- W empik go
Trzeba było mnie zatrzymać - ebook
Trzeba było mnie zatrzymać - ebook
Hiacynta poświęciła wszystko, by stać się strażniczką szczęścia swoich bliskich. Z zegarmistrzowską precyzją kontroluje każdy ich krok, dbając o najmniejsze szczegóły ich życia. Jest gotowa oddać wszystko, by byli bezpieczni, choć jej własne marzenia dawno legły w gruzach. Nikodem pragnie jednego – uciec od przeszłości. Ulega namowom przyjaciela i wraz z nim przyjeżdża na kilka dni do Szklarskiej Poręby. Pech chce, że trafia prosto do Frymuśnej, willi należącej do rodziny Hiacynty. Dziewczyny, której w okrutny sposób złamał serce i nigdy sobie tego nie wybaczył. I o której nigdy nie zapomniał. Czy mają szansę na nowy początek? A może ich relacja to definitywnie zamknięty rozdział?
Górski jesienny klimat, wyraziste postacie i ogrom wzruszenia.
Nową książkę Luszyńskiej musi przeczytać każda jesieniara!
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68277-01-2 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie umiem odchodzić. Nawet, a może szczególnie wtedy, gdy powinnam. Nie potrafię wkładać w pośpiechu butów, łapać w locie torebki, trzaskać za sobą drzwiami. Zostawiać tego, co mi nie służy, rani do żywego, obgryza kości podczas snu.
Kiedyś było inaczej. Pamiętam, jakby to działo się wczoraj – rozdzierający trzask zamykających się za mną drzwi. Ale to przeszłość. Dzisiaj, nawet jeśli powtarzam sobie, że odejście stanowi najrozsądniejszy ze scenariuszy, jakaś niewidzialna siła ściska mnie za kostki i nakazuje pozostać w miejscu. Podejrzewam, że to ta sama siła, która w nocy zjada mnie kawałek po kawałku, sprawiając, że staję się coraz mniejsza, coraz bardziej przezroczysta. Pewnego dnia spróbuję się przejrzeć w łazienkowym lustrze, lecz nic w nim nie zobaczę.
Bo mnie już nie będzie.
– Najdroższa… Przecież ty wiesz… Wiesz, prawda? – sapie, przyciskając czoło do mojego brzucha. – Ja bez ciebie… Ja nigdy…
To powinniśmy robić: odchodzić od tego, co nam nie służy. Albo od kogoś.
– Ignacy, puść mnie. – Staram się brzmieć zdecydowanie, ale przy ostatniej sylabie mój głos i tak drży, zdradzając zdenerwowanie. Ignacy zaś z miejsca je wyłapuje, bo ściska mnie mocniej. Odpycham go i się krzywię, kiedy ociera się o mnie nosem, zostawiając na moich dłoniach smarki.
– Puść mnie, bardzo cię proszę. Wczoraj ze mną zerwałeś.
Kręci głową jak wariat, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że to rozwiązanie nie wchodzi w rachubę – nie puści. Ani teraz, ani, o zgrozo, być może nigdy.
Zerwał ze mną poprzez SMS-a. Napisał, że nasze dusze wyśpiewują inne piosenki.
– Nie mogę – jęczy. – Nie mogę, bo się złościsz. Puszczę, gdy przestaniesz. Mi się pomyliło, ja bym tak nigdy nie napisał.
Ignacy Dudek. Artysta. Pisarz. Chłopak w rozchełstanej koszuli, z cienkim papierosem w ustach. Ten, który rok temu wyhaczył mnie samotnie pijącą kawę przy jednym z restauracyjnych stolików, podszedł i wyrecytował wiersz.
Umówmy się – jak często coś podobnego przydarza się lasce śmierdzącej minizoo, ponieważ jedna z uczennic na wycieczce tak przestraszyła się kozy, że postanowiła staranować swoją nauczycielkę i wrzucić ją w sianko pełne wszelkiego rodzaju niespodzianek?
Rzadko. Powiem więcej: nie zdarzało mi się to również wtedy, gdy akurat nie śmierdziałam ssakami z rodziny wołowatych.
Jednakże jego wątła sylwetka, ciemnoniebieskie oczy okolone jasnymi rzęsami i gęste brązowe włosy opadające zmysłowo na czoło, po prostu siadły na stoliku, nachyliły się w moją stronę i powiedziały coś o błękicie moich oczu, coś o okrutnym świecie i coś o miłości. Pal licho, że mam zielone tęczówki, a nie niebieskie. Mógłby rzec, że uwielbia to, jak tańczę, a ja, choć chyba od trzech lat nie postawiłam stopy na parkiecie, uwierzyłabym w każde jego słowo.
Problem Ignacego polega na tym, że lubi chlać piwsko, jarać zioło i regularnie ze mną zrywać.
– Przysięgam ci, najdroższa – łka – że ja nic, nigdy. Wiesz, że to nie ja, tylko jakaś dziwna siła, ale ja się oprę, najdroższa. Dla ciebie się oprę!
Matko, on naprawdę bredzi.
Klęczy i ściska mnie w pasie. Nie wierzę, że naprawdę znalazłam się w tym miejscu – w śmierdzącej kawalerce, zamknięta z dwoma zjaranymi kolesiami, z których aż jeden to mój partner. Przy czym partner to chyba już wyrażenie na wyrost, skoro od tygodnia nie odbierał ode mnie telefonów, bo „poświęcał się sztuce”, a ostatecznie zakończył nasz związek… będzie drugi raz w tym miesiącu.
– Ignacy… Śmierdzi. W mieszkaniu śmierdzi… – Podnoszę rękę i przytykam rękaw do nosa, sprawdzając, czy już przesiąkłam intensywnym zapachem zioła, czy jeszcze nie. – Ty śmierdzisz. Ja śmierdzę.
Świetnie. Za pół godziny muszę być w pracy.
W podstawówce.
Bo jestem odpowiedzialną panią nauczycielką.
A mój chłopak jara trawę, wmawiając mi, że wieczory spędza na spotkaniach dla uzależnionych. W sumie było spotkanie i byli uzależnieni. A że zabrakło terapeutów, którzy pomogliby w walce z nałogiem? Kto by się czepiał takich szczególików?
– Nie śmierdzisz… – szepcze i całuje mnie po dłoniach, którymi staram się go odepchnąć. – Pachniesz, królowo. Pachniesz najpiękniej na świecie.
To pułapka – to małe, zawalone gratami mieszkanie. Brakuje tu powietrza i gdyby nie zielsko, nos zwiędłby od fetoru zepsutej żywności. Drzwi od starej, pożółkłej lodówki są uchylone, a pod nimi maluje się kałuża. Ciężko zrobić krok, ponieważ wszędzie leżą pudełka po mrożonej pizzy, papierki po batonach, puszki po piwie, opakowania po chipsach… A na łóżku, oparty plecami o ścianę, siedzi totalnie zjarany współlokator Ignacego, Piotr, i wpatruje się we mnie pustym wzrokiem.
On w ogóle żyje?
– Ignacy, a czy ty nie miałeś być dzisiaj w pracy?
Od szóstej rano. Pracuje w sklepie i nieustannie powtarza, że to tylko przejściowe. Pięć lat to porządny okres buforowy. No ale przecież geniusze są niedoceniani. Dlatego nie wydał jeszcze tej książki, co ją produkuje szósty rok, ale utknął na drugim rozdziale, bo cały czas poprawia pierwszy.
– Praca… – westchnął. – Dziś jest, jutro jej nie ma. A my? Dzisiaj jesteśmy, lecz gdzie będziemy jutro?
Piotr zakrywa się poduszką, ale co i raz zza niej wygląda i taksuje mnie spojrzeniem. Zupełnie jakbym nagle wtargnęła i zobaczyła coś, czego nie powinnam. Mamrocze pod nosem, ale i tak go nie słyszę. A co, jeśli nagle postanowią wziąć mnie na zakładniczkę? Za czteropak.
Nie, jednak Piotrek odkłada poduszkę. Nie dzisiaj.
– Dziś jesteśmy, lecz gdzie będziemy jutro? – papuguje Ignacego Piotrek.
Opieram się pokusie strzelenia się w czoło i zamiast tego korzystam z nieuwagi swojego (chyba) byłego chłopaka, wyrywam się… i od razu w coś wdeptuję. Kot syczy, gryzie mnie w kostkę i ucieka, a ja padam jak długa, plecami obijam się o rant drugiego tapczanu i już widzę oczyma wyobraźni tego sińca, co żem go sobie właśnie nabiła. Odtrącam stopą puszki, książki z powyrywanymi kartkami, nagą lalkę Barbie… Nagą lalkę Barbie?
I od kiedy oni mają kota?
Unoszę zabawkę, żeby Ignacy mógł się jej lepiej przyjrzeć.
– To dla sztuki – tłumaczy i zaczyna pełznąć na czworaka w moją stronę.
Od razu się zrywam i puszczam pędem do drzwi. Nie wiem, co zrobię, gdy już się stąd wydostanę, ale coś muszę. Coś muszę, bo naprawdę…
Ryk pisarzyny wybrzmiewa na krótko, ale załamuje się przy najwyższym dźwięku, drapie swoją chropowatością poplamione ściany i już jest przy mnie. Najpierw ryk, a potem jego twórca. Dokładnie w chwili, kiedy udaje mi się położyć dłoń na klamce.
Ignacy się nachyla, więc ja się odsuwam. Moje ciało nie lgnie do faceta, z którym od tygodnia nie byłam w stanie się skontaktować, od dwóch się nie widziałam, mimo że mieszkamy w tym samym mieście, i nie rozmawiałam od serca z… Matko, te kalkulacje przyprawiają mnie o mdłości. Co ja tu jeszcze robię?
Ach, no tak. Walczę z wiatrakami. Walczę, ponieważ Ignacy nie potrafi beze mnie żyć.
– To nienormalne – mówię, patrząc mu głęboko w zaczer-wienione oczy. – Ignacy, ty ze mną regularnie zrywasz. Potem wyjesz, żebym tylko do ciebie wróciła. Ja tylko przyszłam po swoje rzeczy. Nie chcę do ciebie wracać, rozumiesz?
Jak na zawołanie dwie łzy spływają mu po policzkach, a mnie zaczyna skręcać w dołku.
– Weź nie płacz – rzucam cicho.
Ale on nie przestaje. Matko, dlaczego on nie przestaje?
– Ignacy… – Szturcham go. – No weź…
Grzebię w torebce w poszukiwaniu chusteczek. Wreszcie jedną wyciągam i mu podaję.
– Musimy coś ustalić – dukam. – Ostatnio mówiłeś, że chcesz coś zmienić. Że takie życie cię nie satysfakcjonuje. – Moje oczy odnajdują jego zaczerwienioną twarz. Zbyt długie włoski nieskładające się na zarost. Szeroką żuchwę. – Prosiłeś mnie o pomoc, ale jak mam ci pomóc, jeśli mnie okłamujesz?
Sięga do mojego policzka, jednak natychmiast go odtrącam. Kiedy ostatnio się przytulaliśmy, całowaliśmy, nie mówiąc już o czymś więcej? Nie pamiętam. Naprawdę nie pamiętam.
To zmęczenie. Po prostu brakuje mi sił. Od tygodnia nie spałam, bo po pracy tłumaczyłam na angielski jego sztukę. Podrzucił ją, a potem zniknął. Wmówił mi, że to dla niego niepowtarzalna szansa. Ktoś ważny chce przeczytać jego wypociny, ale sam nie mógł zająć się tłumaczeniem, ponieważ: (a) ciężko pracuje w sklepie, jak zresztą widać na załączonym obrazku; (b) chodzi na spotkania dla uzależnionych, z uzależnionymi, bez terapeuty.
No ale się zgodziłam. Chcę dla niego wszystkiego, co najlepsze, więc to tłumaczyłam. Szansa na lepsze życie? Kim bym była, gdybym go w tym nie wsparła?
Ktoś gniecie plastik, potem go odgniata i znów gniecie. Zwracamy się wraz z Ignacym w stronę stojącego przy lodówce Piotra, który ściska butelkę. Resztka mleka wciąż w niej zalega. Resztka dość gęstego mleka. A na blacie, obok niego, siedzi kot i wylizuje kostkę masła.
Wskazuję zwierzaka palcem.
– Skąd wy w ogóle wzięliście tego kota?
Odpowiedź nie nadchodzi. Pisarzyna wpatruje się w swojego przyjaciela, a ten z kolei we mnie. Wreszcie Piotrek decyduje się na działanie. Nie odrywając ode mnie wzroku, odkłada butelkę i podchodzi do nas, przynosząc za sobą kwaśną woń alkoholu.
– Ej. – Szturcha Ignacego, który zasłania usta, starając się nie roześmiać. – Faktycznie ma długą szyję.
Odruchowo naciągam mocniej golf. Piotrek widział mnie już dziesiątki razy. Jak miło, że właśnie dzisiaj postanowił sięgnąć po największy z moich kompleksów i rzucić mi nim w twarz. Nie wystarczy, że rówieśnicy w szkole średniej wyzywali mnie od żyrafy przez długą szyję i piegi. Muszą to robić również zjarani dorośli faceci.
Piotr ponownie szturcha mojego partnera.
Ignacy odwraca się do kolegi, całkowicie ignorując moją obecność. Szepczą coś między sobą, więc pewnie teraz zdołałabym się wycofać. Gdybym pociągnęła szybko za klamkę, przecisnęła się przez wąską szparę w drzwiach i wydostała na klatkę, dałabym radę stąd uciec.
Tylko że nogi przykleiły mi się do zdartych paneli. Nie umiem myśleć o niczym innym jak o tym, że nie mogę zostawić kogoś w potrzebie. Nie mogę.
Piotr zerka na mnie przekrwionymi oczyma, ale szybko opuszcza wzrok. Może gdy on mnie nie widzi, to ja jego też nie?
Powinnam odejść. Być stanowcza, bezlitosna. Po prostu wyjść za drzwi i już nigdy nie wrócić.
Kładę rękę na klamce, ale wówczas Ignacy się ożywia. Sapie krótko i całuje mnie w czoło. Robi to tak niespodziewanie, że nie daję rady się odsunąć. Oplata mnie ramionami i przyciska mój policzek do swojej piersi. Dociera do mnie woń potu i papierosów.
– Cichutko, najdroższa. Cichutko, już przy tobie jestem. A ty jesteś przy mnie. Dzięki tobie staję się lepszym człowiekiem.
Pozwalam mu na tę bliskość. Nie wyrywam się i nie próbuję wydostać z mieszkania. Myślami jestem teraz w zupełnie innym miejscu. Przed oczyma migoczą niebieskie światła. W uszach rozbrzmiewa wysoki dźwięk sygnału karetki. Ktoś mnie szturcha, ktoś każe się przesunąć, ktoś wrzeszczy, żebym nie stała na środku.
– Wiem, że się zdenerwowałaś. Miałaś prawo się zdenerwować. Chcesz dla mnie dobrze i za to właśnie cię kocham. – Ignacy odsuwa mnie od siebie i uśmiecha się tymi swoimi intensywnie różowymi ustami. – Robisz wszystko, żeby było dobrze. Bez ciebie… chyba bym umarł. Tak. Na pewno bez ciebie bym umarł.
Przełykam te słowa. Pozwalam im poranić przełyk, wedrzeć się siłą do żołądka i napęcznieć. Rozpychają jego ściany do granic możliwości, powodują ból, ciągną mnie w dół.
Drugi raz na to nie pozwolę. Nie pozwolę, by bliski mi człowiek dotarł na skraj wytrzymałości.
– Wiesz, że ci pomogę – szepczę.
– Widzisz? – Całuje czubek mojego nosa i odwraca się do Piotrka. – To właśnie moja Cysia. Ona zrobi wszystko, żeby mi pomóc.
Piotrek macha do mnie sztywno.
Kręcę głową, zamiast odpowiedzieć. Jakiekolwiek słowo usiadłoby mi na języku, nie wydaje się odpowiednie. Czy to rzeczywistość, czy może kolejny z koszmarów, które ostatnio śnią mi się niemal co noc?
Ręce Ignacego błądzą po mojej szyi, odgarniają włosy, które wydostały się ze skonstruowanego w pośpiechu upięcia. On naprawdę nikogo poza mną nie ma, a przecież tak często to rzeczywiście jest kwestia jednej osoby, która postanawia coś zdziałać. Jednego człowieka, który zadaje sobie trud i reaguje.
To mogę być ja. To muszę być ja. On nie ma rodziny, która stanęłaby za nim murem. Nie utrzymuje kontaktu z ojcem, z mamą rozmawia sporadycznie. Gdybym jeszcze ja odeszła…
– Ignacy, spójrz na mnie. Spójrz mi w oczy – mówię. On z kolei buja się na boki, widocznie uchachany. – Czego ty w ogóle chcesz od życia?
Kładzie dłonie na moich biodrach i nimi kołysze.
– Uwielbiam cię, kruszynko. Ten twój zadarty nosek. I to, że jesteś taka maleńka, tycieńka…
– Ignacy.
Staje na baczność i salutuje.
– Tak jest, pani kapitan!
Piotrek podłapuje i powtarza ruch, chichocząc przy tym jak nawiedzony.
– Ignacy, ja mówię poważnie. – Odchrząkuję. – Nie możesz ze mną zrywać, a potem wpadać w histerię…
– To Hiacynta Groźna. – Piotrek znów trąca kolegę, ale ten zamiast odpowiedzieć, zbliża do ust moje dłonie.
– Czego chcesz, najdroższa… Czego tylko chcesz…
– Cudownie! – piszczę. – Więc przestaniesz tyle imprezować?
– To nie imprezy, to proces twórczy. – Chwyta każdy mój palec z osobna i cmoka soczyście. – Tworzę.
Wyrywam mu się. To mieszkanie to pułapka, a ja jestem myszą, która sama do niej wlazła, całkowicie świadoma konsekwencji. Wiedziałam, że się zatrzaśnie, jak tylko zapukam do drzwi, a i tak to zrobiłam.
– Ignacy, jak mam ci pomóc, jeśli…
– Po prostu bądź.
Chwytam za klamkę, burcząc pod nosem, że muszę iść do pracy. Tym razem pisarzyna pozwala mi na to, więc pospiesznie wydostaję się na chłodny korytarz. Robię kilka kroków i jeszcze się odwracam do przepychającej się w progu dwójki.
– Jesteś pewien, że to wystarczy? – dopytuję.
„Po prostu bądź”. Czyli mam stać i dalej patrzeć na to, jak się stacza?
– Kochanie, ty jesteś jak koło ratunkowe! Maleńkie, piegowate koło ratunkowe. Jak mógłbym za takie nie chwycić?
Kiwam głową i znów ruszam w swoją stronę. Ta, koło ratunkowe. A przede mną tonący Titanic.HIACYNTA
Nie odejdę od Ignacego, dopóki nie nabiorę pewności, że jest na to gotowy. Nie mogę. Przecież już próbowałam. To był czwarty raz, jak Ignacy ze mną zerwał, jednak po każdym takim zerwaniu wraca jak bumerang, wielce we mnie zakochany, a ja… Ach, no mięknę. Nie potrafię znieść jego płaczu i wypisanego na twarzy bólu.
Rozbrzmiewa dzwonek na lekcje, ale moja warta dobiegła już końca. Wszyscy pozostali nauczyciele zawijają się na kolejne czterdzieści pięć minut niezapomnianych wrażeń, odśpiewując najpierw serenadę teatralnych westchnień – o swoim męczenniczym, aczkolwiek samodzielnie wybranym losie. Zostaję sama.
Nucę sobie pod nosem rapsy, które ósmoklasiści puszczali na ostatniej lekcji, choć dwukrotnie groziłam im palcem, a każdy wie, że taki palec ma moc wstawiania ujemnych punktów za zachowanie. Niestety wiedzą również, że jestem słaba i tylko straszę, a nigdy nie ujmuję. Więc teraz na własne życzenie nucę tekst z pamięci.
Z płóciennej torby wyciągam klasówki do sprawdzenia, a po pomieszczeniu roznosi się zapach świeżo zaparzonej kawy. Święty spokój. Potrzebuję go jak niczego innego. Ten dzień zaczął się ciężko przez Ignacego i w swojej ciężkości trwał. Nie zdążyłam zjeść. Czy byłam dzisiaj w toalecie?
Nieruchomieję. Byłam? Nie pamiętam.
Błoga cisza zostaje jednak przerwana przez gwałtowne otwarcie drzwi.
Apolonia, moja droga siostra, uśmiecha się krzywo. Wiem, co to znaczy. Znaczy, że mam kłopoty. Że znów zrobiłam coś, czego nie popiera. Że podczas niedzielnego obiadu, gdzieś pomiędzy ziemniakami i kotletem, ponownie wyrzuci mi, że sama komplikuję sobie życie.
– Piotrowska? – pytam, na co ona wzdycha i przymyka powieki, chowając w ten sposób ciemnobrązowe tęczówki. Chyba nie może już na mnie patrzeć.
Żadna z nas się nie odzywa. Maszerujemy, a zza mijanych drzwi docierają wrzaski, śmiech, muzyka, podniesiony głos pani Mazur, która prosi Marcina, żeby natychmiast zszedł z ławki; głos matematyczki, której imienia za nic nie potrafię zapamiętać, ale wiem, że to ona, bo płaczliwym tonem powtarza: „Przestańcie mi robić na złość!”.
Droga się dłuży. Zawsze się dłuży, kiedy maszerujemy do gabinetu Poli. Zielone gumoleum nieumiejętnie chłonie stukanie jej grubych obcasów. Echo niesie się po całym skrzydle, więc każdy wie, że oto nadchodzi szkolna psycholożka. Ja w swoich starych trampkach śmigam niemal bezszelestnie. Ciekawe, czyby wychwyciła, gdybym się wycofała? Raz uciekłam. Skończyło się półgodzinnym wykładem – najpierw Poli, a potem dyrektora. I tym jego wiecznym: „Nie wywaliłem cię jeszcze tylko dlatego, że dzieci cię uwielbiają. I sam za tobą przepadam”. Jasne, jakby wywalanie ludzi z pracy było takie proste.
– Nie miałaś przypadkiem wczoraj wizyty u ginekologa? – zagaduję, chociaż doskonale wiem, że tak było. – Miał już wyniki cytologii? Wszystko dobrze?
Wzdycha, zamiast udzielić odpowiedzi. Nie jestem godna jej usłyszeć.
Mijamy zakręt. Zwalniam na widok uczennicy kulącej się na ławce przed gabinetem Poli. Wielkie, obrysowane czarną kredką oczy Gabi rozszerzają się na mój widok, więc wymuszam uśmiech.
To naprawdę nie moja wina, że Gabi przyszła do mnie na przedostatniej przerwie z płaczem, gdyż pani Regina Piotrowska bardzo niesprawiedliwie ją potraktowała. Tak jej powiedziałam: „Gabi, pani Piotrowska bardzo niesprawiedliwie cię potraktowała”. Wolałabym rzec coś w stylu: „Gabi, nie martw się. Piotrowska jest kochanicą szatana. Ona nie potrafi inaczej”. Podobno jednak nauczycielce tak nie wypada.
No to poszłam do Piotrowskiej i spróbowałam sama załagodzić sprawę. Wyszło, jak wyszło.
Puszczam Polę przodem i zanim wejdę do środka, mrugam do młodej i szepczę:
– Ogarnę temat.
Zaciska drżące usta. Nie wierzy.
Ale zabawa zaczyna się dopiero, gdy zamykam za sobą drzwi.
– No nareszcie! – Starsza kobieta, do tej pory siedząca na niskim żółtym krzesełku, zrywa się na równe nogi zaskakująco szybko jak na swój wiek i gromi mnie spojrzeniem. Uśmiecham się do niej szeroko i wskazuję jej szkarłatnozieloną koszulę.
– Mówiłam już, że pięknie ci w tym kolorze? – pytam.
Jej nozdrza się rozszerzają, a usta pomalowane czerwoną szminką zaciskają w wąską linię.
– Cysia, nie bądź złośliwa.
Odwracam się w kierunku niskiego męskiego głosu i patrzę na dyrektora w taki sposób, żeby bez jednego wypowiedzianego przeze mnie słowa wiedział, co o tym myślę. Nie chcę tu być. Niepotrzebna mi kolejna walka. Jeśli jednak ja nie wezmę udziału w tej bitwie, wojska Reginy zajmą całą szkołę i wezmą dzieci na jeńców.
Ryszard Krawczyk przestaje podpierać głowę na dłoni, prostuje się i poprawia szarą marynarkę, jawnie przechodząc w ten sposób do meritum:
– Podobno pokłóciłyście się z panią Piotrowską.
Unoszę wysoko brwi i kładę rękę na sercu.
– Pokłóciłyśmy? Boże broń! – wykrzykuję. – Wymieniłyśmy się tylko naszymi poglądami.
Piotrowska szybko wciąga w oburzeniu powietrze, ale ignoruję to i wpatruję się jedynie w Ryszarda. Nienawidzi walki na spojrzenia.
– Podobno kazałaś jej się leczyć – zauważa.
– W trosce o jej zdrowie.
Pola parska, ale zaraz odchrząkuje, starając się to zakamuflować. Za to też oberwę. Moja siostra bardzo stara się zachowywać obiektywnie i sprawiedliwie, żeby zaskarbić sobie zaufanie wszystkich dookoła, lecz spokrewnienie z podobno największą awanturnicą w placówce niestety jej nie pomaga. Próbuje mnie unikać i jak najrzadziej dawać wyraz temu, że coś nas łączy, ale jesteśmy zbyt podobne. Piegi, zadarte nosy… Nie wyprze się mnie.
Ryszard kręci głową, błagając bezgłośnie, żebym odpuściła. Niedoczekanie.
– Dobrze. – Uderza obydwiema dłońmi o uda, ponieważ dalej piorunuję go spojrzeniem. – Skoro tak, to może ustalmy, co się stało…
– Już ci mówiłam, co się stało! – Piotrowska podchodzi do niego, cały czas wskazując mnie palcem. Jej bordowe włosy poruszają się przez wiatr wpadający przez otwarte na oścież okno. – Ta dziewucha znów podważyła mój autorytet!
– Kazałam jej się leczyć, gdy byłyśmy w klasie same!
– Dobrze więc… – Pola występuje do przodu z naręczem jakichś notatek. – Pani Piotrowska twierdzi, że zaatakowałaś ją, ponieważ zwróciła uczennicy uwagę na makijaż. Jak zapewne wiesz, w naszym statucie jest zapis…
– Niezgodny z prawem – przerywam jej. – Tak, wiem. I niejednokrotnie mówiłam, że ten zapis nie powinien istnieć. Szkoła nie może ingerować w kwestie wyglądu swoich uczniów, co najwyżej w ubiór. A poza tym istnieje różnica pomiędzy zwróceniem uwagi a zgnojeniem kogoś. No, Reginko? Pochwal się. Co powiedziałaś Gabi? Że co ją swędzi? Tyłek?
Zaglądam Piotrowskiej w te jej małe szatańskie oczka. W blade tęczówki ledwie wyróżniające się na tle białek. Kiedyś się jej bałam. Później zrozumiałam, że muszę wybrać: albo dobro dzieci, albo mój lęk.
Jesteśmy więc w stanie zimnej wojny. Ona jest tą wschodnią częścią konfliktu. Z okropnym dyktatorem na czele. Co ja gadam? To ona jest dyktatorem. Brakuje jej tylko gęstego wąsa pod nosem.
– Hiacynto – odzywa się swoim wysokim, wyniosłym głosem – powinnaś bardziej zważać na słowa. Nie zgadzam się z tym, żebym kogokolwiek zgnoiła. Masz jakiekolwiek dowody na to, że tak powiedziałam? – Zerka na mnie. – Nie? No właśnie. Czyli to pomówienia. Ryszard! Powiedzże coś wreszcie!
– Otwórzcie dziennik i sprawdźcie, jaką ocenę z religii dostała dzisiaj Gabi – rzucam, zanim ktokolwiek zdąży obrać stronę katechetki.
Krawczyk wzdycha przeciągle i kiwa w stronę Poli, prosząc w ten sposób, żeby wykonała polecenie. W pokoju rozbrzmiewają stukot przycisków klawiatury i szum wiatraczka starego, sfatygowanego komputera, nakładające się na głosy uczniów z dworu, aż wreszcie psycholożka wychyla się zza monitora. Najpierw zerka na zmęczoną, pokrytą zmarszczkami twarz dyrektora, potem na Reginę, która z uniesionym podbródkiem przygląda się dziewczynkom grającym w piłkę na boisku, a na końcu jej wzrok pada na mnie.
Chyba się złości? Gotuje się wewnątrz?
– Niedostateczny – mówi cicho.
No i oto otwierają się przede mną bramy do świata konfliktów.
– Niedostateczny! – wybucham i robię zdecydowany krok w stronę Ryszarda. – Za makijaż! Popraw mnie, jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że oceny stawia się za wiedzę i pracę na lekcji, a nie za zachowanie?
Wskazuję Reginę zamaszystym ruchem ręki. Ona zaś stoi niczym święta z objawionym wyrazem twarzy. Czekam, aż wokół jej głowy rozbłyśnie aureola, a z pleców wyrosną skrzydła, na których odleci w cholerę. Najpewniej na wschód.
– Szkoła to nie jest miejsce na makijaż… – stęka.
– A co masz na twarzy? – Tym razem się do niej zbliżam. – Dlaczego się malujesz? Bądź przykładem, Reginko. Pokaż dzieciom, że to niepotrzebne. – Chwytam jej dłoń. – Ojej, i pomalowane paznokcie?
Wyrywa mi się tak gwałtownie, że jej czerwony pazur rani moją skórę, ale ściągnięte w złości namalowane kredką brwi wszystko mi rekompensują.
– Co wolno wojewodzie…
– Gabi ma trądzik – wchodzę jej w słowo. Odwracam się do dyrektora i psycholożki, którzy na razie tylko się nam przypatrywali. – Wstydzi się, a dzieciaki jej dokuczają. Co dziwnego w tym, że stara się jakoś sobie radzić? Ktoś umrze, jeśli nałoży sobie korektor i podkład?
– Chłopcy się rozpraszają! – unosi się katechetka.
Odwracam się do Reginy. Powoli. Bardzo powoli.
– Dobry Boże… – wzdycha za moimi plecami Ryszard.
– Czyś ty się z ławką na rozum zamieniła? – pytam.
Przed oczyma staje mi Gabi. Zakompleksiona Gabi, która zawsze siedzi jak najdalej od wszystkich, żeby tylko nie rzucać się w oczy. Dziewczynka, którą wielokrotnie zastałam płaczącą w łazienkowej kabinie, ponieważ ją wyzywano i jej dokuczano. W tym tygodniu zaczęła się malować i pierwszy raz od początku roku szkolnego zgłosiła się na lekcji. Każdy próbuje jakoś funkcjonować w tym porąbanym świecie.
A Piotrowskiej się chłopcy rozpraszają. Biedne, uciśnione nieboraki.
– Czym się rozpraszają? – pytam, starając się opanować. – Podkładem czy tuszem do rzęs?
Katechetka mruży oczy i mocniej ściska palce jednej dłoni, a mimo to rozciąga usta w perfidnym uśmiechu.
Po czym mnie wymija.
– To głupi wiek – wzdycha nad głową Ryszarda, który patrzy pustym wzrokiem w porysowane jasne panele, zastanawiając się pewnie, czy warto było szaleć tak. – Czas pierwszych miłości. Dziewczynki najpierw się malują, potem są randki, ciąże…
Podchodzę do niej i patrzę jej głęboko w oczy.
– Jakim cudem przeszłaś od podkładu do ciąży? Ach, czekaj! Czyli jeśli Kasia i Rafał spotkali się tu, w pracy… – Kieruję palec w dół, wskazując podłogę. – A teraz spuchł jej brzuch, to też przez podkład?
– Dobry Boże… – powtarza Ryszard i chowa twarz za żylastymi dłońmi.
– Dzieci nie potrzebują, żeby im zmywać makijaż. Jeśli chcesz zapobiegać ciążom, ucz swoich uczniów o antykoncepcji – wypluwam słowa, zamiast normalnie mówić.
Regina ostentacyjnie ociera twarz, kończąc na wąskich okularach. Gdzieś w okolicach potylicy płonie mi nadzieja na to, że Ryszard się wreszcie odezwie, żebym ja nie musiała się żołądkować, ale on tylko siedzi i milczy. To robi zazwyczaj. Chce, żeby wszystko się ułożyło. Nie musieć się użerać, kłócić i szukać złotych środków. Tylko że jest dyrektorem szkoły podstawowej. Nie ma najmniejszych szans na święty spokój.
Jeśli dzieci nie pożrą go żywcem, zrobią to rodzice. Jeśli nie rodzice, to już na pewno Regina.
– Bawisz się w obrończynię uciśnionych! – Regina znów się uruchamia i to tak głośno, że Pola podskakuje w miejscu, a dyrektor się prostuje. – Uczniowie przez ciebie głupieją. Cała trzoda zbiega się do cudownej Hiacynty, a ty zamiast trzymać stronę koleżanek i kolegów, pomagasz smarkaczom. Niektórych z nich nawet nie uczysz! Nie jesteś wychowawczynią Gabrieli. Dlaczego poszła z tym do ciebie?
To dobry moment na zejście ze sceny. Pola jeszcze nie poczerwieniała, więc jej złość mieści się w granicach normy. Wolałabym tych granic nie przekroczyć.
Poprawiam kraciasty żakiet i unoszę podbródek. Następnie podchodzę do drzwi i wciąż patrząc Reginie w oczy, mówię:
– Ktoś musi ich przed tobą bronić. To nie są worki treningowe, tylko żywe istoty. Czy to już wszystko?
Jeszcze nie. Piotrowska zbliża się i stoimy teraz nos w nos.
– Idź do diabła – cedzi.
– Zająć twoje wywalczone u jego boku miejsce? Jakże bym mogła?
Przez zabrudzone szkło jej okularów widzę, jak jedna powieka zaczyna jej drgać. Och, ty wredna szantrapo, wyżywająca się na tych, którzy nie potrafią się jeszcze bronić…
– Ryszard – szepcze, ale zaraz już krzyczy: – Ryszard! Pracuję w tej szkole od dwudziestu lat, tymczasem ta małolata ledwie co przyszła, a już rozstawia wszystkich po kątach! Tak powinno być?! Na to się godzisz? Wszyscy od ciebie odejdziemy. Albo ona, albo ja. Wybieraj!
I mnie popycha.
Nie jest to mocne pchnięcie. Raczej szturchnięcie, ale wpatruję się w miejsce, w które uderzyła, nieco dłużej. I wtedy Ryszard wzdycha:
– Dobry Boże…
Robię dokładnie to samo co Regina. Wymierzam cios prosto w jej ramię, a ona odruchowo się za nie łapie. Patrzymy na siebie, aż wreszcie znów mnie trąca. Tym razem mocniej.
– Dziewczęta, bardzo was proszę…
Oddaję jej z nawiązką i wytrzeszczam oczy, gdy klepie mnie w policzek. Nie nazwałabym tego jeszcze spoliczkowaniem, mimo to dotknęła mojej twarzy. Teraz popycham ją już pewniej i podciągam rękawy.
– Nie no, wy sobie chyba żartujecie…
Nim zdążę odparować, że tu nie ma miejsca na żarty, Regina na mnie naciera. Po kolejnym popchnięciu tracę równowagę, ale szybko ją odzyskuję, kiedy katechetka chwyta mój kok i zaczyna mną szarpać w przód i tył. Jest niska, naprawdę niska, ale ja posturą przypominam przeciętne dwunastoletnie dziecko. Nawet ona stanowi dla mnie wyzwanie.
Łapię jej drugą rękę, przyciągam i gryzę. To działa. Od razu się wyrywa i oddala na kilka kroków, po czym podwija rękaw i lustruje czerwone ślady po moich zębach.
– Ty mała suko – syczy i znów rusza z miejsca, ale Pola zachodzi jej drogę.
W takim razie ja do niej dotrę.
Już mam wyminąć siostrę, kiedy Ryszard chwyta mnie w talii i przerzuca sobie przez ramię.
– Cysia – przemawia Krawczyk – idziemy do mojego gabinetu. Regina, porozmawiaj z Polą, uspokój się i za godzinę widzę cię u siebie.
– Mam lekcję.
– To znajdź zastępstwo.
Bez słowa wychodzi z pokoju ze mną przerzuconą przez ramię, ale od razu po przekroczeniu progu staje jak wryty.
Gabi patrzy na nas swoimi wielkimi niebieskimi oczami i otwiera usta w zdumieniu.
– Och, Gabrielo… Ocena niedostateczna z religii zostanie anulowana. – Ryszard przemawia rzeczowym tonem, jakby wcale nie targał na ramieniu jej nauczycielki angielskiego, po czym odstawia mnie na ziemię tak gwałtownie, że moje zęby aż o siebie trzaskają, omal nie odgryzając mi języka. – Porozmawialiśmy z panią Piotrowską i doszliśmy wspólnie do wniosku, że potraktowała cię troszkę zbyt surowo. Wracaj na lekcje.
To powiedziawszy, wymija ją i idzie przed siebie pewnym krokiem, a ja truchtam za nim. Pokazuję jeszcze Gabi uniesiony kciuk, żeby wiedziała, że wszystko jest w porządeczku.
Chociaż chyba nic nie jest.