- W empik go
Trzecia wyspa - ebook
Trzecia wyspa - ebook
Walker znów w akcji, z bronią w ręku, zawsze w słusznej sprawie.
W cypryjskim kurorcie tonie genialny finansista. Jego najbliższy przyjaciel nie wierzy, że był to zwykły wypadek. O pomoc w odkryciu prawdy prosi wszechmocny Syndykat.
Tym razem Walker przemierza południowe wyspy europejskie, zmaga się z tajemniczymi asasynami, poznaje zabójczo niebezpieczne kobiety. Zyskuje nowych, wspaniałych przyjaciół i zaprzysięgłych wrogów. Kładzie na szali życie swoje i swoich bliskich. I krok po kroku zbliża się do rozwiązania mrocznej zagadki.
Druga po Syndykacie część przygód byłego oficera jednostek specjalnych Walkera.
Adam Ubertowski – pisarz, psycholog biznesu, mieszkaniec Sopotu. Wydał między innymi powieści Podróż do ostatniej strony, Szczególny przypadek Pani Pullmanowej, Inspektor van Graaf, Sopocki rajd, Kolekcja Ringelmanna oraz Syndykat.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66613-47-8 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TELEFON
Dzwonek brzmiał inaczej niż zwykle.
Z pozoru dokładnie ten sam – ściągnięty z sieci początek rockowego hitu, zawierał fałszywe nuty, będące zapowiedzią dawno niesłyszanego głosu i niemal zapomnianych już spraw.
Wyjątkowo nie w porę, westchnął. Akurat zacząłem urządzać świat na swoją modłę, dopiero co wróciłem do własnego życia i na dobre przestałem rozpamiętywać przeszłość.
Ten telefon.
Nie teraz, nie dzisiaj, nie tutaj.
Właśnie dotarło do niego, że ona nauczyła się wreszcie idealnie układać głowę na jego ramieniu. Jeszcze do dziś zawsze było coś nie tak: albo łaskotała go włosami, albo naciskała niechcący na jakiś bolesny punkt w mięśniu. I teraz nareszcie zrobiła to doskonale, jakby byli kochankami znającymi się całą wieczność.
Telefon terkotał zawzięcie.
Znali się zaledwie od kilku tygodni, a raptem siedem dni temu stali się sobie naprawdę bliscy. To był ten najbardziej delikatny moment, punkt, od którego można było wyrysować wszystko. Wierzył, że to może być ta osoba, której szukał od zawsze. Najdrobniejsza chmurka na niebie nie zapowiadała burzy w ich związku, ale byli ze sobą zbyt krótko, by właśnie teraz mógł zaryzykować rozstanie na kilka tygodni.
Telefon dawno już powinien zamilknąć po włączeniu poczty głosowej. Ten jednak burczał w nieskończoność.
Ta znajomość była elementem większej całości, skomplikowanej układanki budowanej przez minione miesiące. Znalazł sobie sensowne zajęcia wypełniające mu dni, zasób konta bankowego, pomimo nieskrępowanej rozrzutności, wzrastał z miesiąca na miesiąc, a apartament i limuzyna nie wymagały remontów. Był w dobrej formie, spotykał się ze starymi kumplami i okazjonalnie pił nie więcej niż dwa piwa.
Telefon zamilkł na kilka sekund tylko po to, by zadźwięczeć jeszcze głośniej.
Dziewczyna odwróciła głowę i posłała mu pytające spojrzenie. Zapewne sądziła, że nie odbiera z jej powodu. Ze wszystkich możliwych wyjaśnień zwykle wybieramy to najprostsze.
Nie chciał jej tracić. Nie dzisiaj, nie tutaj, nie teraz. Już za kilka dni mogłoby się okazać, że to kolejna pomyłka, mieszanka pozorów i fantazji, efekt życzeniowego myślenia udręczonego samotnością mężczyzny. Ale też za kilka tygodni mogłoby się okazać, że nic już nie jest w stanie zniszczyć ich wyjątkowego wspólnego świata. Takie rzeczy się zdarzają. Dlaczego nie miałoby się to przytrafić także i jemu?
Ale nie dziś. Teraz nie wiedział nic poza tym, że może mieć szansę, na jaką czekał od lat. Ten telefon, słowa, które padną po tym, gdy go odbierze, zmiażdżą to wszystko. Tak jak uporczywy dzwonek zabijał tę cudowną ciszę.
– Nie odbierzesz? – zapytała.
Być może chciała zobaczyć jego reakcję. To, ile w jego zachowaniu będzie niezdarnych ruchów faceta, który ukrywa istnienie jej osoby przed kimś dużo ważniejszym. Zaśmiać się gorzko na widok jego nerwowego przestępowania z nogi na nogę, cedzenia słów w nadziei, że będą na tyle wieloznaczne, by ukryć prawdę przed obiema kobietami. I na koniec spojrzeć mu w oczy, zobaczyć to żałosne poczucie winy, zagubienie małego chłopca w świecie pełnym przerastających go pokus.
– Nie odbierzesz? – pytanie było głośniejsze od dzwonka telefonu.
Co by się stało, gdyby go nie zadała, gdyby zamiast tych dwóch niepotrzebnych słów pojawiła się prośba, by nie odbierał? Czy wtedy posłuchałby swojej intuicji?
Pocałował ją w usta, delikatnie wysunął ramię spod jej głowy i wstał szybko z łóżka. Przyłożył telefon do ucha.
– Tak, słucham – powiedział beznamiętnie.
Wyszedł na taras, przykrywając nagość koszulką naprędce ściągniętą z krzesła.
Po drugiej stronie trwało milczenie. Jakby tamten ktoś obserwował go z oddali i czekał, aż on znajdzie się na zewnątrz.
– Walker. Jutro. Ósma punkt. Kolejka na Kamienną Górę.
Tamten przytłumiony głos. Tamten świat pokryty kilkucentymetrowym kurzem.
– OK – odparł bardziej do siebie, niż do rozmówcy, który zdążył się już rozłączyć.
Stał jeszcze chwilę wpatrzony w przestrzeń, wdychał głęboko powietrze pachnące latem. Uśmiechnął się do siebie, dostrzegając na sąsiednim tarasie dwie kobiety w średnim wieku komentujące najwyraźniej szczegóły jego ciała.
Wrócił do środka. Rzucił telefon na fotel przed telewizorem.
– Kto dzwonił? – zapytała.
Z rozpędu, z ciekawości, z przyzwyczajenia.
– Żona – odparł.
Mimo wszystko nie spodziewała się tej właśnie odpowiedzi. Potrząsnęła głową nerwowo.
– Mówiłeś… mówiłeś, że nie masz żony – wydusiła z siebie po chwili.
Była teraz jak mała dziewczynka, zagubiona w niezrozumiałym świecie dorosłych ludzi.
– Tak mówiłem?
Walker wzruszył ramionami.
– Bo już zapomniałem o jej istnieniu.ROZDZIAŁ 2
KAMIENNA GÓRA
Kolejka szynowa działała dopiero od dziesiątej. Zresztą jej wcześniejsze uruchomienie nie miałoby specjalnie sensu: przed dziesiątą było tutaj zupełnie pusto. Rodzice byli zajęci odwożeniem dzieci do szkół, single zostali w domach lub już jechali do pracy. Bezrobotni zapewne przeciągali się rozkosznie w łóżkach. A turyści jeszcze nie dojechali.
Dlatego umundurowany pracownik miejskiej kolejki zwykle zjawiał się w pracy dopiero kwadrans przed dziesiątą, wykonywał kilkanaście rytualnych czynności przygotowawczych i dokładnie na minutę przed pierwszym kursem wpuszczał do środka zniecierpliwionych podróżnych. Równo o pełnej godzinie siadał tuż przy drzwiach i z miną pozbawioną jakichkolwiek uczuć puszczał maszynę w ruch.
Walker nie krył więc zaskoczenia, gdy kilka minut przed ósmą dostrzegł obok wagonika charakterystyczną zwalistą postać w uniformie.
– Wciąż nie przestają mnie zadziwiać – mruknął do siebie. – Macki Syndykatu sięgają wszędzie.
Pracownik kolejki powitał go jak kogoś znajomego. Nie zapytał o nic, nie dziwił się niczemu. Bez słowa otworzył przed nim szklane drzwi i odszedł na bok. Stał tak w bezruchu jak portier w pięciogwiazdkowym hotelu.
Walker rozejrzał się po wnętrzu ciasnego wagonika. Kolejka została zbudowana przed kilku laty, ale nie miał wielu okazji nią jechać. Czysto i schludnie, bez ekstrawagancji, ale z gustem. I przede wszystkim w nieco ponad minutę można wspiąć się na szczyt całkiem sporej góry oferującej obłędny widok na port i zatokę. Wcześniej można było się tam dostać przypominającą labirynt drogą albo długimi stromymi schodami. Z czego nie korzystał prawie nikt.
Yost zjawił się punktualnie o ósmej. Wszedł do środka i zajął miejsce naprzeciw Walkera. Mężczyzna w uniformie pozostał na zewnątrz. Kolejka wolno ruszyła w górę.
– Dobrze pan wygląda, Walker – powiedział starszy mężczyzna. – Widać, że dba pan o siebie.
– Owszem – skinął w odpowiedzi – prowadzę tak zwany higieniczny tryb życia.
Z każdą sekundą panorama miasta rozszerzała się, odsłaniając przed nimi kolejne obiekty.
– Też staram się tak postępować. Wstaję wcześnie i chodzę spać zawsze przed północą. Podobno sen o tej porze jest nam najbardziej potrzebny.
Jego sposób wysławiania się zawsze przypominał szpiegowskie regułki. Zdania-hasła. Słowne przepustki do poznania kolejnych tajemnic. Wszystko, co mówił brzmiało tak, jakby oczekiwał w zamian równie starannie dobranych słów.
– To prawda – powiedział więc Walker. – dwie godziny snu tuż przed północą są warte tyle, co sześć nad ranem.
To sobie porozmawialiśmy, pomyślał chwilę później. Kiedyś o zbawiennym wpływie tranu na organizm młodego człowieka, a dzisiaj o śnie i jego skutkach.
– Widzę po pańskim uśmiechu, że jednak nie w pełni docenia pan tego znaczenie.
W naturalnym odruchu chciał zaprzeczyć, zapewnić swojego rozmówcę, że niewłaściwie odczytał jego intencje. Ale tamten nie dał mu dojść do słowa.
– Zapewniam pana, że wszystko ma znaczenie. Wszystko. Inaczej teraz nie siedzielibyśmy naprzeciwko siebie.
Kolejka zatrzymała się na szczycie góry. Yost nacisnął jakiś guzik, drzwi otworzyły się i za moment był już na zewnątrz. Nie patrząc na Walkera, podszedł szybko do stanowiska z mosiężnymi lornetami. Wrzucił do środka monetę i natychmiast zapatrzył się w przestrzeń.
Walker stanął obok niego. Nie miał ochoty na lornetkowanie, wystarczał mu zwykły widok. Po lewej widać było Nową Marinę i Waterfront, a w głębi, na redzie, tkwiły majestatycznie ogromne kontenerowce.
– Po tym, co pan pokazał w Niemczech i Kaliningradzie, nie mamy wątpliwości, że jest pan cennym nabytkiem. Być może nawet najcenniejszym w ostatnich latach. Prawdziwym diamentem i to oszlifowanym przez arcymistrza rodem z Antwerpii.
Walker nie miał wątpliwości, że te miłe słowa są zapowiedzią czegoś znacznie mniej przyjemnego. Jakiegoś arcytrudnego zadania, którego realizacja dostarczy mu sporo siniaków.
– Dlatego nie możemy pozwolić ani sobie, ani panu na nadmiernie długą bezczynność, która mogłaby doprowadzić pana ciało i umysł do stanu zardzewienia. Z drugiej strony nie chcielibyśmy narażać pana na jakieś nieodpowiedzialne niebezpieczeństwo łączące się z ryzykiem pana straty.
Poczuł się teraz jak żywa lokata na giełdzie towarowej. Wyobraził sobie, jak Yost, Brewster, Stegman i inni przyglądają mu się uważnie, analizując, na której półce powinien zostać zlokalizowany. I po namyśle ciało z napisem WALKER trafia na regał z etykietką „obligacje skarbowe”.
– I dlatego dzisiaj się spotykamy. Dlatego, że mam dla pana zadanie idealnie zbilansowane. Atrakcyjne, ale nie nadmiernie ryzykowne. Ważne, ale dalekie od kolejnego zbawiania świata…
– Zamieniam się w słuch – przerwał mu Walker.
– …a do tego, rzekłbym, nieco wakacyjne. – Yost nie dał się wytrącić ze swojej starannie wyreżyserowanej przemowy. – Popodróżuje pan sobie po ciepłych krajach.
– Czyli gdzie?
Yost odwrócił się na moment od lornetki i spojrzał Walkerowi głęboko w oczy.
– A tego to jeszcze do końca nie wiem. Sam pan zdobędzie stosowane informacje w odpowiednim czasie. Ale zdaje się, że czeka pana podróż na wiele ciepłych wysp. Może Sycylia? Może Sardynia? Może Ibiza? Malta? Capri? Majorka? Ale na początek wybierze się pan w podróż na nieco mniej egzotyczną wyspę. Jutro rano wylatuje pan do Londynu i myślę, że już wieczorem tego dnia będzie pan wiedział znacznie więcej.
– Londyn? – Walker chciał wysłuchać jeszcze choćby kilku słów wyjaśnienia. Jednak, znając ich zwyczaje, spodziewał się też, że na tym skończy się cała dostępna instrukcja i o resztę będzie się musiał zatroszczyć sam.
– Tak. Londyn. Dokładnie: City. Spotka się pan tam z naszym wieloletnim, jak to ująć, przyjacielem biznesowym. Zawdzięczamy sobie nawzajem naprawdę sporo. On zlecił nam kilka intratnych spraw, osobiście lub pośrednio. A dzięki nam kilkakrotnie pomnożył swój gigantyczny majątek. To Polak, tak jak pan. Tyle że od lat osiadły za granicą. Jeszcze w czasach reżimu komunistycznego. Poczuje to pan po jego akcencie. Usłyszy w brakach słownictwa. To interesujący człowiek, tym bardziej że próżno szukać go na listach najbogatszych ludzi na świecie. A wie pan, że my cenimy sobie tego typu dyskrecję.
Tak. Cień, mrok, zupełna ciemność to były ulubione regiony ich działania. Jemu to nie przeszkadzało, właściwie sam też lubił takie klimaty, jednak chronicznie nie znosił drugiej strony tego medalu – małomówności wpisanej w ich DNA.
– Dowiem się czegoś więcej? – zapytał bez przesadnej wiary w to, że pytanie zrodzi odpowiedź.
Yost wzruszył ramionami.
– Sam nie wiem zbyt wiele. A wolałbym nie robić panu mętliku w głowie niesprawdzonymi informacjami.
– A więc? – Walker nie dawał za wygraną.
– Zdaje się, że chodzi o jego bliskiego przyjaciela, który zginał czy też przepadł bez wieści. Zależy mu na tym, by go odnaleźć albo wyjaśnić okoliczności jego śmierci.
I to miało być to zadanie idealne dla niego? Przecież on był wojskowym najemnikiem, zbudowaną za ciężkie pieniądze maszyną do zabijania, a nie zerwanym z łańcucha policyjnym psem lub prywatnym detektywem, snującym się po planie filmowym w wymiętym płaszczu.
– Dlaczego nie pójdzie z tym na najbliższy posterunek? Albo do biura rzeczy znalezionych?
Yost uśmiechnął się w odpowiedzi, jednak szybko się zreflektował i spoważniał jeszcze bardziej.
– To nie jest temat do żartów, Walker. To nasz kluczowy partner. I jego prośby traktujemy tak jak powinny być traktowane prośby prawdziwych przyjaciół. Z tego co wiem, policja rozłożyła bezradnie ręce. To samo zrobili najlepiej płatni detektywi oraz jego dawne kontakty ze służb specjalnych. Nie zwracałby się do nas, gdyby nie musiał. Wie, jakie to są koszty, nawet jeśli ktoś posiada u nas taryfę specjalną.
Lornetka przestała działać w idealnym momencie.
– Tyle wiem. Ale być może nawet w tych kilku słowach, które wypowiedziałem, jest cały szereg nieścisłości. Pana zadaniem, jak zwykle, jest to sprawdzić i rzecz całą doprowadzić do końca. Czyli odnaleźć tego człowieka, jeżeli zaszył się gdzieś z niewiadomych powodów, albo znaleźć i ukarać sprawcę jego śmierci. Nie wydaje się to szczególnie skomplikowane zadanie, zwłaszcza w kontekście pana standardowego wynagrodzenia. Ja wracam schodami, przyda mi się nieco ruchu. A pan?
– Ja jeszcze tutaj chwilę zostanę – mruknął i dodał już właściwie sam do siebie: – Na wypadek, gdyby to zadanie nie okazało się wcale tak łatwe, jak w tej słodkiej opowieści. I gdyby była to ostatnia okazja w moim życiu, by nasycić się tym widokiem.ROZDZIAŁ 3
CITY. PIERWSZA WYSPA
Wziął ze sobą tylko podręczny bagaż. Z ogromną ulgą, ponieważ nie znosił czekania na walizki w pomieszczeniu z kręcącą się w kółko taśmą. Już na lotnisku kupił plan Londynu i coś do czytania na podróż. Zanim się spostrzegł, był już w samolocie.
Miał miejsce przy oknie, dokładnie takie, jakie lubił. Mógł się lekko obrócić plecami do przydzielonego przez los towarzysza podróży i zapatrzeć w przestrzeń. Uwielbiał wypatrywać szczegóły w dole, na ziemi, jak mały chłopczyk, który po raz pierwszy leci samolotem. Te mikroskopijne domki, pociągnięte jak od linijki układy ulic oraz wyrysowane przez naturę błękitne oczka jezior i zatok.
Przypomniał sobie swój pierwszy lot do Londynu, jeszcze w epoce przed tanimi liniami i lawinową dewaluacją wartości samego latania. W tamtych czasach nawet tak krótka wyprawa dawała poczucie przynależności do elity. Dzisiaj w byle jakim pociągu podróżni wyglądają lepiej niż ta zbieranina w samolotach.
Tamten lot miał związek z przygotowaniami do poważnej wojskowej misji. Podróżował w towarzystwie dwóch generałów, których kariera w większości rozwijała się w minionym systemie. Obaj wciąż traktowali Brytyjczyków jak potencjalnych wrogów, a ponieważ żaden z nich nie potrafił porozumiewać się po angielsku, to on, tłumacząc, mógł robić sobie z nich żarty. Wzięli więc całkiem na poważnie ustalenia, że Polacy będą szli przodem w ramach „aktywnego sprawdzania bojem rozlokowania pól minowych przeciwnika” oraz że polski kontyngent, jako nowy i nieposiadający jeszcze zaufania w ramach NATO, nie będzie mógł korzystać z informacji wywiadu, ciężkiego sprzętu bojowego oraz wsparcia lotnictwa. Miał przez to potem trochę kłopotów, ale wszystko się odmieniło, gdy podczas oblężenia przez rebeliantów uratował im obu tyłki.
Byli już na Heathrow, obsługa samolotu dziękowała za wspólny lot, można było ponownie włączyć komórki. Wpatrywał się z zaciekawieniem w wyświetlacz: ktoś dzwonił, ktoś z angielskiego telefonu, był też jeden SMS, z Polski, od niej. Długi na dwie strony, pełen pretensji o to, że ukrył przed nią posiadanie rodziny, bo ona nie miała już wątpliwości, że skoro ukrył przed nią istnienie żony, to na pewno były też dzieci, chłopiec i dziewczynka, a może nawet cała trójka, tak jak to ona sobie wymarzyła, i że to on był częścią tego marzenia, ale po tym wszystkim, co stało się wczoraj, czy to możliwe, że to było zaledwie wczoraj, ona nie potrafiłaby mu wybaczyć, a może jednak zdołałaby, kto to wie, ona nie zna siebie, swoich granic i tak dalej.
Zawahał się na ułamek sekundy, chciał zadzwonić i wyjaśnić chociaż ten okrutny żart z żoną, wytłumaczyć, iż nie jest aż takim sukinsynem, ale powstrzymał się bez trudu. Tak było lepiej. Niech myśli o nim jak najgorzej, bo wtedy przerwanie ich ledwie napoczętego związku będzie dla niej łatwiejsze. Nie miał żadnej pewności, czy sprawa, którą mu przydzielono, będzie faktycznie banalna i krótka. Jeśli tak, wróci do niej już za kilka dni i może da się skleić ten dzbanek. Ale z doświadczenia, a może jeszcze gorzej, bo intuicyjnie, wiedział, że za pozornie prostym zadaniem może kryć się prawdziwa wielomiesięczna zawierucha, z której nie wykaraska się bez strat. A zawsze trzymał się zasady, by nie obarczać innych swoimi problemami i jeśli tylko można, współpracować z ludźmi, którym w samym środku walki nie zapali się kontrolna lampka „mam rodzinę”. Był świadkiem wielu nieszczęść spowodowanych taką naturalną blokadą. Ktoś nie pobiegł na wskazane miejsce, inny nie wychylił się, by strzałem osłonić kolegę albo został w okopie na własną zgubę. On nie chciał być obciążeniem dla innych – ani po tej, ani po tamtej stronie.
– Można już opuścić samolot. – Ładna jasnowłosa stewardesa pochyliła nad nim. Poczuł zapach jej perfum, nieco zbyt intensywny jak na profesjonalistkę.
– Ach, tak – Walker rozejrzał się wokół i dopiero teraz spostrzegł, że w czasie, gdy zaczytał się w telefonie, inni pasażerowie wyszli z samolotu.
Wstał zdecydowanie, sięgnął do góry po swoją podróżną torbę i wtedy poczuł znów ten przyjemny zapach.
– Przed wejściem głównym, panie Walker, po lewej stronie czeka na pana czarna taksówka FX4 – szepnęła i ruszyła natychmiast w kierunku swoich koleżanek, prowadzących mocno ożywioną rozmowę. Przyłączyła się do nich i już po kilku sekundach śmiała się najgłośniej.
– Syndykat! – mruknął do siebie. – I te ich wyrafinowane gierki! Żeby czuł na sobie ich oko. Nie wiadomo po co.
Taksówka faktycznie stała we wskazanym miejscu. Zauważył ją bez trudu – FX4 to model starego typu, nieprodukowany już od niemal dwudziestu lat. To proste – ale nie do końca. Bo skąd oni wiedzieli, że on to wie?
W środku siedział ciemnoskóry, potężny i wyjątkowo małomówny kierowca, nieprzypominający w niczym londyńskiego taksówkarza. Odezwał się do Walkera tylko dwukrotnie: gdy wsiadał i na zakończenie podróży. Jeśli nie liczyć uprzejmego skinięcia po tym, gdy pasażer poprosił go, by przejechał przez centrum miasta.
Lot powrotny miał jeszcze dzisiaj wieczorem, nie będzie więc czasu na zwiedzanie. A skoro już tu był, chciałby przypomnieć sobie najważniejsze miejsca.
Milczący olbrzym zrobił mu objazd niemal jak w odkrytym „City Tour”: najważniejsze place, widok na Tamizę, w tym pocztówkowy – na Tower Bridge. I kilka mniej oczywistych miejsc, o których istnieniu nie wiedział albo zdołał już zapomnieć.
– Jesteśmy na miejscu, panie Walker – powiedział taksówkarz, gdy zaparkował w pobliżu Mary Axe.
Walker odczekał jeszcze chwilkę, ale kierowca najwyraźniej nie miał zamiaru przekazać mu żadnych innych informacji. Zresztą – jak się okazało – było to zbyteczne. Gdy tylko podróżny wysiadł, podeszło do niego dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach.
– Zapraszamy – wyrazili się zwięźle. Po czym jeden z nich poszedł przodem, a drugi ustawił się tuż za Walkerem.
Był ciekaw, dokąd go poprowadzą, ale od pierwszej chwili czuł, że ich celem jest słynny Gherkin – przypominający ogórek, strzelisty biurowiec – jeden z symboli Londynu. Nie okazał więc zdziwienia, kiedy wsiadali do windy. Może trochę, gdy wysiedli dopiero na ostatnim, czterdziestym piętrze.
„Próżno szukać go na listach najbogatszych ludzi na świecie”, przypomniał sobie słowa Yosta. Teraz widział, że gdyby tylko zleceniodawca zechciał, byłby w czołówce takiej listy. Człowiek, który miał biuro w takim miejscu, bezwzględnie nie mógł być biedakiem. I jeśli chciał zrobić potężne wrażenie na Walkerze, właśnie mu się to udało.
– Jeśli można mieć najlepszy adres w mieście, to dlaczego sobie tego odmawiać, prawda? – zapytał właściciel lokalu, gdy siedzieli już naprzeciwko siebie, otoczeni obłędnym widokiem na całe miasto.
– Brzmi to rozsądnie – odparł Walker, chcąc ukryć pod nic nieznaczącymi słowami swoje zaskoczenie.
– Ale to tylko tak zwana oficjalna prawda – zaśmiał się tamten. – Bo tak całkiem szczerze, to zwyczajnie lubię to miejsce. I ten nieziemski widok. Ale gdyby było inaczej, proszę mi wierzyć, panie Walker, zacumowałbym w zupełnie innym miejscu. Może nawet niedaleko stąd, w jakiejś ruderze na East Endzie. Tam jest klimat. A ja nie jestem pozerem. Amatorem pustych symboli i gestów.
To ciekawe, pomyślał Walker. Bo wszystko dokładnie na to wskazywało.OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH
MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
POLECAMY
Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387