- W empik go
Trzeci brzeg Styksu - ebook
Trzeci brzeg Styksu - ebook
Koniec XIX-wieku. Łódź spowija dym wielkich kominów rozkwitających fabryk włókienniczych. Obok nieciekawych spelunek i ciemnych zaułków wyłaniają się reprezentatywne pałace bogaczy. Niespodziewana tragedia spotyka fabrykanta Friedricha Neumanna. Pod osłoną nocy porywacz atakuje jego sześcioletniego syna. Wkrótce okazuje się, że porwanie chłopca rozpoczyna serię tajemniczych zniknięć. Bez wieści przepada dziecko innego fabrykanta, a także zlicytowany szlachcic odwiedzający miasto. Śledztwo przejmuje prywatny detektyw Stanisław Berg. Czas nagli, a okoliczności stają się coraz bardziej problematyczne.
„Trzeci bieg Styksu" to pierwszy tom cyklu o Stanisławie Bergu, utrzymanym w klimacie retro. Kontynuację historii poznasz w kolejnych powieściach z serii: „Pozdrowienia z Londynu" oraz „Dolina popiołów".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-265-9448-5 |
Rozmiar pliku: | 531 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jednostajny pomruk tramwajów, podmiejskich pociągów, ostatnich fabryk, wreszcie ludzkich szeptów, modlitw i złorzeczeń – przed chwilą jeszcze wyraźny, niczym buczenie natrętnego owada – nagle zaczął się rwać, jakby muzykowi, który dął w ustnik instrumentu, zabrakło powietrza. Jeszcze raz czy dwa jęknie rozpaczliwie i zarzęzi, uderzając w wyższe tony, co podobne będzie wołaniu o ratunek lub – przeciwnie – szybszy koniec, by wreszcie zamilknąć zupełnie. Kto wie, czy nie na zawsze...
Po chwili rozdarła się syrena; modulowany, raz cichnący, to znów głośniejszy dźwięk nie wzywał jednak ludzi na zasłużony spoczynek; dobiegał od pojazdu z niebieskim światłem na dachu, bo gdzieś, to pewne, znów górą było zło. Takich syren w głębokich wąwozach ulic rozlegnie się tej nocy jeszcze kilka, może kilkanaście, choć miasto dalej, nieporuszone, a może już martwe, pogrążać się będzie w mroku i ciszy.
Żadna siła nie powstrzyma łuszczącego się tynku elewacji starych kamienic, kruszejących murów zapomnianych tkalni i browarów, rdzewiejących bram niegdysiejszych pałaców i willi ani tym bardziej ręki z nożem czy kastetem, opadającej w bezlitosnym ciosie, w ciemnym zaułku między Wschodnią a Włókienniczą. Krew ludzka zmiesza się z deszczem i wodą kapiącą z dachów, w którą w czas odwilży przemienił się śnieg, z oddanym świeżo moczem i sosem z kebabów – jak na ironię, łagodnym...
– A pan to chyba przyjezdny, co? Po oczach poznaję. – Sprzedawca w małym sklepiku spożywczym na rogu ulic, oddzielonym od świata witryną z potężną kratą, kasował po kolei wszystkie produkty z koszyka; czytnik pojękiwał miarowo, a mężczyzna (może nawet sam właściciel przybytku, kawał chłopa – spokojnie dałby sobie radę w pojedynkę, broniąc swojej własności!) wciąż obserwował jedynego w tej chwili klienta. – Ale nie z Warszawy – ocenił po chwili, szeleszcząc plastikową reklamówką. – Mam rację?
– Skąd pan wie? – zapytałem, siląc się na uśmiech i swobodny ton, a nie było to wcale łatwym zadaniem.
– Za inteligentnie pan wyglądasz – zabrzmiała diagnoza. – Bo oni w tej Warszawie, proszę pana, w sejmie, w rządzie, telewizji, to chyba zupełnie zapomnieli, że niedaleko leży takie miasto Łódź. Dwie godzinki jazdy, a jakby koniec świata. Wyspa ludożerców! I równie duże, nie żadna tam pipidówka. Tam przypominają sobie o nas dopiero wtedy, gdy coś się dzieje złego. Bo mój znajomy to mówi, że u nas, jak w soczewce, ogniskuje się całe zło tego kraju. I nie ma racji?
W odpowiedzi tylko wzruszyłem ramionami, szukając gorączkowo oparcia dla wzroku. I znalazłem: na regale z alkoholami, wypełnionym po brzegi. Sprzedawca zaś ciągnął dalej, z coraz większym zapałem, a może i złością, która widać wreszcie znalazła ujście:
– Nie ma racji? Nie ma?! Sam pan powiedz. Jak odstrzelić łeb politykowi, to tylko w Łodzi. Dzieci zapeklować w beczkach albo podusić jak koty na złość swojej ślubnej – proszę bardzo! Dobić chorego zastrzykiem, zamiast go ratować, żeby zakład pogrzebowy miał zarobek – oczywiście, zapraszamy do nas! Nie, ludzie tak szybko nie zapominają. Zapytaj pan, kogo chcesz...
– Ile płacę?
– A ten mój znajomy, proszę pana, to mówi jeszcze, że cała Polska swoim kształtem przypomina jedną wielką dupę. A jeśli tak, to nasze miasto jest dziurą w tej dupie. Dwadzieścia trzy pięćdziesiąt poproszę. Możliwie jak najdrobniej, jeśli pan byłby tak uprzejmy.
Zapłaciłem, pożegnałem się cicho i wyszedłem. Ulicą przejechał miejski autobus, rozpryskując na boki fontanny brudnej mazi. Rozejrzałem się dookoła, chcąc zorientować się, którędy mogę wrócić do domu. To znaczy nie do mojego domu, tylko... Ale może po kolei.
Pociąg przyjeżdżał na stację Łódź Fabryczna o szesnastej dwanaście. Rozklekotane wagony kolejki podmiejskiej udawały pospieszny, ruina udawała dworzec (lada dzień miano go zamknąć), a ja udawałem, że jestem spokojny. Że wiadomość, która dotarła do mnie poprzedniego wieczora, to jednak jakieś nieporozumienie. I z pewnością na miejscu spotkam kogoś bardziej kompetentnego, kogoś, jak to mówią, bardziej w temacie, kto zajmie się pochówkiem zmarłej przedwczoraj dalekiej ciotki, a także, jeżeli nie przede wszystkim, pozostawionym przez nią mieszkaniem...
Adres, który zapisałem na kartce, niewiele mi mówił. Znałem miasto słabo, jeżeli nie źle, choć i to nie skłoniło mnie do wzięcia spod dworca taksówki. Przypomniałem sobie bowiem zasłyszaną gdzieś kiedyś prawdę o Łodzi, że wszystkie drogi prowadzą do ulicy Piotrkowskiej. Poza tym dzień był jeszcze w miarę jasny, choć bez słońca, którego dawno nie widziano na niebie pod tą szerokością geograficzną, jak to często bywa na przełomie zimy i wiosny.
Szybko, bo w ciągu niespełna pół godziny, i bez większych problemów, odnalazłem właściwą kamienicę, choć decyzji „wejść czy jednak sobie darować”, nie potrafiłem podjąć przez dobrych kilka minut. Stojący samotnie trzypiętrowy dom przy ulicy Tadeusza Kościuszki, równoległej do wspomnianej Piotrkowskiej, był z pewnością przed laty pięknym okazem secesyjnej architektury. Dzisiaj, podobnie jak większość wiekowych kamienic w tym mieście, straszył brudną elewacją, tu i ówdzie odłażącym tynkiem, poobtłukiwanymi ornamentami, w większości drewnianymi, starymi oknami, wreszcie ciemną czeluścią bramy, która, mogłem iść o zakład, musiała cuchnąć kocimi odchodami i stęchlizną...
– Pan może od pani Leokadii? – usłyszałem za plecami drżący, kobiecy głos.
Odwróciłem się i zobaczyłem starszą panią w szarym, wytartym płaszczu. Kobieta dźwigała w obu rękach ciężkie siaty wypełnione sprawunkami.
Czy ja mam to wypisane na twarzy? – zapytałem sam siebie w duchu.
– Tak, to ja. Dzień dobry pani – przywitałem się grzecznie, a następnie przedstawiłem nazwiskiem, choć równie dobrze mogłem podać obojętnie jakie; ciotka nazywała się bowiem inaczej niż ja i moja rodzina.
– Jestem sąsiadką – powiedziała moja rozmówczyni, po czym wskazała ruchem brody ciemną bramę. – Niech pan wejdzie. Czekamy od rana...
Weszliśmy do środka. W bramie nie śmierdziało; przegrałbym zakład. U stóp schodów zaoferowałem się, że poniosę siatki, ale kobieta nie chciała pomocy. Klatkę schodową oświetlało słabe, żółte światło, ale mimo to mogłem stwierdzić, że schody są dokładnie zamiecione, a na bladozielonych ścianach nikt nie wymalował ani nie wydrapał żadnych napisów. Na pierwszym piętrze, zaraz za progiem swojego mieszkania, sąsiadka zostawiła zakupy, a zabrała pęk kluczy. Mimo że przed chwilą kobieta użyła liczby mnogiej, wciąż była sama.
Wspięliśmy się w milczeniu na najwyższe piętro kamienicy. Starsza pani otworzyła drzwi mieszkania ciotki nieboszczki i wpuściła mnie do środka. Wszedłem z mocno bijącym sercem.
– Ciało jest w kostnicy szpitala Kopernika przy Pabianickiej, jakby pan chciał ją zobaczyć – powiedziała ściszonym głosem, a ja aż się wzdrygnąłem. – Sąsiedzi, starym zwyczajem, zrobili już zbiórkę pieniędzy na wieniec.
– Tak. Dziękuję – bąknąłem tylko, rozglądając się z coraz większą ciekawością.
– Jakby pan czegoś potrzebował, wie pan, gdzie mnie szukać.
I cicho zamknęła za sobą drzwi. Zostałem sam. Pomyślałem wtedy, że może wypadałoby zdjąć buty, ale tego nie zrobiłem. W kilku krokach pokonałem przedpokój, po czym znalazłem się w dużym pokoju, na którego końcu szarzało dwuskrzydłe, wysokie okno, zakończone łukowato.
Mieszkanie sprawiało wrażenie, jakby ktoś opuścił je w pośpiechu i za chwilę miał zamiar wrócić. Na stoliku przykrytym owalną koronkową serwetą stała szklanka z niedopitą herbatą, obok leżały jakieś gazety. Sprawdziłem: był to dziennik sprzed trzech dni wraz z dodatkami. Ludzie, którzy do mnie zadzwonili, jako przyczynę śmierci cioci Leokadii podali mi zawał serca. A może jednak był to wylew. Na szczęście nikt jak na razie nie egzaminował mnie pod tym kątem.
Pogotowie musiało ją zabrać z domu, a potem to już pewnie poszło szybko. Ile mogła mieć lat? Nawet tego nie wiem... – rozważałem w myślach, wciąż rozglądając się z ciekawością dziecka, które znalazło się w zupełnie obcym mieszkaniu.
Były to wnętrza typowe dla starszych ludzi: meble modne w latach sześćdziesiątych, zakupione z pewnością w dekadzie następnej, na ścianie oklejonej pożókłą tapetą kilka świętych obrazków, czarno-białe, podretuszowane zdjęcia jakichś ludzi, których nie znałem, choć może powinienem. Sporo roślin doniczkowych, które pewnie trzeba będzie zaraz podlać. Sweter w nijakim kolorze przewieszony przez poręcz krzesła. Czarne pantofle na niskich, startych ukośnie obcasach. Wyraźnie wyczuwalna, znajoma skądinąd i niezbyt miła woń starości...
– Co ja mam, do cholery, z tym wszystkim teraz zrobić? – zadałem sobie pytanie, ale nawet to, że zrobiłem to na głos, drapiąc się przy tym bez skrępowania po głowie, nie przybliżyło mnie ani trochę do odpowiedzi; chyba nawet było zupełnie odwrotnie.
Pokoje były dwa: przez salon wchodziło się do sypialni, niemal w jednej trzeciej zajętej przez ogromną, ciemną, trzydrzwiową szafę, do której, póki co, nie miałem zamiaru zaglądać. Przez niedomknięte drzwi łazienki dochodził jednostajny szum uszkodzonej spłuczki. Kuchnia była całkiem spora, widna, choć wyposażona podobnie jak reszta lokum. Całe mieszkanie zaś, co było charakterystyczne dla stylu secesyjnego, było bardzo wysokie. To wszystko.
Wróciłem do dużego pokoju. Na niskiej szafce stał telewizor, na oko dwudziestoletni, kolorowy. Może działał. Nacisnąłem czerwony przycisk, nie zadawszy sobie nawet trudu odszukania pilota. Po chwili z głośników dobiegł nosowy głos prezentera prowadzącego wiadomości, co można było potwierdzić kilka chwil później, kiedy pojawił się obraz.
Nagle poczułem się głodny. Niestety, w lodówce znalazłem tylko kawałek spleśniałego żołtego sera, napoczęty słoik dżemu z jagód, trzy jaja. Czyżbym więc jednak pomylił się w obliczeniach i ciotka leżała w szpitalu o wiele dłużej? Trzeba będzie o to zapytać sąsiadkę...
Wyszedłem w poszukiwaniu sklepu. Na dworze było już ciemno, ale szybko udało mi się zrobić niezbędne zakupy. Po niespełna dwudziestu minutach byłem z powrotem, bogatszy o spostrzeżenia sprzedawcy na temat jego miasta. Ja chyba jeszcze nie zdążyłem wyrobić sobie zdania, a nawet gdyby tak było, nie spieszyłbym się z jego ujawnianiem komukolwiek.
Szum wody gotującej się w czajniku w połączeniu z dźwiękiem dochodzącym z głośnika telewizora tchnął w to miejsce nieco życia. Kiedy zalałem wrzątkiem jedną z ostatnich saszetek ekspresowej herbaty, rozpocząłem poszukiwania cukru.
W chwili gdy otworzyłem pierwszą z brzegu górną szafkę, jakiś podłużny kształt wysunął się z jej wnętrza. W ostatniej chwili udało mi się pochwycić to coś, co okazało się pudełkiem po czekoladkach Baker's z blachy pociemniałej ze starości, choć nie pokrytej w żadnym miejscu rdzą. Wieczko lekko odchyliło się, ukazując zawartość wnętrza.
Pudełko było wypełnione wycinkami z gazet. Nie musiałem szukać daty pod winietą, aby stwierdzić, że gazety są stare. Nawet bardzo stare. Zdjęcia przedstawiały mężczyzn w cylindrach i melonikach, kobiety z parasolkami, tu i ówdzie w tle pojawiał się jakiś powóz czy dorożka.
– „Tajemnica napadów na banki rozwiązana”. „Łódź odetchnęła z ulgą”. „Kim jest bohater?” – zacząłem czytać na głos kolejne tytuły wycinków, niewiele jednak z tego rozumiejąc.
Prócz pożółkłych fotografii w pudełku znajdował się też pociemniały ze starości brulion. Miał niewiele stron, za to chroniły go sztywne okładki. Otworzyłem na chybił trafił. Pismo było łatwe do odczytania; autor używał pióra. Przez chwilę walczyłem jeszcze z wątpliwościami, czy wypada mi zaglądać do czyichś, jakby nie było, prywatnych notatek. Wreszcie zacząłem czytać, znów na głos:
– „Wróciwszy do Łodzi, zaczął wcielać w życie swój szaleńczy plan. Prace rozpoczął dużo wcześniej, prawdopodobnie z zupełnie innych pobudek. Miał zamiar spekulować wodą, trzymać w szachu tak fabrykantów, jak i zwykłych ludzi. Na budowę nie wydał ani jednego rubla, nie płacił też pracującym dla niego robotnikom...”
Przerwałem. Z zewnątrz nie dochodził żaden, najcichszy nawet dźwięk. Miasto spało, może już nawet snem wiecznym. Para unosiła się znad powierzchni stygnącej herbaty pionową, wąską smużką, niczym dym z fabrycznego komina w bezwietrzny dzień...KSIĘGA PIERWSZA: TOŻSAMOŚĆ
1
Dzień 11 kwietnia 1892 roku, poniedziałek po Niedzieli Palmowej, wielu ludzi miało zapamiętać na długo. Niektórzy na całe lata, inni nieco krócej, bo przecież los (czy jak mu tam naprawdę na imię) każdemu z osobna i z góry wyznaczył – jak mówi poeta lub pacjent _psychuszki_ – liczbę ziaren w tej klepsydrze czasu: jednym podług urodzenia, drugim mimo zasług, a jeszcze innym bez powodu. Tak czy inaczej – do końca i ostatniego smrodliwego oddechu, amen.
Fabryczne świstawki jak zwykle od świtu wzywały do fabryk tysiące robotników. Szli równo, zgodnie i szybko, ci od Poznańskiego i ci od Scheiblera, kobiety i mężczyźni, okutani jeszcze ciepło, a przez to niemal nie do rozróżnienia. Spośród nich kilkunastu, a może kilkudziesięciu miało usłyszeć ów dźwięk świstawek po raz ostatni. Klamka już zapadła i szlus. Postępu nie da się przecież powstrzymać!
Ale póki co wprawiono w ruch wszystkie maszyny i rozpoczęła się codzienna symfonia warkotów, huków, postękiwań, dzwonków, rumorów, trzasków i stu innych dźwięków, dla których nikt nie wymyślił jeszcze nazwy, i to w żadnym ze znanych języków.
Wyraźne za to były wszystkie komunikaty, które przekazywał swoim pracownikom majster nazwiskiem Szulc z fabryki Silbersteina.
– Dąbrowski, nie płacę ci za stanie, zarazo! Ruszacie się wszyscy jak muchy w smole. To nie majątek imć pana von Dupersztajna. Tu jest Łódź. Tu się robi, kpy ostatnie. Robi! Do Wielkiej Nocy jeszcze sporo czasu...
Zazwyczaj nic nie odpowiadano na takie słowa, czasem tylko któryś przekleństwo zmełł w ustach, uszy po sobie położył. Względnie zacisnął dłonie w pięści do bólu albo udał, że nie słyszy, że go obsługa maszyny tak bardzo zajmuje, pochłania bez reszty. Albo znikał za przewyższającymi go nawet i dwa razy sągami materiałów, które z uwagą rachował, by się... pomylić.
Tego dnia jednak majster przeszedł po halach fabrycznych bez jednego słowa, nie zaczepiając nikogo. Może miał dobry dzień, pod rudym wąsem błąkał mu się bowiem uśmiech, albo myślami był już przy świątecznym stole, zastawionym suto, bo to rzeczywiście tylko kilka dni zostało; jutro wszyscy łódzcy Żydzi zaczną świętować Pesach...
Obszedłszy wszystkie hale, Szulc zameldował się w kantorze, na pierwszym piętrze hali fabrycznej. Ledwo zamknął za sobą drzwi, inżynier Szałkowski, jego bezpośredni przełożony, podał mu złożony na czworo papier.
– Proszę, to jest ta lista – powiedział jeszcze, a gdy majster wziął ją do lekko drżącej ręki, pochylił się nad swoją pracą, uznając tym samym sprawę za zakończoną.
– Co mam z tym zrobić, panie inżynierze? – zapytał podwładny, a gdy odpowiedź nie padła, ukłonił się i usunął się cicho z kantoru.
Dopiero gdy nikt nie patrzył, rozłożył papier. Oparty plecami o ścianę, przebiegł szybko wzrokiem po zapisanych nazwiskach, odetchnął głęboko, nie znalałszy swojego (tego się obawiał, bo różnie mówiono, a w każdej plotce jest ziarno prawdy).
A więc nie, nie tym razem! Jeszcze im majster Szulc pokaże! – pomyślał z triumfem, jednak mimo że już wiedział, iż nic mu nie grozi, nie mógł jeszcze zrzucić z pleców tego niewidocznego ciężaru.
Złożył na powrót arkusz papieru i umieścił go starannie w bocznej kieszeni fartucha. Następnie ruszył z powrotem do hali fabrycznej. Wolał mieć to szybko za sobą.
Kwadrans później, chwilę po ogłoszeniu przerwy obiadowej, stali przed nim wszyscy. Cała dwudziestka. Mężczyźni z listy.
– Żeby nie przedłużać... – zaczął majster – żołądek, prawda, ma też swoje prawa, więc mówię, jak jest. Po Wielkiej Nocy waszą robotę będzie wykonywać maszyna, co to ją właściciel właśnie kupił w Anglii. Dlatego musicie sobie poszukać innego miejsca. To tyle.
Słuchali, jakby mówił w jakimś obcym języku. Coś jak ksiądz na mszy, ale tam z góry wiadomo, że raczej nic złego, bo jakby coś miał, to przecie powiedziałby po polsku, od siebie. Maszyna zamiast ludzi? W Anglii? Nie będzie miejsca? Po Wielkiej Nocy?!
Zaczęli się rozchodzić, ale wciąż trzymali się w grupach, jakby każdy z osobna pozostałym chciał opowiedzieć, co słyszał, by w ten sposób przekonać się, czy aby usłyszał dobrze. Tylko dwudziestoletni Lech Dąbrowski szedł w pojedynkę, z rękami głęboko ukrytymi w kieszeniach zbyt szerokich spodni, które nosił po starszym bracie. Pochylony nisko, w czapce krzywo nacisniętej na sztywne, sterczące na wszystkie strony włosy – wszystko zrozumiał. Nie potrzebował pociechy ani roztrząsania, bo wiedział dobrze, że z tego pożytek będzie marny.
Gdy wyszedł z hali, owionęło go zimne powietrze, przez co wróciło mu nieco świadomości. Świat zawirował przed oczami. Uchwycił się ręką muru, aż jakieś kobiety się obejrzały, myśląc pewnie, że się w biały dzień zaprawił. Słowa wypowiedziane przez majstra Szulca dopiero teraz docierały do niego. Docierały ze zdwojoną siłą i uderzały o wnętrze czaszki: nie ma roboty, nie ma roboty, nie ma!
Kiedy Lech Dąbrowski przechodził przez bramę fabryki, ktoś na niego zawołał po imieniu. Zatrzymał się, zaczął się rozglądać. Wreszcie ujrzał znajomą twarz. Podszedł bliżej i przywitał się ze starym znajomym. Tamten nazywał się Józef Wnuk. Obaj pochodzili z tych samych okolic.
– Słyszałem, że straciłeś robotę – powiedział Józek, częstując papierosami.
– Takie wieści jakoś dziwnie szybko się rozchodzą, nie uważasz? – warknął ze złością Lech. – A co?
– A to, że chyba miałbym coś dla ciebie.
– Co takiego? – Młody robotnik był coraz bardziej zdenerwowany, bo i coraz bardziej dotkliwie dawała o sobie znać bolesna prawda tycząca jego sytuacji. – Nie mam czasu na żadne rewolucyjne, socjalistyczne bajania! – wycedził jeszcze przez zęby.
– Spokojnie, przyjacielu. To nie są żadne rewolucyjne bajania – odparł tamten z powagą. – Przejdziemy się?
2
Pociąg z Warszawy do Łodzi wyjechał ze stacji w Koluszkach punktualnie o jedenastej minut czterdzieści pięć.
Ledwo skład szarpnął i potoczył się po torach, obaj siedzący w jednym z przedziałów klasy pierwszej mężczyźni spojrzeli na zegarki; obaj byli posiadaczami wielkich, złotych czasomierzy z dewizką, kto wie, czy nawet nie z takim samym napisem „E. Francillon Longines Suisse”, i dodatkowo doskonale opanowali gest sięgania po nie do kieszonki kamizelki, czyli tam, gdzie podobne skarby kryli mężczyźni chodzący po tym świecie na dwóch nogach. Było też jasne, że obaj panowie bardzo cenią swój czas.
– Doskonale, doskonale – zachwycił się niegłośno pierwszy z mężczyzn, niski i okrągły, z twarzą okoloną bujnymi faworytami, choć i tak podobną do... świni.
– _No, w poriadkie_ – zgodził się drugi, będący totalnym przeciwieństwem sąsiada: wysoki, chudy, starannie ogolony, z wąską, bladą twarzą przypominającą psa, a dokładnie charta; mógł być rówieśnikiem tamtego.
Krajobraz za szybą przesuwał się coraz szybciej: pola, na których już stopniał śnieg, większe i mniejsze skupiska drzew, które jeszcze nie zdążyły się zazielenić, tu i ówdzie droga wypełniona błotem. Para pomieszana z dymem wydobywającym się z komina przyspieszającej coraz bardziej lokomotywy ścieliła się płasko po ziemi, po obu stronach toru.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.