Trylogia napoleońska - ebook
Trylogia napoleońska - ebook
Na „Trylogię napoleońską” Wacława Gąsiorowskiego składają się powieści: „Huragan”, „Rok 1809” oraz „Szwoleżerowie gwardii”. Akcja pierwszej powieści obejmuje okres od wypowiedzenia przez Napoleona wojny Prusom do utworzenia Księstwa Warszawskiego. Rok 1809 to rok wojny polsko-austriackiej w obronie Księstwa Warszawskiego. Akcja trzeciej powieści toczy się w czasie kampanii moskiewskiej Napoleona w 1812 roku. Na tle burzliwych wydarzeń tej wojennej epoki autor w mistrzowski sposób rysuje także wątki miłosne. Z zapartym tchem śledzimy losy głównych bohaterów powieści: Floriana Gotartowskiego i Zosi Dziewanowskiej, Tadeusza Bielskiego i Janki Głuskiej oraz Macieja i Joanny Żubrów.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8115-503-8 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Huragan
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rok 1809. Powieść z epoki napoleońskiej
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Szwoleżerowie gwardii
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVIIHuragan
Rozdział I
Wieczór zapadał. Na drodze ciągnącej się od Brzezin ku Rawie wlókł się mały, węgierski wózek, zaprzężony w parę gniadych mierzynków. Droga była ciężka, miejscami wąska, wypukła, zawalona kamieniami, to znów rozlewająca się w szeroki, piaszczysty gościniec. Wózek co chwila to zapadał w głęboko żłobione koleje, brzuchem swym muskając ziemię, to wspinał się z grudy, na grudę, z kamienia na kamień. Konie ustawały. Stary, skulony furman zachęcał je głosem, szarpał z lekka lejcami lub smagał batem. Lecz i to przestało skutkować.
Gniadosze rozwarły szeroko chrapy, najeżyły krótko strzyżone grzywy i zatrzymały się nagle dysząc ciężko. Furman zeskoczył z wózka, a za nim siedząca obok niego baba. Z tylnego siedzenia zerwał się młody człowiek, zbudzony widocznie, i chwycił machinalnie za ukrytą w zanadrzu krócicę.
– Maciej! – zakrzyknął. – A tam co?!
– Ustały, panie poruczniku!
– Bo tyś zdarzony akurat do powożenia! – odezwała się baba. – Gnałeś... gnałeś... to i masz...
– Jasia, nie gadaj – upomniał babę furman.
– Nie gadaj i nie gadaj! – przedrzeźniała dalej baba. – A teraz konie wyłóż i ciągnij...
– Nie poradzi! – odparł flegmatycznie furman, rozwiązując postronki uprzęży.
– A też to skaranie boskie z tym chłopem. Młody człowiek nie zważał na dogadywania baby, rękę do kaszkietu przyłożył i rozglądał się po okolicy. Wreszcie rzekł półgłosem jakby do siebie:
– Nie widać! Może lepiej wózek porzucić. Na przełaj mila mniej...
Baba rozpostarła ręce szeroko i podchwyciła żywo:
– Na przełaj? A toż byłoby dopiero! Ani myśli! Szkapiny się wydychają krzynkę!... O... jak to parska! Zdrów! I dowleczem się. Gdzieżbym, ja to panicza mego puściła na piechtę.
Juści niejeden kraj się przemaszerowało, ale gdzie tu... samotrzeć!... Włóczy się różnego zbójectwa. A nie uszliśmy to już z dziesięć razy rozmaitym?... Ja tam siadam na wózek i czekam!
No, stary, czegoś gębę rozdziawił, dajże obroku! Taki to, panie poruczniku, ciemięga, a do strzelców konnych iść się napierał!...
Porucznik, zasypany potokiem wyrazów, uśmiechnął się smutnie.
– Dobrze mówicie, Żubrowa. Tylko czy poczciwe koniska wytrzymają, czy nie omdleją?
Nie jestem tu obcy, papierów nie ma co okazywać... Sześć mil jednym tchem prawie przebiegły, a... ile jeszcze?
– Do Rawy, wedle rozkazu, będzie jedna, a potem, w bok, z półtorej.
– Wedle rozkazu! Wedle rozkazu! – powtórzyła z przekąsem baba. – Niby to pan porucznik kazał, żeby tyla jeszcze było!
– Jasia, nie gadaj – mruknął po swojemu furman.
– I to... zrobili podoficerem jeszcze! – gderała dalej baba.
– Ano trudno – przerwał porucznik. – Wysyp im resztę obroku. Niechaj wypoczną. Noc zapada. Podjedziemy do miasta. Żubrowa skoczy potem cichaczem na rogatki. A nie macie tam czego w torbach?...
– Et, nie ma strachu! Markietanka głowę na karku może ma lepszą niż niejeden podoficer pierwszej legii, pierwszego batalionu, drugiej kompanii!...
Na potwierdzenie tych słów baba skoczyła do wózka i jęła wydobywać zeń prowianty i gąsiorek z wódką. Porucznik przysiadł nad rowem i zabrał się ochoczo do jadła, przepijając ze smakiem.
– Gdańska! – zauważył z ukontentowaniem. – Pijcie i wy. Baba chwyciła za flaszkę i pociągnęła mocno raz i drugi.
– Co nasze, to nasze! Aż gorącość w człeka wstępuje a żywość. Lepsze niż te italskie napoje, co choć gębę ze słodyczy sklejają, a jeno ckliwość po nich ostaje i zgaga. Stary, masz i ty, a folguj, bo mi się spijesz!... Już to głowę masz na nic. Widzisz, stary, nawet kule cię mijały, słusznie mądrzejszych łepetyn szukając... Pod tym Holindem...
– Hohenlinden! – poprawił porucznik.
– Kto by tam spamiętał – pod Holindem już-już leciała na niego jedna, ale jak ci nie zobaczy z bliska tej kapuścianej głowy, tak dalej w bok, ledwie mu pogardliwie koło ucha gwizdnęła i przebiła porucznikowi Dziurbasowi kaszkiet!... Albo choćby w bitwie nad Adygą. Stoję sobie przy ambulansie, a tu nieprzyjaciel plunął na przywitanie rotowym ogniem; patrzę, w drugiej kompanii, na lewo, kiwnęła się czapka – myślę, nareszcie mój dryblas się doczekał!
„Jesteś wdową, madame Żubrowa”. Chwytam za manierkę, aby mu się dać napić na drogę żywota wiecznego i wciskam się między szeregi... Aż tu mój stary gryzie sobie najspokojniej ładunek! A kapral Michał Zadera leży jak długi i ani zipnie! Poczciwe było człeczysko. Nieraz, bywało, jeść nie ma co, aż zatyka. A tu Zadera naraz się zjawia. „Pani Żubrowa – powiada – bydlaka sobie zjemy! Co?!” Ja mu na to zła: „Juści bydlaka się zachciewa – a pomidorów z oliwą nie łaska?” A ten aby białkami łypnie i patrzę, a już z kieszeni ciągnie przepiórkę, niby psa za ogon! Dobre było chłopisko...
Baba urwała, rękawem oczy przetarła i nagle zamyśliła się. Porucznik odwrócił głowę i zapatrzył się w zapadające mroki nocy. Żubr jął opatrywać konie, które ostygły i potrząsały już ochoczo uzdami.
Nagle stary podoficer drgnął i zaczął nadsłuchiwać. Na drodze, od strony Brzezin, rozległ się miarowy tętent. Żubr podskoczył ku porucznikowi.
– Melduję pokornie, iż ktoś za nami nadjeżdża! Porucznik zerwał się z miejsca i skoczył do wózka.
– Siadać żywo i ruszajmy.
Żubrowi nie trzeba było rozkazu powtarzać. Nakarmione mierzynki pomknęły żwawo. Podróżni jechali przez chwilę w milczeniu. Turkot wózka śród nocnej głuszy rozlegał się dokoła. Aż oto czujne ucho furmana pochwyciło nowy odgłos, bo zaciął silnie mierzynki i szepnął, nachylając się wpół ku porucznikowi:
– Melduję pokornie, że nas gonią!
Jakby na potwierdzenie tych słów, gdy wózek wjechał w piaszczystą kolej, a turkot jego ucichł, równocześnie na drodze, w oddali, rozległ się już przyśpieszony tętent kopyt końskich.
– Ilu może być?
– Czterech... pięciu!
– Mądrala – mruknęła baba.
– Zwolnić – zakomenderował porucznik. – Żubrowa na moje miejsce! Nie ujdziemy! Broń opatrzyć! Uważać! Jakby więcej... to pójdziemy w pole!
Rozkaz wykonano natychmiast. Mierzynki przeszły na spokojnego truchta. Baba rozsiadła się wygodnie w tyle. Porucznik nasunął kaszkiet na oczy i zajął miejsce obok furmana.
Tymczasem pogoń zbliżała się coraz szybciej, wreszcie, gdy przysunęła się na odległość strzału, dał się słyszeć donośny głos:
– Hej, tam! Stać w miejscu! Wózek zatrzymał się.
– Prusacy! – szepnął porucznik pochwyciwszy w lot znany mu dobrze akcent.
Baba nie straciła rezonu, wykręciła się na siedzeniu ku nadjeżdżającym i zakrzyknęła tonem sprawiedliwego zniecierpliwienia:
– No więc stoję! I cóż?... Czego to waćpanom potrzeba? Jezdni otoczyli wózek. Jeden z nich wysunął się naprzód i łamaną polszczyzną zaczął:
– Dokąd? I skąd?!
– A to pan nie widzi, że na drodze do Rawy! Olaboga, cóż to? Do domu wracać nie wolno?!...
– Ci ludzie z wami?
– Ci ludzie? Znać, że waćpan nietutejszy, adyć to ten pijak, mój furman, niedołęga, a ten drugi... pociotek...
Jeździec, snadź nie mogąc rozeznać podróżnych w ciemności, zakomenderował sucho:
– Wózek w środek i marsz!
– Niby jak to? – odezwała się Żubrowa.
– Papiery macie?
– A czy to bez papierów kto jeździ?!
– Tym lepiej dla was. Zobaczy się Rawie.
– Niech będzie w Rawie! Albo to pana starosty nie znam!! Oho!
– Starosty! – zaśmiał się ironicznie jezdny. – Zobaczysz ty starostę, że aż landrata popamiętasz!
Hans, naprzód!
Wóz, otoczony jezdnymi, ruszył powoli z miejsca.
Milczenie zaległo wózek. Żołnierze konwoju przyciszoną jęli prowadzić rozmowę.
Baba nie mogła wytrzymać długo i szturchnęła w plecy furmana – szepcząc przez zęby:
– Słyszysz, stary, jak szwargoczą? Tyle drogi i u brzegu przyjdzie ugrząźć.
– Nie gadaj! – wycedził dobitnie Żubr.
Porucznik tymczasem rozglądał się dokoła, próżno usiłując przeniknąć ciemności. Żubr ze swej strony, jakby odgadując myśli porucznika, wzrok wytężał, a wykręcał się nieznacznie.
W końcu nachylił się i rzekł uroczyście:
– Pokornie melduję, że sześciu.
Potężny kułak w plecy był mu odpowiedzią.
– Widzisz – ozwała się Żubrowa, korzystając z tego, że wózek wjechał na wyboisty kawałek drogi i jął dzwonić łańcuchami i trzaskać – widzisz, niedołęgo, a mówiłeś, że czterech!
Kapuściana głowa! Skaranie z tym chłopem!...
Żubr ani drgnął, oczy wytrzeszczył i głowę ku jadącemu obok wózka nachylił. Badanie było długie.
– Melduję pokornie – żółte huzary.
W tejże chwili spoza chmur wysunął się rąbek księżyca. Światło jego padło na twarz jadącego tuż obok wózka. Stary Żubr zadrżał i chwycił machinalnie porucznika za ramię tłumiąc dobywający się z piersi okrzyk.
– Schmidt! – rzucił przez gardło. Huzar poruszył się na siodle i zawołał groźnie:
– Hej! Co tam za szepty! Cicho być!... Mieć ich na oku!...
Porucznika zimny dreszcz przeszedł. Tak, to był głos Schmidta! I w jednej chwili cała przeszłość stanęła mu przed oczyma. Było to dwanaście lat temu, gdy służył w kawalerii pod Madalińskim, brygadierem. Nakazano zmniejszyć regimenty, kasować pułki; Madaliński, a z nim jemu oddana drużyna nie chciała się rozstać z mundurem. Brygadier poprowadził. Rozpoczęto walkę na swoją rękę. I tu, w Rawie, napadnięto dwudziestu piechoty i piętnastu huzarów.
Jednemu z nich, właśnie porucznikowi Schmidtowi, on sam głowę rozpłatał pałaszem.
Ktoś usłużny z rawian wskazał jego nazwisko. Zrobił się gwałt za napaść. Na usługach pruskich będące sądy odsądziły go od czci i wiary. Po Maciejowicach, gdy chciał wracać do stron rodzinnych – tu, pod Rawę... nie mógł. I powlókł się oto na tułaczkę w świat. Dziś mniemał, że nie poznany przez obecnych, prześliźnie się do domu i dalej, do Warszawy, spokojnie dotrze... gdy oto spotyka znów tego samego Schmidta! A może go nie pozna? Ryzyko zbyt wielkie. Boć nie o jego życie tu szło tylko, lecz o papiery; o ekspedycję do księcia! Dotychczas porucznik szczęśliwie unikał bliższych indagacji; paszporty, legalizowane w Berlinie, otwierały mu wszędzie szlabany od Poznania aż do Konina i Kutna, tu jednak sprawa mogła być cięższa. Najmniejsze podejrzenie wtrąciłoby go do więzienia, a cóż dopiero oskarżenie Schmidta!
Porucznik sięgnął w zanadrze i trącił z lekka Żubra. Stary podoficer zrozumiał znak, bo, przerzuciwszy lejce do lewej ręki, prawą opatrywał pistolet.
– Żubrowa! – szepnął porucznik zwracając się ku babie. – W łeb.
– Tego z tyłu? Już go ściągnę!
Nastąpiła krótka pauza, a po niej ostry głos porucznika:
– Pal!
Trzy strzały padły równocześnie i trzech jadących najbliżej wózka huzarów stoczyło się z koni na ziemię. Pozostali osłupieli na razie, lecz nie tracąc przytomności, podskoczyli do wózka z podniesionymi w górę pałaszami. Baba i furman zdążyli umknąć na ziemię, nad głową porucznika zawisło ostrze pałasza. Lecz szybkim ruchem zdołał uchylić się na bok i uniknął cięcia. Rozwścieczony huzar zamierzył się po raz wtóry, lecz równocześnie znalazł się w żelaznym uścisku starego Żubra. Drugi huzar nawrócił konia i usuwającego się porucznika zawadził po ramieniu końcem szabli, lecz w tejże chwili padł mowy strzał i kula przeszyła plecy huzara. Piąty chciał natrzeć z drugiej strony na porucznika, lecz widząc czterech towarzyszów rozciągniętych na ziemi, spiął konia ostrogami i pomknął ku Rawie. Żubr tymczasem cisnął coraz gwałtowniej swego przeciwnika. Próżno huzar wił się i starał chwycić podoficera za gardło. Siły go opuszczały, mdlał prawie w stalowym uścisku, wypuściwszy z rąk cugle, i słaniał się bezwładnie. Naraz Żubr jęknął przeciągle. Baba, która właśnie w tej chwili położyła trupem huzara, podbiegła do walczących.
– Jeszcze się z tym robakiem mordujesz?! – zakrzyknęła.
– Gryzie! – jęknął z bólu Żubr.
– Poczekaj! Nakarmię ja go zaraz.
To mówiąc, sięgnęła do olster huzara, wyciągnęła krócicę i strzeliła huzarowi prosto w usta.
Żubr odetchnął swobodniej. Otarł zimnym potem zroszone czoło, sięgnął ramienia i syknął przeciągle.
– Co ci to, Macieju?! Skaleczył?... – pytał niespokojnie porucznik, gramoląc się z drugiej strony wózka.
– Głupstwo! – wtrąciła Żubrowa. – Że Prusacy na świninę łasi, o tym nie powiadam, ale żeby ich brała chęć takie obrzydliwe mięsisko kosztować – nadziwić się nie mogę!... No chodź, stary, nie bocz się! Naści tu bandaża i szarpi. Zawiąż, a później zobaczymy! A pan porucznik?
– Draśnięty! No, czasu nie tracić, bo nam tu szwadron cały tych kanarków spaść może na głowę. Zabrać im pistolety i w konie!...
Porucznik podbiegł do wózka, wydobył zeń małą szkatułkę i ukrył na piersiach. Żubr siadł na huzarskiego konia, który był się w opadłych cuglach spętał, i pokłusował w pole szukać rozbiegłych koni. W kilka chwil wrócił z dwoma. Porucznik wskoczył na siodło, baba wgramoliła się także razem z wielką, skórzaną torbą i ruszono z kopyta w bok przez pola, pozostawiając na łasce losu wózek, parę mierzynków i pięciu dogorywających huzarów.