- W empik go
Tryumf śmierci - ebook
Tryumf śmierci - ebook
„Triumf śmierci” jest trzecią powieścią D’Annunzio wydaną po Rozkoszy (Il Piacere) oraz Niewinnym (L'Innocente); ze względu na podobną tematykę skoncentrowaną wokół gwałtownej namiętności. „Tytuł Triumf” śmierci inspirowany był twórczością Francesca Petrarki i średniowiecznym malarstwem. Pisanie utworu ukończył w opuszczonym klasztorze znajdującym się niedaleko rodzinnej Pescary, w miejscowości Francavilla; przebył tam z Neapolu w grudniu 1893. Podstawowym problemem powieści jest miłość będąca nierozerwalnie połączoną ze śmiercią. Szkice do utworu stanowiła korespondencja pisarza z Barbarą Leoni (nazywana była przez niego Barbarellą); niektóre fragmenty listów zostały bezpośrednio wprowadzone do dzieła. Głównymi jej bohaterami są Giorgio Aurispa i Ippolita Sanzio.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-299-8 |
Rozmiar pliku: | 690 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeszłość
I.
Kiedy spostrzegła gromadkę ludzi przechylonych przez balustradę i przypatrujących się czemuś w dole na ulicy, Hipolita krzyknęła i zatrzymała się.
– Co się to stało?
Wylękła, oparła rękę mimowolnie na ramieniu Jerzego, jak gdyby chciała go zatrzymać.
Jerzy, przypatrzywszy się postawom tych ludzi, odrzekł:
– Niezawodnie ktoś rzucił się z wysokości tarasu.
A potem dodał:
– Może chcesz, żebyśmy zawrócili:
Zawahała się przez sekundę, walcząc naprzemian z ciekawością i z obawą – wreszcie odpowiedziała:
– Nie. Chodź.
Postąpili wzdłuż balustrady, aż do końca alei.
Nie spostrzegłszy się nawet, Hipolita przyśpieszała wciąż kroku, dochodząc do gromadki ciekawych.
W to marcowe popołudnie, Pincio było nieomal opustoszałe. Rzadkie odgłosy zamierały w powietrzu szarem i zgłuszonem.
– Tak jak myślałem – przemówił Jerzy. – Ktoś się zabił.
Zatrzymali się w pobliżu zebranych. Wszyscy widzowie utkwione mieli spojrzenia w bruku. Byli to wyrobnicy bez zajęcia. Różnorodne ich twarze, nie wyrażały ni współczucia, ni smutku a nieruchomość wzroku nadawała oczom rodzaj zwierzęcego jakiegoś osłupienia.
Nadszedł młody chłopak, ciekaw widzieć co się to stało. Ale nie pochylił się jeszcze nad balustradą, kiedy już go zainterpelował jakiś sąsiad nieokreślonym tonem, w którym brzmiała radość i szyderstwo równocześnie, jak gdyby ten człowiek był wielce zadowolony, że nikt już nie może nacieszyć się widowiskiem.
– Zapóźno! Zabrano go już.
– Dokąd?
– Do Santa Maria del Popolo.
– Umarłego?
– Tak, umarłego.
Inne jakieś indywiduum, wychudłe i zielonawe, z szerokim szalikiem, okręconym około szyi, wychyliło się nieco po za balustradę; potem, wyjmując z ust fajeczkę, zapytał na cały głos:
– Co to leży na ziemi?
Miał usta wykręcone na jedną stronę, otoczone ciemniejszym paskiem jakby spalenizny, ściągnięte snać napływem nieustannym gorzkiej śliny; a głos jego był tak głęboki, jak gdyby wychodził z jakiejś jaskini.
– Co to zostało na ziemi?
W dole, na ulicy, woźnica jakiś przykucnął pod murem. Aby lepiej słyszeć odpowiedź, widzowie ucichli i nie ruszali się. Na bruku nic więcej widać nie było, jak nieco czarniawego błota.
– To krew – odpowiedział woźnica, nie wstając.
I końcem kija szukał dalej czegoś w krwawej kałuży.
– I co jeszcze? – spytał ponownie człowiek z fajką.
Woźnica podniósł się; trzymał na końcu kija coś, czego z góry nie można było rozróżnić.
– Włosy.
– Jakiego koloru?
– Jasne.
W tym rodzaju przepaści, którą tworzyły wysokie mury, głosy nabierały dziwnego rezonansu.
– Chodźmy ztąd, Jerzy! – błagała Hipolita.
Pomięszana, nieco blada, wstrząsała ramieniem swego kochanka, który stał przechylony przez balustradę w pobliżu cisnącej się gromadki, pociągany okropnością tej sceny.
Oddalili się z widowni tragicznej, w milczeniu. Oboje przejęci byli bolesną myślą tej śmierci i smutek widocznym był na ich twarzach.
Jerzy przemówił:
– Szczęśliwi umarli! Oni przynajmniej już nie wątpią.
– To prawda.
Zniechęcenie bezgraniczne przebijało w ich zmęczonych głosach.
Ona schyliła głowę i odparła z goryczą, połączoną z żalem:
– Nieszczęśliwa miłość!
– Jaka miłość? – spytał Jerzy, zamyślony.
– Nasza.
– Więc czujesz, że się już kończy?
– W mojem sercu, nie.
– Chcesz zatem powiedzieć, że w mojem?
Rozdrażnienie źle powstrzymywane dodawało cierpkości jego słowom. Powtórzył z oczyma w nią utkwionemi:
– Chcesz powiedzieć że, w mojem? Odpowiedz!
Umilkła, z głową niżej jeszcze opuszczoną.
– Nie chcesz odpowiedzieć? O! wiesz bardzo dobrze, że nie powiedziałabyś prawdy.
Nastała chwila milczenia, podczas której doznawali niewypowiedzianej potrzeby czytania wzajem w swych sercach. Potem on mówił dalej:
– Tak to poczyna się agonia miłości. Ty nie masz jeszcze jej świadomości; ale ja, odkąd powróciłaś, obserwuję cię bezprzestannie i codziennie nową spostrzegam w tobie oznakę...
– Jaką oznakę?
– Oznakę smutną, Hipolito... Co to za rzecz okropna kochać i mieć przenikliwość niezawodzącą nigdy!
Wstrząsnęła głową z gestem buntowniczym i spochmurniała. Tym razem jeszcze, jak tylekroć dawniej, jakieś wrogie usposobienie zapanowało między kochankami. Każde z nich obojga, czuło się dotkniętem nieufnością drugiego, niesprawiedliwością posądzenia i buntowało się w duszy z tym głuchym gniewem, który od czasu do czasu wybuchał w słowach brutalnych i niedających się naprawić, w poważnych zarzutach i niedorzecznych rekryminacyach. Nieprzeparta jakaś wściekłość ogarniała ich, chęć wzajemnego dręczenia się wedle upodobania, torturowania serc.
Hipolita spochmurniała, zamknęła się w sobie. Brwi ściągnęła, zacisnęła usta. Jerzy przyglądał się jej z drażniącym uśmiechem.
– Tak, to tak się zaczyna zawsze – powtórzył, uśmiechając się wciąż tym swoim złym uśmiechem i mierząc przeszywającem spojrzeniem. – Doznajesz w głębi duszy niepokoju, jakiegoś rodzaju nieokreślonej niecierpliwości, której powściągnąć nie umiesz. Kiedy jesteś ze mną, czujesz, że w głębi twej duszy budzi się przeciw mnie jakiś rodzaj instynktownej odrazy, której nie umiesz utaić. A wtedy stajesz się małomówną i, aby przemówić coś do mnie, zmuszona jesteś użyć niezmiernego wysiłku; fałszywie rozumiesz wszystko co ci powiem i ani wiedząc o tem, z wną szorstkością odpowiadasz mi na rzecz najmniejszej często wagi.
Nie przerwała mu nawet gestem. Urażony upornem tem jej milczeniem, mówił dalej; a popychał go do tego nietylko cierpki szał dręczenia swej towarzyszki, ale jeszcze jakieś upodobanie bezinteresowne do dociekań i śledzenia, wzmożone jeszcze cywilizacyą. Starał się wypowiadać zawsze swe twierdzenia z pewnością siebie i dokładnością dowodną, której go nauczyły prace analityków, ale w monologach, w formułach, któremi dawał wyraz wewnętrznemu swemu badaniu, przesadzał i przekształcał jego przedmiot a w rozmowach tego rodzaju, troska o jasne przedstawienie rzeczy, przyćmiewała często szczerość jego wzruszenia i wprowadzała go w błąd co do tajnych motywów, które, jak sądził, odkrywał u innych. Mózg jego, przeładowany masą psychologicznych obserwacyj, bądź osobistych, bądź zebranych z książek, w końcu mieszał i plątał wszystko, w nim samym i w świecie zewnętrznym.
Mówił dalej:
– Zwróć na to uwagę, że nie robię ci bynajmniej zarzutu. Wiem, że to nie twoja wina. Każda dusza ludzka ma pewien tylko oznaczony zasób siły uczucia, zdolny do miłości. Nieuniknionem jest, że zasób ten wyczerpuje się z czasem jak wszystko inne a skoro raz już jest zużytym, żadne usiłowania nie mają mocy przeszkodzenia temu, by miłość się skończyła. Otóż, dość już dawno mnie kochasz, nieomal dwa latał Wszakże to 2 kwietnia przypada druga rocznica naszej miłości. Czyż pomyślała o tem?
Wstrząsnęła głową. On powtórzył jakby sam do siebie:
– Dwa lata!
Podeszli do ławki i usiedli na niej. Siadając, Hipolita wyglądała tak, jak gdyby upadała pod ciężarem znużenia. Ciężka karoca czarna jakiegoś prałata toczyła się aleją, piasek skrzypiał pod jej kołami: dźwięk oddalony trąby dochodził od strony drogi Flamińskiej; potem cisza napowrót za legła gaje dokoła. Krople deszczu rzadkie poczynały padać.
– Smutną będzie ta nasza druga rocznica – podjął dalej, bez wszelkiej litości dla siedzącej obok niego milczącej kobiety. – Jednakże trzeba ją będzie obchodzić. Mam upodobanie w rzeczach gorzkich.
Hipolita zdradziła przykrość, jaką jej sprawiała ta rozmowa, bolesnym uśmiechem; potem z niespodziewaną słodyczą spytała:
– Powiedz mi, po co ta cała złośliwość?
I popatrzała Jerzemu w oczy, długo, głęboko. Niewypowiedziane pragnienie zajrzenia do głębi serca jedno drugiemu przejęło ich ponownie. Kobieta doskonale znała straszliwą chorobę duszy swego kochanka; znała dokładnie tajną przyczynę całej tej cierpkości. Aby go zachęcić do dalszego mówienia, aby mu dać sposobność ulżenia swemu sercu, dodała:
– Co ci jest?
Ten ton dobroci, którego nie oczekiwał bynajmniej, zmieszał go nieco. Akcent tych słów przekonał go, że ona go rozumie i że go żałuje. Poczuł jak w nim wzrasta litość nad samym sobą. Głębokie wzruszenie wstrząsnęło całą jego istotą.
– Co ci jest? – powtórzyła Hipolita, dotykając jego ręki, jakby dla zwiększenia za pomocą zmysłowego wrażenia, potęgi swej słodyczy.
– Co mi jest? – odpowiedział. To, że kocham!
Głos Jerzego nie miał już w sobie nic napastliwego. Odsłaniając nieuleczalną swą ranę, ubolewał nad własnem cierpieniem. Niepochwytne urazy, które wypełzły z zakątków jego umysłu, zdały się rozpraszać. Przyznawał, że niesprawiedliwością był wszelki żal do tej kobiety, czuł bowiem, że to było wynikiem fatalnej konieczności. Nie, powodem jego cierpienia, nie była żadna ludzka istota; był to wynik samejże treści życia! Jeśli mógł mieć żal do czego, to nie do kochanki, ale do miłości. Miłość, ku której cała jego istota rwała się mimowolnie, z nieprzepartą gwałtownością, ta miłość była ze wszystkich smutków tej ziemi najopłakańszym chyba, największym.I do śmierci może skazany był na ten smutek najwyższy.
Ponieważ milczał, zamyślony, Hipolita spytała:
– Ty więc sądzisz, Jerzy, że ja cię nie kocham?
– Skoro chcesz wiedzieć prawdę: tak więc, jest to prawda! Wierzę w to, że mnie kochasz. Ale czy dowiedziesz mi, że jutro, że za miesiąc, że za rok, że zawsze będziesz się czuć tak samo szczęśliwą z tego, żeś moją? Czy możesz mi dowieść, że dzisiaj, że w tej samej nawet chwili, jesteś moją całkowicie? Bo i cóż ja posiadam z ciebie?
– Wszystko.
– Nic, lub prawie nic. A nie posiadam tego, cobym pragnął posiąść. Jesteś dla mnie nieznajomą. Jak każda inna ludzka istota, posiadasz w głębi twej duszy świat cały, dla mnie niedociekły, do którego żaden poryw namiętności nie zdoła mi otworzyć wstępu. Z twoich wrażeń, z twoich uczuć, z twoich myśli ja znam zaledwie maleńką cząsteczkę. Słowo jest objawem wielce niedokładnym. Z duszą nie można się porozumieć. Nie posiadasz mocy oddania mi swej duszy. Nawet w ekstazie upojeń, jesteśmy dwoje, zawsze dwoje, oddzielni, rozłączeni, obcy sobie, samotni sercem. Całuję twe czoło a pod tem czołem, w tej samej może chwili, krąży myśl, nie dla mnie przeznaczona. Mówię do ciebie a jakieś jedno moje zdanie wywołuje w tobie może wspomnienia innych czasów, czasów nie mojej miłości. Mija nas jakiś mężczyzna, spogląda na ciebie i w twoim umyśle, drobny ten fakt budzi jakieś wrażenie, którego ja nie jestem w stanie podpatrzyć. I nigdy nie wiem, czy chwila obecna nie rozjaśnia się dla ciebie jakimś refleksem minionego twego życia. Och, to życie, ja się go lękam szalenie! Jestem obok ciebie, czuję jak mnie ogarnia rozkoszne szczęście, które w niektórych chwilach życia daje mi sama twoja obecność. Pieszczę cię, mówię do ciebie, słucham tego co mi powiadasz, oddaję się tobie cały. Nagle mrozi mnie myśl jedna. A jeśli, nie zdając sobie z tego sprawy, wywołałem w jej pamięci widmo wrażenia poprzednio już doznanego, w sercu rzewne wspomnienie dni dalekich?... Nie umiałbym nigdy wypowiedzieć ci, ile cierpię. Ten zapał, którym mnie przejmowało złudne poczucie niewiedzieć jakiej łączności świętej między mną a tobą, pryska nagle. Kryjesz się przedemną, oddalasz, stajesz dla mnie niedostępną. I po zo staję sam, w przerażającem opuszczeniu. Dziesięć, dwadzieścia miesięcy zażyłości na nic się już nie zdały. Wydajesz mi się tak samo obcą, jak w czasach, kiedyś mnie nie kochała jeszcze. I przestaję cię pieścić, przestaję mówić, zamykam się w sobie, unikam wszelkiego objawu zewnętrznego, obawiam się, że najlżejsze jakie dotknięcie zbudzić może w głębi twego umysłu nieznane mi uczucia, które zło żyło tam życie, nie dające się już odwołać. I w takich to chwilach, nachodzą nas owe długie okresy przykrego milczenia, w których bezpotrzebnie i nędznie, trawi się w nas cała energia serca. Pytam cię: „O czem myślisz?” A ty mi odpowiadasz: „A ty o czem myślisz?” Ja nie znam twoich myśli, ty nie znasz moich. I z każdą minutą rozdział staje się między nami większy: przybiera głębokość przepaści..
Hipolita odparła:
– Ja nie doznaję nic podobnego. Ja się oddaję zupełniej. Kocham może więcej.
To stwierdzenie wyższości dotknęło znowu chorego.
– Zastanawiasz się zanadto – ciągnęła dalej. – Zanadto notujesz sobie wszystko, co myślisz. Ja może mniej cię pociągam, niż cię pociągają własne twe myśli, bo te myśli są zawsze różne, coraz inne, nowe, kiedy tymczasem ja nie mam już nic nowego dla ciebie. W pierwszych czasach twej miłości, mniej było w tobie refleksyi a więcej za to szczerego popędu. Jeszcześ podówczas nie miał upodobania w rzeczach gorzkich, byłeś hojniejszy w pocałunkach niż w słowach. Jeżeli, jak mówisz, słowo jest niedostatecznym objawem, nie należy go nadużywać. A ty go nadużywasz w sposób zawsze prawie okrutny.
Potem, po przerwie milczenia, porwana z kolei także frazesem i ulegając pokusie wypowiedzenia go, dodała:
– Sekcyi dokonywa się tylko na trupach.
Zaledwie jednak to wypowiedziała, kiedy już pożałowała zaraz. Ten frazes wydał mu się pospolitym, mało kobiecym, cierpkim. Żałowała, że nie zachowała w dalszym ciągu tego tonu słabości i wyrozumienia, który przed chwilą tak bardzo wzruszył kochanka. Raz jeszcze znowu nie dotrzymała uczynionego sobie postanowienia, że będzie dla niego zawsze najcierpliwszą i najłagodniejszy garde-malade.
– Widzisz – rzekła z intonacyą, która wyrażała jej skruchę – to ty mnie tak psujesz.
Uśmiechnął się słabo. Oboje zrozumieli, że w tej sprzeczce miłość ich tylko odnosiła klęskę.
Kareta prałata powróciła truchtem pary karych rosłych karosyerów. W powietrzu, które wietrzyk zmierzchu czynił coraz to chłodniejszem, drzewa przybierały kształty widziadeł. Chmury ołowiano-fioletowe zadymiały wzgórza Palatynu i Watykanu. Smuga światła, żółta jak szafran a prosta jak klinga miecza, muskała Monte-Mario poza strzelającemi w górę wierzchołkami cyprysów.
Jerzy myślał:
„Czy ona kocha mnie jeszcze? Dlaczego rozgniewać ją tak łatwo? Może czuje, że mówię prawdę lub to co niebawem będzie prawdą? Rozdrażnienie bywa jednym z symptomatów... Ale czyż gniew głuchy a bezustanny nie istnieje także w głębi mojej właśnie duszy?... U mnie wiem dokładnie co jest tego rzeczywistą przyczyną. Jetem zazdrosny. O co?... O wszystko! O przedmioty, które się odbijają w jej oczach...
Popatrzał na nią.
„Bardzo jest dzisiaj piękną. Jest blada. Radbym był, gdybym ją zawsze widział zasmuconą, zawsze chorą. Kiedy jej powrócą rumieńce, wydaje mi się, że to już nie ona. Kiedy się śmieje, nie mogę się obronić od mimowolnego jakiegoś wrogiego dla niej usposobienia, niemal gniewu na ten śmiech. Niezawsze jednak.
Myśl jego zatonęła w cieniu zmierzchu. Zauważył przelotnie pewną łączność między widokiem wieczoru a widokiem kochanki, która mu się podobała. Pod bladością tej ciemnej twarzy przeświecał jakby lekki odblask fioletu; a wstążeczka blado żółtego koloru, owiązana dokoła szyi, odsłaniała czarne plamki dwu znamion.
„Bardzo jest piękną. Twarz jej ma zawsze prawie wyraz głęboki, znaczący, namiętny. W tem leży tajemnica jej uroku. Nigdy jej piękność mnie nie znudzi; poddaje mi bez przestannie nowe marzenia. Jakie są żywioły tej piękności? Nie umiałbym powiedzieć. Materyalnie biorąc, nie jest ona piękną. Czasami, kiedy na nią patrzę, zdarza mi się doświadczać przykrej niespodzianki rozczarowania. Wtedy to jej rysy ukazały mi się w swej fizycznej prawdzie, nieprzeobrażone, nieopromienione siłą duchowego wyrazu. Posiada przecież trzy boskie żywioły piękna: czoło, oczy i usta. Tak, boskie”.
Obraz śmiechu przyszedł mu na pamięć.
„Co to mi opowiadała wczoraj? Nie wiem już co to było takiego, jakieś drobne zajście komiczne, które się wydarzyło w Medyolanie u jej siostry, podczas jej tam pobytu... Jakeśmy się śmiały!... Zatem zdała odemnie mogła śmiać się, być wesołą. Otóż zachowałem wszystkie jej listy a wszystkie te listy pełne są smutku, łez, rozpacznej tęsknoty”.
Poczuł, że zadano mu ranę, potem niepokój gwałtowny jak gdyby nagle stanął wobec ważnego jakiegoś i niedającego się naprawić faktu, nierozświeconego tylko jeszcze dokładnie. Zachodziło w nim zwykle zjawisko przesady uczuć drogą asocyacyi obrazów. Ten niewinny wybuch śmiechu, przechodził już w jego imaginacyi w wesołość bezprzestanną, codzienną, cogodzinną, przez cały czas trwania nieobecności. Hipolita żyła tam wesoło, powszedniem, gminnem istnieniem z ludźmi jemu nieznanymi, pośród kolegów swego szwagra, w kole wielbicieli ograniczonych. Jej listy pełne smutku, były najzwyklejszem kłamstwem. Przypomniał sobie dokładnie ustęp któregoś lis tu: „Tu życie jest nieznośnem, przyjaciele i przyjaciółki oblegają nas wciąż, nie pozostawiając ani godziny spokojnej. Znasz serdeczność medyolańską...” I w umyśle jego powstała jasna zupełnie wizya Hipolity, otoczonej całą gromadą mieszczuchów, komisantów handlowych, adwokatów, przemysłowców. Uśmiechała się do wszystkich, wszystkim podawała rękę, słuchała rozmów niedorzecznych, dawała niesmaczne odpowiedzi, dopasowywała się do ich pospolitości!
I poczuł wówczas cały ciężar cierpienia doznawanego od dwóch lat, na każdą myśl o życiu, jakiem żyła jego kochanka i o nieznanem środowisku, w którem spędzała te godziny, w których z nim być nie mogła.
„Co ona robi? Kogo widuje? Z kim rozmawia? Jak się zachowuje względem osób, u których bywa, których dzieli życie?”. Wieczyste pytania bez odpowiedzi!
Rozmyślał w udręczeniu:
„Każda z tych osób zabiera jej coś a przez to mnie coś zabiera. Ja nigdy dokładnie znać nie będę wpływu, jaki ci ludzie wywarli na nią, wzruszeń i myśli, które jej poddali. Piękność Hipolity jest ponętną, jest to ten rodzaj piękności, który dręczy i prześladuje mężczyzn, budząc w nich żądzę. Pośród tego wstrętnego tłumu, niejednokrotnie jej pożądano. Żądza mężczyzny prześwieca w jego spojrzeniu a spojrzenie jest wolnem i kobieta jest bezbronną wobec spojrzenia mężczyzny, który jej pożąda. Jakiem może być wrażenie kobiety, która spostrzega, że jest przedmiotem żądzy? Niezawodnie nie pozostaje niewzruszoną. Musi ją to niepokoić, musi doznawać jakiegoś wzruszenia, choćby wzruszeniem tem był tylko wstręt lub obrzydzenie. Pierwszy lepszy więc mężczyzna, który się zbliża, ma moc zaniepokojenia kobiety, która mnie kocha! Na czernie zatem polega moje posiadanie?”
Cierpiał okropnie, fizyczne obrazy bowiem, ilustrowały mu dosadnie to wewnętrzne rozumowanie.
„Kocham Hipolitę; kocham ją namiętnością, którą uważałbym za niespożytą, gdybym nie wiedział, że wszelka miłość ludzka skończyć się musi. Kocham ją i nie wyobrażam sobie głębszych rozkoszy nad te, które mi ona daje. Niejednokrotnie przecież na widok jakiejś przechodzącej kobiety, czułem jak mnie ogarnia gwałtowna żądza; nieraz para oczu niewieścich, spostrzeżonych gdzieś ukradkiem, pozostawiała mi w duszy jakąś niepochwytną smugę melancholii; nieraz marzyłem o kobiecie spotkanej, o kobiecie widzianej w salonie, o kochance któregoś z przyjaciół. „Jaką też może być jej miłość? Na czem polega tajemnica jej rozkoszy?” I przez czas niejaki ta kobieta zajmowała mój umysł, nie bezustannie, ale w pewnych odstępach czasu, przez długi jego przeciąg. Niejeden z tych obrazów przedstawiał się nagle w moim umyśle, w chwili nawet, gdy trzymałem w objęciach Hipolitę. Dlaczegóżby zatem ona również, widząc przechodzącego mężczyznę, nie miała doznać takiej że samej gwałtownej żądzy? Gdybym miał dar zajrzenia do głębi jej duszy i gdybym miał w niej dojrzeć jedno z takich pożądań, bodajby tak przelotne jak błyskawica, bez wszelkiego wątpienia uważałbym moją kochankę za zmazaną niezmytą jakąś plamę i wydawałoby mi się, że umrę chyba z bólu. T ego dowodu materyalnego nigdy nie będę mógł mieć, bo dusze mojej kochanki jest niewidzialną i niepochwytuą, co jej nie przeszkadza jednak być daleko więcej niż ciało wystawioną na pogwałcenie. Ale analogia rozświeca mi kwestyę: możliwość jest tu pewną. Może w tej samej nawet chwili moja kochanka rozbiera we własnem sumieniu taką plamę świeżą i widzi, jak ta plama urasta pod jej spojrzeniem”.
Pod wpływem bólu wzdrygnął się gwałtownie Hipolita spytała go łagodnym tonem:
– Co ci jest? O czem myślałeś?
Odparł:
– O tobie.
– Dobrze czy źle?
– Źle.
Westchnęła, potem spytała:
– Czy nie chcesz, żebyśmy zabrali się już do powrotu?
Odpowiedział:
– Chodźmy ztąd.
Powstali i puścili się napowrót tąż samą drogą, którą niedawno przebyli. Hipolita wymówiła ze łzami w głosie, zwolna:
– Jakiż to smutny wieczór, mój najdroższy!
I zatrzymała się, jak gdyby pragnąc zebrać i przetrawić cały smutek, rozproszony w tym dniu zamierającym. Dokoła nich teraz Piacio było opustoszałe, pełne milczenia, pełne fioletowego cieniu, w którym popiersia na swych postumentach bielały niby grobowe posągi. W dole miasto szarzało zwolna coraz bardziej, niby pod spadającą nań ulewą popiołu. Rzadkie krople deszczu poczynały padać.
– Gdzie pójdziesz dziś wieczorem? Co będziesz robił?
Odpowiedział ze zniechęceniem:
– Co będę robił? Nic nie wiem.
Oboje idąc obok siebie, cierpieli zarówno i myśleli z przestrachem o innem cierpieniu, dobrze sobie znanem, a daleko okropniejszem jeszcze, które ich oczekiwało: o tej straszliwej męczarni, którą nocne widziadła będą rozdzierać ich dusze bezbronne.
– Jeśli chcesz, pozostanę u ciebie na noc dzisiejszą – ozwała się Hipolita nieśmiało.
Jerzy, trawiony głuchą urazą, pod wpływem szalonej chęci pomszczenia się, odpowiedział:
– Nie.
Ale serce jego protestowało przeciw tej decyzyi: „Być zdała od niej tej nocy, nie zdołasz tego; nie, nie będziesz mógł”. I mimo ślepych, nieprzyjaznych dla niej porywów, wrażenie tej niemożebności, jasna świadomość tej niemożności absolutnej, przejmowała go jakimś dreszczem wewnętrznym, dreszczem dumy wyegzaltowanej, co zaprzeć się pragnęła tej wielkiej namiętności, która nim owładła. Powtarzał sobie wciąż sam: „Dzisiejszej nocy nie będę mógł być zdała od niej; nie, nie będę mógł...” I doznawał nieokreślonego wrażenia, że nim zawładnęła obca mu jakaś siła. Tragiczne jakieś tchnienie owiało mu umysł.
– Jerzy! – zawołała Hipolita przelękła, przyciskając jego ramię.
Zadrżał. Poznał to miejsce, w którem zatrzymywali się, przypatrując krwawej plamie, pozostałej po samobójcy. Spytał:
– Boisz się?
Spojrzeli sobie wzajem w oczy, zamieniając w tein spojrzeniu upajającą obietnicę.
Jerzy, pokonany rozrzewnieniem, spytał:
– Przebaczasz mi?
Powtórnie podnieśli na siebie wzajem oczy, a w spojrzeniu pełno było pieszczoty.
On szepnął:
– Moja uwielbiona!
Ona odpowiedziała:
– Do widzenia! Do jedenastej, myśl o mnie!
– Do widzenia!
Rozstali się na początku ulicy Gregoryańskiej. Ona zwróciła się w ulicę Capo-il-Case. Kiedy się oddalała trotuarem wilgotnym i połyskującym od blasku oświeconych szyb sklepowych, on ścigał ją spojrzeniem.
„I otóż, opuszcza mnie; powraca do domu, który mnie nie jest znanym; wchodzi w życie powszednie, prozaiczne, gminne, zrzuca z siebie tę szatę idealizmu, w który ja ją przyodziałem; staje się inną kobietą, kobietą jak wiele innych. Ja nic już nie wiem o niej. Konieczności powszednie życia pochłaniają ją, absorbują, upadlają...”
Sklep ogrodniczy rzucił mu nagle w twarz falę woni fiołków, a serce jego wezbrało zmieszanemi jakiemiś pragnieniami.
„Ach dlaczegóż miałoby nam być wzbronionem uczynić istnienie nasze zgodnem z marzeniami i żyć na zawsze wyłącznie dla siebie samych?”II.
Około dziesiątej rano Jerzy spał jeszcze jednym z tych snów głębokich a pożytecznych dla organizmu, który w młodości następuje zawsze po nocach rozkoszy, kiedy służący wszedł, by go zbudzić.
Okropnie zły, krzyknął, przewracając się na łóżku.
– Niema umie dla nikogo. Daj mi pokój!
Ale już słychać było głos natrętnego gościa, który z przyległego pokoju rozpoczynał prośbę:
– Wybaczysz mi, Jerzy, żem tak nastawał na widzenie się. Ale muszę koniecznie z tobą pomówić.
Jerzy poznał głos Alfonsa Exili i to wzmogło jeszcze przykrość.
Ów Exili był kolegą jego ze szkół, młodzieńcem miernej inteligencyi, który straciwszy majątek na grę i rozpustę, został poniekąd rodzajem awanturnika, polującego na łatwowiernych. Zachował jeszcze pozory pięknego młodzieńca, mimo twarzy zniszczonej i napiętnowanej występkami; ale w osobie jego i manierach tyło to nieujęte jakieś coś podstępnego i nieszlachetnego, co przybierają zazwyczaj ludzie, żyjący z wszelkiego rodzaju forteli i upokorzeń.
Wszedł, zaczekał na wyjście służącego, przybrał minę okropnie wzburzoną i począł mówić, pochłaniając połowę wyrazów:
– Wybacz mi, Jerzy, jeśli na ten jeden raz jeszcze uciec się muszę do twej uprzejmości. Muszę zapłacić dług karciany. Zechciej mi dopomódz. Drobnostka te; chodzi tylko o trzysta franków. Przebacz mi.
– Patrzcie! to ty płacisz długi karciane? – spytał Jerzy. – To mnie dziwi.
Rzucił mu tę obelgę najzupełniej swobodnie. Nie umiejąc zerwać wszelkich stosunków z tym pasożytem, używał względem niego wzgardy, jak inni używają kija, aby się obronić od natrętnego zwierzęcia.
Exili uśmiechnął się.
– Dajże pokój złośliwości! – prosił głosem błagalnym, jak kobieta. – Wszakże mi nie odmówisz tych trzystu franków? Oddam ci je jutro, słowo honoru!
Jerzy wybuchnął śmiechem. Pociągnął za dzwonek dla przywołania służącego. Ten wszedł.
– Poszukaj pęku małych kluczyków w ubraniu, które leży na kanapie.
Służący znalazł klucze.
– Otwórz drugą szufladę. Podaj mi duży pugilares.
Lokaj podał pugilares.
– Dobrze Idź.
Kiedy służący wyszedł, Exili z uśmiechem nawpół nieśmiałym, nawpół wymuszonym, spytał:
– Czy nie mógłbyś może dać mi czterystu?
– Nie. Masz tu. Daję po raz ostatni. Teraz idź sobie.
Jerzy zamiast mu podać banknoty, położył je na brzegu łóżka. Exili uśmiechnął się, zebrał je i włożył do kieszeni; potem tonem dwuznacznym, w którym ironia mięszała się z pochlebstwem, wyrzekł:
– Szlachetne masz serce.
Obejrzał się dokoła po pokoju.
– Wspaniałą masz sypialnię, prawdziwie.
Siadł na kanapie, nalał sobie kieliszek likieru, napełnił porte-cigare.
– A któż jest obecną twoją metresą? Już to, o ile mi się zdaje, nie ta śliczna kobieta, co zeszłego roku?
– Idźże sobie, Exili. Spać mi się chce.
– Co to była za prześliczna osoba!... Najpiękniejsze oczy w całym Rzymie... Ale zdaje mi się, że obecnie jej tu niema? Od kilku dni przynajmniej nie spotkałem jej nigdzie. Musiała wyjechać. Jak mi się zdaje, ma w Medyolanie siostrę?
Nalał sobie drugi kieliszek i wypił go odrazu. Może po to tylko paplał, aby zyskać czas na wypróżnienie butelki.
– Nie żyje z mężem, nieprawdaż? Zdaje mi się, że jej finanse są w niezbyt świetnym stanie; a przecież zawsze ubrana bywa wytwornie. Przed dwoma miesiącami może spotkałem ją na ulicy Babuino. Wiesz, kto jest domniemanym twoim następcą... Ale nie, nie możesz tego wiedzieć. To ten Monti, mercante di campagna, wysoki i gruby jasny blondyn. Właśnie i tego dnia kiedym ją spotkał, nachodził jej na pięty na Babuino. Wiesz, to widoczne na pierwszy rzut oka, kiedy mężczyzna ściga kobietę... I nie goły, ten Monti!
Wymówił ostatnie zdanie z nieokreślonym jakimś wyrazem, ohydnym akcentem zawiści i chciwości razem. Potem wypił trzeci kieliszek bez ceremonii.
– Śpisz, Jerzy?
W miejsce odpowiedzi Jerzy udał, że śpi. Słuchał wszystkiego, ale obawiał się, aby przez kołdrę Exili nie dopatrzył jeszcze, jak mu serce bije.
– Jerzy!
Udał, że zrywa się jakby nagle zbudzony.
– Jakto? Jeszcze tu jesteś? Nie odchodzisz?
– Odchodzę już – odparł tamten, zbliżając się do łóżka. – Ale patrzaj! Szyldkretowa szpilka!
Schylił się, by podnieść ją z dywanu, przypatrzył się jej ciekawie i położył na kołdrze.
– Co za szczęśliwy człowiek! – dodał jeszcze, tym samym tonem zagadkowym. – A teraz do widzenia. Tysiączne dzięki!
Wyciągnął rękę; ale Jerzy pozostawił swoją pod kołdrą. Papla zwrócił się ku drzwiom.
– Znakomity masz koniak. Napiję się jeszcze kieliszek.
Wypił i wyszedł. Jerzy, przewracając się w łóżku, mógł dowolnie raczyć się wsączoną mu trucizną.III.
Druga rocznica ich miłości przypadała w dniu 2-gim kwietnia.
– Na ten raz – rzekła Hipolita – obchodzić ją będziemy po za obrębem Rzymu. Musimy spędzić długi tydzień miłości, sami zupełnie, mniejsza o to gdzie, byle tylko nie tutaj.
Jerzy spytał:
– Czy przypominasz sobie pierwszą naszą rocznicę, zeszłego roku?
– Tak, pamiętam...
– Przypadała w niedzielę, w pierwsze święto Wielkanocy...
– I przyszłam do ciebie rankiem o dziesiątej...
– I miałaś na sobie ten żakiecik angielski, który tak mi się podobał! Przyszłaś z książką do nabożeństwa...
– Och! Tego ranka nie byłam na mszy...
– Tak ci było śpieszno...
– Moje wyjście z domu było niemal ucieczką. Wiesz, że w święta nie należałam ani na sekundę do siebie. A przecież znalazłam sposób pozostania z tobą aż do południa. Mieliśmy tego ranka gości na śniadaniu!
– Potem przez cały dzień już nie mogliśmy się widzieć. Smutna to była rocznica...
– To prawda!
– A to słońce wówczas!
– A ten las kwiatów w twoim pokoju!...
– Ja także owego poranka wychodziłem na chwilę; zakupiłem cały plac di Spagna...
– Zasypałeś mnie garściami różanych listków, powkładałeś za kołnierz, w rękawy pełno tego... Pamiętasz?
– Pamiętam.
– A potem, w domu, rozbierając się, odnalazłam to wszystko...
Uśmiechnęła się.
– A za powrotem mąż mój odkrył listek na kapeluszu w fałdach koronki!
– Opowiadałaś mi to.
– Nie wyszłam już więcej tego dnia, nie chciałam wyjść. Myślałam już tylko, wciąż myślałem o ranku... Tak, smutna to była rocznica!
Po chwili cichego zamyślenia dodała jeszcze:
– Czy w głębi serca wierzyłeś w to, że doczekamy z sobą drugiej rocznicy?
– Ja nie – odparł.
– Ani ja także.
Jerzy myślał: „Co to za miłość, co nosi w sobie przeczucie swego końca!” Myślał następnie o mężu bez nienawiści, a nawet z pewnego rodzaju życzliwem współczuciem. „Teraz jest wolną, dlaczegóż zatem jeszcze niespokojniejszym jestem o nią, niż dawniej? Ten mąż był to dla mnie pewnego rodzaju gwarancyą, wyobrażałem go sobie jako strażnika, który strzegł mojej kochanki od wszelkich niebezpieczeństw... Łudzę się może, bo i wtedy także bardzo cierpiałem. Ale minione cierpienie wydaje się zawsze daleko mniej ciężkiem od obecnego cierpienia”. Zagłębiając się w własne rozmyślania, nie słuchał już tego, co mówiła Hipolita.
Hipolita mówiła:
– Gdzież więc pojedziemy? Trzeba się zdecydować. Jutro 1-szy kwiecień. Powiedziałam już mojej matce: „Mateczko, którego z tych dni będę musiała wyjechać”. Trzeba ją potrochu przyspasabiać, ale bądź spokojny, wymyślę już dla niej jakiś pozór prawdopodobny. Poczekaj tylko.
Mówiła wesoło: uśmiechała się. A w uśmiechu, który rozświecił jej twarz pod koniec zdania, zdawało mu się, że dostrzega instynktowne zadowolenie, jakiego doznaje zawsze kobieta, ilekroć obmyśla jakiś podstęp lub oszukaństwo. Łatwość, z jaką Hipolicie udawało się zwodzić matkę, nie podobała mu się. Przyszła mu znów na myśl i nie bez żalu czujność mężowska. „Dlaczego dręczyć się tak okropnie tą swobodą, skoro ona służy do mojej przyjemności? Nie wiem co dałbym, żeby się ustrzedz od tej mojej idée fixe, od tych obaw, które ją obrażają. Kocham ją, a jednak obrażam; kocham i przypuszczam, że jest zdolną do nikczemnego uczynku!”
Ona mówiła:
– Nie trzeba jednak, abyśmy jechali zbyt daleko. Znasz zapewne jakiś spokojny zakątek, samotny, pełen drzew, niezbyt znany? Tivoli, nie, Frascati, nie.
– Weź Baedekera tam ze stołu i poszukaj.
– Szukajmy razem.
Wzięła czerwoną książkę, uklękła obok fotelu, na którym on siedział i z gestami, pełnemi wdzięku, jakiegoś dziecinnego wdzięku, poczęła przewracać kartki. Chwilami czytała po kilka wierszy półgłosem.
On przyglądał się jej, pociągnięty delikatnym rysunkiem karku, zkąd włosy wznosiły się ku wierzchołkowi głowy, skręcona w rodzaj muszli czarnej z odbłyskami światła. Przypatrywał się dwu drobnym plamkom brunatnym, bliżnięco równym pieprzykom, rzuconym tuż obok siebie na bladość szyi aksamitnej, której dodawały nieopisanego uroku. Zrobił w tej chwili uwagę, że nie miała kolczyków. W samej rzeczy od dwóch, czy trzech dni nie nosiła już poprzednio używanych kolczyków z szafirów. „Kto wie, czy ich nie poświęciła dla kłopotów pieniężnych? Kto wie, czy w domu nie znosi niedostatku, ciężkich potrzeb codziennych?” Musiał zadać gwałt samemu sobie, by zajrzeć w oczy myśli, która go prześladowała. A myśl ta była taką: „Kiedy się znudzi mną (a to z pewnością nastąpi niedługo), wpadnie w ręce pierwszego lepszego, który jej zapewni egzystencyę łatwą i który w zamian za rozkosz zmysłową, oswobodzi ją od niedostatku. Tym człowiekiem mógłby bardzo dobrze być ów mercante, o którym mówił Exili. Przez wstręt do drobnych kłopotów pokona wstręt inny; przystosuje się; może nawet nie będzie potrzebowała pokonywać innego wstrętu”.
Przypomniał sobie kochankę jednego ze swych towarzyszów, hrabinę Albertini. Ta kobieta, rozwiedziona z mężem, wolna a bez majątku, zeszła potrochu aż do miłostek lukratywnych, posiadając nieco zręczności w zachowywaniu pozorów. Przypomniał sobie jeszcze drugi przykład, który uczynił prawdopodobniejszą jeszcze możność tego, czego się obawiał. I wobec tej możliwości, która wyłaniała się z przyszłości ciemnej, doznał niewypowiedzianego bólu. Odtąd już te obawy nie miały mu dawać spokoju, prędzej, czy później skazany był na to, by widzieć upadek istoty, którą postawił tak wysoko. Życie jest pełnem takich detronizacyj.
Ona mówiła, szczerze zmartwiona:
– Nic nie znajduję. Gubbio, Narni, Viterbe, Orvieto... Przyjrzyjno się planowi Orvieto: Klasztor św. Piotra, klasztor św. Pawła, klasztor Dzieciątka Jezus, klasztor św. Bernarda, klasztor św. Ludwika, klasztor św. Dominika, klasztor św. Franciszka, klasztor sług Maryi...
Czytała tonem kantyczki, jak gdyby powtarzała słowa litanii. Nagle poczęła się śmiać, przechyliła w tył głowę, nadstawiła piękne swe czoło ustom kochanka. Była w jednej z tych chwil wylanej dobroci, które nadawały jej twarzy wyraz dziewczęcy.
– Co tu klasztorów! Co tu klasztorów! Dziwny to musi być kraj to Orvieto! Chcesz, żebyśmy tam pojechali?
Jerzy doznawał wrażenia jakiegoś powiewu dziwnej świeżości. Poddawał się z wdzięcznością tej pociesze. I przyciskając usta do czoła Hipolity, przypomniał sobie siedzibę Gwelfów, siedzibę opustoszałą, pogrążoną w niemym zachwycie dla wspaniałej swej katedry.
– Orvieto! Nie byłaś tam nigdy? Wyobraź sobie wśród szczytów skał w dolinie, pełnej dziwnego smutku, miasto tak skończenie ciche, że zdaje się nie mieć mieszkańców: okna szczelnie pozamykane, uliczki szare, na których trawa zarasta; kapucyn tylko przechodzący placem; biskup, przed szpitalem wysiadający z karety całkiem czarnej, ze służącym zgrzybiałym u drzwiczek; wieża na niebie białem, dżdżystem; zegar, wydzwaniający powolnie godziny; i nagle, w głębi ulicy, cud: ta przepiękna katedra!
Hipolita ozwała się, nieco zamyślona, jak gdyby miała jeszcze w oczach wizyę tego grodu milczenia.
– Co za spokój!
– Widziałem Orvieto w lutym, w taki czas właśnie jak dzisiaj, niepewny: kilka kropli deszczu, kilka promieni słońca. Pozostałam tam dzień jeden i byłem smutny odjeżdżając; unosiłem z sobą nostalgię tego spokoju... Och! Jakiż spokój! Nie miałem innego towarzystwa, prócz samego siebie i tak marzyłem: „Mieć kochankę, albo, lepiej mówiąc, siostrę duszy, coby pełną była gorącej pobożności; i przybyć tu, zamieszkać tu na miesiąc, długi miesiąc kwietniowy, nieco dżdżysty, popielaty, ale ciepły, z ulewami słońca; spędzać godziny, długie godziny w katedrze, przed nią, dokoła niej; iść zrywać róże w ogrodach klasztornych; chodzić do zakonnic na konfitury; pić z filiżanek etruskich; kochać strasznie i spać bez miary w miękkiem łóżku, przysłonionem białemi firankami, dziewiczem...”
To marzenie wywołało uśmiech szczęścia na usta Hipolity:
– Ja jestem szczerze pobożna! Czy zabierzesz mnie z sobą do Orvieto?
I zwijając się w kłębek u nóg ukochanego, ujęła jego ręce, niezmierna słodycz jakaś ją ogarniała; miała już przedsmak tego odpoczynku, tej bezczynności, tej melancholii.
– Opowiadaj jeszcze!
Ucałował ją w czoło, długo, z czystem jakiemś rozrzewnieniem. Potem pieścił ją długo wzrokiem.
– Masz takie piękne czoło! – wymówił z lekkim dreszczem.
W tej chwili Hipolita rzeczywista odpowiadała w zupełności idealnej postaci, żyjącej w jego sercu. Wydała mu się dobrą, serdeczną, uległą, otoczoną nimbem szlachetnej i rzewnej poezyi. Zgodnie z tą dewizą, którą jej przeznaczył, była poważną i słodką: gravis dum suavis.
– Opowiadaj mi jeszcze – szepnęła.
Światło złagodzone wpadało przez balkon. Od czasu do czasu słychać było lekki szmer o szyby a krople deszczu wydawały jakiś łoskot zgłuszony.V.
Stary hotel Ludovica Togni, z długim swym korytarzem o sztukateryach malowanych na marmur z sienią o drzwiach zielonych, przyozdobioną w pamiątkowe tablice, sprawiał odrazu w rażenie spokoju. Całe umeblowanie miało pozór jakiejś staroświeckości nieobcej. Łóżka, krzesła, fotele, kanapy, komody, miały kształty zeszłowieczne. Sufity o bladych odcieniach, jasno żółte i koloru nieba, miały w pośrodku girlandę róż, albo inny jakiś symbol zwyczajowy: lirę, pochodnię, sajdak. Na obiciach papierowych i na dywanie barwy wyblakłej, kwiaty stały się niemal niewidoczne; firanki u okien białe i skromne, zawieszone były na drążkach, z których złocenie zeszło; lustra rococo, odbijając te staroświeckie obrazy w mgle przyćmionej, nadawały im ten pozór smutku, nierealności niemal, który czasami nadają swym brzegom odosobnione jeziora.
– Jakżem rada, że tu jestem! – zawołała Hipolita przejęta urokiem tego spokoju. – Chciałabym nigdy ztąd już nie odjeżdżać.
I zwinęła się w kłębek w wielkim fotelu, i głową wspartą o poręcz, którą pokrywał pokrowiec z białej bawełny, prosta robota szydełkowa.
I przyszła jej na myśl zmarła ciotka, zapamiętana z odległych dni dzieciństwa.
– Biedna ciotka! miała, o ile sobie przypominam, dom podobny do tego, dom, w którym od stulecia żaden mebel nie zmienił miejsca. Przypominam sobie zawsze jej rozpacz, kiedy raz zbiłam jej jeden z tych kloszów szklanych, pod któremi przechowują sztuczne kwiaty, wiesz już... Płakała z tego powodu, pamiętam... Biedna stara ciotka! Widzę ją jeszcze w fanszoniku z czarnej koronki, z białemi papilotami, co jej spadały dokoła twarzy...
Mówiła powoli, z przerwami, ze spojrzeniem utkwionem w ogień, płonący na kominku; a chwilami, uśmiechając się do Jerzego, podnosiła oczy, cokolwiek zmęczone i podkrążone cieniem fioletowym; w takt jej słów, z ulicy dochodził łoskot regularny i monotonny brukarzy, wbijających bruk.
– W domu, przypominam sobie, był wielki spichlerz z dwoma czy trzema okienkami w dachu, w których gnieździły się gołębie. Wchodziło się doń po małych stromych schodkach, obok których wisiały, Bóg wie odkąd, wyschnięte skóry z zająców, zawieszone za tylne skoki. Codziennie zanosiłam pożywienie gołębiom. Jak tylko posłyszały, że nadchodzę, cisnęły się przed drzwiami. Skoro weszłam, był to formalny atak. Wtedy siadałam na ziemi i rzucałam jęczmień dokoła. Gołębie otaczały mnie; a były całkiem białe i widziałam je jak dziobały z zapałem. Odgłos fletu dochodził z sąsiedniego domu, zawsze ta sama aryjka o tej samej godzinie. Ta muzyka wydawała mi się prześliczną. Słuchałam, z głową wzniesioną do okienka w dachu, z otwartemi ustami, jakbym chciała się napoić temi spływającemi tonami. Od czasu do czasu jakiś gołąb spóźniony przylatywał, trzepocząc skrzydłami nad moją głową, pozostawiając mi we włosach białe swe piórka. A flet niewidzialny grał, grał ciągle... Mam jeszcze w uszach tę aryjkę, mogłabym ją zanucić. I oto jak nabyłam zamiłowania do muzyki, w owej epoce, w gołębniku...
I powtarzała sobie w myśli aryę dawnego fletu z Albano; rozkoszowała się jej wdziękiem, z tą rzewnością, która dałaby się porównać do rozrzewnienia małżonki, kiedy po wielu latach znajduje na dnie podróżnego kufra, który jej towarzyszył w poślubnej drodze, zapomniany jakiś cukierek. Nastała chwila ciszy. Ozwał się dzwonek na kurytarzu spokojnego hotelu.
– Przypominam sobie jeszcze wszystko. Synogarlica kulawa skakała po mieszkaniu a było to jedno z najczulszych uczuć mej ciotki. Pewnego dnia, dziewczynka z sąsiedztwa, przyszła się pobawić ze mną, ładna, jasnowłosa dziewczynka, było jej na imię Klarysa. Moja ciotka leżała w łóżko, zakatarzona. Bawiłyśmy się na balkonie, ku wielkiej szkodzie gwoździków, co tam rosły w doniczkach. Synogarlica ukazała się na progu, popatrzyła na nas bez obawy i wcisnęła się w kącik, wygrzewając się na słońca. Zaledwie jednak Klarysa ją spostrzegła, rzuciła się natychmiast, by ją pochwycić. Biedne stworzeńko starało się wymknąć, wciąż kulejąc; ale kulało w sposób tak pocieszny, że poczęłyśmy się śmiać, nie mogąc się już pohamować. Klarysa wciąż ją chwytała; było to dziwnie okrutne dziecko. Ten śmiech bezprzestanny upoił nas formalnie. Synogarlica trzepotała się wystraszona, wymykając nam z rąk. Klarysa wyrwała jej piórko; potem (drżę jeszcze kiedy myślę o tem), oskubała ją niemal całą w moich oczach, z wybuchami śmiechu, który i mnie się udzielił. Można było sądzić, że jest pijana. Biedny ptak, oskubany zakrwawiony, schronił się do domu, skoro tylko udało mu się uwolnić. Myśmy rzuciły się za nim, ścigając. Ale w tej samej chwili posłyszałyśmy odgłos dzwonka i wołanie ciotki, kaszlącej w łóżku... Klarysa wymknęła się pospiesznie po schodach; ja schowałam się za firankami. Synogarlica zdechła tegoż samego wieczoru. Ciotka zaś odesłała mnie do Rzymu, pewna, że to ja dopuściłam się tego okrucieństwa Niestety! nie zobaczyłam już ciotki Joanny. Jakżem płakała! Ten wyrzut sumienia cięży mi dotąd.
Mówiła powoli, z przerwami, utkwiwszy szeroko rozwarte oczy w płonące ognisko kominka, które ją magnetyzowało niemal, wprawiało w jakieś hypnotyczne odrętwienie; z ulicy dochodził wciąż miarowy i monotonny łoskot wbijanego bruku.