Trzecia rewolucja - ebook
Trzecia rewolucja - ebook
Walka, ideały, posępne scenariusze przyszłości i konflikt lojalności w nowej odsłonie przygód niezrównanego Tropiciela.
Kiedy agent Matt Pulaski niespodziewanie dla samego siebie wychodzi z więzienia, jego ojczyzna jest już zupełnie innym krajem. Stany Zjednoczone, zdziesiątkowane przez straszliwą epidemię, ruinę gospodarczą i anarchię, osłabione desantami kubańskich wojsk, zostały dodatkowo upokorzone klęską operacji Hydra, tracąc w Polsce resztę swoich najlepszych oddziałów.
Jakby tego było mało, na południu USA przybierają na sile tendencje niepodległościowe. Wysyłany z coraz to nowymi zadaniami, Pulaski tym razem dostaje misję odnalezienia porwanego naukowca i jego wynalazku. Sprawa musi być ważna, skoro w takiej chwili zajęła się nią Agencja, która dwoi się i troi, by zapobiec rozpadowi państwa.
Pół Indianin, pół Polak staje się członkiem nowo powstających sił uderzeniowych niepodległego Teksasu pod wodzą charyzmatycznego generała. Zbyt dobry w tym, co robi, wydatnie przyczynia się do wybuchu drugiej wojny secesyjnej. Zyskuje nowych przyjaciół, ale starzy znajomi też nie dają o sobie zapomnieć…
W wirze wydarzeń, w pisanej krwią i ogniem historii Matt musi ostatecznie opowiedzieć się po którejś stronie – zwłaszcza że jego misja przynosi zaskakujące odkrycie.
Cykl Aramgedon:
1. Metalowa burza
2. Hydra
3. Trzecia siła
4. Punkt zwrotny
5. Rozpoznanie bojem
W cyklu z Mattem Pulaskim ukazały się:
Tropiciel Bractwo
Nieśmiertelnych
Cień proroka
Trzecia Rewolucja
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66955-21-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od samego rana ciężkie ołowiane chmury przewalały się nad San Jose, gnane gwałtownymi podmuchami wiatru znad Pacyfiku. Pogoda oszalała i wyraźnie próbowała coś udowodnić.
Szybko okazało się, co takiego.
Kolumna czterech samochodów – trzech czarnych SUV-ów oraz trzyosiowej ciężarówki Oshkosh M1087 – opuszczała właśnie teren firmy Atomic Computers, gdy z nieba spadły na nią tony wody. Wycieraczki nie nadążały z usuwaniem tej fali z szyb, kierowcy zwolnili więc do tempa piechura, bardziej domyślając się drogi, niż ją widząc. Oberwanie chmury nastąpiło tuż po piętnastej i trwało kwadrans, później powoli zaczęło się przejaśniać. Ludzie w samochodach odetchnęli. Nawałnica mogła pokrzyżować im plany, co było bardzo nie w smak kierownictwu firmy i oficerowi odpowiedzialnemu za projekt. Konieczny był pośpiech. Próbę przewidziano na jutrzejszy dzień, a na poligon w Nevadzie transport dotrze najszybciej za dziesięć godzin. Poprawki trwały do ostatniej chwili, ale gdy już wszystko zagra jak trzeba, nastąpi przełom. Konstruktorzy i projektanci mieli tego pełną świadomość. Nie tylko zresztą oni – generalicja, Pentagon i spora grupa osób z administracji Białego Domu podzielali tę opinię. Jeżeli poligonowe próby potwierdzą założenia, następne kilka tygodni potrwa ewentualne dopracowanie szczegółów i rozpocznie się etap wdrożenia do produkcji seryjnej. Liczył się czas, bo czas – jak wszystkim wiadomo – to pieniądz.
Trasa konwoju wiodła prosto na wschód mało uczęszczaną drogą numer 130, wijącą się malowniczo przez lasy i wzgórza środkowej Kalifornii. Szef ochrony uznał, że tak będzie najbezpieczniej. Zresztą, co się mogło stać? Projekt był ściśle tajny, a dostęp do informacji o nim miało wąskie grono zaufanych osób. Jako że pogoda wykluczyła transport drogą powietrzną, w ostatnim momencie zdecydowano się na wariant kołowy, więc już choćby ta nagła zmiana planów gwarantowała bezpieczeństwo. Cztery wozy, ośmiu ochroniarzy, technicy oraz główny inżynier mający dopilnować, by w Nevadzie wszystko poszło jak należy. W dziejach Atomic Computers to nie pierwsze takie wydarzenie i zapewne nie ostatnie. Najważniejsze to uzyskać fundusze i wsparcie na dalsze badania.
Ruch na szosie był niewielki, minęło ich zaledwie kilka samochodów, i to bliżej San Jose, a dalej od wybrzeża droga całkiem opustoszała. Jak zwykle w takich sytuacjach ci, którzy mogli, próbowali się zdrzemnąć, ochroniarze czuwali, a samochody mozolnie wspinały się na kolejne podjazdy i ostrożnie z nich zjeżdżały. Nawierzchnia wciąż była mokra, a poślizg groził wypadkiem, do którego nie mogli dopuścić.
Pierwszy z SUV-ów zaczął właśnie brać ostry zakręt, gdy jego przednia szyba została strzaskana serią z automatu. Kierowca umarł, nim zdał sobie sprawę z tego, co zaszło.
W tej samej sekundzie zginął nie tylko on. Ochroniarzowi w ostatnim wozie kula rozwaliła głowę. Krew i mózg zbryzgały szofera. Przestraszony mężczyzna szarpnął kierownicą w lewo, samochód zjechał z drogi i stoczył się po pochyłości, zatrzymując się na drzewach kilkanaście jardów niżej.
Napastnicy działali sprawnie. Jeden z nich zajął się rannymi i oszołomionymi pasażerami, wybawiając ich od bólu głowy w sposób jedyny, jaki znał, za to opanował do perfekcji: trzydzieści pocisków przeszyło ciała i wnętrze wozu, aż iglica M4 uderzyła w pustą komorę. Zginęli wszyscy, nie wydawszy z siebie nawet jęku.
Z resztą obstawy poradzono sobie równie szybko. Tylko jeden próbował się ostrzeliwać, lecz snajper zajmujący pozycję ponad szosą znał się na swojej robocie. Do tej pory podczas akcji zlikwidował dwa cele, ten był trzeci. Pozostałych rozwalili jego koledzy.
Na koniec kilka postaci wbiegło na jezdnię i otoczyło ciężarówkę. Do zawiasów umieszczonego na niej kontenera przyłożono ładunki wybuchowe i pięć sekund później stłumiony odgłos wybuchów rozszedł się po okolicy. Ze środka wyciągnięto oszołomionego inżyniera. Mężczyzna nawet nie próbował się bronić. Ledwie stał, z uszu na ubranie spływała mu krew. Odprowadzono go na bok. Podobnie jak przewożony ładunek był zdobyczą, o którą należało zadbać.
Wyciągnięcie skrzyń okazało się nadspodziewanie trudne, paki były cięższe, niż na to wyglądały. Każda ważyła co najmniej dwieście pięćdziesiąt funtów. Ale i z tym sobie poradzono. Po dziesięciu minutach akcja się zakończyła, zaś napastnicy rozpłynęli się wśród wzgórz. Osiągnęli swój cel i tylko to się liczyło. ■ROZDZIAŁ 2
– Musimy pogadać – rzucił szeryf.
– Tutaj?
Wciąż nie wyszli z kibla.
– Nie. Steven dysponuje osobnym pomieszczeniem.
To zrozumiałe. Każdy potrzebuje kąta dla siebie.
– Niech pan prowadzi.
Opuścił zaśmierdły przybytek z prawdziwą ulgą. Moment, gdy ciężki odór ustąpił miejsca świeżemu podmuchowi, był jak powtórne narodziny.
Kanciapa Stevena znajdowała się tuż za barem, miała jakieś cztery na trzy jardy. W sam raz, by pomieścić wyro, biurko z komputerem i obrotowy fotel na kółkach. Pulaski usiadł na łóżku, szeryf zaś na krześle. Inni zostali za drzwiami.
– Dokonałeś właściwego wyboru.
Przytaknął niczym grzeczny uczeń.
– Zdajesz sobie sprawę, że nie będziesz mógł tutaj wrócić?
– W Teksasie nie będą mnie szukali? – wyraził zdziwienie.
– O nic nie musisz się martwić. Trafisz do odpowiednich ludzi, tylko pamiętaj: masz trzymać gębę na kłódkę. Nikomu ani słowa o tym, co się tutaj wydarzyło.
– Będę uważał – obiecał.
Zaskoczony szeryf bacznie przyjrzał się Mattowi.
– Poręczyłem za ciebie.
– Postaram się o tym nie zapomnieć – przytaknął. Żadnej konfrontacji, wyłącznie ciąg dalszy wciągania wroga w głąb własnego terytorium.
– Musisz zrozumieć, że w organizacji panują zasady. Należy je respektować. Co do tego nie masz chyba wątpliwości?
– A jakie to zasady? – Jak strugać głupka, to do końca.
– Zdradę karzemy śmiercią.
Facet był dwuwymiarowy jak postać wycięta z komiksu lub bohater kiepskiego serialu kryminalnego, patetycznie przejęty tym, co mówi. Organizacja… jacy jesteśmy ważni, nikt nam nie podskoczy. Zaraz mu wręczy broszurkę z czaszkami hominidów, udowadniającą wyższość białych nad całą resztą. Ci kolesie mentalnie tkwili w dziewiętnastym wieku, w epoce niskokosztowych plantacji bawełny i geniuszu generała Lee. Przed snem musieli sobie nucić „Dixie Land”.
Matt pociągnął nosem w pełnym skupieniu.
– Po drugie, wypełniamy rozkazy przełożonych bez zastrzeżeń.
– A po trzecie?
– Okazujemy lojalność kolegom.
I ten punkt nie budził zastrzeżeń Matta.
– To wszystko?
– Możemy odmienić ten kraj, przyjacielu, ale nie będzie to ani łatwe, ani przyjemne.
Dęta gadka, każdy tak potrafi. Górnolotne frazesy, slogany, godne miny, a jak przychodziło co do czego, zostawały połamane kości, wyprute wnętrzności i rozchlapane na bruku mózgi.
Ideały to piękna rzecz. Niestety, przekucie ich w rzeczywistość wymaga ubrudzenia sobie rączek.
Określił się jako snajper, zatem prawdopodobnie tym będzie się zajmował. Mają na niego haka, więc nie spodziewają się trudności z jego strony. Trafiło się im idealnie.
– Spróbuj się kimnąć – poradził szeryf życzliwym tonem, po czym wstał i wyszedł.
I bardzo dobrze. Matt ledwie mógł go znieść. Położył się na koju z dłońmi wciśniętymi pod głowę.
Jego telefon wciąż milczał. Przejrzał wiadomości, lecz nie znalazł niczego nowego. Zniechęcony wcisnął aparat w kieszeń kurtki.
Aktualna sytuacja, ile by jej nie analizował, była oczywista: siedział w czarnej dupie.
Z trudem wyłowił z pamięci twarz kobiety, młodej i ładnej, a teraz z jego winy martwej. Dziecka w ogóle nie potrafił sobie wyobrazić. Który to mógł być miesiąc? Nieistotne. Liza Taylor już nigdy nie spojrzy w twarz swojemu dziecku. W ułamku sekundy przekreślił czyjeś życie. Tego nie da się odkupić. Rozsądek próbował podpowiedzieć, że doszło do wypadku przy pracy. Postąpił przecież zgodnie z wytycznymi.
Po chwili obrócił się w stronę ściany. W głównej sali trwała impreza, łomot muzyki przenikał aż tutaj. Niełatwo będzie mu zasnąć, zwłaszcza że gryzł się tym, co zaszło. Kolejny człowiek na tej planecie – Rick Taylor – będzie go przeklinał do końca swoich dni. Całkiem zresztą słusznie.
Kolejny.
A Oliwia?
Wyjechał i przepadł. Bóg jeden wie, co o nim myślała. Skrewił na paru frontach. Pewnych rzeczy już nie odkręci.
Bił się z myślami przez pół nocy. Wyczerpany, odpłynął w płytki sen dopiero nad ranem.
Kolejny dzień zapowiadał się równie paskudnie jak poprzedni.
***
Steven obudził go tuż przed siódmą rano. To, że zdobył zaufanie szeryfa, nijak nie wpłynęło na zachowanie właściciela baru. Steven był tak samo opryskliwy jak wcześniej, tyle że nie zadawał pytań, co samo w sobie można by uznać za niezwykłe.
Na śniadanie dostał jajka na bekonie, grzanki i kawę. Steven okazał się całkiem porządnym kucharzem w zakresie żarcia, które trudno popsuć. Kawa też miała smak zbliżony do innych napojów o tej nazwie. Niby żadna rewelacja, lecz za nic nie płacił. Po jedzeniu Matt zabrał się do zmywania, a kiedy nadal nic od niego nie chcieli, zrobił sobie jeszcze dolewkę i czekał na to, co wymyślą za niego inni. Nawet najsprawniejsza organizacja musi mieć czas na dostosowanie się do nowej sytuacji i dopracowanie szczegółów. Na Południe nie pojedzie autostopem. Nie wybyczył się zbyt długo, bo do dziewiątej.
Człowiek, który pojawił się w towarzystwie Stevena, okazał się muskularnym Latynosem, co trochę zaskoczyło Matta. Do tej pory żywił przekonanie, że secesjoniści to generalnie biali brodacze o nie za wysokim ilorazie inteligencji, ale przynajmniej jeśli chodzi o pochodzenie, musiał dopuścić ten wyjątek. W sumie czemu nie? Skoro jeden Latynos mógł być szefem Proud Boys, to inny może podzielać poglądy Wielkiego Cyklopa Ku Klux Klanu. Niegdyś wśród nazistów zdarzali się Żydzi i ponoć nie były to wcale odosobnione przypadki.
Tamci stali niedaleko i gapili się na Matta. Prawie słyszał ich myśli.
Niech czekają, ma czas. Przynajmniej chciał sprawiać takie wrażenie.
Latynos, ubrany w zielone bojówki i spraną koszulę, ostentacyjnie wsunął dłonie w kieszenie, usta wyginając w pogardliwym milczeniu.
– Przysłał mnie Brett.
– Nie znam człowieka. – Matt wzruszył ramionami.
– Enrique chodziło o pana Smitha. – Wyjaśnienie Stevena niczego nie wyjaśniło.
– Jego też nie znam.
– To nasz szeryf.
– Dobrze, trzeba było tak od razu. – Pulaski zdjął łokcie ze stołu, uznając, że jeszcze nie nadeszła pora na chojrakowanie.
W sumie nie było źle. Odpoczął, zjadł solidny posiłek, na kilka godzin wystarczy. Mogli ruszać.
– Jesteś moim kierowcą?
Enrique przestał się uśmiechać. Zbaraniał, przez co jego twarz nabrała idiotycznego wyrazu.
Trwało to krótko, najwyżej parę sekund, zanim się uspokoił. Oddychał głęboko przez nos.
– Mówiłem ci, że to oryginał – powiedział Steven rozbawiony zajściem.
– Ty…
Matt nie pozwolił Latynosowi skończyć, tylko chwycił go lewą dłonią za gardło. Enrique oczy wyszły z orbit, jego oblicze poczerwieniało, a płuca nie mogąc nabrać tlenu, spazmatycznie zadrgały.
Nie chciał robić sobie wroga, ale należało pokazać, kto tu rządzi. Mógł udawać uległego wobec szeryfa, ale nie wobec tego Latynosa. W końcu miała poprzedzać go sława mordercy i narwańca, osoby bez sumienia i oporów. Jeżeli ma dotrzeć do Nakamury, nie może bawić się w półśrodki.
– Na początek coś sobie wyjaśnijmy. – Pulaski kątem oka zezował na Stevena. Jemu też chętnie przyłoży. – Przychodzisz tu i strugasz ważniaka. Nie ostrzegano cię, że tego nie lubię?
Enrique zaczął brykać. Próbował złapać duszącą go rękę i wykręcić, za co spotkała go dodatkowa kara. Palce Matta zacisnęły się z siłą zgniatarki złomu.
– Puść, kurwa, bo go udusisz. – Steven zainterweniował werbalnie. Na nic więcej nie było go stać, a szkoda.
Niespodziewanie Pulaski rozluźnił chwyt. Enrique odskoczył do tyłu jak oparzony. Dysząc, rozcierał bolące miejsce.
– Wariat – wychrypiał. – Już masz przesrane. Steve, powiedz Brettowi, że z nim nie jadę. Jak chce, sam go może podwieźć.
Matt wyciągnął rękę.
– Czego chcesz?
– Daj mi kluczyki.
– Jakie kluczyki, do diabła?
– Do samochodu. Obejdzie się bez twojej pomocy.
– Nie wiesz, dokąd jechać.
– To mi powiedz.
Latynos powoli dochodził do siebie. Wciąż się boczył, lecz przeważył zdrowy rozsądek.
– Zobaczymy, jak sobie poradzisz na Południu.
– Tak samo jak na Północy.
– Dać wam po browarze na drogę? – zaproponował Steven.
– Idź w cholerę. – Enrique, sponiewierany, odwrócił się na pięcie i przeklinając pod nosem, wyszedł na zewnątrz.
– Życz nam szerokiej drogi – powiedział Matt.
– Niech cię szlag trafi. – Steven wrócił do wycierania szklanek.
Pulaski puścił te słowa mimo uszu. Nie ma to, jak zostawić po sobie dobre wrażenie.
***
Na początku był spięty. Policja na pewno rozpoczęła poszukiwania. W tym okręgu gliniarze ich zignorują, ale w następnym już nie, choć kto wie, jak daleko sięgały wpływy separatystów.
Szosa ciągnęła się wąską szarą nitką wśród lasów i pól Wirginii Zachodniej. Pogoda panowała dokładnie taka, jaką lubił – umiarkowana: siedemdziesiąt stopni i zachmurzone niebo.
Przed Richmond trafili na objazd. Wielkie tablice ustawione po obu stronach drogi i radiowóz w poprzek jezdni broniły dalszego przejazdu. Okręg stał się ogniskiem epidemii. Mieszkańców obowiązywała kwarantanna. Musieli zawrócić.
Jego skromnym zdaniem epidemia nie skończy się nigdy. Wciąż wykrywano nowe mutacje, a kiedy wydawało się, że najgorsze mają już za sobą, wirus uaktywniał się, wzbudzając trwogę wśród tych, którzy pamiętali, jak to wyglądało jeszcze kilka miesięcy wcześniej.
Enrique wciąż czuł żal, co oznaczało ciszę przez pierwsze pięćdziesiąt mil. Później się rozgadał.
– Widzisz, to jest tak… już wcześniej było nam ciężko, ale ostatnio zrobiło się nie do wytrzymania.
– Co masz na myśli?
– Rządzą nami durnie o kurzych móżdżkach. Głosowałeś ostatnio na któregoś?
Matt pogardliwie wykrzywił usta, co Enrique oczywiście dostrzegł. Facet miał nieprawdopodobną podzielność uwagi.
– No właśnie. Skurkowańcy mają nas w dupie – kontynuował Latynos na tym samym wydechu. – Do niedawna nasyłali na nas FBI czy ATF, zastraszali i rozbijali od środka.
– Coś się zmieniło?
– Ha! Wszystko. Budujemy tajne struktury, które federalnym trudniej będzie przeniknąć.
– Nie ma takiej konspiracji, której nie można rozbić. – Matt zjechał parę cali niżej na fotelu. – Nie w dzisiejszych czasach, gdzie kamery śledzą każdy twój krok. Przed nimi się nie ukryjesz.
– Nie w Teksasie.
– Nawet nad Teksasem latają satelity.
– Przykładasz za dużą uwagę do elektroniki, to nie jest dobre. Pomyśl o ludziach. To w nich jest potencjał.
– Myślę i co? – Miało to zabrzmieć prowokująco, lecz wyszło byle jak.
Enrique niespodziewanie zamilkł, skoncentrowany wyłącznie na prowadzeniu samochodu. Upłynęła minuta, nim tryby w jego mózgu przeskoczyły kolejny raz.
– Niedługo…
– Co niedługo? – Matt wiedział, że nie powinien go popędzać, ale nie zdążył zapanować nad językiem. Musi być rozsądniejszy.
– Zobaczysz.
– Niewątpliwie – prychnął pod nosem. Ile to już razy słyszał podobne zapewnienia.
Z radia popłynęły wiadomości. Informacje lokalne to sama sieczka. Nikt go na szczęście nie szukał, zupełnie jakby do zdarzenia przed marketem nigdy nie doszło. Na świecie działo się o wiele gorzej. Podobno Rosja i Turcja bliskie były chwycenia się za łby. Liczba zamachów terrorystycznych na terenie Federacji osiągnęła zastraszające rozmiary. Moskwa traciła kontrolę nad olbrzymimi obszarami na południu kraju. Retoryka przywódców obu państw, od szczebla prezydentów do wiceministrów, nie pozostawiała złudzeń – nic dobrego z tego nie wyniknie. Rosja groziła odwetem za wspomaganie wywrotowców, a Turcja oskarżała Moskwę o dywersję na wodach Bosforu. Mobilizowano wojska i gromadzono zapasy. Argumenty neutralnych obserwatorów na nikim nie robiły wrażenia. Obawiano się, że w konflikt wciągnięte zostanie NATO czy też jego europejskie resztki. Na Amerykanów nikt nie liczył, sami spodziewali się kłopotów na własnej ziemi. Matt właśnie zmierzał w sam ich środek.
– Dobrze znasz Lamberta? – zapytał, gdy już spiker przestał ględzić i ponownie rozbrzmiała muzyka.
– Dobrze, a co?
– Pracujesz dla niego?
– Poniekąd.
– W jakim charakterze?
– Kierowcy, durniu. Co ja właśnie robię? Przerzucam steki na grillu? Jeżdżę, taką mam fuchę.
– Po całym kraju?
– Tam, gdzie mnie wyślą.
– Kalifornia też?
– Słuchaj, o co ci chodzi?
– Tylko pytałem – zastrzegł się Matt.
– Poczekaj jeszcze trochę. Podobno chcesz do nas dołączyć?
– Nie mam wielkiego wyboru.
– Wścibstwo to nie jest cecha, jaka nam odpowiada. Zamknij ryja i rób swoje. Tylko w ten sposób możesz ocalić swoje człowieczeństwo.
– Dobrze powiedziane.
– Mnie też się podoba.
To będzie długa podróż.
***
Postój zrobili już w Karolinie Północnej, parę mil od Greensboro. Ford domagał się zatankowania, a ich ciała rozprostowania nóg, jedzenia i skorzystania z toalety.
Bar przy szosie nie był szczególnie zapchany. Być może dlatego, że w ciągu ostatniego roku transport samochodowy mocno podupadł. Obecnie najczęściej podróżowano w konwojach, tak było bezpieczniej. Ochrona z tyłu i z przodu. Na towar czyhali przestępcy niewahający się rozwalić kierowcy, gdy ten nie zatrzymał się na pierwsze wezwanie. Na północnym wschodzie i obszarach prerii nie było źle, ale im dalej na zachód, tym gorzej, aż do Kalifornii. Nie brakowało rejonów, gdzie napady zdarzały się notorycznie. Gwardia Narodowa nie była w stanie zabezpieczyć każdej mili drogi, policja i tak była przeciążona pracą, zaś regularne jednostki pilnowały porządku na Florydzie i przy granicy z Meksykiem.
Zjedli niewyszukany lunch i ruszyli dalej bocznymi traktami. Matt nie pytał dlaczego, uznawszy, że Enrique wie, co robi. Furgon sprawował się bez zarzutu i – odpukać – na razie nie złapali gumy.
Dobra passa skończyła się tuż przed osiemnastą. Wyjechali właśnie zza zakrętu, gdy rozkraczony osiemnastokołowy ciągnik Kenwortha zmusił ich do ostrego hamowania. Wielkiej ciężarówki nie dawało się wyminąć. Jej przód stał ukosem, znacznie zachodząc na przeciwległy pas ruchu.
Jeżeli się zepsuła, to gdzie w takim razie podziewał się kierowca? Dookoła rozciągał się las. Może to nie było kompletne pustkowie, ale z tablic informacyjnych wynikało, że do najbliższej miejscowości jest pięć mil.
Sięgnął do klamki, szykując się do wyjścia.
– A ty dokąd? – W pytaniu Enrique usłyszał troskę, a nie zwykłą ciekawość.
– Sprawdzę, co się stało.
– Chcesz stracić życie?
– A ciebie strach obleciał?
Wysiadł, nie oglądając się za siebie. Zlustrował otoczenie. Pnie wysmukłych sosen dochodziły niemal do samej asfaltowej wstęgi drogi, znacznie utrudniając obserwację. Drzwi szoferki po prawej stronie były otwarte, zupełnie jakby ktoś tam zaglądał, a następnie wycofał się, nie zadawszy sobie trudu ich zamknięcia.
– Trzymaj.
Enrique okazał się jednak osobą przewidującą. Wyciągnięty ze schowka srebrny Smith & Wesson model 659 na nabój 9×19 mm wyglądał na mało używany.
– A ty?
– Mam drugi.
Sprawdził broń, zaczynając od magazynka – pełen. Teraz bezpiecznik. Przeładował. Spluwę trzymał przed sobą. Ruszyli równocześnie, podchodząc do ciągnika od strony naczepy.
Od razu należało to sobie powiedzieć otwarcie – to nie było zbyt rozsądne. Jeden człowiek ukryty w zaroślach mógł ich rozwalić bez najmniejszego wysiłku. Tak, bał się niespodziewanego wystrzału i tego, że pogrąży się w nicości.
Przyklęknął, sprawdzając, jak radzi sobie Enrique. Okazało się, że facet jest wyszkolony. Miło wiedzieć. Obaj się odsłonili, ale na to już nic nie mogli poradzić.
Jeszcze krok. I kolejny. Zajrzał do wnętrza, obawiając się najgorszego. Słusznie. Kierowca tam był, leżał z głową na kierownicy, lecz twarz miał odwróconą w drugą stronę.
Powiedziało się A, należy powiedzieć B. Matt wspiął się po schodkach i przysiadł na fotelu pasażera. Wiedział już wszystko. Przednią szybę pokrywała siatka pęknięć z niewielkim otworem na wysokości głowy siedzącego mężczyzny. Na pełnej zakrętów drodze nie dawało się rozwinąć dużej prędkości, więc dobry strzelec mógł bez problemu trafić kierowcę, gdy ten pokonywał ostatni wiraż. Napastnicy na pewno czaili się w pobliżu. Ładunek nie padł ich łupem, a skoro tak, to przyjdą po niego, gdy tylko nadarzy się okazja. Zapewne spłoszyło ich pojawienie się przypadkowych podróżnych, czyli Matta i Enrique.
Na policję nie zadzwoni, sam był zbiegiem, nie potrzebował dodatkowych kłopotów. Dołączył więc do towarzysza, który ubezpieczał go z lewej strony, wodząc lufą po zaroślach.
– Trup – oznajmił bez wdawania się w szczegóły. Na te przyjdzie czas wieczorem.
– Co robimy?
– Pryskamy. Zapomniałeś, że masz zadanie do wykonania?
Na czole Enrique pojawiła się bruzda, było widać, jak bije się z myślami.
– Najpierw sprawdźmy, co jest w środku.
– Na pewno nie ma tam niczego, za co warto umrzeć.
Torres go nie słuchał, wiedział swoje. Był jak hiena, która nie odpuści.
– To się źle skończy. – Pulaski spróbował ostatni raz przemówić mu do rozsądku. – Oni gdzieś tu są.
– Nikogo nie widzę.
– Bo się ukryli, debilu. Czekają, aż się zmyjemy, ale wiecznie czekać nie będą.
Jak grochem o ścianę. Enrique nakręcił się i nic do niego nie trafi – chyba że kula. Poszedł do tyłu i zaczął zrywać plombę. Tyle wystarczyło. Huknął strzał, a Latynos złapał się za bark.
Na środku jezdni nie mogli zostać. Tylko pobocze dawało jakieś schronienie. Najchętniej wypiąłby się na tego kretyna, ale tego nie mógł zrobić. Wciąż nie wiedział, dokąd zdążają, a powrót do Wirginii uznał za bezcelowy.
– Schyl się, idioto.
Złapał Torresa za sprawne ramię i pociągnął w stronę najbliższej osłony, w tym przypadku płytkiego zagłębienia tuż przy samej drodze. Człowiekowi, który strzelał, do miana snajpera sporo brakowało, sądząc po mizernym efekcie. Dystans, z którego otworzył ogień, był relatywnie niewielki, zaś rana okazała się draśnięciem. Mocno krwawiącym, mimo to zaledwie draśnięciem. Matt nieznacznie uniósł głowę, próbując zorientować się, skąd padł strzał. Nie ulegało wątpliwości, że facet ma na sobie kamuflaż, może nawet ghillie, bo nie potrafił go dojrzeć.
– Ty zostajesz – zadecydował.
– Mowy nie ma.
– Zamknij się i rób, co mówię.
– A ty dokąd?
– Rozejrzę się po okolicy.
Niejasne przeczucie, że w zasadzce brała udział agencja, minęło, gdy tylko zobaczył zastrzelonego kierowcę. Może i dowodzili nią dranie, jednak do skończonych skurwysynów było im daleko. A jeśli ma o nich zbyt wysokie mniemanie i kierownictwo dla dobra operacji jest gotowe naprawdę wiele poświęcić? W takim razie rana Enrique wcale nie była przypadkowa, tylko jak najbardziej zamierzona. Osobiście jednak był przekonany, że życiem rządzi przypadek i to zwykli bandyci mierzą do niego ze swoich gnatów, zatem powinien działać stosownie do tego. A jeśli to tylko blef, nic się nie stanie.
Podczołgał się spory odcinek w prawo w głąb lasu, zawzięcie przebierając łokciami i kolanami. Pojedynek pistoletu przeciwko karabinom nie zapowiadał wiktorii. Ze Smith & Wessona skuteczny ogień dawało się prowadzić na jakieś sto jardów, aczkolwiek znał wirtuozów trafiających cel na dwa razy dłuższym dystansie – sam się do nich zaliczał. Mimo wszystko karabin to karabin. Przewaga siły ognia, donośności i precyzji była po stronie przeciwnika. No i przede wszystkim tamtych na pewno było kilku, zaś on działał w pojedynkę.
Zamarł i zaczął nasłuchiwać. Teraz wszystko zależało od tego, kto wykaże się większą cierpliwością.
Szybko okazało się, że on.
Człowiek, który przekradał się przez las, miał na sobie multicam. Kurtkę, spodnie i kapelusz – wszystko w takim samym kamuflażu – oraz kamizelkę taktyczną. W pierwszym momencie można go było pomylić z żołnierzem, lecz zamiast M4 dźwigał SKS-a, stary, lecz wciąż zabójczy karabinek radzieckiej produkcji pamiętający czasy drugiej wojny światowej. Sowieci wyprodukowali ich mnóstwo, z czego wiele egzemplarzy wysłali sojusznikom bądź w ramach braterskiej pomocy oddziałom partyzanckim walczącym z wrogami klasowymi. Gdy upadł Związek Radziecki, tysiące egzemplarzy wciąż zalegały w magazynach, a że byli oficerowie przeistoczyli się w biznesmenów, rozpoczęły się wielkie porządki. SKS-y szły jak woda, wiele sztuk trafiło do Stanów. Broń była prosta w obsłudze i niezawodna, posiadała też spory potencjał handlowy jako najtańszy karabinek na rynku. Ci, dla których AR był za drogi, kupowali AK bądź SKS-a. Amunicja do obu typów – 7,62×39 czy 5,56×45 – była równie dostępna.
Maskowanie i broń były niczego sobie, ale sposób poruszania się zdradzał amatora. Spora tusza też zmniejszała jego szanse. Facet próbował się skradać, mimo to przypominał czołg, który przez przypadek zapuścił się w trudny teren.
Był jeden, pojawią się następni. Na potwierdzenie tego nie przyszło długo czekać. Kolejny bandyta paradował w klasycznym woodlandzie i dźwigał myśliwski sztucer z lunetą. To prawdopodobnie on…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej