. Przystanął przy ramie łóżka zespawanej z kilku tych figurek murzyńskich dzieciaków, jakie prawo zabraniało ustawiać na trawnikach w Knoxville. Wszystkie figurki były świeżo pomalowane i miały szerokie czerwonouste uśmiechy zjadaczy arbuzów. Łóżko było nakryte ręcznie wyszywaną kapą w barwach flagi konfederatów. Kiedy próbował znaleźć karteczkę z ceną, znalazł tylko żółtą naklejkę SPRZEDANE.
– Pan Rydell? Mogę mówić do pana Berry?
Szczęka Justine Cooper była tak wąska, że wydawała się nie zapewniać dość miejsca dla normalnego kompletu zębów. Włosy miała krótko ścięte: lśniący brązowy hełm. Nosiła dwuczęściowy ciemny i powiewny strój, który zapewne miał ukryć fakt, że była zbudowana jak patyczak. Jej akcent bynajmniej nie świadczył o tym, że urodziła się na południu, a ponadto była spięta jak sprężyna.
Rydell zobaczył, jak grubas wychodzi i przystaje na chodniku, żeby zdezaktywować system obronny range rovera.
– Jasne.
– Jesteś z Knoxville?
Zauważył, że oddychała miarowo, jakby starając się unikać hiperwentylacji.
– Zgadza się.
– Nie masz wyraźnego akcentu.
– Hm, chciałbym, żeby wszyscy tak uważali.
Uśmiechnął się, ale nie odpowiedziała mu uśmiechem.
– A czy pańska rodzina pochodzi z Knoxville, panie Rydell?
Kurwa, pomyślał, przecież miałaś mówić mi Berry.
– Mój ojciec chyba tak. Rodzice mojej matki są z okolic Bristolu.
Czarne oczy Justine Cooper spoglądały na niego, ale wydawały się niczego nie zauważać. Odgadł, że zbliżała się do czterdziestki.
– Pani Cooper?
Drgnęła gwałtownie, jakby ją przestraszył.
– Pani Cooper, co to za wianki w tych starych ramkach?
Wskazał ręką.
– Wianki żałobne. Południowo-zachodnia Wirginia, koniec dziewiętnastego i początek dwudziestego wieku.
Dobrze, pomyślał Rydell, niech mówi o swoim towarze. Podszedł do ramek, żeby obejrzeć je z bliska.
– To wygląda jak włosy.
– Bo to są włosy. A z czego miałyby być?
– Ludzkie włosy?
– Oczywiście.
– Ma pani na myśli włosy nieboszczyków?
Teraz dostrzegł drobniutkie sploty, włosy poskręcane w maleńkie kwiatopodobne węzły. Były matowe i bezbarwne.
– Panie Rydell, obawiam się, że marnuję pański czas.
Nieznacznie przysunęła się bliżej niego.
– Kiedy rozmawiałam z panem przez telefon, odniosłam wrażenie, że jest pan… no… znacznie bardziej południowcem…
– Co ma pani na myśli, pani Cooper?
– Oferujemy tutaj ludziom pewną wizję, panie Rydell. Pewien mrok. Trochę dreszczyku.
Do diabła. Ta gadająca głowa z biura pośrednictwa wciskała mu słowo w słowo takie samo gówno.
– Podejrzewam, że nie czytał pan Faulknera?
Podniosła jedną rękę, żeby odgarnąć coś niewidocznego, coś unoszącego się tuż przed jej nosem.
Znów to samo.
– Nie.
– No, tak myślałam. Mam nadzieję znaleźć kogoś, kto pomoże mi oddać tę mroczną atmosferę, panie Rydell. Umysł południowca. Majaki zmysłów.
Rydell zamrugał oczami.
– W panu nie wyczuwam tej atmosfery. Przykro mi.
Wyglądało na to, że ta niewidzialna pajęczyna wróciła na miejsce.
Rydell zerknął na najemnego gliniarza, lecz ten najwidoczniej wcale ich nie słuchał. Do licha, facet po prostu spał.
– Szanowna pani – powiedział spokojnie Rydell – myślę, że jest pani bardziej stuknięta od stada dupków.
Uniosła brwi.
– Właśnie – powiedziała.
– Co „właśnie”?
– Koloryt, panie Rydell. Ogień. Ponure werbalne polichromie w niemal niewyobrażalnym stopniu rozkładu.
Musiał to przemyśleć. Stwierdził, że patrzy na łóżko z Murzyniątek.
– Czy odwiedzający panią czarni ludzie nigdy nie zgłaszają zastrzeżeń do takiego towaru?
– Wprost przeciwnie – odparła ze świeżo obudzonym ożywieniem. – Robimy całkiem niezłe interesy z lepiej sytuowanymi obywatelami Południa. Oni przynajmniej mają poczucie humoru. Sądzę, że po prostu muszą.
Teraz będzie musiał iść pieszo do najbliższej stacji, wrócić metrem do domu i powiedzieć Kevinowi Tarkovsky’emu, że nie jest w dostatecznym stopniu południowcem.
Najemny gliniarz wypuścił go na ulicę.
– A skąd pani właściwie jest, pani Cooper? – spytał na odchodne Rydell.
– Z New Hampshire.
Stał na chodniku, za jego plecami zamykały się drzwi.
– Pieprzeni Jankesi – powiedział do porsche. Tak powiedziałby jego ojciec, ale Rydell niezbyt dobrze wiedział, pod czyim adresem to mówi.
Obok przejechała jedna z tych wielkich niemieckich ciężarówek na olej rzepakowy. Rydell nienawidził tych wozów. Ich spaliny śmierdziały smażonym kurczakiem.5. Senne zmory
5
Senne zmory
Sny kuriera są z wrzącego metalu, wrzeszczących i uciekających cieni, gór o barwie betonu. Są sierotami płonącymi na szczycie wzgórza. Plastikowymi bladoniebieskimi trumnami. Chmurami na niebie. Wysokimi czapkami kapłanów. Nie widzą pierwszego pocisku spadającego z betonowych gór. Wywala dziurę we wszystkim: we wzgórzu, w niebie, niebieskiej trumnie i kobiecej twarzy.
Dźwięk zbyt potężny, aby być jakimkolwiek dźwiękiem, lecz słyszą przezeń jakoś, dopiero teraz, odległe wesołe popukiwanie moździerzy i widzą schludne obłoczki dymu unoszące się na szarym stoku góry.
Siada, sam w wielkim łóżku, usiłując krzyczeć słowa w języku, którym już nie pozwala sobie mówić.
Czuje ból głowy. Wypija łyk wody ze stalowej karafki na nocnym stoliku. Pokój kołysze się, zaciera, znów nabiera kształtu. Kurier gramoli się z łóżka, człapie nago do wysokich staromodnych okien. Niezgrabnie rozsuwa ciężkie zasłony. San Francisco. Świt jak zaśniedziałe srebro. Jest wtorek. To nie Meksyk.
W białej łazience, krzywiąc się w ostrym świetle, wciera zimną wodę w zdrętwiałą twarz. Sen odchodzi, ale pozostawia ślad. Kurier drży, czując nieprzyjemnie zimne kafelki posadzki pod bosymi nogami. Te dziwki na przyjęciu. Ten Harwood. Dekadencja. Kurier nie znosi dekadencji. Dzięki pracy ma kontakt z prawdziwym bogactwem, niekwestionowaną władzą. Spotyka wpływowych ludzi. Harwood to potęga bez wpływów.
Wyłącza światło w łazience i ostrożnie wraca do łóżka w trosce o swój ból głowy.
Z pasiastą kołdrą podciągniętą pod szyję zaczyna porządkować wydarzenia ubiegłego wieczoru. Są luki. Brak umiaru. Nienawidzi braku umiaru. Przyjęcie u Harwooda. Głos w telefonie, nakazujący mu wziąć udział. Wypił już kilka drinków. Widzi twarz młodej dziewczyny. Gniew, pogarda. Jej krótkie włosy skręcone w kolce.
Ma wrażenie, że oczy nie mieszczą mu się w oczodołach. Kiedy je trze, otaczają go jaskrawe, ohydne błyski światła. W żołądku przetacza się zimny ciężar wypitej wody.
Pamięta, jak siedział za szerokim mahoniowym biurkiem, popijając. Przed rozmową, przed przyjęciem. Pamięta leżące przed nim dwa futerały, identyczne. W jednym trzyma ją. Drugi jest na to, co mu powierzono. Kosztowny, ale nie ma wątpliwości, że zawarta w nim informacja jest bardzo cenna. Składa grafitowe słuchawki i zatrzaskuje futerał. Potem dotyka tego, który kryje całą jej tajemnicę, biały domek na wzgórzu, przynoszone przez nią ukojenie. Wkłada oba futerały do kieszeni kurtki…
Jednak teraz zastyga pod kołdrą, czując, jak żołądek ściska mu się w przypływie niepokoju.
Włożył tę kurtkę na przyjęcie, którego prawie nie pamiętał.
Ignorując łupanie w głowie, gramoli się z łóżka i znajduje kurtkę rzuconą na podłogę obok krzesła.
Serce wali mu jak młotem.
Jest. Ten, który ma doręczyć. Zapięty w wewnętrznej kieszeni. Jednak boczne kieszenie są puste.
Nie ma jej. Przetrząsa inne ciuchy. Na czworakach, czując pulsujący ból pod czaszką, zagląda pod krzesło. Nie ma.
Jednak ją można zastąpić nową, przypomina sobie, wciąż klęcząc, z kurtką w dłoniach. Znajdzie handlarza takim softwarem. Teraz musi przyznać, że ostatnio zaczęła siadać rozdzielczość.
Myśląc o tym, patrzy, jak jego ręce rozpinają wewnętrzną kieszeń, wyciągają futerał zawierający przesyłkę, ich własność, którą musi doręczyć. Otwiera futerał.
Odrapane pudełko z czarnego plastiku, etykieta na kasecie zatarta i nieczytelna, pożółkła przejrzystość słuchawek.
Słyszy cienki pisk, który dobywa mu się z głębi gardła. Bardzo podobny do tego sprzed wielu lat, kiedy spadł pierwszy pocisk.