- W empik go
Tryzub Imperiał - ebook
Tryzub Imperiał - ebook
Jesień 1982 г. Malutkim miastem w Zachodniej Ukrainie (niegdyś, w odległych historycznie czasach stolica wielkiego państwa) wstrząsnęły głośne zabójstwa. Związane z nimi jest dziwne znalezisko, które zbulwersowało umysły śledczych, niezwykła moneta, złoty imperiał. Moneta państwa, które nigdy nie istniało.
Powieść "Tryzub-imperiał" została napisana w gatunku powieści kryminalnej w stylu retro, w Polsce określanej jako 'kryminał milicyjny', jej akcja toczy się pod koniec ery L. Breżniewa, ale odwołuje się głównie do dziejów królestwa Rusi (często nazywanego też księstwem Halicko-wołyńskim), ciasno splecionych z historią Polski. Królestwo to istniało ponad sto lat, w XIII-XIV stuleciach, i ostatecznie zostało wcielone do Polski. Merytoryczna zawartość powieści została skonsultowana przez wybitnego specjalistę w tej dziedzinie, prof. L Wojtowicza.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-811-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łuck, kostnica, pracownia badań anatomopatologicznych, 09:25.
Wszędzie królowała zwykła dla tego przybytku zimna, kliniczna czystość i porządek.
Na środku tonącej w półmroku sali wznosiły się trzy metalowe stoły. Na dwóch z nich – jak można było się domyślić – pod szpitalnymi prześcieradłami spoczywały nieruchomo ciała ludzkie. Oświetlone były bezcieniowymi, ogromnymi lampami, takimi samymi, jakie znajdują się w salach operacyjnych.
W sali czuć było formalinę, spirytus do dezynfekcji, chemiczne środki czystości, wilgoć i jeszcze coś nieuchwytnego.
– Będziesz pisał?
– Tak, będzie szybciej.
Dwóch mężczyzn wymieniło między sobą spojrzenia. Obaj mieli jednakowe, szare, pokrytych spranymi plamami fartuchy, bezkształtne czepki i kalosze na nogach.
– Przejdź do sedna sprawy.
Jeden podszedł do stołu pod ścianą, stopniowo, nie spiesząc się, usiadł i tak samo – bez zbędnego pośpiechu – otworzył teczkę leżącą na wierzchu i zaczął ją czytać. Tymczasem drugi nałożył fartuch – wielki, gumowy, podobny do tego, jaki noszą rzeźnicy na rynku.
– Ej, pomożesz choć trochę? – krzyknął odwróciwszy się do drzwi wejściowych.
– Idę! – z korytarza dobiegł przygłuszony głos.
– Idzie! – burknął siedzący za stołem. – Znowu najgorszą robotę wykonają dyplomowani anatomopatolodzy, a ci tylko bąki zbijają…
Przygładziwszy fartuch dłońmi, drugi zdjął tkaninę z jednego z nieboszczyków. Przez kilka sekund patrzył na leżące przed nim ciało. Potem zgniótł prześcieradło i rzucił je pod dostawiany stolik.
– Od noża – powiedział.
Mężczyzna za stołem skinął głową w milczeniu, ciągle jeszcze pogrążony w lekturze.
Sala patologoanatomów znajdowała się w wysokiej suterenie, okna znajdowały się praktycznie na poziomie gruntu. Przez niemyte okna można było zobaczyć, jak przy samej ścianie wiatr igra kwiatami na najbliższym z klombów.
– Więc tak – w końcu przemówił siedzący – Orest Pietrowicz Rewa, mężczyzna, sześćdziesiąt jeden lat, emeryt. Mieszkał w prywatnym, własnym, parterowym domu w mieście Wołodymirze. Wdowiec. Jego jedyne dziecko – dorosła córka, mieszka w Dniepropietrowsku…
– Po co to nam? – obojętnie rzucił człowiek w fartuchu. – Przejdź do meritum.
Kolega spojrzał na niego i przewrócił kartkę.
– Został znaleziony przez sąsiadkę, wczoraj o siedemnastej dziesięć. Właśnie ta sąsiadka, najprawdopodobniej, była ostatnią osobą, która widziała go żywego. Wedle jej słów, około czternastej Rewa wyszedł z domu i poszedł ulicą w stronę najbliższego przystanku autobusowego…
– Mogli zatem ustanowić czas śmierci i bez nas.
– Mogli – zgodził się czytający. – Tak… Nieboszczyka znaleźli w pozycji półsiedzącej, opartego plecami o ścianę w odleglejszym końcu werandy, przy drzwiach wiodących do pokoju. Oczy miał zamknięte. W klatce piersiowej, z przodu, nieco na lewo od mostka, znajdował się otwór, w który wetknięto ostrze załączonego noża. Dookoła widać było obfite strugi ciemnoczerwonej barwy. Złamań nie odkryto. Uszkodzeń rąk i nóg także. Stężenie pośmiertne objęło już mięśnie szyi i klatki piersiowej. W chwili oględzin… – Patologoanatom zatrzymał się i spojrzał na pierwszą stronę protokołu. – A oględziny przeprowadzono o dziewiętnastej piętnaście…
– Jasne…
– Sam wiesz. – Czytający wzruszył ramionami. – Plamy opadowe zaobserwowano tam, gdzie powinny być – u nieboszczyka znajdującego się w pozycji półsiedzącej. Bladły podczas nacisku i odtwarzały zabarwienie po piętnastu/dwudziestu sekundach. Temperatura w pomieszczeniu w chwili oględzin wynosiła dwadzieścia jeden stopni…
– Dobrze, dobrze – powtórzył niecierpliwie drugi. – Wszystko?
– Wszystko. Pisać, czy czekamy na sanitariuszy?
– Doczekasz się ich – warknął, ale bez złości, mężczyzna w fartuchu. – Zaczynajmy, bo noc nas tu zastanie. Spis odzieży?
– Tak, protokół jest już zaczęty. Choć to oni go zaczęli.
Patologoanatom skinął głową, wyciągnął z kieszeni fartucha okulary i włożył je na nos. Potem pochylił się nad trupem i, jakby starając się go wywąchać, zaczął oglądać skórę, z góry w dół, od twarzy po palce stóp.
– No cóż, pisz… – powiedział w końcu. – Nieboszczyk płci męskiej, prawidłowej budowy ciała, szczupły, długość ciała… – Wziął ze stołu krawiecką miarę i przeprowadził pomiar. – …sto siedemdziesiąt dwa centymetry. Z wyglądu – sześćdziesiąt do sześćdziesięciu pięciu lat. Powierzchnia skóry – poza obszarem pokrytym wybroczynami pośmiertnymi – barwy szaro-żółtej, zimna w dotyku. Plamy opadowe w obrębie potylicy… – wymawiał standardowe zdania obojętnym głosem, szybko, bez zastanowienia. – …Pod naciskiem palców plamy opadowe nie blakną. Brak oznak stężenia pośmiertnego praktycznie wszystkich grup mięśni. Głowa ma kształt owalny, owłosienie głowy jest siwe, długość włosów na czole – do dwóch centymetrów. Twarz blada, powieki opuchnięte. Gałki oczne elastyczne, obserwuje się nieznaczną enoftalmię, źrenice…
Do sali bezszelestnie wszedł sanitariusz. Ubrany był tak samo jak patomorfolodzy, tylko bez czapki, a jego ciemne włosy, zlepione w kłaki, sterczały we wszystkich kierunkach. Jego twarz wyrażała senność.
– Co mam zrobić? – spytał przepraszającym tonem.
– Teraz to już poczekaj. – Mężczyzna za stołem oderwał się od protokołu, spojrzał na przybysza i z wyrzutem pokiwał głową.
Ten rozłożył ręce.
– …Na skórze szyi nie ma uszkodzeń –kontynuował tymczasem patolog. – Klatka piersiowa o budowie cylindrycznej, brzuch powyżej poziomu żeber. W miejscu połączenia na piersi dziewiątego i dziesiątego żebra, po lewej widoczna jest rana o długości około trzech centymetrów… – Wziął cienką, metalową linijkę, a właściwie nie tyle linijkę, co pręt z nacięciami i włożył go do rany. – …i o głębokości dwunastu centymetrów, idąca z góry w dół, z prawej w lewo… Płaszczyzna skóry otaczającej ranę, pokryta jest suchym nalotem o barwie czerwono–brunatnym… – Lekarz przechylił się przez ciało, po kolei podniósł ręce nieboszczyka i obejrzał je – od pach do końców palców. Później nie mniej starannie obejrzał nogi. – Paznokcie sinieją, są czyste. Na prawym udzie, z przodu, widać dwie stare blizny – zaczynają się o trzy i jedenaście centymetrów od górnej części stawu kolanowego. Bliższa z blizn ma długość trzech i szerokość jednego centymetra. Druga, odpowiednio, cztery i jeden centymetr. Blizny są blade, bez widocznych oznak nieprawidłowości.
– Pozostałości po wojnie? – zaproponował mężczyzna, piszący protokół. – Rany po kulach?
– Tak wyglądają – skinął głową mężczyzna w fartuchu.
Wtedy jego wzrok zatrzymał się na stopie leżącego ciała. Przez jakiś czas lekarz po prostu patrzył na jej podbicie. Potem schylił się nad nogą, prawie dotykając jej nosem.
– Co to takiego?
– Co? – warknął piszący protokół.
– Spójrz…
Chwilę później obaj patolodzy nieruchomo stali nad nieboszczykiem. Sanitariusz wyciągnął szyję, próbując dostrzec to, co ich tak zainteresowało.
– Może to jakaś wada wrodzona?
– Nie rozśmieszaj mnie! Wygląda jak odbicie. Jakby coś naciskało na skórę, a potem, po powstrzymaniu obiegu krwi…
Na stopie znajdowało się okrągłe białe piętno/plama.
– Tak, tak, to chyba odcisk jakiegoś przedmiotu – zgodził się jego kolega, wyprostowując się i odwracając do sanitariusza. – To ty go rozbierałeś?
– Tak – ten odpowiedział niepewnie.
– Było coś w odzieży?
– Nie – sanitariusz odmownie pokręcił głową. – Milicja wszystko zarekwirowała podczas wstępnych oględzin.
– A w obuwiu? – nalegał anatomopatolog.
– Nie było niczego! – zdecydowanie uciął chłopak.
– Wiesz co, przynieś tu jego ubranie…!
Za oknem ktoś podszedł do klombu i zaczął zrywać kwiaty. Wrony na pobliskim drzewie podniosły wrzask. Sanitariusz spojrzał za okno i szybko wyszedł.
– A może jest coś pod skórą?
– Trzeba by to sfotografować…
Sanitariusz powrócił z naręczem odzieży.
– Butów nie było – uprzedził od progu. – Przywieźli go w samych skarpetkach.
– O, są skarpetki.
Jeden z lekarzy zaczął przeszukiwać rzeczy. Szybko wyłowił z góry ubrań dwie grube, wełniane skarpetki, wyraźnie ręcznej roboty.
– Coś tu jest – rzekł ze zdziwieniem, obmacując je.
Potem wywrócił skarpetkę na lewą stronę i wypadł z niej świecący się, żółty krążek. Rzucając wiele jaskrawych błysków na ściany i sufit, potoczył się z głośnym brzękiem i podskakiwał po powierzchni dostawionego stoliczka. Patolog go złapał. Uważnie obejrzał i oddał koledze.
Spojrzeli na siebie w całkowitym milczeniu.
– Nieboszczyka przywieźli nad ranem – usprawiedliwiał się sanitariusz. – Byłem śpiący, chciałem…
Nie słuchając go, lekarze patrzyli na siebie. Jakby pomyśleli o tym samym, jednocześnie spojrzeli na sanitariusza i natychmiast odwrócili spojrzenia od niego.
– Przynieś aparat fotograficzny – spokojnie rozkazał piszący protokół.
Sanitariusz wyszedł. Mężczyźni w milczeniu czekali, póki nie zniknie w ciemnościach korytarza.
– Złoto – powiedział jeden prawie bezdźwięcznie. – Warte z pół tysiaka. A może nawet z tysiak.
Zapanowała cisza. Zegar na ścianie głośno odliczał sekundy.
– Jeśli nawet nie doniesie – zauważył jego kolega – to na pewno kiedyś się wygada…
Patolog w fartuchu zerknął w stronę korytarza.
– Doniesie – ledwie słyszalnie szepnął. – Wiesz przecież, dokąd biega z donosami. A tu taka okazja się wykazać!
Drugi skinął głową.
– I nacjonalizmem zajeżdża. Zabity, jak się zdaje, wpakował się w niezłe tarapaty. Bez KGB się nie obejdzie. A Komitet będzie kopał tak, jak trzeba, nic nie przepuszczą…
Przyglądali się monecie – dziwnej, niesamowitej, niewiarygodnej, mimo całej jej – jakby się wydawało – zwyczajności. Mogłaby pochodzić z innych czasów, gdyby – bez żadnych wątpliwości – nie była nowiutka, współczesna. Mogłaby przywędrować zza siedmiu mórz, gdyby nie była jawnie tutejszą. Tajemnicza i niezrozumiała, budziła w patologach uczucie trwogi i niepokoju, jakby skrywała w sobie niebezpieczeństwo…
Lekarze z zamyślenia wybudziły kroki w korytarzu.
– Ciekawy rezultat mikrokrążenia – głośno powiedział jeden.
W Sali pojawił się sanitariusz. Przyniósł zwykłą Smienę 8M, co prawda z lampą błyskową.
– Myślę, że trzeba będzie wystąpić z komunikatem na posiedzeniu Towarzystwa – kontynuował lekarz.
Drugi poprawił fartuch.
– Trzymajmy się procedury. – powiedział i odwrócił się do sanitariusza. – Sfotografuj wszystko. Potem od razu zadzwonisz do prokuratury.
W całkowitym milczeniu wszyscy wrócili na swoje miejsca.