- promocja
Trzeci bliźniak - ebook
Trzeci bliźniak - ebook
Jeannie Ferrami, psycholog prowadząca na Jones Falls University badania naukowe w dziedzinie genetyki, dokonuje zaskakującego odkrycia. Przeglądając bazy danych, natrafia na parę jednojajowych bliźniaków, urodzonych w odstępie kilku tygodni przez dwie różne matki. Jeden z nich jest odsiadującym wyrok mordercą i sadystą, drugi, Steven Logan, sprawia wrażenie wzorowego obywatela. Nieoczekiwanie Steven zostaje oskarżony o brutalny gwałt, zeznania ofiary nie pozostawiają wątpliwości, że to on jest sprawcą przestępstwa. Przekonana o niewinności Stevena Jeannie podejmuje wysiłki, by rozwiązać zagadkę i oczyścić go z zarzutów. Poszukiwania naprowadzają ją na ślad tajnych eksperymentów medycznych z okresu zimnej wojny. W eksperymenty zamieszane są bardzo wpływowe osoby, a nawet jej sponsor na uniwersytecie. Gra toczy się o wysoką stawkę: miliony dolarów i ambicje prawicowych polityków, którzy pragną przywrócić "integralność rasową" Ameryki.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7985-357-1 |
Rozmiar pliku: | 720 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Eksperyment medyczny, który może zmienić
całą naszą wiedzę o człowieku.
Labirynt intryg sięgający amerykańskich elit władzy.
Spisek, którego uczestnicy są gotowi zabijać.
Doktor Jeannie Ferrami, młoda ambitna psycholog, podczas badań trafia na dwóch mężczyzn podobnych do siebie jak dwie krople wody – bliźniaków, z których każdy miał inną matkę. Różnica jest tylko taka, że w jednym z nich mogłaby się zakochać, drugi siedzi w więzieniu za zabójstwo.
Niestety, również ten pierwszy jest podejrzewany o popełnienie strasznego czynu, przysięga jednak na wszystko, że jest niewinny. Doktor Ferrami, napędzana ciekawością naukowca – a może nie tylko tym? – bada sprawę i w końcu zadaje sobie pytanie:
Czy istnieje trzeci bliźniak?Ken Follet
Brytyjski pisarz, urodzony w Walii w 1949 r. Światową sławę przyniosła mu wydana w 1978 r. Igła. Kolejne tytuły, m.in. Trzeci bliźniak, Zabójcza pamięć, Zamieć, Upadek gigantów, Zima świata oraz Krawędź wieczności, utrwaliły jego pozycję jako autora bestsellerów. Choć książki odwołujące się do wydarzeń z okresu II wojny światowej dominują w jego twórczości, za swoje najważniejsze dzieło autor nadal uważa sagę Filary Ziemi – owoc jego zainteresowania średniowieczem. Na podstawie powieści Folletta nakręcono wiele filmów oraz seriali, m.in. Igłę, Klucz do Rebeki, Na skrzydłach orłów i Filary Ziemi.
www.ken-follett.comTego autora
Powieści historyczne
UCIEKINIER
NIEBEZPIECZNA FORTUNA
CZŁOWIEK Z SANKT PETERSBURGA
Filary Ziemi
FILARY ZIEMI
ŚWIAT BEZ KOŃCA
Stulecie
UPADEK GIGANTÓW
ZIMA ŚWIATA
KRAWĘDŹ WIECZNOŚCI
Thrillery wojenne
IGŁA
KRYPTONIM KAWKI
LOT ĆMY
KLUCZ DO REBEKI
NOC NAD OCEANEM
Thrillery
MŁOT EDENU
ZABÓJCZA PAMIĘĆ
TRÓJKA
ZAMIEĆ
SKANDAL Z MODIGLIANIM
TRZECI BLIŹNIAK
LWY PANSZIRU
PAPIEROWE PIENIĄDZE
Literatura faktu
NA SKRZYDŁACH ORŁÓW1
Fala upału zawisła nad Baltimore niczym całun. Zielone przedmieścia chłodzone były setkami tysięcy zraszaczy, ale zamożni mieszkańcy pochowali się w domach z włączoną na pełny regulator klimatyzacją. Prostytutki na North Avenue szukały rozpaczliwie cienia, pocąc się pod swoimi perukami, a dzieciaki handlujące na rogach ulic prochami wyjmowały je z kieszeni obszernych szortów. Była druga połowa września, lecz jesień wydawała się jeszcze bardzo odległa.
Zardzewiały biały datsun ze stłuczonym przednim kloszem, oklejonym dwoma krzyżującymi się paskami taśmy, przemierzał powoli leżącą na północ od śródmieścia, zamieszkaną przez białych dzielnicę. Samochód nie miał klimatyzacji i kierowca, przystojny dwudziestodwuletni chłopak, otworzył wszystkie szyby. Ubrany w przycięte dżinsy i czysty biały podkoszulek, na głowie miał czerwoną baseballową czapkę z wypisanym białymi literami napisem SECURITY. Plastikowe siedzenie pod jego udami było śliskie od potu, ale on wcale się tym nie przejmował. Był w wesołym nastroju. Radio w samochodzie nastawione było na stację 92Q – Dwadzieścia hitów jeden po drugim! Na fotelu obok leżał otwarty skoroszyt. Mężczyzna zerkał co jakiś czas na naszpikowany specjalistycznym słownictwem tekst, ucząc się przed czekającym go nazajutrz testem. Nauka nigdy nie sprawiała mu trudności; powinien opanować materiał w ciągu najwyżej kilku minut.
Na światłach dogoniła go blondynka w porsche z otwieranym dachem. Mężczyzna uśmiechnął się do niej.
– Ładny wózek – rzucił.
Blondynka odwróciła bez słowa wzrok, ale zobaczył, że kąciki ust zadrżały jej lekko w uśmiechu. Schowana za wielkimi ciemnymi szkłami była prawdopodobnie dwa razy starsza od niego – starsza od niego była większość kobiet, które jeździły porsche.
– Pościgajmy się do następnych świateł – zaproponował.
Słysząc to, roześmiała się kokieteryjnym muzycznym śmiechem, a potem wrzuciła wąską elegancką dłonią jedynkę i wystrzeliła z miejsca jak rakieta.
Wzruszył ramionami. Tylko żartował.
Mijał teraz zadrzewiony kampus Uniwersytetu Jonesa Fallsa, uczelni należącej do Bluszczowej Ligi, o wiele bardziej nobliwej aniżeli ta, na której sam studiował. Przejeżdżając obok imponującej bramy, minął grupkę biegnących truchtem ośmiu lub dziesięciu kobiet, ubranych w stroje do joggingu: obcisłe szorty, przepocone T-shirty i buty firmy Nike. Domyślił się, że to drużyna hokeja na trawie. Biegnąca na czele wysportowana dziewczyna musiała być ich kapitanem, szlifującym przed sezonem formę podopiecznych.
Dziewczęta skręciły na teren uczelni i wyobraźnia podsunęła mu nagle obraz tak sugestywny i podniecający, że przez chwilę miał trudności z prowadzeniem samochodu. Wyobraził je sobie w szatni – tę pulchną namydlającą się pod prysznicem, tę rudą wycierającą ręcznikiem długie kasztanowe włosy, tę czarnoskórą wkładającą białe koronkowe majtki, tę, która jest kapitanem drużyny, przechadzającą się nago między szafkami i prężącą mięśnie. Nagle dzieje się coś, co im zagraża. Dziewczyny wpadają w panikę, zaczynają płakać, ich oczy rozszerza przerażenie. Biegają w kółko, zderzając się ze sobą. Ta gruba przewraca się na podłogę i leży, zanosząc się bezsilnym płaczem. Inne depczą po niej, próbując się desperacko ukryć, znaleźć drzwi, uciec przed tym, co je przeraża.
Zjechał na bok i wyłączył bieg. Oddychał szybko i czuł, jak serce wali mu w piersi. To była najbardziej sugestywna wizja, którą pamiętał. Brakowało w niej jednak małego szczegółu. Czego się tak przestraszyły? Przez chwilę szukał odpowiedzi w swej bujnej wyobraźni, a potem westchnął z rozkoszy, kiedy przyszła mu do głowy: pożar. W szatni szaleje pożar, a one boją się ognia. Krztusząc się i kaszląc, drepczą w kółko, półnagie i ogłupiałe.
– Mój Boże – szepnął, patrząc prosto przed siebie, widząc całą scenę, tak jakby projektor wyświetlał ją na przedniej szybie datsuna.
Po kilku chwilach ochłonął. Wciąż był podniecony, ale sama wizja przestała mu wystarczać; podobnie jak myśl o kuflu piwa nie wystarcza komuś, kogo pali silne pragnienie. Podniósł skraj podkoszulka i wytarł nim pot z twarzy. Wiedział, że powinien zapomnieć i odjechać, ale wizja była zbyt wspaniała. Jej urzeczywistnienie wiązało się z wielkim ryzykiem – gdyby go złapano, trafiłby na długie lata do więzienia – ale zagrożenie nigdy jeszcze nie powstrzymało go przed tym, na co miał ochotę. Starał się opanować pokusę, lecz trwało to tylko sekundę.
– Chcę tego – mruknął, po czym zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni i wjechał przez majestatyczną bramę na teren kampusu.
Był tutaj już wcześniej. Uniwersytet zajmował czterdzieści hektarów błoni, ogrodów i lasów. Budynki wzniesiono na ogół ze standardowej czerwonej cegły, ale było również kilka nowoczesnych gmachów ze szkła i betonu; wszystkie łączyły się ze sobą plątaniną wąskich alejek, obstawionych parkometrami.
Drużyna hokeja na trawie zniknęła, ale znalezienie sali gimnastycznej nie sprawiło mu większych trudności. Mieściła się w niskim budynku obok bieżni; przed wejściem stała figura dyskobola. Mężczyzna zatrzymał się przy parkometrze, ale nie wrzucił do niego monety; nigdy nie wrzucał monet do parkometrów. Muskularna kapitan drużyny hokejowej stała na stopniach sali, rozmawiając z facetem w porozpruwanej bluzie. Mężczyzna z datsuna wbiegł po stopniach, uśmiechnął się po drodze do dziewczyny i pchnął drzwi prowadzące do budynku.
W hallu roiło się od wchodzących i wychodzących dziewcząt i chłopców w szortach i opaskach na włosach, z rakietami w rękach i sportowymi torbami zawieszonymi na ramieniu. Dla większości drużyn uniwersyteckich niedziela była dniem treningu. Siedzący za biurkiem strażnik sprawdzał legitymacje studenckie; ale kiedy do środka wbiegła razem duża grupa biegaczy i część z nich zapomniała je pokazać, strażnik wzruszył po prostu ramionami i wsadził z powrotem nos w czytaną książkę.
Nieznajomy odwrócił się i zaczął oglądać stojące w gablocie srebrne puchary zdobyte przez miejscowych sportowców. Chwilę później do hallu wbiegli piłkarze – dziesięciu chłopaków i klocowata dziewczyna w butach z kolcami – i szybko się do nich przyłączył. Przeciął żwawym krokiem hall i zbiegł razem z nimi szerokimi schodami. Piłkarze, którzy rozmawiali o meczu, ciesząc się ze zdobytej bramki i oburzając na złośliwy faul, w ogóle nie zwrócili uwagi na nieznajomego.
Szedł lekkim niedbałym krokiem, ale oczy miał szeroko otwarte. Na dole był kolejny mały hall z maszyną do coca-coli i płatnym telefonem w osłonie akustycznej. Do męskiej szatni wchodziło się bezpośrednio z hallu, ale gruba dziewczyna skręciła w długi korytarz. Żeńską szatnię architekt dołączył pewnie do projektu w ostatniej chwili: w czasach gdy słowo „koedukacyjny” miało seksualny podtekst, nie wyobrażał sobie, że na uniwersytecie będzie studiować tyle dziewczyn.
Nieznajomy podniósł słuchawkę i udał, że szuka ćwierćdolarowej monety. Mężczyźni wchodzili gęsiego do swojej szatni. Patrzył, jak dziewczyna idzie korytarzem, a potem otwiera jakieś drzwi i znika. Prowadziły na pewno do szatni. Były tam wszystkie, pomyślał podniecony. Rozbierały się, brały prysznic, wycierały ręcznikami. To, że znajdował się tak blisko, nie dawało mu spokoju. Otarł brew rąbkiem podkoszulka. Żeby urzeczywistnić swoją wizję, musiał je tylko śmiertelnie nastraszyć.
Uspokoił się. Nie zepsuje sobie zabawy przez zbytni pośpiech. Potrzebował kilku minut, żeby to porządnie zaplanować.
Kiedy wszyscy zniknęli, ruszył korytarzem. Prowadziło z niego troje drzwi, jedne po prawej i lewej i jedne na końcu. Dziewczyna wybrała te po prawej stronie. Otworzył ostatnie i zobaczył potężne instalacje, najprawdopodobniej kotły i filtry do basenu. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Wewnątrz rozbrzmiewał cichy pomruk urządzeń elektrycznych. Wyobraził sobie dziewczynę, oszalałą ze strachu i ubraną tylko w bieliznę – biustonosz i majtki ozdobione kwiatkami – leżącą na podłodze i przyglądającą się z przerażeniem, jak rozpina pasek. Przez chwilę rozkoszował się tym obrazem. Dzieliło go od niej tylko kilka metrów. W tej chwili myślała pewnie o tym, co będzie robić wieczorem. Może miała chłopaka i zastanawiała się, czy tej nocy pozwoli mu pójść na całość; może była studentką pierwszego roku, samotną i trochę nieśmiałą, której w niedzielny wieczór pozostało tylko oglądanie Colombo; a może musiała jutro oddać jakąś pracę i miała zamiar ślęczeć nad nią przez całą noc. Nic z tego, kochanie. Przygotuj się na koszmar.
Robił podobne rzeczy już wcześniej, ale nigdy na taką skalę. Odkąd pamiętał, zawsze uwielbiał straszyć dziewczyny. W liceum najbardziej lubił zaskoczyć którąś w pojedynkę gdzieś na korytarzu, i grozić jej tak długo, aż wybuchała płaczem i prosiła o litość. Dlatego właśnie musiał stale zmieniać szkoły. Czasami umawiał się z dziewczynami na randki, żeby nie różnić się tak bardzo od innych chłopaków i mieć kogoś, z kim mógłby pójść do baru. Jeśli tego oczekiwały, bzykał je, ale zawsze wydawało mu się to trochę bezcelowe.
Każdy ma jakiegoś hysia, myślał; pewni mężczyźni przebierają się w damskie ciuchy, inni lubią, żeby ubrana w skórę dziewczyna deptała ich butami na wysokich obcasach. Znał faceta, dla którego najseksowniejszą częścią ciała kobiety były jej stopy; dostawał orgazmu, stojąc w dziale damskiego obuwia w domu towarowym i obserwując, jak wkładają i zdejmują pantofle.
On miał hysia na punkcie strachu. Podniecało go, kiedy kobieta się bała. Bez tego nie odczuwał przyjemności.
Rozglądając się metodycznie dookoła, zauważył przymocowaną do ściany drabinę, nad którą znajdowała się zamykana od środka żelazna klapa. Wspiął się szybko po szczeblach, odsunął rygle i podniósł ją. Przed sobą zobaczył opony stojącego na parkingu chryslera. Ustaliwszy, że znajduje się na tyłach budynku, zasunął z powrotem rygle i zszedł na dół.
Kiedy zamykał za sobą drzwi kotłowni, idąca z naprzeciwka dziewczyna zmierzyła go nieprzyjaznym spojrzeniem. Przeżył chwilę niepokoju; mogła zapytać go, czego, do cholery, szuka koło damskiej szatni. Czegoś takiego nie przewidział w swoim scenariuszu. W tym momencie mogło to popsuć cały plan. Ale ona spojrzała na jego czapkę i widząc napis SECURITY, odwróciła się i weszła do szatni.
Uśmiechnął się. Kupił tę czapkę w sklepie z pamiątkami za osiem dolców dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Ludzie przyzwyczaili się do ubranych w dżinsy strażników na koncertach rockowych, do detektywów, którzy nie różnili się od przestępców, dopóki nie wyciągnęli odznaki, a także do ubranych w swetry policjantów na lotnisku; trudno było pytać o legitymację każdego palanta, który twierdził, że jest ochroniarzem.
Nacisnął klamkę drzwi naprzeciwko damskiej szatni. W środku znajdował się mały magazyn. Zapalił światło i zamknął za sobą drzwi.
Na regałach leżał stary sprzęt sportowy: wielkie, czarne piłki lekarskie, zużyte gumowe materace, maczugi gimnastyczne, zdefasonowane rękawice bokserskie i rozklekotane składane krzesła. Obok stał kozioł z popękaną skórą i złamaną nogą. W powietrzu unosił się zapach pleśni. Pod sufitem biegła duża srebrna rura. Domyślił się, że tłoczy świeże powietrze do szatni po drugiej stronie korytarza.
Sięgnął do góry i spróbował odkręcić śruby łączące rurę z większym urządzeniem, które wyglądało na wentylator. Nie udało mu się to gołymi rękami, ale miał klucz w bagażniku datsuna. Kiedy odkręci śruby, wentylator zamiast z rury będzie pobierał powietrze z magazynu.
Rozpali ogień na podłodze. Kupi kanister benzyny, odleje jej trochę do butelki po perrierze i przyniesie tutaj razem z pudełkiem zapałek, gazetą na rozpałkę i kluczem.
Ogień szybko się rozprzestrzeni i w górę zaczną walić gęste kłęby dymu. Wtedy zakryje sobie usta i nos mokrą szmatą, odczeka chwilę i odkręci rurę. Wentylator zacznie wsysać dym i tłoczyć go do szatni. Z początku nikt tego nie zauważy. A potem któraś z dziewczyn pociągnie nosem i zapyta: „Czy ktoś tutaj pali papierosa?” On tymczasem otworzy drzwi magazynu i cały korytarz wypełni się dymem. Dziewczęta zorientują się w końcu, że coś jest nie w porządku, otworzą drzwi i przekonane, że pali się cały budynek, wpadną wszystkie w panikę.
Wtedy on wejdzie do szatni. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzy, będą migać biustonosze, pończochy, gołe piersi, pośladki i włosy łonowe. Niektóre z dziewczyn wybiegną nagie i mokre spod prysznica i będą szukały po omacku ręcznika; inne zaczną się ubierać; większość będzie biegać w kółko, mrużąc oczy i próbując znaleźć drzwi. Słychać będzie krzyki i szlochy. On nadal będzie udawać ochroniarza i zacznie im wydawać rozkazy: „Nie ubierajcie się! Nie ma ani chwili do stracenia! Uciekajcie! Płonie cały budynek! Szybciej! Szybciej!” Będzie je klepał po nagich pośladkach, popychał, wyrywał z rąk ubrania i obmacywał. Niektóre domyślą się może, że coś jest nie w porządku, ale większość będzie zbyt przerażona, żeby się nad tym zastanawiać. Jeśli w środku będzie jeszcze muskularna hokeistka, starczy jej być może jasności umysłu, żeby stawić mu czoło, ale on znokautuje ją po prostu jednym celnym uderzeniem.
Spacerując po szatni, wybierze dla siebie ofiarę: ładną dziewczyną o bezbronnym spojrzeniu. Weźmie ją pod ramię i powie: „Tędy, proszę. Jestem z ochrony”. Wyjdzie z nią na korytarz, a potem skręci do kotłowni. I dokładnie wtedy, gdy biedaczka pomyśli, że jest bezpieczna, uderzy ją najpierw w twarz, a potem w brzuch i rzuci na podłogę. Będzie patrzył, jak się turla po brudnym betonie, a potem niepewnie siada, płacząc i wpatrując się w niego z przerażeniem w oczach.
Wtedy uśmiechnie się i rozepnie pasek.3
Berrington Jones przyjrzał się dwóm swoim starym przyjaciołom.
– Nie potrafię w to uwierzyć – powiedział. – Zbliżamy się wszyscy trzej do sześćdziesiątki. Żaden z nas nie zarabiał nigdy więcej niż kilkaset tysięcy dolarów rocznie. Teraz zaoferowano każdemu z nas po sześćdziesiąt milionów… a my siedzimy tutaj i mówimy o odrzuceniu tej oferty!
– Nigdy nie zależało nam na pieniądzach – oznajmił Preston Barck.
– W dalszym ciągu tego nie rozumiem – dodał senator Proust. – Skoro należy do mnie jedna trzecia przedsiębiorstwa, które jest warte sto osiemdziesiąt milionów dolarów, jak to się stało, że wciąż jeżdżę trzyletnim crownem victorią?
Trzej mężczyźni byli właścicielami małej biotechnologicznej firmy, Genetico Incorporated. Preston zajmował się prowadzeniem interesu, Jim polityką, a Berrington zrobił karierę naukową. Przygotowywana transakcja była jednak dziełem tego ostatniego. W samolocie do San Francisco spotkał dyrektora generalnego niemieckiego koncernu farmaceutycznego Landsmann i zainteresował go złożeniem oferty. Teraz musiał przekonać swoich partnerów, aby ją zaakceptowali. Okazało się to trudniejsze, niż sądził.
Siedzieli w gabinecie domu w Roland Park, zamożnym przedmieściu Baltimore. Dom należał do Uniwersytetu Jonesa Fallsa i wynajmowano go zaproszonym profesorom. Berrington, który wykładał również w Berkeley w Kalifornii i na Harvardzie, mieszkał w nim przez sześć tygodni w roku, kiedy przebywał w Baltimore. W pokoju było mało należących do niego rzeczy: laptop, fotografia byłej żony i ich syna, a także stos egzemplarzy jego najnowszej książki Dziedzictwo przyszłości: Jak inżynieria genetyczna zmieni oblicze Ameryki. Telewizor z wyłączoną fonią pokazywał ceremonię wręczania nagród Emmy.
– Kliniki zawsze przynosiły pieniądze – stwierdził Preston Barck, szczupły poważny mężczyzna, jeden z najwybitniejszych naukowców swojego pokolenia, z wyglądu przypominający księgowego. Do Genetico należały trzy kliniki specjalizujące się w sztucznym zapłodnieniu, zabiegu, który zaczęto przeprowadzać dzięki pionierskim badaniom Prestona w latach siedemdziesiątych. – Zapłodnienie in vitro jest najszybciej rozwijającą się dziedziną amerykańskiej medycyny. Genetico pozwoli Landsmannowi wejść na nowy rynek. Chcą, żebyśmy przez następne dziesięć lat otwierali po pięć klinik rocznie.
– Jak to się stało, że nigdy nie zobaczyliśmy żadnych pieniędzy? – zapytał Jim Proust, łysiejący opalony mężczyzna z dużym nosem, na którym tkwiły okulary w grubych oprawkach. Jego brzydkie wyraziste rysy stanowiły prawdziwą uciechę dla karykaturzystów. Przyjaźnił się z Berringtonem od dwudziestu pięciu lat.
– Zawsze wydawaliśmy je na badania – odparł Preston. Genetico miało swoje własne laboratoria, a poza tym finansowało projekty badawcze na wydziałach biologii i psychologii różnych uniwersytetów. Kontaktami ze światem akademickim zajmował się Berrington.
– Nie rozumiem, dlaczego nie zdajecie sobie sprawy, że to nasza wielka szansa – oświadczył poirytowanym tonem.
– Włącz dźwięk, Berry – powiedział Jim, wskazując telewizor. – Jesteś na wizji.
Ceremonia wręczania nagród Emmy skończyła się i zaczął się program Larry’ego Kinga. Berrington był jego gościem. Nienawidził Kinga – facet był jego zdaniem zatwardziałym liberałem – ale występ w programie dawał mu szansę dotarcia do milionów Amerykanów.
Przyjrzał się sobie na ekranie i spodobało mu się to, co zobaczył. W rzeczywistości był niewysoki, ale telewizja sprawiała, że wszyscy wydawali się tego samego wzrostu. Granatowa marynarka wyglądała całkiem nieźle, błękitna koszula pasowała do jego oczu, a krawat w kolorze burgunda nie świecił na ekranie. Jeśli można było mieć do czegoś zastrzeżenia, to do jego srebrzystych włosów – wydawały się zbyt puszyste, niemal nastroszone; ktoś mógłby go wziąć za telewizyjnego kaznodzieję.
King, ubrany w swoje tradycyjne szelki, był w agresywnym nastroju i starał się go sprowokować.
– Swoją ostatnią książką wywołał pan kolejną burzę, profesorze, ale niektórzy uważają, że to, o czym pan pisze, to nie nauka, lecz polityka.
Słuchając swojej odpowiedzi, Berrington z zadowoleniem stwierdził, że jego głos brzmi łagodnie i rozsądnie.
– Próbuję tylko powiedzieć, że decyzje polityczne powinny opierać się na podstawach naukowych, Larry. Natura, pozostawiona samej sobie, faworyzuje dobre i zabija złe geny. Nasz system pomocy społecznej przeciwdziała naturalnej selekcji. W ten sposób wychowujemy pokolenie wybrakowanych Amerykanów.
Jim pociągnął łyk whisky.
– Dobre określenie – powiedział. – Pokolenie wybrakowanych Amerykanów. Nadaje się na cytat.
– Gdyby zwyciężyła pańska koncepcja – mówił na ekranie Larry King – co stałoby się z dziećmi biedoty? Głodowałyby, prawda?
Twarz Berringtona przybrała poważny wyraz.
– Mój ojciec zginął w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku, kiedy lotniskowiec Wasp został zatopiony przez japońską łódź podwodną koło Guadalcanal. Miałem wtedy pięć lat. Moja matka stawała na głowie, żeby mnie wychować i posłać do szkoły. Ja jestem dzieckiem biedoty, Larry.
Nie mijał się zbytnio z prawdą. Jego ojciec, genialny inżynier, zostawił matce niewielki dochód, wystarczający, żeby nie musiała pracować ani wychodzić powtórnie za mąż. Posłała Berringtona do drogich prywatnych szkół, a potem do Harvardu – ale rzeczywiście nie było jej łatwo.
– Nieźle się prezentujesz, Berry – rzucił Preston – z wyjątkiem może tej fryzury w stylu country. – Najmłodszy z całej trójki, liczący pięćdziesiąt pięć lat Barck miał krótkie czarne włosy, które przylegały ściśle do czaszki.
Berrington odchrząknął gniewnie. Odniósł to samo wrażenie, ale irytowało go, że wypowiedział je ktoś inny. Nalał sobie trochę więcej whisky. Pili single malt Springbank.
– Stawiając rzecz na płaszczyźnie filozoficznej – mówił na ekranie Larry King – czym pańskie poglądy różnią się od tych, które przezentowali na przykład naziści?
Berrington wziął do ręki pilota i wyłączył telewizor.
– Zajmuję się tą problematyką od dziesięciu lat – przypomniał. – Trzy książki, setki występów w podobnych do tego dziadowskich talk-showach i czy coś się zmieniło? Kompletnie nic.
– Zmieniło się – powiedział Preston. – Dzięki tobie genetyka i problemy rasy znalazły się w centrum zainteresowania. Jesteś po prostu niecierpliwy.
– Niecierpliwy? – powtórzył poirytowany Berrington. – Żebyś wiedział, że jestem niecierpliwy. Za dwa tygodnie kończę sześćdziesiąt lat. Wszyscy się starzejemy. Nie zostało nam wiele czasu!
– On ma rację, Preston – stwierdził Jim Proust. – Nie pamiętasz, co się działo, kiedy byliśmy młodzi? Widzieliśmy, jak Ameryka schodzi na psy: Murzyni otrzymali równe prawa, kraj zalewali Meksykanie, najlepsze szkoły przyjmowały dzieci żydowskich komunistów, nasi synowie palili trawkę i uciekali przed poborem. I mieliśmy rację, chłopie! Popatrz, co zdarzyło się później! W naszych najgorszych koszmarach nie wyobrażaliśmy sobie, że nielegalny handel narkotykami stanie się jedną z najbardziej dochodowych dziedzin gospodarki i co trzecie dziecko będzie wychowywane przez matkę korzystającą z Medicaid. Jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy mają odwagę stawić czoło tym problemom: my i kilka podobnie do nas myślących osób. Pozostali zamykają oczy i czekają na lepsze czasy.
W ogóle się nie zmienili, pomyślał Berrington. Preston był zawsze ostrożny i bojaźliwy, Jim bombastycznie pewny siebie. Znał ich obu od tak dawna, że spoglądał sympatycznym okiem nawet na ich wady. I przyzwyczaił się do roli moderatora, który prowadził ich środkowym kursem.
– Na jakim jesteśmy etapie z Niemcami, Preston? – zapytał. – Podaj nam szczegóły.
– Jesteśmy bardzo blisko sfinalizowania transakcji – odparł Preston. – Za tydzień, licząc od jutra, chcą ogłosić przejęcie firmy na specjalnej konferencji prasowej.
– Za tydzień? – powtórzył podekscytowany Berrington. – To wspaniale!
Preston pokręcił głową.
– Muszę wam powiedzieć, że wciąż mam wątpliwości.
Berrington parsknął głośno.
– Przechodzimy teraz przez proces zwany otwarciem. Musimy pokazać nasze raporty finansowe księgowym Landsmanna i ujawnić wszystkie fakty mogące mieć wpływ na zmniejszenie się przyszłych zysków, takie na przykład jak dłużnicy, którzy mogą zbankrutować, albo toczące się przeciwko nam sprawy z powództwa cywilnego.
– Rozumiem, że nic takiego nam nie grozi – powiedział Jim.
Preston posłał mu znaczące spojrzenie.
– Wszyscy wiemy, że firma ma pewne sekrety.
W gabinecie zapadła cisza.
– Do diabła, przecież to było dawno temu – odezwał się w końcu Jim.
– I co z tego? Dowody na to, co zrobiliśmy, wciąż można zobaczyć gołym okiem.
– Ale nie ma sposobu, żeby w Landsmannie je poznali. Zwłaszcza w ciągu tygodnia.
Preston wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Kto wie?”
– Musimy podjąć ryzyko – oświadczył zdecydowanym tonem Berrington. – Zastrzyk kapitału, który otrzymamy z koncernu Landsmann, pozwoli na przyspieszenie naszego programu badań. Za parę lat będziemy mogli zaoferować zamożnym białym Amerykanom, którzy przyjdą do jednej z naszych klinik, idealne pod względem genetycznym dziecko.
– Jakie to ma znaczenie? – zapytał Preston. – Biedni będą nadal rozmnażali się szybciej niż bogaci.
– Zapominasz o programie politycznym Jima – zwrócił mu uwagę Berrington.
– Równa dla wszystkich dziesięcioprocentowa stopa podatkowa i przymusowe zastrzyki antykoncepcyjne dla kobiet korzystających z opieki społecznej – powiedział Jim Proust.
– Pomyśl o tym, Preston – dodał Berrington. – Idealne dzieci dla klasy średniej i sterylizacja dla biedoty. Moglibyśmy zacząć przywracać Ameryce właściwą równowagę rasową. O to nam w końcu zawsze chodziło. Od samego początku.
– Byliśmy wtedy wielkimi idealistami – mruknął Preston.
– Mieliśmy rację! – podkreślił Berrington.
– Tak, mieliśmy rację. Ale starzejąc się, coraz częściej myślę, że świat będzie się toczył dalej, jeśli nawet nie osiągnę wszystkiego, co planowałem, mając dwadzieścia pięć lat.
Tego rodzaju rozumowanie mogło zagrozić wielkim zamierzeniom.
– Ale my możemy osiągnąć to, co planowaliśmy – powiedział Berrington. – Wszystko, nad czym tak ciężko pracowaliśmy w ciągu ostatnich trzydziestu lat, jest teraz w zasięgu ręki. Ryzyko, które podjęliśmy we wczesnym okresie, wszystkie te lata badań, pieniądze, które wydaliśmy, wszystko to przyniesie w końcu spodziewane owoce. Nie trać nerwów w takiej chwili, Preston.
– Nie tracę nerwów, ale zwracam uwagę na stojące przed nami problemy – mruknął zrzędliwie Preston. – Jim może zaprezentować swój program polityczny, ale to wcale nie znaczy, że uda się go zrealizować.
– Do tego właśnie jest nam potrzebny Landsmann – stwierdził Jim. – Gotówka, którą dostaniemy za nasze udziały w firmie, pozwoli nam sięgnąć po największy laur.
– Co masz na myśli? – zapytał ze zdziwioną miną Preston. Berrington, który wiedział, o co chodzi, uśmiechnął się.
– Biały Dom – odparł Jim. – Mam zamiar wystartować w wyborach prezydenckich.