Trzeba marzyć - ebook
Trzeba marzyć - ebook
Minął rok, odkąd Jaga zamieszkała w willi Pod Jodłami. Znalazła nową pracę, randkuje z Damianem. Zaprzyjaźnia się z panią Anielą, od której kupiła dom, i stopniowo poznaje jej burzliwą przeszłość: tajne życie agentki przedwojennego polskiego wywiadu.
Siostra Jagi, Mela, szykuje się do ślubu. Jednak jej dawny narzeczony nie zamierza odpuścić. Robi wszystko,
by Mela do niego wróciła.
Do tej pory zawsze ktoś jej mówił, co ma robić: rodzice, szef, facet, z którym
mieszkała. Teraz była wolna. Stanęli wokół ognia, pili gorącą
herbatę. Jodły szumiały jak morze, na niebie świeciły gwiazdy, trzaskały gałązki w ognisku.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-795-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przestał padać deszcz.
Schną na słońcu drogi.
Zesłał komuś deszcz
jedną z lata bogiń –
co na stopach gwiezdny miała pył.
On przydrożnym świątkiem tylko był –
zwyczajnym świątkiem i nie tak bardzo świętym.
Jeremi Przybora, Przestał padać deszcz
Wszystko, co poznajemy w podróży, możemy poznać, i to lepiej, nie ruszając się z domu. Czy siedząc pod palmą na wyspie jak z reklamy batonu Bounty, widzimy czarowną linię brzegu, białe plaże, lazur atolu? Ryby kryjące się w przezroczystej wodzie? Rafę koralową? Ależ skąd. Mamy przed sobą piasek, kilka niedopałków, które zostawili plażowicze, ciemnoniebieską wodę jak zabarwioną ultramaryną przed płukaniem białej pościeli. Nie ma widoku z lotu ptaka, nie ma lektora wskazującego cuda przyrody – miejscowe ptaki, kwiaty, motyle. Jest za to upał, żołądek ciężki po szwedzkim stole w hotelu i nagle przelatująca przez głowę myśl, że od uderzenia spadającym orzechem kokosowym ginie więcej ludzi niż od ataku rekinów.
Po co więc ludziom podróże? Co gnało w świat Kolumba, Strzeleckiego albo Vasco da Gamę? Żądza wiedzy?
„Niebo, nie umysł tacy odmieniają, którzy za morze po mądrość ruszają”. Mikołaj, gdy był mały, myślał, że powtarzając to, tata cytuje coś, co sam napisał. Lubił siebie cytować, a jego bon moty budziły zazdrość mężczyzn i zachwyty kobiet.
„Po co tam jedziesz? – spytał, gdy miał sześć lat i od kilku tygodni prawie nie widywał ojca, który zamknięty w gabinecie czytał stosy książek o tak dziwacznych tytułach, jak Piąta zima magnetyzera, Chmury nad Metapontem czy Z pięcioma brylantami. – Przecież już i tak wszystko wiesz o tej głupiej Szwecji”. „Chcę ją zobaczyć – odrzekł ojciec. – A czytam, bo widzi się to, co się wie”.
Nie zrozumiał tej odpowiedzi, a ojciec mu jej nie wytłumaczył. Tłumaczył tylko wtedy, gdy Mikołaj się przyznał, że nie rozumie. Taki układ.
Kiedy mama po naświetlaniach była już taka słaba, że nie mogła utrzymać w ręce książki, całymi dniami i nocami oglądała filmy. Kładł się koło niej na łóżku i starał się ją rozśmieszyć, śpiewając z tańczącym na stole Williamsem-Bergerem albo z Alem Martinem na weselu Connie Corleone. Hair, Ojca chrzestnego, Casablancę, Yentl, Kabaret, Lecą żurawie, Absolwenta, Johna i Mary, Łowcę jeleni, Tacy byliśmy i Rzymskie wakacje znał na pamięć. Nigdy potem do nich nie wracał, bo kojarzyły mu się z umieraniem.
Leciał bodajże do Toronto, gdy zobaczył na ekranie kabaretowego Mistrza Ceremonii, Joela Greya. Odwrócił wzrok. Patrzył na uciekający spod skrzydeł Kraków, potem na chmury podświetlone zachodzącym słońcem. W głowie jednak przewijał mu się film i spojrzał na ekran dokładnie wtedy, gdy na scenie kabaretu zjawiła się Liza Minnelli w meloniku i czarnych pończochach. Sięgnął po słuchawki. Pamiętał każdą nutę Mein Herr, pomalowane na zielono paznokcie Lizy, szaroniebieskie krzesło, przy którym tańczyła, sposób, w jaki po piosence oblizała wargi, krople deszczu spływające po szybie, gdy Michael York pytał, czy jego ciało budzi w niej zwierzęcą żądzę, każdy szczegół ich berlińskiego mieszkania, koszulę Yorka w biało-niebieskie paski… Nie pamiętał tylko wątku homoseksualnego. W pierwszej chwili pomyślał, że ogląda jakąś rozszerzoną wersję. Ale nie. Pamiętał ich taniec we troje, z Maximilianem von Heune, błękitny sweter i złotą papierośnicę, pamiętał: „Pieprzę go” Lizy i odpowiedź Yorka: „Ja też”. Wtedy tego nie zrozumiał. Widzi się to, co się wie.
Może ojciec podróżował, bo chciał uciec z domu? Bo na świecie było mnóstwo kobiet piękniejszych i bardziej pociągających niż mama Mikołaja? Jeśli nawet był to powód, to poboczny. Ojciec specjalnie się nie krył ze swoimi romansami – nigdy nie wysilał wyobraźni i nie opowiadał historyjek, gdy wieczorem wychodził z domu. Mówił: „Nie wiem, kiedy wrócę”, brał kapelusz i znikał na całą noc. Mama nie robiła awantur, zachowywała się tak, jakby wszystko było w porządku. „To jest związek otwarty” – powiedział Mikołaj babci utyskującej na jego ojca. Przeszedł już do ósmej klasy i przepełniała go duma, że jest taki dorosły i znalazł wytłumaczenie odmienności więzów łączących rodziców. „Jaki związek? – spytała babcia. – Biedne dziecko, on ci tak mąci w głowie? Bezbożnik, wstydu nie ma!”
Ciekawość. To powodowało ojcem. Dlatego objechał cały świat, dlatego zmieniał kochanki, dlatego naprawdę zaczął rozmawiać z synem, dopiero gdy Mikołaj kończył liceum. Dzieci go nie interesowały – nie miały nic ciekawego do powiedzenia, niczego nie widziały ani nie przeżyły.
A co jego samego gnało w świat? Chęć dorównania ojcu.
Mikołaj, który w rozmowie zawsze poświęcał prawdę na rzecz barwności historii, nigdy się nie okłamywał. Doskonale wiedział, że ukryta rywalizacja z ojcem była motorem wszystkich jego poczynań. Ojciec, nawet jeśli to wyczuwał, a był mistrzem odgadywania nastrojów, nie brał udziału w tym wyścigu. Mikołaj boleśnie zdał sobie z tego sprawę, gdy powiedział ojcu, że też pisze, i w odpowiedzi usłyszał: „Po co zapalać świeczkę, gdy świeci słońce?”.
Ojciec debiutował w sześćdziesiątym trzecim roku jako osiemnastolatek. Rok później, dzięki protekcji samego Jerzego Andrzejewskiego, zaciągnął się na drobnicowiec płynący do Dżakarty, potem – zanim w sierpniu Amerykanie rozpoczęli zmasowany atak – łodzią rybacką przedostał się z Indonezji do Wietnamu, wstąpił do Wietkongu i plątaniną ścieżek przez góry i dżunglę, zwaną górnolotnie szlakiem Ho Chi Minha, dotarł do Laosu. Tam zrzucił drelichowy mundur i sandały wycięte ze starych opon, w których chodzili wietnamscy żołnierze, i jakimś sposobem – którego w żadnej ze swych książek nie zdradził – został tłumaczem u Amerykanów, wtedy jeszcze łudzących się, że zajmą miejsce wycofujących się z Indochin Francuzów. Bywał w pałacu ostatniego króla Laosu, przeżył płomienny romans z laotańską księżniczką i razem z nią uciekł do Tajlandii, a potem – przed nią – do Indii i w listopadzie sześćdziesiątego czwartego roku spadł jak kot na cztery łapy w Bombaju. „W czepku urodzony” – zawsze tak o sobie mówił.
Mikołaj nie miał pojęcia, co w tej opowieści było prawdą, a co zmyśleniem. Jeśli prawdziwa była choćby połowa, nic nie mogło jej przebić, nawet jego pomysł przejścia piechotą z Nagarkoil na czubku indyjskiego trójkąta do Delhi. Tak zaplanował trasę, by w listopadzie dojść do Bombaju. I teraz, czterdzieści cztery lata po ojcu, patrzył z hotelowego okna na Bramę Indii, starając się doszukać sensu w swej podróży.
Wydawało mu się, że odkrył, czemu Europejczycy tak tłumnie tu zjeżdżają, mimo okropnego klimatu, wałęsających się wszędzie brudnych, chudych krów, nędzy, malarii i trądu. Nie, nie chodziło o bhang ani o rosnącą dziko w przydrożnych rowach, na skraju pól czy gdzieś pod bambusowym płotem marychę. A jeśli, to nie tylko o to.
Każdy biały przyjeżdżający do Indii, nawet z biednej Polski, mógł poczuć się jak sahib, bara sahib, wielki pan. Anglicy, którzy tylko najpotężniejszych maharadżów uważali za prawie równych sobie, nauczyli Hindusów, że najlichszy Europejczyk jest od nich lepszy, że sahib mieszka w domu i odpoczywa w klubie, do których tubylcy nie mają wstępu, mówi po angielsku (powoli i wyraźnie, gdy chce być uprzejmy), a jeśli się zniży do nauki kilku słów w hindi, urdu albo malajalam, to są to czasowniki w trybie rozkazującym. „Nie jesteśmy w Indiach mili i nie zamierzamy być mili. Mamy coś ważniejszego do roboty” – powtarzali. Hindusi nigdy nie zapomnieli tej lekcji.
W Górach Błękitnych, dokąd Anglicy przenosili się latem, by uciec przed upałami, w jakimś zapyziałym muzeum, gdzie w gablotkach leżały wiktoriańskie młotki do krokieta, korkowe hełmy, wachlarze z pawich piór, a ściany pokrywały zdjęcia Anglików grających w tenisa, przechadzających się wśród różanych szpalerów i pijących herbatę na cienistych werandach, zobaczył tabliczkę z napisem: „NO DOGS OR INDIANS”. „Wisiała na bramie Royal Club – odezwał się tkwiący w kącie stary Hindus o mahoniowej skórze, który sam wyglądał jak zakurzony eksponat. – Kiedyś żona wicekróla chciała wejść do klubu ze swoim pekińczykiem i musiała go zostawić pod opieką służby przed bramą. Anglicy mieli zasady. Pan przyjechał z Anglii, Sir?”
Wszyscy brali go tu za Anglika. Brzydził się miejscowymi zakładami fryzjerskimi ze zmatowiałymi lustrami popstrzonymi przez muchy, po kilku miesiącach wędrówki miał więc włosy do ramion. W Bombaju, gdy tylko się wykąpał i oddał rzeczy do prania, poszedł się ostrzyc. „Czyste złoto” – szepnął hotelowy fryzjer, biorąc w dłonie kosmyk jego włosów. „Gej” – przemknęło Mikołajowi przez głowę. Fryzjer tak czule dotykał jego twarzy przy goleniu, że poczuł się nieswojo. To chyba jednak był tylko hołd dla jego jasnej karnacji.
Półki w indyjskich drogeriach uginały się od środków na wybielenie skóry. Czarna skóra to był znak chłopów, ludzi z nizin, pariasów, jasnobrązową szczycili się bramini. Krótkonodzy palacze zwłok, szewcy, garbarze, czyściciele latryn, rzeźnicy, pracze byli czarni i nieczyści, kapłani – wysocy, o skórze w kolorze mlecznej czekolady, czasem nawet jasnoocy – byli najczystszymi z czystych. Wyróżniający się w tłumie marchewkową czupryną nieszczęśnicy, którzy zafundowali sobie jej rozjaśnianie, szczególnie tęsknym wzrokiem obrzucali blond włosy Mikołaja.
Słońce wisiało już nisko nad Morzem Arabskim. Barwiło Bramę Indii na różowo. Gdy utonie w oceanie, od razu zrobi się ciemno. Tu nie było długich zmierzchów: słońce gasło, pstryk, jakby ktoś wyłączył światło. Nadmorski bulwar stawał się wtedy mroczny, w świetle padającym z hotelowych okien i nielicznych latarni błyskały tylko lusterka, które obklejały karoce dla turystów.
Woda przypominała płynne złoto. Gdy słońce wschodziło, na chwilę robiła się różowa, jakby ktoś dosypał soli do kąpieli, potem srebrnoszara, w końcu niebieska.
Tego dnia Mikołaj wstał przed świtem, patrzył na wschodzące słońce, daleki horyzont, błękit i mgiełkę nad wodą. Z okna nie było widać śmieci na kamieniach między morzem a betonowym nabrzeżem, migały tylko głowy sprzątaczy, którzy je zbierali jak co rano.
Przypomniał sobie, jak w Tamilnadu dotarł do zachwalanych w przewodniku resztek świątyni. Wdrapał się na wysokie wzgórze, a potem stał wśród zapaskudzonych odchodami ruin i patrzył na rzekę, przeżuwając rozczarowanie. Ładny był jedynie krajobraz.
W Indiach najpiękniejsza jest noc. Nie widać nędzy ani brudu, tylko gwiazdy świecące jak lampy na granatowym sklepieniu. Nie czuć smrodu, tylko słodki zapach kwiatów champaca.
Z korytarza doszły go jakieś głosy, śmiech dziecka, tupot nóg. To też były Indie – ani chwili ciszy.
Uśmiechnął się do siebie, wsunął do torby mały laptop, aparat fotograficzny, portfel. Musi zażyć Indii w wersji luks, zanim ruszy w dalszą drogę.
Nikt chyba nie wie, ile hoteli jest w Bombaju, ale wszyscy słyszeli o Tadż Mahal Palace. Nie miał zamiaru zatrzymywać się w czymś tak nowobogackim, uwiódł go jednak widok. Przyjechał rikszą z obrzeża miasta, bo do Bombaju trzeba wejść przez Bramę Indii, i już nie chciał tracić jej z oczu.
Ameryka pogrążała się w kryzysie, jej waluta była tania jak nigdy i pokój z widokiem na Bramę kosztował niecałe czterysta złotych. Darmo, jeśli wziąć pod uwagę obsługę wytresowaną na angielskich wzorach, niemieckie windy i indyjski przepych.
Mikołaj zjechał do białego marmurowego lobby, skinął na boya i polecił mu wynieść stolik i krzesło do podcieni hotelu. W Tadż gość jest bogiem, gdyby mu się zachciało nocować na zewnątrz i kazałby wynieść łóżko, pewnie nikt by nie zaprotestował.
Jak zawsze w Indiach, uformowała się od razu cała procesja. Jeden boy niósł stolik, drugi krzesło, trzeci poduszkę na krzesło, czwarty i piąty szukali najlepszego miejsca do ustawienia mebli. Przebiegli podcienia, sprawdzając, skąd będzie najlepszy widok, machali rękami, gorączkowo przekonując do swego wyboru, a gdy Mikołaj pokazał miejsce palcem, długo naciskali rogi stolika, żeby się przekonać, czy aby się nie chybocze. Nadszedł szósty z filiżanką na tacy, siódmy z czajnikiem, ósmy z koszyczkiem ciastek, dziewiąty z misternie zwiniętym liściem betelu, żeby gość mógł oczyścić zęby po słodyczach. Dziesiąty boy, najstarszy, wydał kilka krótkich rozkazów i poduszka wreszcie znalazła się na krześle, a podwieczorek na stole.
– Życzy pan sobie jeszcze czegoś, Sir? – spytał.
– To wszystko, dziękuję.
Mikołaj wyjął z kieszeni zwitek banknotów i dał najstarszemu sto rupii, do podziału. Dziesięć rupii – standardowy napiwek dla służby hotelowej, bagażowych, taksówkarzy, rikszarzy, masażystów, samozwańczych przewodników – kosztowało tego lata pięćdziesiąt groszy.
– Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę tylko klasnąć w dłonie. – Najstarszy boy skłonił się nisko. Napomadowana czarna pożyczka na moment odkleiła mu się od czoła.
Procesja ruszyła ku wejściu do hotelu, ale zanim znikła w holu, najstarszy boy skinął na podwładnego, który stanął obok szklanych drzwi. Zwrócił ciemną, prawie czarną twarz w stronę Mikołaja, gotowy na każde skinienie.
Gdy Mikołaj miał dwanaście lat, pierwszy raz pojechał na Zachód, na obóz młodzieżowy do Le Barcarès koło Perpignan. Ulubioną rozrywką ich namiotu było wyszukiwanie we francuskich rozmówkach absurdalnych zdań w rodzaju: „Wino wypijemy na tarasie” albo „Proszę mi przygotować kąpiel, a potem oddać moje rzeczy do prania”.
We wszystkich indyjskich miastach chodnikami ciągnie tłum, jakby ludzie właśnie wyszli z kina czy z kościoła. Jeśli to możliwe, tu było ich jeszcze więcej – Brama Indii to żelazny punkt wszystkich wycieczek, miejsce cumowania statków na Elefantynę, spacerów, randek. W tłumie krążyli sprzedawcy lodów, przekąsek, waty cukrowej, płyt, balonów, haszyszu. Wystarczyło na którymś na chwilę zatrzymać wzrok, a już podbiegał, kłaniał się, wtykał w rękę owoc albo szklaneczkę.
Ludzie się rozstępowali na widok policjantów w zielonych kurtkach, furażerkach, szortach i sandałach, z grubymi owijaczami na nogach i pałką u boku, bosego kapłana w przybrudzonym dhoti, gołego do pasa, z długimi włosami zwiniętymi w kołtun na czubku głowy, mężczyzny w białych szatach, błękitnym turbanie i z girlandą z jaśminu na szyi otoczonego przez chłopców śpiewających i uderzających do wtóru w bębenki.
Mikołaj chłonął obrazy tego ludzkiego mrowia, zapamiętywał ciepły wiatr, który nagle go owiał, miękki, suchy, pozbawiony świeżości, i zapach Indii – woń olejków, kadzidła, gnijącego drewna, dymu z ogniska, świeżego krowiego łajna i ludzkich odchodów.
Myślał o statkach, które tu przez lata przypływały, o ludziach przybywających z przeludnionej Anglii, którzy przyjeżdżali, by zmienić Indie, tymczasem Indie zmieniały ich.
Od morza znowu powiał wiaterek, leciutkie tchnienie oddzielające dzień od zmierzchu. Monsun spóźnił się w tym roku i deszcze ciągle jeszcze zalewały Indie, choć od trzech tygodni powinna już trwać pora sucha. Przed świtem, gdy Mikołaj wyjrzał przez okno, zobaczył wielkie kałuże, które potem wysychały w lepkim indyjskim słońcu, zostawiając szare pyliste ślady na kamiennych płytach nabrzeża.
Przed wejściem do hotelu zatrzymała się riksza. Wysiadły z niej dwie dziewczyny w kolorowych indyjskich sukienkach. Jedna, smagła, z burzą ciemnych loków, z czerwoną chustą na ramionach i czerwoną tilaką na czole, mogła uchodzić za Hinduskę. Druga, blondynka o jasnej skórze, wyglądała jak ucieleśnienie marzeń hinduskich kobiet o pięknie.
Mikołaj patrzył, jak szły w stronę Bramy Indii, swobodne, roześmiane, pełne wdzięku. Gdy weszły w ciżbę, wstał, żeby nadal śledzić je wzrokiem. Wyróżniały się w tłumie turystów, bo choć wielu miało na sobie dhoti albo sari, byli sztuczni, brakowało im gracji tubylców.
Niebo przybrało agresywny pomarańczowy kolor, który stawał się coraz intensywniejszy, niewiarygodnie jaskrawy. Zza horyzontu wynurzyły się brzuchate granatowe chmury.
Mikołaj sięgnął po aparat i zrobił kilka zdjęć.
Rozejrzał się za dziewczynami, lecz nigdzie ich nie było. Wyobraził sobie, że zaprasza je do hotelu, jedzą razem kolację, potem idą do jego pokoju. Już prawie zapomniał, jak to jest być w kobiecie, w jej cipce, ustach, choćby w dłoni. Nie lubił prostytutek, a na zdobywanie kobiet nie miał czasu podczas wędrówki. Rzadko trafiały się takie, które się zgadzały na szybki numerek po kwadransie znajomości. Ostatnia była Amerykanka w kusej, obcisłej sukience, z miseczkami G. Kiedy rozpiął jej stanik, cycki opadły o jakieś dziesięć centymetrów. Wolał jednak prawdziwe duże cycki, trochę zwisające, niż sztuczne, które cały czas sterczą jak napompowane i ani drgną przy pieprzeniu. Przycisnął ją do ściany i zaczął całować. Jego ręce krążyły po jej piersiach, brzuchu, coraz niżej. Była ciepła, miękka i podniecona. Wsunął palce do jej majtek, szybko doszła, a potem rozpięła mu spodnie i wzięła głęboko w usta jego twardy członek. Później on zanurkował między jej uda i jeszcze raz zrobił jej tak dobrze językiem, że aż jęczała.
Poczuł nagły przypływ podniecenia i mimowolnie wyciągnął rękę, jakby mógł dotknąć kobiecych piersi. Co jak co, ale one się Panu Bogu udały, nawet jeśli myślał, że będą służyć tylko do karmienia dzieci. Nie, jeżeli Bóg jest facetem, to na pewno widział w nich coś więcej niż wybrzuszenie na ciele.
Tłum na nabrzeżu zafalował, ludzie zaczęli się rozbiegać i nagle z nieba popłynęły strugi deszczu. Żaden Hindus nie ośmielił się wejść na hotelowy teren, tylko turyści z piskiem chronili się pod arkadami.
– Ale lunęło! – usłyszał nagle po polsku za plecami.
– Widziałam tę chmurę i od razu miałam złe przeczucia.
– Czyżbym słyszał szeleszczącą mowę małego plemienia? – spytał, odwracając się do nich.
Przeczucie go nie myliło: zobaczył dwie dziewczyny, brunetkę i blondynkę, które niedawno obserwował.
Zaśmiały się wesoło.
– Tak, jesteśmy z kraju na samym rogu starej mapy, ojczyzny jabłek, pagórków, leniwych rzek, cierpkiego wina i miłości – powiedziała jedna.
– Zasypiamy w szeleszczących słowach, budzimy się w słowach, łagodne rzeczowniki: las, okręt albo chmura odrywają się od nas, las odchodzi za linię horyzontu, okręt odpływa bez śladu i przyczyny – dodała druga. – A chmura zalewa nas deszczem, choć wie, że żegnamy się z Bombajem i nieładnie tak robić.
Zapomniał języka w gębie, co już dawno mu się nie zdarzyło. Pierwszy raz spotkał dziewczyny, które mówiły Herbertem.
– Cześć, jestem Mikołaj – wyjąkał wreszcie.
– Święty? – spytała brunetka.
Pokręcił głową.
– Wioletta. Mówią na mnie Wiolinka.
– I ty na to pozwalasz? – Powoli odzyskiwał rezon.
Blondynka zmrużyła oczy.
– Mikołaja imię daję, rzekła mama, gryząc piernik, bo trzej byli Mikołaje: Rej, Szarzyński i Kopernik – wyrecytowała.
Znowu się roześmiały, a on znów nie wiedział, co powiedzieć.
– Skąd jesteście? – spytał w końcu.
– Ze wsi. Dlatego jesteśmy takie oczytane. Wiesz, te długie zimowe wieczory, kiedy snopy zwiezione już z pola, gęsi oskubane… – Blondynka zachichotała. – Nie mamy kina ani telewizji, zostają nam książki.
– A ty? – zapytała Wiolinka.
– Ja mam telewizję, kino też. Mieszkam w Krakowie.
Trąciły się łokciami i widział, że ostatkiem sił powstrzymują się od śmiechu.
– Duże miasto – zauważyła blondynka. – Byłam ze szkoły z wycieczką. Rynek, Wawel, ale nie będę ci opowiadać, bo na pewno tam byłeś.
– Napijecie się herbaty? – Pokazał na stolik. Może smarkule poczują respekt, gdy się zorientują, że mieszka w Tadż.
Skinął na boya, który nadal stał przy wejściu do hotelu, i kazał mu przynieść dwa krzesła i świeżą herbatę.
Po minucie z hotelu wyszła procesja niosąca to, co zamówił, filiżanki, ciastka.
Nie patrzył na dziewczyny, ale słyszał ich stłumiony chichot.
– Mieszkasz tu? – spytała Wiolinka i zanim zdążył odpowiedzieć, dodała: – No nie wstydź się, ktoś musi tu mieszkać.
W końcu i on się roześmiał. Od razu poczuł się lepiej.
– Długo tu zostajecie? – spytał.
Blondynka spojrzała na zegarek.
– Za pięć godzin musimy być na lotnisku. Lecimy na Goa. Przez trzy tygodnie pilnie zwiedzaliśmy, teraz chcemy się pobyczyć na plaży, popływać w oceanie.
– Jesteście tu z wycieczką? – spytał, słysząc „zwiedzaliśmy”.
– Nie, z braćmi.
– Nie boicie się rekinów?
– Najlepszy sposób na rekina to kopnięcie w nos. Podobno to je peszy – odrzekła poważnie.
Mikołaj dawno tyle się nie śmiał.
Ściemniało się. Nabrzeże pustoszało. Mężczyźni zawijali głowy w białe chusty i układali się do snu na chodniku. Między śpiącymi biegały szczury, dziwne, z krótkimi zadartymi do góry ogonami.
Zauważył, że blondynka, Kasia, też patrzy w tamtą stronę.
– Widziałem w Tamilnadu, jak w gaju mangowców mali chłopcy opychają się owocami. Zjadali je ze skórą, tylko pestki wypluwali. Szedłem z chłopakiem, który mnie zaczepił, powiedział, że studiuje w Bangalore i chciałby poćwiczyć angielski. Pokazałem na chłopców: „Brzuch ich od tego rozboli”. A on na to: „Mamy takie przysłowie: co znaczy nieszczęście, kiedy wszyscy razem jesteśmy nieszczęśliwi”.
– Myślisz, że bardzo różnią się od nas? Bo mnie się wydaje, że trochę są do nas podobni, na przykład są wrażliwi na to, co powiedzą cudzoziemcy.
– To chyba stąd ich troskliwość – dodała Wiolinka. – Z początku pytaliśmy o drogę, gdy gdzieś zabłądziliśmy. Ludzie się zatrzymywali, dyskutowali i w końcu pokazywali nam drogę, nawet jeśli jej nie znali. Taksówkarz albo rikszarz też potrafił ruszyć na los szczęścia, bo a nuż uda mu się trafić. Potem się zatrzymywał, pytał przechodniów, raz nawet się okazało, że pojechaliśmy w przeciwnym kierunku. – Spojrzała na zegarek. – À propos taksówki. Musimy się zbierać.
– Zostańcie jeszcze. Może dacie się zaprosić na kolację? – Machnął ręką w kierunku wejścia do Tadż.
– W tym hotelu pewnie jest angielskie jedzenie? – spytała Wiolinka. – To znaczy niejadalna hinduska wariacja na temat paskudnej angielskiej kuchni? Kanapki z wysuszonym ogórkiem, twardy jak śrut zielony groszek i zakalcowaty biszkopt posypany kardamonem?
– Nie, jest w porządku. Ale możemy iść gdzie indziej.
– Nostalgiczne jedzenie – powiedziała Kasia w zamyśleniu. – Chcieli myśleć, że są w domu, tylko że kucharz nie miał pojęcia, co to jest pudding, bo go nigdy nie widział. To tak, jakby ktoś miał zrobić somosy, ale znał tylko ruskie pierogi.
– Kaśka, nie bądź taka wyrozumiała. W ich panowaniu tutaj nie było nawet cienia chęci zrozumienia tego kraju.
– A my co? Rozumiemy ten kraj? Jesteśmy jak Amerykanie, którzy przyjeżdżali do PRL: na wszystko było ich stać, czuli się jak królowie, ale czego dowiedzieli się o Polsce, prócz tego, że jest biedna? Zobaczyli kolumnę Zygmunta, Wawel, tak jak my zobaczyliśmy Czerwony Fort i Kutb Minar. Wiemy, jak wyglądają, ale jakie są? Mikołaj, ty widziałeś prawdziwe Indie?
– Może kawałeczek. Anglicy twierdzili, że trzeba tu spędzić dwadzieścia lat, żeby choć trochę je poznać.
Kasia miała rację – prawdziwe Indie wymykały mu się z rąk, prześlizgiwały się obok, gdy patrzył na ciemne twarze, turbany, chłopców jedzących mango, mężczyzn śpiących na chodniku i biegające między nimi szczury. Turysta, nawet wędrowiec, widzi tylko widoki, rzadko – ducha.
– Czym się różni wizyta Anglika od wizyty Hindusa? – spytała Wiolinka. – Anglik nie żegna się i wychodzi, Hindus żegna się i zostaje. Do lotniska kawał drogi. Musimy iść.
Gdzieś niedaleko rozległy się pojedyncze wystrzały. Spojrzeli na niebo, ale było ciemne.
– Fajerwerki? Dziś jest jakieś święto? – Kasia spojrzała pytająco na Mikołaja.
– Nie wiem.
Wystrzały się powtórzyły, ktoś gdzieś krzyczał.
– Chyba coś się stało – powiedziała Wiolinka.
Nagle zza rogu wybiegli ludzie. Słychać było tupot nóg, w półmroku bielały twarze i ubrania.
– Co się dzieje?! – zawołał hotelowy ochroniarz, wychodząc im naprzeciw.
– Strzelają!… Mają automatyczną broń!… Zabili ludzi w Leopold Café!… – rozległy się paniczne głosy.
Dziewczyny zerwały się od stolika.
Mikołaj też wstał i otoczył je ramionami.
– Spokojnie! – powiedział. – To pewnie zaraz się wyjaśni.
Przyjemnie było trzymać je w objęciach. Nagle zdał sobie sprawę, jak mu brakowało takich rozmów, śmiechu, wygłupów, jaki był samotny.
Ochroniarz wbiegł do hotelu i zamknął szklane drzwi.
Ludzie zaczęli walić w nie pięściami, krzyczeć. Jakaś kobieta głośno płakała. Niektórzy byli boso albo w jednym bucie, widocznie zgubili je w panicznej ucieczce.
– Otwórz te cholerne drzwi! – wołali do ochroniarza.
Ten jednak nie ustępował.
– Nie ruszajcie się stąd – powiedział Mikołaj. – Spróbuję się czegoś dowiedzieć.
Podszedł do szturmujących wejście do hotelu i zagadnął stojącego z boku mężczyznę.
Rozmawiał z nim chwilę, potem wrócił do Kasi i Wiolinki.
– To chyba jednak coś poważnego. Podobno telewizja podała, że terroryści zaatakowali Dworzec Wiktorii, doki i jakiś szpital.
– A lotnisko? – spytała Kasia.
– Nic o tym nie mówili.
Znowu je objął, tym razem mocniej.
Ludzie sforsowali drzwi do hotelu, albo może obsługa je otworzyła, i tłum wlał się do środka.
Wiolinka wysunęła się z objęcia Mikołaja.
– Chodźcie! – zawołała. – Schowamy się tam! – I popędziła w stronę drzwi.
W pierwszym odruchu Mikołaj chciał jej posłuchać, zaraz jednak zwrócił się do Kasi:
– Zostań tutaj. Nigdzie nie odchodź. Jeśli zaatakowali tyle ważnych punktów, to mogą przyjść i tu.
Uścisnął dziewczynę. Miał ochotę ją pocałować, lecz się nie odważył.
Szybkim krokiem wszedł do hotelu. Za nim wbiegła nowa grupa ludzi – mężczyźni i kobiety, biali i ciemni.
Złapał Wiolinkę za ramię.
– Wychodzimy! – zawołał. – Tu nie jest bezpiecznie!
– Jak to?
– Potem ci wytłumaczę. Chodź!
Nie było łatwo biec pod prąd. Co chwila ktoś na nich wpadał albo ich popychał. W końcu jednak wydostali się na zewnątrz.
Mikołaj zobaczył wielkie jak spodki oczy Kasi. Pomyślał, że jest przerażona, ona jednak nie patrzyła na hotel, tylko na jego nogę.
Gdy przedzierał się przez tłum, nogawka płóciennych spodni się podwinęła. W świetle lamp zapalonych pod arkadami błyszczał metalowy kikut.
„To koniec – pomyślał. – Koniec marzeń o oczytanej Kasi ze wsi”.
Potrząsnął nogą i nogawka opadła.
– Zawiozę was na lotnisko – powiedział, nie próbując już ich obejmować. – Po drodze się zorientujemy, co się dzieje…
Jeszcze nie skończył zdania, gdy przed hotelem zatrzymała się taksówka. Wyskoczyło z niej dwóch młodych mężczyzn.
– To nasi bracia – powiedziała Kasia i pomachała do nich.
– Kaśka! Wiolka! – zawołali. – Chodźcie! Trzeba stąd wiać!
– Jedźcie.
– A ty?
– Nic mi nie będzie, Kasiu ze wsi. Może jeszcze się spotkamy i opowiesz mi o Wawelu.
Nachyliła się i pocałowała go w policzek.
„Jesteś durniem – pomyślał, gdy taksówka odjechała. – Trzeba było wziąć jej numer telefonu. Ona nie jest taka jak inne”.
Gdzieś z wnętrza hotelu dobiegła seria z karabinu maszynowego, potem następna.
Mikołaj chwycił ze stolika swoją torbę, nachylił się, przebiegł przez ulicę i plac, skulił się przy kamiennym nabrzeżu.
Gdy hotel otoczyła policja, wyszedł z kryjówki.
– Odsunąć się! Odsunąć! – zawołał na jego widok policjant.
– Mieszkam w Tadż.
– To ma pan szczęście, że nie jest pan w środku.
W tej samej chwili rozległa się seria z automatu i z hotelowego okna posypało się szkło. Policjanci ukryli się za radiowozami.
Mikołaj przykucnął przy jednym z nich.
– Jednostki antyterrorystyczne są w drodze? Pytam, bo mieszkam w Tadż.
Policjant zmierzył go niechętnym spojrzeniem. Przez chwilę rozważał chyba, czy to tajemnica państwowa, czy też może udzielić informacji.
– W Bombaju nie ma takich jednostek. Sprowadzimy je z Delhi.
„Półtora tysiąca kilometrów – pomyślał Mikołaj. – Trochę to potrwa”.
Cofnął się w stronę nabrzeża, zastanawiając się, co robić.
Wokół hotelu przybywało radiowozów, pojawiły się wozy telewizyjne, gromadzili się ludzie.
Mikołaj poczuł wibrowanie telefonu.
– Mikołaj? Jesteś cały?
– Tak.
– Uff! Mówią o tym w naszej telewizji. Gdzie jesteś?
– Przed hotelem.
– Nie wracaj tam. Chyba nie zostawiłeś w pokoju niczego cennego?
– Tylko trochę ubrań.
– Dziesięć po ósmej masz samolot Lufthansy do Krakowa, z przesiadką w Monachium. Bilet będzie czekał w kasie.
Radość, że nie będzie musiał iść dalej, że to koniec indyjskiej wyprawy, na moment go obezwładniła.
– Dziękuję, tato.
– Nie ma sprawy, synku.