- W empik go
Trylogia nadmorska - ebook
Trylogia nadmorska - ebook
Na cykl nazywany „ Trylogia nadmorska ” składają się następujące utwory: „Wisła”, Wiatr od morza” i „Międzymorze”. Utwory te powstałych w wyniku zainteresowania pisarza historią i krajobrazem Pomorza. Najobszerniejszy z utworów – „Wiatr od morza” – ukazuje w wybranych epizodach dzieje Pomorza polskiego od czasów zamierzchłych po współczesność. Elementem wiążącym jest mitologiczna postać Smętka.
Kompozycję całości oparł autor na dramatycznej opozycji dwóch ścierających się przez wieki porządków moralnych – nienawiści i agresji, które przynoszą na te ziemie najeźdźcy (wikingowie, Krzyżacy, Niemcy), oraz spokojnej pracy, prawa i sprawiedliwości, które stara się tu utrwalić ludność słowiańska.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-125-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wisła
Nowy ląd
Część I
Część II
Część III
Wiatr od morza
Napad Jutów
Smętek
Drang nach Osten
Śmierć Świętego Wojciecha
Los Zbigniewa
Pokłon Hermana Balka
Rzeź w Gdańsku
Zagłada dworu
Bitwa pod Świecinem
Jan z Kolna
Kopernik
Fryderyk II na Pomorzu
Jan Dąbrowski pod Gdańskiem
Czarownica
Otto von Arffberg
„Czekaj”
Przy nowych fundamentach
Odjazd Smętka
Międzymorze
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
PrzypisyWisła
Nowy ląd
Suchy wiatr spalił już wielkie śniegi. Gorący podmuch wyniósł je w przezroczyste niebiosa. Płyną teraz w widnokręgach dalekich złote zarazem i białe, śniade i rumiane, puszyste i bujające jak włosy czteroletniej dziewczynki. Po śnieżnym panowaniu w głębokich lasach jeszcze się nie wyprostowały zeschłe trawy i zmartwiałe byliny. Leżą wygniecione przez ucisk zasp, na płask rozpostarte po ziemi, oczywiste uprzytomnienie ciężaru zlodowaciałych pokładów. Blask słońca wszystko z martwych wskrzeszający tu i tam na nie przypada – poprzedzierany przez fioletowe cienie śniatów bukowych i pniów świerka, jakby łaski pełne spojrzenie poprzez palce przesłaniające boskie oczy. Gdziekolwiek wpośród rudych porostów strumyczek wiosenny w nizinę się przesącza, tam żółtą smugą rodzina jaskrów wytryska. Spomiędzy zeschłych badylów lśni tu i owdzie przylaszczka podobna do barwy kwietniowych niebios. Ledwie dosłyszalny szmer wiosennej wody podnosić się zdaje, przypominać i uwydatniać tajemniczy zapach ziół ledwie rodzących się w owej chwili. Jak czarodziejskie młodości natchnienie, jaśnieją w dalekiej puszczy sosnowej brzozy owiane nie roztulonymi listkami. Spojrzenie w każdą stronę jest odkryciem cudu i zwiastowaniem o nim czującej duszy. Każde takie powzięcie pełną miarę zapomnienia się od szczęścia podnosi do warg zeschniętych, do gardła ściśniętego od łez. Na wzór rozkwitającej przylaszczki serce wita się z niebiosami jak za dziecięcych dni, jak przed straszliwą zimą doświadczeń. Polotny wiatr wywiewa z niego i zabiera na błogosławione swe skrzydła nieprzezwyciężoną noc udręczenia.
Daleko, dokąd wzrok nie sięga, za błękitnymi mgłami śni swe przedwiośnie długa, szeroka, nieprzemierzona, nieobeszła, nieogarniona ziemia. Trawi swój pokarm i napój wysysa. Drży w wiosennym oparze. Zapadły się w jej głębokość tysiące tysięcy ciał przychodniów z dalekich stron – zza siedmiu gór, zza dziewięciu rzek. Tysiące tysięcy nóg deptały ją i tratowały, przemierzyły jej kręte, wąskie i mylne drożyny – brnęły w błotach, zarabiały się w piaskach i więzły w glinach – tłukły się i zbijały o jej kamienie, idąc naprzód i w tył, wciąż w siną dal – od zaoranych do rozgrodzonych jej granic. Brali ją w posiadanie chciwymi oczami, przezywali jej niedolę zelżywym słowem, przywłaszczali sobie jej odwieczną biedę nigdy tutaj nie słyszanymi nazwami. Setki tysięcy zwierzyły jej ostatni swój jęk i ostatnie miłosne słowo, gdy upadłszy nisko leżały krzyżem na męczennicy – gdy gruntowały najdokładniejszą, nieomylną, własną miarą głęboką otchłań cierpienia.
Wchłonęła ich jako swoją zdobycz wojenną chciwa z głodu ziemia niewoli. Zapuszczają się teraz wylękłe nici młodocianych korzeni w jej głębinę i pełnymi łaski zwojami oplatają tajemnicę straszliwą. Kwiaty wiosenne nie znające nigdy o niczym pamięci, po to tylko potrzebne, żeby wiekuiste na nic nikomu piękno kształtować – pić poczynają soki zdrowe i wydychać woń czarodziejską z tajemnicy straszliwej. Jak przez kwiat wiosny, który litości nie zna, żalu nie czuje – płynąć poczyna zdrowie duszy poprzez siły cielesne pokolenia nowego. Potępione przez nie zostanie, zapomniane, wzgardzone, nastąpnięte stopą nieszczędną truchło zapadłe w ziemię, gnój podglebny, próchnica wołająca o lemiesz i kilof.
Przypływ i odpływ oceanu nie jest tak nieprzezwyciężony, toń jego nie jest tak niezgruntowana, jak wielką była otchłań hańby i przepaść cierpienia zalewająca tę ziemię. Bezdenny ciężar martwego oceanu sto lat ta ziemia dźwigała na sobie. Aż oto anioł straszliwy poruszył go do dna – począł kołysać, rozdzielać, rozkładać na ludy wolne, na ludy w sobie samych zaślepione, od pychy swej oszalałe. Pchnięte skrzydłem anielskim pociągnęły głuche wody na wschód – na zachód. Poznały ziemie słoneczne, lądy szczęśliwe, ciężar przypływu cierpienia. Zrozumiały ludy wyniosłe męczarnię niewolnicy milczącej. W słońcu wiosny odsłaniać się począł wielki, zapomniany, nowy ląd.
Stare nawroty wód wyżłobionymi dążąc szlakami jeszcze się po nim tarzają. Jeden z nawrotów wydarł milion młodzieńców kwitnących i mężów potężnych ze środka miast i siół – pod znakiem odwiecznego tyrana postawił ich pierś przeciw piersi w bratobójczym boju na ojczystej równinie lub wymiótł w góry Kaukazu, w doliny Azji, ponad przepaście morza. Drugi – bezimiennych trupów polskich setki tysięcy rozrzucił, rozmiótł, rozwlókł po obliczu ziemi – u wrót fortecy Verdun, która na swej bramie wyryła napis równie niezłomny jak ona: S’ensevelir sous tes ruines plutot que se soumettre, na drogach Francji, Belgii, Serbii, Rumunii, w błotach Rygi, w lasach Litwy, w górach Albanii, w dolinach Macedonii, nad krwawą rzeką Isonzo, w przepaściach Tyrolu i w piaskach Palestyny. Trzeci – ze skłębionych odmętów swej burzy, z łona tego trzęsienia ziemi, które własną jego naturę przewróciło na nice, wydaje milion zrabowanych dusz, milion serc i milion prawic męskich, które orła wolności przyciskają do piersi spalonych tęsknotą. Czwarty – z najgłębszej, najurodzajniejszej gleby wyłamał pół miliona pracowników, ażeby z nich uczynić sanskryckie dwipada, pociągowego dwunoga, starogreckie andrapodon, bydlę robocze z ludzkimi nogami, rzymskie mancipium, czyli to, co się ręką w jarzmo ima. Inny – pokonał dzieci w kołyskach, wytracił chorobami podrosłe, nauczył pokolenie odziewać się mrozem i deszczem, opasywać głodem, podpierać na drogach swej ojczyzny krzywdą i zniewagą.
Lecz każda noc, która kona, odsłania coraz dalsze zarysy nowego lądu. Każdy dzień, który się z nocy rodzi, ukazuje przestrzeń coraz dalszą...
Bądź pozdrowiona, przenajdroższa ziemio nasza, którą czciliśmy miłością bezdenną, gdyś była pod otchłaniami wód niewoli. Bądź pozdrowiona teraz i o każdej porze mową naszą tysiącletnią i na wieki wieków świętą! Bądź pozdrowiona w sercu pokolenia, co się jeszcze morduje i cierpi – oraz w sercu przyszłych, szczęśliwych i radosnych!Część I
Poczęcie Wisły dokonywuje się wśród świstu-poświstu wiatrów południa i wiatrów zachodu, przypadających na jasne mgły w kwiecistych tatrzańskich dolinach i na wilgotne obłoki ledwie powstałe spomiędzy koron sosnowych w szerokiej puszczy Beskidu.
W łonie chmury czarującej, której kształt nieprzerwanie nowy już się nigdy nie powtórzy, a piękność jedyna już nigdy drugi raz nie przepłynie w niebiosach, staje się. Wisły istnienie.
Nadranna rosa wiosny, ciepły letni deszcz, różany szron jesieni i szadź okrywająca martwymi kolcami bezlistne drzewa, długotrwałe zimowe ulewy, ślepa zawieja i grad wszystko wyniszczający wciąż odnawiają nieprzeliczone jej źródła.
Ze śniegowic klinem wciosanych w szczeliny skalne między trzonami szczytów podniebnych, na których roztrzaskuje się wściekły huragan, wyją furie burzy ciężarne w zaspy śniegu i kamienie gradowe – sączą się w żleby zawalone mokrymi piargami wysokie wody do stawów.
Ze skalnych jezior, zawieszonych jakoby lutnie zawsze nowe pieśni samogrające, z kotlin wysiedzianych u podnóża krzesanic przez cielska lodowców, które odeszły były przed szesnastoma tysiącami lat w północne strony – uciekają strumienie wieczyście żwawe wyłomami w morenach przez milion lat uzgarnianych.
Z pieczar drążonych przez kamienne pokłady wskutek wzdrygnienia bezdennej wapiennej skaliny, gdzie czarne powierzchnie jezior podziemnych trwają nieruchomo w mroku przenigdy nie rozdartym spojrzeniem oczu istoty żyjącej – skradają się wody czarne chodnikami wykapanymi w granicie lub wyżartymi w wapieniu do przepaści głębokiej, którą biały ich wodospad napełnia powabem niewysłowionym.
Z łanów leśnych, sianych wytrwale przez zamierzchłość stuleci po garbach nieprzebytych wzgórz Śląska, z trzęsawisk torfowych, ponad którymi najobfitszy mży deszcz, spośród gnatów korzennych wieloramiennego buka i dębu-niepołoma, z pościeli mchów otulających stopy jodeł i świerków, z zagaja młodej olszyny, paproci i podbiałów – ściekowiskiem wykapu ze smereku wylewa się Czarna Wisła.
Głębokimi wąwozy, po wielkich złomach kamieni i kłodach zwalonych drzew, na dnie pełnym grubego żwiru, w cieniu gałęzi i bujnych traw, z hukiem i gwałtem pieni się Biała Wisła.
Czarne i białe ramię, dwa potoki, spadają z wyniosłości, aby włączywszy się toczyć zakolem – zakolem, w głębokich parowach, wśród gór i lasów, wspólne wiślańskie fale.
Niezliczone dzikie strumienie jak włókna i nici oplotły i przepoiły rozległy Śląska kraj, ażeby jego wodne zasoby Wiśle darować.
Sidła i wężowiska ich sięgają do źródeł Olzy i Ostrawicy w Odrze tonących, podobnie jak szlak graniczny naszej mowy chwiejąc się i zaplatając od przemocy tonie w obcym zalewie.
Szumne, przezroczyste, zielone i fioletowe strumienie południa wielkich Tatr, które nałęczą cudną opasał i wchłania w siebie Poprad pienisty, obfitowody, wierny szlak Spisza – w Wiśle ujście znajdują.
Leśny San darowuje północy to, co by Dniestr na południe wyniósł.
Błękitny, unicki Bug, bystra podlaska Narew podbierają skarb wodny górnej Prypeci.
Ssące włókna Wisły sięgają do wód Odry, do wód Dniestru, do wód Dniepru i do wód Niemna.
Jedne z nich, jako całkowite rzeki, wytryskują z wapieniów Pienin, ze wzgórz krakowskich – inne sączą się ze żwirowisk i wywierzysk, rozmywających zbocza płaskowzgórz i pagórków, albo przeczystymi baniami nieprzerwanie pulsują kędyś w równinie barwistej łąki, ażeby później toczyć się przez nią niedostrzegalnym ponikiem w nakryciu liści wiklów i kaliny, w łożysku wysłanym niezapominajkami.
Z nizinnych błot, z rudawic, płytkich jezior i stawisk ciągną ze wszech stron ku Wiśle wody ociężałe, osnute rzęsą porostów, w miękkości jedwabistych moczarów, wśród tataraku i trzciny, w cieniu wierzb i olch pochyłych.
Bujają nad nimi błękitne ważki, wielobarwne motyle i słupy komarów; najżywszą melodię życia wydzwania chyże skrzydło dzikiej kaczki; w wysokości obłoków zanosi się dudnienie lotu bekasa; przerzyna jasne powietrze pokrzyk czajki, a po chwiejnych trzcinach unoszą się z miejsca na miejsce stada szpaków gwarliwych.
Wszystkie wody wiślańskie – przaśne i słodkie, zaprawne wyssaną z głębin ziemi solą lub siarką, żelazem lub przeróżnymi szczaw odmianami – spływają od wielkich gór, co zostały za nimi w oddali jak gdyby obłoki znieruchomiałe, błękitne i liliowe, z różanego powietrza utworzone o poranku, a o zachodzie szkarłatne – po jedno skłonie północnym w zamglone polskie równiny.
Wyszedłszy z lasów i spomiędzy gór skręca się Wisła na wschód wielkim łukiem, wije wśród pagórków, uroczych skał z wapienia i pól krakowskich, dążąc w swój żłób pozadunajcowy, trzy razy szerszy, niżby wymagała obfitość jej wodnego zasobu – leżący w piaszczystych wybrzeżach, między pszennymi glinami sandomierskiej i lubelskiej ziemi.
Wymija przedtem skałę Wawelu, którego początek nieznany jest i tajemny jako tej rzeki początek – gniazdo mocy i sławy – gruz władzy przed wiekami wygasłej – ślad wielkości, niby piszczele szkieletu świadczące o życiu, które niegdyś je odziewało.
Opuściwszy prawiślisko lubelskie, po rozdarciu przed laty nieprzejrzanymi kredowego kazimierskiego progu, płynie ku mazowszańskim polom między wzgórzami Janowca i Puław.
Wznoszą się nad jej wartem wzorzyste dąbrowy, zaścielające płaskowzgórza i zbocza wygrzane w słońcu, koralowe od berberysu, pachnące jałowcem i macierzanką.
Tarniny i dzikie róże zwieszają się tam nad ścianami białych wąwozów, w których głębi dwukolejowe, wąskie drożyny chyłkiem zdążają do widnych, białych mieszkań wspaniałego ludu.
Sady rumiane od jabłek i rdzawe od śliwek splatają jakoby wieniec nieskończony wzdłuż siół.
Stoją tam nad wiślaną wstęgą olbrzymie czartoryskie topole i wielkie Puław drzewa, które miały to szczęście, iż pod ich cieniem wszystka się ojczyzna chroniła w złe swe godziny.
Szeroko rozlała się Wisła wyminąwszy trupie mury tyrańskiej twierdzy Dęblina, w poprzek wielomilowych piaszczystych przestworów, w których jednostajnej, mglistej głuszy śpią zagrzebane pod działkami ziemniaków i owsa, lichego żyta i tatarki – maciejowickie i wawerskie, raszyńskie i grochowskie pola.
Rozciągają się nad jej połyskliwą falą wilgotne łęgi, bogatym rokrocznie utłuszczane namułem i same się białą koniczyną zasiewające, a wielkie białodrzewy i grube pnie wierzbowe, zielonymi koronami prętów wciąż na nowo młodocianych zawsze ozdobne, ciągną szeregiem lub kępami wzdłuż jej strumieni i pętlic, gdy stare porzucając szlaki szuka sobie przejść nowych między łachami piasków, stokroć przesypanych z miejsca na miejsce.
Pieni się gościniec główny wielkiej rzeki w wiązadłach mostów z kamienia i żelaza u stop miasta Warszawy – cytadeli ziemskiego okręgu – stolicy wolności świata, gdzie przez stulecie tkwiło kowadło wbite w ziemię głęboko młotami kowali wprawnych w sztuce ciemięstwa, na którym nieubłagana a niewidzialna zemsta losu kuła zarazem kajdany dla ludów uciemiężonych i idej zakutych w dyby – mrowisko prac zawsze spiskowych, gdzie się ukrywał, wił i prężył olbrzymi zamysł wysiłu wielkiego plemienia, sztuką w chwili nieszczęśliwej w żelazne potrzaski schwytany.
Długimi smugami, wolnymi zakręty i liczną odnóg siecią, wśród bezpłodnych haków, kęp okrytych chrustem i ostrowów z dawna zarosłych dębem i topolą, a w głębokim rozsianych korycie, odchodzi w dal połyskliwe zwierciadło wodne, ażeby opłynąć Modlin, trzecią pieczęć niewoli, przemocą tyrańską wyciśniętą na ziemi polskiej.
Przeglądają się w głębinie Wisły stare miasta o sławie zagasłej i Toruń wieczyście sławny, gdyż w jego murach stała kolebka genialnego dziecięcia Polski, odkrywcy, co powziął najprzenikliwszą, najsubtelniejszą i najśmielszą myśl o wszechświecie i obrocie niebieskich ciał.
Dalej, ujęta w tamy, przy brzegach wklęsłych zaopatrzona w ochronne nasypy, przy wypukłych – w groble poprzeczne, wtłoczona w łożysko rokrocznie prostowane i pogłębiane, żywi Wisła posłusznie siedem portów handlowych i płynie równo a cicho.
Między Gniewem i Tczewem jednolita jej masa rozdziela się na trzy ramiona. Jedno z nich, Nogat, niegdyś samoistna w Żuławach struga a od szesnastego stulecia pierwszorzędne wielkiej rzeki ramię – odchodzi w złowrogi cień Malborga i w dalekie, zimne morze.
Dwa inne rzną na wskroś urodzajne namuły z polskich wydarte i uniesione gleb.
Wisła Śmiała, przedarłszy w połowie dziewiętnastego stulecia podczas wielkiego zatoru wydmy piaszczyste, wlewa się mnóstwem ujść w najgłębszą zatokę Bałtyku mieszając słodkie polskie wody ze słonym nurtem, głębią morza idącym z oceanu.
Złote wiślane smugi niosą się daleko w zielonawy przestwór morza, w błękitnawy jego widnokrąg, co z niebiosami nieskończonymi się spaja.
W niebiosa znowu, tam skąd przyszła, odchodzi Wisła.
A nim zaginie w niedocieczonej morza tajemnicy, wykreśla kierunek westchnieniu polskiemu, tęsknej źrenicy pokazuje cel, wspomina szlak zaginiony, zapomniany, wzgardzony, jakoby ślad bruzdy pośród morskiego odmętu wyoranej przez sztukę Jana z Kolna, najdzielniejszego żeglarza Bałtyku i najśmielszego syna Polski, co w piętnastym stuleciu na ubogim statku waregskim pierwszy z ludzi europejskich na gruncie Ameryki stopę postawił, opłynął wybrzeża Labradoru i odkrył cieśninę Anianu.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.