- W empik go
Trzy dni tygrysa - ebook
Trzy dni tygrysa - ebook
Gdy świat drży w posadach, trzeba znaleźć w sobie siłę tygrysa.
Harry Lenox, wezwany w środku nocy przez Prezydenta, zostaje skierowany do wypełnienia misji, od której zależy Racja Stanu. Agent początkowo czuje ekscytację - udzielone mu Najwyższe Prerogatywy sprawiają, że uzyskuje wstęp nawet do najbardziej tajemnych miejsc w państwie. Jednak gdy poznaje szczegóły niebezpiecznej sytuacji, przestaje być mu tak wesoło.
Świat agentów specjalnych z wyrazistymi charakterami i ciętym poczuciem humoru przywodzi na myśl cykl powieści i filmów o Jamesie Bondzie.
Książka powinna zainteresować fanów twórczości Arthura C. Clarka czy Iana Fleminga.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-9205-5 |
Rozmiar pliku: | 388 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O 2.15 p.m. wezwał mnie Prezydent.
- Harry - powiedział, gdy tylko wszedłem - jest dla ciebie robota.
- Który stopień? - zapytałem na pozór beznamiętnie, ale w duchu liczyłem wiadomo na co.
Nie zawiodłem się.
- Najwyższy - odparł Prezydent, który był tym w równej mierze przerażony, co ja ucieszony.
Dopiero teraz, jakby kontrast naszych nastrojów zwrócił mi na to uwagę, dostrzegłem, że Stary ma ziemistą cerę i wielkie wory pod oczami. Widać było wyraźnie, że troska o los państwa spędza mu sen z powiek. Tak głosiły oficjalne komunikaty.
- Otrzymasz - ciągnął (2.20 p.m.) - Najwyższe Prerogatywy.
Zanim się spostrzegłem, jego goryl, który wziął się nie wiadomo skąd, zatrzasnął mi na przegubie metalową bransoletę ze złowróżbnie czarną plakietką. Na plakietce pyszniły się złote litery NP, a oprócz nich - niczym znaki Braille’a - zakodowane drobnymi punkcikami moje dane: imię, nazwisko i tak dalej. Stałem się pierwszym człowiekiem w państwie!
- Wiesz już, co to znaczy - mówił zmęczonym głosem Prezydent - i rozumiesz, że zagrożona została Racja Stanu! W jaki sposób, o tym dowiesz się od Jablonsky’ego. On wprowadzi cię w szczegóły. Od tej chwili wszystkie drzwi w moim kraju będą się dla ciebie otwierać na każde żądanie.
- Za wyjątkiem tych, które już są otwarte - pozwoliłem sobie zażartować - z nimi największy kłopot!
Stary zamrugał nieporadnie oczami, jakby nie mógł zrozumieć, co do niego mówię. Pojąłem, że tym razem chybiłem, a także - że sprawa jest poważna. Najpoważniejsza, z jaką miałem do tej pory do czynienia.
- Złóż przysięgę!
Wyrecytowałem słowa ślubowania, nie mogąc odmówić sobie spoglądania co i rusz na czarną bransoletkę. Ten kawałek niezniszczalnego metalu był Władzą! I ja tę władzę miałem w ręku. Ściślej - na ręku, ale to tylko dla wygody, żeby nie zgubić, nie uronić bezcennego daru i dowodu zaufania. Czułem jak z każdym słowem wypełniało mnie poczucie siły, bezgranicznego oddania i woli zwycięstwa.
- Well - powiedział Prezydent, gdy skończyłem, i z aparatu stojącego na biurku wyjął trzy egzemplarze mojej przysięgi.
Podstemplował je, podpisał, potem podał mnie. Podpisałem również i z zapartym oddechem patrzyłem co też będzie dalej. Prezydent przeczytał jeszcze raz każdy papierek, przysuwając kolejno kartki do krótkowzrocznych oczu, widać zapomniał biedak okularów, chuchnął na każdą, jakby chciał je osuszyć i jedną podał mnie, a pozostałe wysłał pocztą pneumatyczną do sejfu. Wyobrażałem sobie, jak dokument, niesiony falą stęchłego powietrza, przelatuje przez kolejne kondygnacje gmachu, by dotrzeć do jego serca: wtopionego w skały trzeciorzędowej płyty wulkanicznej Sejfu Państwa! Przysięga spada na biurko zamkniętego tam na całe życie archiwariusza O’Patrica, a on patrzy na nią przez chwilę, nawet jej nie dotykając. Kręci głową, żeby wycelować dobrze swoimi wieloogniskowymi okularami, aż trafiwszy na właściwy kawałek soczewki czyta i rozumie, że tam na górze, gdzie żyją dodatki do jego papierów, teczek i segregatorów, coś się znów dzieje i że teczka z napisem “Harry Lenox” rusza na wojnę. O’Patric wstaje, idzie przed siebie pomiędzy ścianami papieru i tektury i sylabizując pod nosem szuka: el... el... ela, la... le... lei... lek... lem... lep..., nie, do diabła, trzeba wrócić ze trzy metry, len... leno... Lenox. Lenox Abraham, Lenox Benjamin, Lenox Harry, jest! Bierze teczkę, z głośnym plaśnięciem otrzepuje ją o wysunięte kolano, aż kurz wzbija się wielkim obłokiem, powodując atak kichania u archiwariusza. O’Patric kicha powoli i statecznie, nie śpieszy się ani nie usiłuje różnymi zabiegami przerwać napadu - to przecież jego jedyna gimnastyka. Wreszcie cichnie i pociągając z lubością nosem wlecze się na swoje miejsce. Czyta jeszcze raz nadesłane dokumenty, potwierdza ich wpłynięcie, wpina do teczki Harry’ego Lenoxa i odstawia ją na półkę oznaczoną wielką literą “S” - służba. Koniec.
Wyszedłem (2.30 p.m.) od Prezydenta i ruszyłem przed siebie. Dobrze znany mi korytarz wyglądał dziś zupełnie inaczej, zdawało się, że błyszczał, lśnił, układał się służalczo pod moje stopy! Z pokoi i gabinetów wyglądają zaciekawione i rozognione twarze. Szept się niesie przede mną i za mną: na wojnę!... enpe dostał... jest źle... da sobie radę... gówno da... enpe... enpe... enpe... enpe...
Udaję, że nie słyszę, ale patrzę czujnie wokół, już spięty, już wyczulony, od tej chwili każdy może być wrogiem, ruchy mam kocie, oczy zmrużone, uszy jak radary. Jednocześnie patrzę na panienki, teraz każda może być moja, nawet ta nowa dupcia, ta Rosalyn, co zadziera nosa i spódnicę przed każdym, tylko nie przede mną!
- Ją! - pomyślałem - ją będę miał dzisiaj. To będzie mój pierwszy bohaterski czyn na służbie! Enpe... enpe... enpe... enpe... enpe...
- Enpe! - mówię stając przed Jablonskym.
Nie robi to na nim wrażenia. On sam miał NP chyba z dziesięć razy. Teraz jest za stary i Prezydent mianował go Szefem do Spraw Bezpieczeństwa Narodowego.
- Siadaj - mówi ponuro Jablonsky i dzwoniąc łyżeczką miesza w szklance ohydnie przejrzystą herbatę. - Jak przestaniesz być agentem, też będziesz taką pijał.
Uśmiecham się pobłażliwie. Widzę, że zdziadział jeszcze bardziej od wczoraj, jeżeli to w ogóle jest możliwe. Resztki siwych włosów ma nastroszone, a na twarzy wyraz łagodnego obłędu, jakby nie mnie widział, lecz Naczelnego Morloka (2.40 p.m.)
- Enpe - powtarzam. - Gadaj, o co chodzi! Miny macie takie jak na własnym pogrzebie. Ty i Stary.
- Ja i Stary... - powtarza i milknie.
Nie popędzam go, wiem, że musi zebrać się w sobie, choćby nie wiem co. Rozglądam się wokół, udając, że nie jestem ciekawy ani że mi się nie śpieszy. Zresztą nie wiem, czy mi się śpieszy, nikt nic nie powiedział. Racja Stanu może poczekać jeszcze kilka minut. Wyciągam nogi przed siebie i zakładam ręce na brzuch. Zapadam się w sobie, patrząc na Jablonsky’ego. Tetryk! Nagle widzę, jak na zwolnionym filmie, że wstaje i usiłuje grzmotnąć mnie w szczękę! Chcę się zasłonić, ale poruszam się jak kopulująca mucha pod wiatr i drań trafia mnie tak, że mi głowa skacze jak piłka bokserska. Ląduję na dupie pod drzwiami, z rozbitą wargą i głupim wyrazem twarzy.
- Zwariowałeś! - wrzeszczę. - Przecież mam enpe! Jak cię zaraz...
Tamten siada za biurkiem.
- To zachowuj się (2.50 p.m.) jak na agenta przystało - mówi spokojnie - i nie rozwalaj się jak basza turecki w seraju. Masz być czujny!
Wstaję powoli, mrucząc ze złości pod nosem. Jestem tym bardziej wściekły, że ten bydlak ma rację. Ja go jeszcze urządzę!
- Nie płacą ci za walenie mnie po gębie - mówię masując szczękę i siadając z powrotem na krześle, które zapobiegliwie odsunąłem o dwa kroki dalej od biurka.
- Nie płacą - zgadza się ze mną - zrobiłem to dla własnej przyjemności.
Czekaj! - myślę sobie. - Jeszcze mnie popamiętasz! Harry Lenox nie pozwoli sobą pomiatać takiemu stetryczałemu eks-superagentowi tylko dlatego, że ten sypia z Prezydentem!
Ale nie mówię nic, tylko jeszcze troszkę odsuwam krzesło od tego sadysty. Jeszcze nie czas na rewanż.
- Siadaj bliżej! - warczy Jablonsky.
A ja nic. Wchodzę w rolę agenta. Na początek spoglądam na swoją czarną bransoletkę, by nią napaść oczy i wprowadzić się w odpowiedni stan ducha. Powoli czuję, jak przybywa mi optymizmu i pewności siebie. Wraz z tym pojawia się coraz większa złość, bo rozumiem coraz wyraźniej, że to ja powinienem był skopać tego pedryla, a nie pozwalać by mi skakał po głowie. Przecież mam enpe i mogę wszystko! Muszę przestać zachowywać się (3.00 p. m.), jakbym od niego zależał. Tak było 45 minut temu, gdy był moim przełożonym. Trzeba przestać być “myszą”!
“Mysz” to termin umowny, jeszcze z czasów szkolenia. Określaliśmy tym mianem agentów, którzy mimo otrzymania odpowiednich prerogatyw, nie byli w stanie wyjść poza ramy dotychczasowych układów i czy to dosłownie, czy w przenośni - skopać byłych zwierzchników. Instruktorzy opowiadali nam wtedy bajkę - chińską, indyjską czy afgańską - o myszy, która bała się strasznie kota i poprosiła czarodzieja, by ją również zamienił w kotkę. Po przemianie wyszła dumnym krokiem na podwórze, ale tam zobaczyła psa, czmychnęła więc czym prędzej do swego dobroczyńcy.
- Uczyń mnie psem! - zapiszczała. - Nie będę się wtedy bała ani psa, ani kota.
Czarodziej spełnił jej życzenie i mysz wyszła na świat, ale tam przeraził ją człowiek.
- Och, uczyń mnie tygrysem - prosiła tuląc się do kolan władcy tajemnych zaklęć - a wtedy nie będę się bała nikogo!
Po raz kolejny spełniona została jej prośba, a gdy jako wielki tygrys wyszła na podwórze, prężąc ogon i mrużąc ślepia, zobaczyła swego prześladowcę kota i ze strachu zapominając, że jest tygrysem, uciekła z piskiem. Czarodziej odmienił jej postać i pozostała już na zawsze myszą. Morał? Nieważna postać, lecz siła ducha.
Taką wykładnię podawali nam instruktorzy i to przypomniałem sobie teraz, przysuwając się z powrotem do biurka.
- Mysz - prychnął pogardliwie Jablonsky, wyciągając w moją stronę pękającą od natłoku papierów teczkę.
Cofnął rękę i chwilę utrzymywał teczkę w powietrzu siłą woli, a potem pozwolił jej opaść z mlaśnięciem na blat biurka. Przysunąłem do siebie papierzyska tym samym sposobem.
- Chyba nie chcesz, żebym to teraz czytał?
Wzruszył ramionami.
- W ogóle możesz nie czytać. Miałem ci to dać i dałem. Co dalej, to mnie nie interesuje. To twoja działka. Ja mam cię wprowadzić w sprawę.
- Wprowadzaj - zezwoliłem.
- Trzy tygodnie temu uległa zniszczeniu nasza baza w okolicach Twin Falls, Idaho. Wiesz, gdzie to jest?
Zignorowałem złośliwość. Tamten mówił po chwili dalej.
- Była mała, ale bardzo ważna...
- Skoro ważna, to czemu tak daleko?
- Nie przerywaj! Wiesz, że cię nie lubię i możesz znowu oberwać. Dlatego daleko, że majstrowali tam coś śmierdzącego czy wybuchającego. Nie wiem; jak sobie poczytasz, to się dowiesz. Zresztą problem jest w czym innym. Bazę można odżałować, gorzej, że kopuła zniknęła.
- Pole? - zapytałem z niedowierzaniem.
- Tak, pole, pole - przedrzeźniał mnie wykrzywiając twarz w złośliwym grymasie. - Możesz to sobie wyobrazić?
- Mogę (3.20 p.m.). Skoro, jak mówiłeś, dłubali tam przy jakiejś broni, to mogli spowodować katastrofę, która uszkodziła generator i...
- Mogli, ale nie uszkodzili. Wszystko wskazuje na to, że przyczyna przyszła z zewnątrz.
- Jaka przyczyna?
- De...
- Destabilizacja?! - wrzasnąłem zrywając się na równe nogi. - To przecież nie jest możliwe? Co?
- Bo ja wiem? - obruszył się Jablonsky. - Wszyscy do tej pory twierdzili, że nie, i żyliśmy sobie jak u Pana Boga za piecem. Aż dobry Bóg zburzył piec i teraz nie możemy być niczego pewni. Nasi dzielni uczeni jakby nabrali wody w usta. Poza jednym. Będziesz się musiał z nim zobaczyć. Nazywa się Brenton i miał na ten temat najwięcej do powiedzenia. Za to został zesłany do Houston, czy na jakieś bagna w jego okolicy. Jest specem od pól i on spłodził ten Rose Report.
Jablonsky wyjął z powierzonej mi teczki kilka arkuszy różowego papieru dużego formatu, ujął je w dwa palce z wyraźną odrazą i podał mi.
- Nie lubisz różowego koloru? - zapytałem niewinnie.
- Już mówiłem, że nie lubię ciebie. I lepiej będzie, jak mi się przestaniesz podkładać.
Przemilczałem drobną złośliwość, jaka mi się w tym momencie nasunęła na myśl. Postanowiłem nie drażnić (3.30 p.m.) bydlaka. Zatopiłem wzrok w raporcie i po chwili spociłem się jak mysz. Jak ruda mysz, albo nawet może różowa. Odsunąłem papiery z niechęcią.
- Ty też nie lubisz tej barwy? - zapytał Jablonsky z nadzieją.
- Nic nie rozumiem - poskarżyłem się.
- Ja też nie. Ale nasi specjaliści przełożyli mi to na język potoczny. On tam pisze - postukał palcem w różowe kartki - że to, co się stało - naprawdę nie stało się!
- Bredzisz.
- Gdybym ja to wymyślił, to ja bym siedział w bagnach pod Houston, a nie on. Porozmawiasz z nim, dowiesz się wszystkiego i postarasz się zrozumieć, co się stało. To pierwsza sprawa.
- To nie koniec? - przeraziłem się nie na żarty.
- Nie - Jablonsky uśmiechał się, smakując z lubością moje przerażenie - musisz się jeszcze zorientować, jak to się stało, że morloki wiedzą o wszystkim.
- Och - odprężyłem się z ulgą - oni przecież zawsze o wszystkim wiedzą.
- Oni wiedzą, a ty masz wiedzieć, skąd oni to wiedzą! To jest najpoważniejsza sprawa, jaka zdarzyła się za mojej pamięci. Zrozum, że jeżeli istnieje możliwość destabilizacji pola, możliwość, która przez dziesiątki lat uchodziła za mrzonkę, to w tej chwili stajemy się bezbronni jak nowo narodzona mysz.
- Odczep się od tej myszy! - krzyknąłem przestraszony, bo coś mi zaczęło kiełkować w głowie i zaczynałem rozumieć stopień zagrożenia. Dobrze znany mi i bezpieczny świat zadrżał w posadach.
- Niech będzie pies, kot czy tygrys - zgodził się - byle mały.
Nie odezwałem się. Napędził mi niewąskiego stracha i dopiero teraz zrozumiałem, że on sam boi się również mocno. Równie mocno boi się Prezydent i każdy, kto wie o tym, co się stało trzy tygodnie temu w Twin Falls i kto potrafi zrozumieć implikację tego wydarzenia. Destabilizacja Pola była bogiem i religią morloków, a DD - Dzień Destabilizacji - dniem sądu ostatecznego nad nami. Zaczęło mi się wydawać, że ze ścian wyglądają kalekie i wstrętne twarze, niczym starożytne maski. Pokój, w którym siedzieliśmy, stawał się podobny do gabinetu luster z wesołego miasteczka. Tylko że to nasze było bardzo smutnym, miasteczkiem. Odruchowo obejrzałem się za siebie i zaraz pożałowałem tego. W tej chwili bowiem dotarło do mnie, czemu i Prezydent, i Jablonsky oglądali się podczas rozmowy ze mną. Chcieli wiedzieć, czy znany im świat jeszcze istnieje. Od tej chwili ja również chciałem to wiedzieć. Jeden na razie pożytek płynął z chęci: mogłem bezbłędnie rozpoznać każdego, kto znał sprawę.
- Jeżeli DD nastąpi - powiedziałem powoli, patrząc w oczy mego miłego interlokutora - to koniec z nami. Ze mną, z tobą, ze starym, z tą dupą Rosalyn i w ogóle ze wszystkim! Co ty na to, Jablonsky?
- Brawo, Wathsonie! - zakpił. - Powiedz mi, jak do tego zdumiewającego wniosku doszedłeś?
Nie czekając na odpowiedź pochylił się przez biurko w moją stronę, twarz mu się gwałtownie zmieniła, zastygając w jakąś wredną maskę, a głos stał się ostry i ochrypły.
- Ja o tym wiem od trzech tygodni! - wysyczał. - Zobaczysz, jaka to frajda, gdy budząc się rano nie będziesz wiedział, czy to ty zjesz śniadanie, czy też ciebie na nim zjedzą! Przez te dwadzieścia dni eksperci zrobili swoje, a teraz ty masz ustalić, kto w tym maczał swoje żółte, czerwone czy zielone paluchy?! Zrobisz to albo zdechniesz.
- Jak wszyscy.
Skinął głową. Przez chwilę widziałem, że walczył z sobą, by nie spojrzeć przez ramię za siebie. Wreszcie przemógł się, wypogodził twarz i nawet się wyprostował. Mojego szacunku nie mógł dzięki temu odzyskać, ale starał się trzymać fason. Nic już nie mówił i rozumiałem, że audiencja dobiega końca, gdy nagle wpadło mi coś do głowy.
- Kto jeszcze zajmuje się tą sprawą? - zapytałem. - Ile takich teczek już rozdałeś?
- Co cię to obchodzi? To nie twój interes. Masz swoje zadanie, swoją teczkę, swoje NP. To wszystko na ten temat. Coś jeszcze?
Pokręciłem głową.
- A więc powodzenia. Bądź tygrysem! - pożegnał mnie zawołaniem z czasów kursu.
- Będę tygrysem - obiecałem solennie i by rzecz mu udowodnić, wykonałem piękny kop w jego szczękę.
Nie zdążył się zasłonić. Rozwarł tylko ramiona i poleciał do tyłu na ścianę. Przynajmniej w tej chwili mógł być pewien, że świat za nim jeszcze istnieje. Gdy zamykałem drzwi, zaczął się niemrawo ruszać.
- Cześć, tygrysie - powiedziałem cicho i wyszedłem.
Znalazłem się na tym samym korytarzu (3.50 p.m.) co przed prawie godziną, ale inne były teraz moje myśli i wyobrażenia, a i pomieszczenie nie lśniło już jak wprzódy. Czułem się głupio, zwłaszcza z powodu ściskanej pod pachą teczki. Postanowiłem się jej jakoś pozbyć, ale nie chciałem tego robić przed zapoznaniem się z treścią. W tym gmachu nie takie rzeczy ginęły. Na początek, gdyby świat miał jednak jeszcze poistnieć kilka godzin, zdecydowałem się umówić na wieczór. Poszedłem do sali kompisów.
- Cześć - zawołałem od progu. - Witam wszystkie kompisowe różyczki, a jedną szczególnie gorąco!
Tu buńczucznie cisnąłem swoją teczkę przed Rosalyn. Ach, co to była za chwila! Wszystkie dziewczyny umilkły i dawaj wpatrywać się we mnie jak w model pola ekstazy, który był perpetuum mobile naszych dni. Kilka z tych, z którymi spałem wcześniej, wyglądało na zawiedzione, z innych promieniała duma z powodu dokonanego w przeszłości trafnego wyboru.
A ja nic. Siadłem na blacie obok Rosalyn i założyłem nogę na nogę.
- Wpadnę do ciebie wieczorem - powiedziałem zwyczajnie, nie zwracając uwagi na panującą cały czas nienaturalną ciszę - powiedzmy, koło dziesiątej, co mała? Chyba ci to nie przeszkadza?
Wiedziałem, że jej przeszkadza, bo właśnie na tę porę umówiona była z tym reklamiarzem podwiązek, ale dzisiaj ja byłem górą.
- Oczywiście, że nie. Nawet sama bym ci to zaproponowała, gdybym była pewna, że nie odrzucisz mojej oferty - kłamała z wdziękiem i maestrią (4.00 p.m.), o którą bym jej nigdy nie posądził.
- Co ci zrobić na kolację?
- Wiesz - zastanowiłem się, nie jestem specjalnym smakoszem, nic mi nie przychodzi do głowy. Ale chętnie zjem każdą zmaterializowaną ideę, jaka ci zaświta. No, to pa! - Poderwałem się ze swego miejsca, ale wspomniawszy na ciążącą mi tekę papierów, zawróciłem. - Jeszcze to - powiedziałem i włożywszy ją do sejfu kompisu zamknąłem go i zabrałem klucz ze sobą.
Pozbywszy się niewygodnego brzemienia, poczułem się wolny i lekki jak eter. Nawet humor mi się poprawił i przestałem się jak idiota rozglądać na boki, w przewidywaniu tego, że zza kolejnych drzwi wychynie kudłaty morlok z drewnianą maczugą w garści. Poza tym wiedziałem, co mam dalej robić i to również w pewien sposób działało na mnie uspokajająco.
Opuściłem Pałac Prezydencki i zastanawiałem się przez chwilę, czy wziąć któryś z wozów Starego, czy iść pieszo. Przechadzka wydała mi się nagle (4.10 p.m.) nie wiedzieć jakim luksusem, godnym tylko tego, kto ma enpe, więc ruszyłem przed siebie. Pomyślałem sobie, że jeżeli Jablonsky widzi mnie teraz z okna - a patrzy niechybnie - to może go krew zaleje, gdy zrozumie, że się wcale nie śpieszę, by ratować jego zafajdaną dupę. Zanurzyłem się w chłodną zieleń Parku Centralnego i już po chwili byłem po drugiej stronie - w Langley. Otrzepałem buty z piasku i zacząłem wstępować na schody monumentalnego Gmachu Wywiadu. Tu miałem dostąpić kolejnego stopnia wtajemniczenia. Usiłującemu mnie zatrzymać strażnikowi mignąłem przed czarną gębą czarną bransoletką i już byłem w środku. Hol był prawie pusty, tylko przed windami drzemał na koślawym stołku windziarz. Minąłem go i skierowałem się do jednej z nich, tej, której drzwi były nieprzezroczyste. Gdy czekałem na przyjazd kabiny, śpiący portier ożywił się niespodziewanie i podskoczywszy ku mnie obmacał mnie z wprawą znamionującą długoletnią służbę. Nie zdążyłem nawet zaprotestować, gdy już drobnym kroczkiem wracał na swoje miejsce, by zapaść w mistyfikacyjny sen i odrętwienie. Wreszcie jest winda. Wchodzę do niej, a tam sterczy czterech drabów w mundurach i przy broni. Wyprężeni na baczność, a mimo to ciasno, że ani się obrócić. Stoję więc twarzą do lustra, warta honorowa też musi się czuć jak przed zwierciadłem, bo mundurowi stoją naprzeciw siebie i ani mrugną. Aż mnie chęć brała, żeby którego uszczypnąć, by sprawdzić czy żyje. Po chwili przekonałem się, że tak, ale za późno już było na jakiekolwiek manewry z mojej strony. Żołnierze wypuścili powietrze z płuc, brzuchy im opadły i tymi trzewiami przygnietli mnie tak, że ani marzyć o szczypaniu. Za to ja poczułem na sobie jakieś ręce mocne a zwinne, jak krążyły po mnie i drążyły kieszenie i zakamarki ubrania i ciała. Ręce wyjęły ze mnie (ze mnie - bo byłem tak ściśnięty, że się zacząłem identyfikować z ubraniem jak z własną skórą) dokumenty i papiery, i podały je twarzom, co się nade mną wznosiły. Twarze obejrzały, obwąchały, kiwnęły aprobująco i ręce wcisnęły wszystko na powrót we mnie. To samo z magnetycznym scyzorykiem i kluczem od sejfu, tyle tylko że ten ostatni został wypróbowany na zębach, bo się zanadto świecił. Wreszcie i on znalazł się w kieszeni, ale inaczej - niedokładnie i bardziej kanciasto - tak że mi się w biodro boleśnie zaczął wbijać. Gdy chciałem zaprotestować - nagle przestało boleć. Mundurowi wyprężyli się, brzuchy się cofnęły, płuca wydęły - byliśmy na miejscu. Drzwi windy rozsunęły się i wyszedłem z niej tyłem. Tak widać miało być, bo ledwo przeszedłem dwa kroki i właśnie miałem zamiar się odwrócić, gdy czuję, że coś mi podcina kolana i mimo rozpaczliwego wymachiwania ramionami - siadam. Obrotowe krzesło wykonało półobrót i w twarz bije mi ostre światło. Zasłaniam oczy dłońmi.
- Opuść ręce! Nazwisko?
- Harry Lenox - odpowiadam machinalnie, a potem zrywam się gwałtownie.
- Wyłącz to światło, durniu! - ryczę. - Mam enpe!
- Wiem - odpowiada tamten spokojnie i wyłącza lampę.
Teraz go widzę dokładnie. Przede mną stoi siwiejący mężczyzna w popielatym, sportowym garniturze i ciemniejszym nieco golfie. Ręce ma założone za plecami i kołysze się rytmicznie z palców na pięty i z powrotem.
Enpe..., enpe..., enpe..., enpe..., enpe..., - powtarzam sobie w myślach w takt jego wahnięć - enpe..., enpe..., en...
Tamten zatrzymuje się nagle i ja posłusznie przerywam wyliczankę. Wiem, przed kim stoję - to jest Szef Wywiadu, admirał Golbray.
- Obszukany? - pyta.
Wysuwam przed siebie dwa palce. Golbray kiwa głową. Myślałem, że z uznaniem, ale on tylko tak sobie.
- Przysięgałeś?
- Tak.
- Dawaj!
Wyciągam posłusznie w jego stronę egzemplarz mojej przysięgi, poświadczonej przez Prezydenta i obwąchanej przez mundurowych. Golbray czyta, porównuje podpisy, liże pieczęć. Dobry tusz, nie schodzi. Zwraca mi tekst z wyraźnym żalem, chyba liczył, że o coś będzie mnie mógł zahaczyć.
- Tu u mnie - warczy - nie ma żadnych enpe! Zrozumiano? Masz słuchać i tyle.
Nie odpowiadam, bo i co tu można powiedzieć? Myślę sobie za to, że jego też jeszcze dostanę. Tak jak tego pedryla, Jablonsky’ego. Ale to potem. Teraz będzie wykład. Wiem, bo admirał Golbray był visiting-profesorem na naszym kursie i dał się poznać jako wytrawny mówca. Gówno wiedział, dużo mówił. Sam siebie uważał za największego politologa doby obecnej. To mówił głośno, natomiast po cichu na pewno obdzielił sobą czasy przeszłe i przyszłe, bez względu na to, ile tych ostatnich nam jeszcze zostało. Gdy go widywałem wcześniej, nie miał jeszcze zwyczaju ciągłego oglądania się za siebie. Teraz czynił to w tempie jednego zwrotu głowy na pięć słów. Zawsze był pedantem.
- Żeby zrozumieć obecną, skomplikowaną sytuację polityczną, zwłaszcza w aspekcie wypadku, który cię tutaj sprowadza - zaczął admirał tonem zawodowego prelegenta klubów dyskusyjnych Y.M.C.A. - muszę się cofnąć do czasów ostatniej wojny, która ukształtowała obecny porządek i układ sił.
Był tak zadowolony z tego, że ma słuchacza, iż ośmieliłem się zaprotestować.
- Braliśmy to na kursie - powiedziałem - i to nie raz.
- Przebieg wojny pominę - rzekł łaskawie - wspomnę jedynie, iż (4.30 p.m.) w czasie jej trwania nasi żołnierze wykazali się bezprzykładnym męstwem i odwagą, nasi dowódcy i stratedzy - nieomylnością sądów, a naukowcy dołożyli przeogromnych starań, by działania bojowe zakończyły się naszym pełnym sukcesem.
- Wydaje mi się - wyrwałem się znowu - że raczej wyszło na remis! Golbray łypnął na mnie złowrogo.
- Tak twierdzą “malkontenci”, z którymi jeszcze się rozprawię. Ale wygralibyśmy tę wojnę niechybnie. Byliśmy lepiej przygotowani, mieliśmy zdecydowanie większy potencjał techniczno-bojowy, lepszych żołnierzy, a wynalazki mające przybliżyć sukces sypały się z laboratoriów naukowych jak z rogu obfitości.
- Czemu więc się tak nie stało?
Golbray westchnął. Widać było wyraźnie, że przegrana przed kilkudziesięciu laty wojny jest tym, co po dziś dzień frustruje Szefa Wywiadu. Zacząłem podejrzewać, że być może jest on jedynym człowiekiem, którego ewentualność destabilizacji pola nie martwi tak bardzo, jak to starał się zademonstrować.
- Przedobrzyliśmy - powiedział admirał i westchnął powtórnie. - Cudowna broń, ostatnie dziecko naszych wspaniałych uczonych (bodaj zaraza spadła na ich głowy!) została wykorzystana przez naszych przeciwników. Mówiąc krótko: zrzuciliśmy na tamtych kilka dodatnich generatorów entropii w charakterze bomb. Taki “dge” to bardzo sprytny wynalazek. Wytwarzał na terytorium wroga dodatnie pole entropii, które obracało bezgłośnie wszystko w perzynę. Wszystko starzało się i niszczało w przyśpieszonym tempie, a tempo to - czyli szybkość procesu - można było regulować. Po pewnym czasie konwencjonalny ładunek jądrowy zamontowany w generatorze i działający jak bomba zegarowa wybuchał i niszczył “dge”. Samozniszczenie się naszych pocisków było konieczne z tego względu, że nie zatrzymana w porę bomba entropijna mogła obrócić w popiół i zgliszcza cały świat, a nie tylko naszych wrogów. Ponieważ “uge” czyli ujemnego generatora entropii - nie da się zbudować, zdawało się nam, iż mamy w ręku broń ostateczną. I tak by było, gdyby nie to, że któryś z ładunków jądrowych nie wybuchł na czas, a przeciwnikowi udało się nie znanym nam sposobem wyłączyć generator. Poznali jego budowę i po pewnym czasie skonstruowali własny - większy i bardziej doskonały - który wytworzył ponad ich terytorium dodatnie entropijne pole ochronne grubości pół kilometra. Wydawało się, że w tym momencie (4.40 p.m.) jesteśmy zgubieni. “Depo” sprawiło, że przeciwnik stał się nieosiągalny dla żadnej znanej nam broni, my zaś byliśmy bezbronni jak nowo narodzona mysz.
- Czemu mysz? - zapytałem z niepokojem.
- Nie przerywaj, teraz będzie najważniejsze. Uratowało nas to, że wróg był przekonany, iż my sami takim polem już dawno dysponujemy, i zamiast nas zgnieść, przyczaił się szczęśliwy, że ocalił własną czerwoną skórę. I wtedy stał się naprawdę cud.
Golbray umilkł na chwilę, a gdy odezwał się znowu, jego głos brzmiał uroczyście i z wielką powagą.
- Uczony nazwiskiem James Morton... Powstań! - ryknął nagle i zastygł w postawie zasadniczej.
Zerwałem się i ja, i stojąc wyprężony jak linia pola sił, oddałem honory patrząc w puste oczy admirała. Ręka mi już mdlała i z utęsknieniem czekałem na komendę kończącą tę farsę, gdy nagle spostrzegłem, że z Golbrayem dzieje się coś dziwnego. Podbródek latał mu na wszystkie strony, usta drżały i wydawały jakieś dziwne (4.50.p.m.) dźwięki. Już chciałem przypisać ten stan przestrachowi czy nadmiernemu wzruszeniu starego durnia, gdy nagle zrozumiałem, że admirał odśpiewuje murrmurando hymn państwowy! Ogromne zdumienie dopiero po dobrej chwili pozwoliło mi spostrzec, że Golbray wpatruje się we mnie ze złością i oczekiwaniem. Wiedziałem, co mam robić. Zamknąłem oczy, żeby się nie roześmiać, i przyłączyłem swój głos do jego. Mruczeliśmy tak przez chwilę, jak dwa rezonujące generatory, aż wreszcie ten kretyn umilkł.
- Spocznij! - szczeknął z wprawą kaprala i usiadł. Ja też. Miałem już szczerze dosyć jego towarzystwa.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.