-
promocja
Trzy i pół śmierci w Happy Valley - ebook
Trzy i pół śmierci w Happy Valley - ebook
Wszyscy w Happy Valley wiedzą, że to bracia Cresmont – oszałamiająco przystojni, obrzydliwie bogaci i nieprzyzwoicie pewni siebie – stoją za tragiczną śmiercią swoich byłych dziewczyn. Ale ich nazwisko i wpływy chronią lepiej niż najlepszy adwokat. Nikt w miasteczku nie ośmiela się ich tknąć.
Jednak nie tylko Crestmontowie mają tajemnice. Lauren O'Brian nigdy nie była grzeczną dziewczynką. Teraz jest zdeterminowana, by w nowej szkole zacząć wszystko od początku. Niestety poznaje Robbiego Cresmonta i wszystko zaczyna się walić. Lauren odkrywa coś, co może wstrząsnąć całą sprawą… i sprawić, że sama stanie się kolejnym celem.
Ile ryzykujesz, gdy próbujesz ujawnić prawdę w miejscu, gdzie wszyscy mają coś do ukrycia?
Kto okaże się sojusznikiem, a kto – oprawcą?
Mroczny i wciągający thriller YA, od którego nie sposób się oderwać – idealny dla fanów Karen McManus, Holly Jackson i atmosfery rodem z Pretty Little Liars.
| Kategoria: | Young Adult |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368383904 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moja mama nie musi znać prawdziwego powodu, dla którego odwiedzam ją w pracy. Gdy wypełnia karty swoich pacjentów, podaję jej kubek mrożonej chai latte venti, a ona dziękuje mi cmoknięciem w policzek, po czym natychmiast odwraca wzrok z powrotem do monitora. Myśli, że jestem dobrą córką, ponieważ podaję jej ulubiony napój o świcie. W jej oczach ciągle jestem jej małą pieszczoszką. A w rzeczywistości nie ma pojęcia, dlaczego tu jestem. Dlaczego odwiedzam ją w Valley Hospice każdego sobotniego poranka z jej ulubioną herbatą; dlaczego od sześciu tygodni nie opuściłam jeszcze żadnej soboty. I, jak w przypadku większości spraw w moim życiu, łatwiej jest, jeśli nie zna prawdy.
Opuszczam stanowisko pielęgniarek i kieruję się do najstarszego skrzydła hospicjum, Crestmont. Wysłużone deski na podłodze delikatnie uginają się pod moimi stopami i skrzypią, gdy przemierzam hol. Blask wschodzącego słońca sprawia, że fotografie wiszące w ramkach na ścianie budzą się znów do życia. Największa z nich przedstawia Carmichaela i Rosemary Crestmontów, fundatorów tego skrzydła hospicjum. W osłoniętej rękawiczkami dłoni Rosemary lśnią nożyczki, gdy przecina wstęgę podczas uroczystego otwarcia w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku. Ma na sobie długie niemal do podłogi futro i stoi w kilkucentymetrowej zaspie śniegu. Carmichael obejmuje ją za ramię, a na jego nadgarstku błyszczy wielka diamentowa bransoletka.
Skręcam za róg, gdzie znajduje się korytarz z zaopatrzeniem. Kurz pokrywa wszystko niczym gruba warstwa szronu. Mijam kolejne drzwi, aż docieram do tych na samym końcu. Chwytam za zimną mosiężną klamkę i otwieram je, czując, że moje wnętrzności się rozgrzewają. Jak zawsze tuż przed tym, jak się z nim zobaczę.
Znajduję go opartego o jeden z regałów. Jego T-shirt wolontariusza nie jest włożony w spodnie, a ciemne włosy otaczają jego bladą twarz.
– Cześć – mówi Robbie. Głos ma zmęczony i zachrypnięty, jakby się jeszcze nie do końca obudził.
– Cześć – odpowiadam. Upuszczam klucze na wytartą kanapę. Nagle on staje tuż przede mną i rozpoczyna się najlepsza część mojego tygodnia.
Nachyla się i całuje mnie w szyję, w miejsce, którego poza nim nikt nigdy nie dotykał, przynajmniej jak do tej pory. Zamykam oczy i znajduję się znów w moim starym pokoju, a wysokie ciało pachnące słońcem i morską solą leży na mnie. Ściągam mu koszulkę, by pozbyć się tych wspomnień, a on zdejmuje mi przez głowę bluzkę treningową. Im szybciej to robimy, tym szybciej udaje mi się zapomnieć. Na szczęście on pachnie cedrem i piżmem z domieszką mentolu i delikatną nutą tytoniu. Zły nawyk. Całując się, opadamy na kanapę. Przesuwa się w dół mojego ciała, mija obojczyk, brzuch. Pragnę go bardziej niż czegokolwiek i przyciągam go bliżej siebie, delektując się jego smakiem. Pozwalam jego zębom wpijać się w moje wargi, jego dłoniom chwytać mnie za szczękę. Gładzi mnie po policzku, a jego dotyk jest przyjemny i delikatny. Zaciskam mocniej powieki, wyobrażając sobie zamiast tego inną, zrogowaciałą dłoń.
– Jesteś trochę spięta – zauważa Robbie nieco zdyszanym głosem. Otwieram oczy. Jego usta rozciągnięte są w lubieżnym uśmiechu. – Pozwól, że coś na to zaradzę.
Wsuwa głowę między moje nogi. Zamykam znów oczy. Próbuję nie wyobrażać sobie tym razem nikogo. Zatracam się w tym. Ciepło powraca. A potem narasta coraz bardziej i bardziej, aż w końcu się rozsypuję.
Robbie podnosi się, a ja rozpinam jego dżinsy. Zanim zdążę mu je zsunąć, sięga do kieszeni po prezerwatywę. Wsuwam palce w jego włosy i przywieram do niego jeszcze ściślej. Owijam nogi wokół jego talii i całuję go mocno, dociskając się do niego, aż zaczyna drżeć i schodzi z niego napięcie. Z wciąż mocno dudniącymi sercami leżymy splątani na kanapie.
Daję sobie kilka minut na uspokojenie oddechu, po czym się ubieram i mówię mu, że zobaczymy się w przyszłą sobotę. To nasz zwyczaj. Ten sam od czasu, gdy nasze ścieżki po raz pierwszy skrzyżowały się na korytarzu. Zapytał, czy chcę, żeby mnie oprowadził. Kiedy zauważyłam, jak intensywnie mi się przygląda, już wiedziałam. Wiedziałam, czego chciałam. Czego potrzebowałam. Robiłam to już wystarczająco wiele razy, by wiedzieć, jak to działa. I wiedziałam, że on też tego chciał.
Zakładam bluzkę przez głowę i zauważam, że Robbie mi się przygląda.
– Co? – pytam.
– Po prostu lubię na ciebie patrzeć – mówi.
Czuję, że na policzki wypływa mi rumieniec.
– Będziesz mógł patrzeć do woli w przyszłą sobotę – rzucam, odwracając się w drugą stronę.
– Co do przyszłej soboty… – zaczyna, wkładając dżinsy. – Jest Święto Pracy i wyjeżdżam na weekend do domku nad jeziorem.
– Och – mówię. Wytrzymam bez niego jeden weekend. – Racja.
Patrzy na mnie zaciekawionym spojrzeniem.
– Mogę do ciebie pisać, żebyś za bardzo nie tęskniła – proponuje.
Schylam się, by podnieść szorty.
– Nie jestem fanką SMS-ów – mówię.
Im mniej nas łączy, tym lepiej.
Wkładam szorty, a potem skarpetki. Kiedy się odwracam, by wziąć klucze, natykam się na Robbiego. Stoi z lekko przechyloną na bok głową i mi się przygląda. Uśmiecha się.
– Nie zapomnij tego – mówi, wkładając mi w dłoń telefon.
Ciepło rozlewa się w moim ciele od gardła do żołądka. Powinnam się wytarzać w śniegu.
– Dzięki.
Odchodzę, związując po drodze włosy w kucyk. Kilka kosmyków wymknęło się z gumki i nie da się ukryć, że pachną nim.ROZDZIAŁ DRUGI
Przed treningiem trener każe nam przebiec półtora kilometra na bieżni. Wilgoć unosząca się w powietrzu jest już tak duża, że czuję, jak jajka polane ostrym sosem, które zjadłam na śniadanie, szukają drogi wyjścia przez moje usta. Nie jestem do tego przyzwyczajona, pochodzę z Kalifornii. Nie jestem przyzwyczajona do wielu rzeczy w Happy Valley w Pensylwanii, dokąd się przeprowadziłyśmy, żeby mama mogła wznieść na wyższy poziom sprawy z Markiem, którego uważa za swoją bratnią duszę. A częściowo dlatego, żebym ja mogła zacząć „wszystko od nowa”. A może głównie z tego powodu…
To moja jedyna szansa, żeby nie spieprzyć sobie całkowicie życia, tak jak zrobiłam to tam. Muszę utrzymać średnią ocen przynajmniej na trzy i pół, żeby nadrobić katastrofę, którą był mój pierwszy rok. Dostanie się do półprzyzwoitego college’u wciąż jeszcze jest wykonalne. Przyłożę się. Będę chodziła do szkoły, grała w piłkę nożną, ponieważ to jedyne, w czym jestem dobra, i uczyła się. Robbie to miły bonus. Powiedział mi, że też chodzi do Valley High. Dopóki między nami będzie tak, jak jest, będziemy mogli nadal widywać się w weekendy, w przyszłym tygodniu zacznie się szkoła.
Jest idealnie. Układ bez uczuć. Ponieważ spotykanie się z nim pomaga mi zapomnieć, a zapomnienie jest jedynym sposobem, żeby przejść do porządku dziennego nad wszystkim, co stało się w Kalifornii. Tu wszystko będzie inaczej.
Musi być.
Nie jestem w stanie biec już szybciej. Wtem tuż przede mną widzę ciemne włosy Mary Kumari. Zmuszam się, aby jeszcze ciut przyspieszyć. Mara wyszła na prowadzenie i nie jest zachwycona faktem, że dołączyłam do drużyny. Nawet po tym, jak posłałam jej trzy idealne rzuty rożne w czasie treningu. W pewnym sensie to rozumiem. Wchodzę w grupę zawodniczek, które grają razem od siódmej klasy.
Muszę zapracować sobie na swoje miejsce prawej pomocniczki. A to oznacza, że muszę ukończyć bieg na półtora kilometra przed Marą.
Na prostym odcinku wyłożonej miękką gumą bieżni wchodzę w sprint, ale przed zakrętem muszę zwolnić. To tempo mnie dobija. Muszę złapać oddech, jeśli planuję dać z siebie wszystko na ostatniej prostej. Właśnie gdy mam w nią wejść, wyczuwam jakiś zapach. Taki, przez który robi mi się zimno w żołądku, chociaż na zewnątrz panuje prawie trzydziestostopniowy upał.
Oglądam się dookoła. Kłębu dymu unoszą się z farmy po drugiej stronie drogi. Farmerka niesie pochodnię, celowo wzniecając ogień na płachetku swojej ziemi. To tylko mały pożar. Kontrolowany, mający na celu pozbycie się chwastów i gnijących upraw. Jednak w mojej głowie rozpanoszyła się już panika i unicestwia każdy logiczny przebłysk myśli.
Nagle wszystko wokół mnie stoi w ogniu. Rzucam się naprzód, potykam się, ponieważ jestem pijana. Pocę się, bo jest gorąco jak w piekle. Dym jest czarny jak noc i nic nie widzę. I wtedy czuję jego dłoń chwytającą moją. Wyprowadza mnie.
Aż nagle coś roztrzaskuje się obok nas i słyszę jego krzyk. Wdycham dym. Jego płonącą skórę. Jego płonące włosy. Duszą mnie.
Kaszlę i czuję, jakbym miała wypluć płuco. Mija mnie kolejny kołyszący się w biegu kucyk. Cholera. Daję z siebie wszystko.
Czuję ulgę, gdy przekraczam metę blisko czoła stawki. Dobrze wiedzieć, że moje nogi wciąż pracują, nawet w stanie paniki.
– Sześć trzydzieści. Nieźle, O’Brian – mówi trener Holliger, zerknąwszy na zegarek. Ma na sobie wyblakły T-shirt z logo Penn State Soccer 2014, rok, w którym ukończył szkołę. Rękawy ciasno opinają jego opalone ramiona.
Rzuca mi szybki uśmiech.
– Te długie nogi poniosły cię dziesięć sekund szybciej niż wczoraj.
Przyglądam mu się zmrużonymi oczami. Przez całą moją piłkarską karierę moimi trenerkami były wyłącznie kobiety, a one nigdy nie komentowały mojego wyglądu. W żaden sposób.
Próbuję to zbyć. To pewnie jego sposób na niezdarny komplement, ponieważ prawie wcale się nie znamy. Kiedy w lipcu zaczęły się otwarte treningi, byłam jedyną osobą, której trener nie znał. Kto zmienia szkołę – a co dopiero całe wybrzeże – tuż przed ostatnim rokiem szkoły?
Czasami mnie samej wydaje się to nierealne. Mieszkam teraz tutaj. Nigdy nie wrócę do Kalifornii. I tak nic tam już na mnie nie czeka.
Rachel była ostatnim ogniwem łączącym mnie z domem. Dorastałyśmy razem i razem grałyśmy w piłkę nożną, odkąd skończyłyśmy osiem lat. Nigdy nie zapomnę pierwszego treningu po tym, co się stało. Moje koleżanki z drużyny były zaskoczone, że przyszłam. Minęło zaledwie kilka dni. Ale odchodziłam od zmysłów, tkwiąc w mieszkaniu. Sama ze swoimi myślami. Czułam skurcze w żołądku na myśl o Clincie, ponieważ nie miałam już czym wymiotować.
Wspaniale było dać sobie wycisk. Był piątek. Rachel i ja zawsze chodziłyśmy do Maca po piątkowych treningach.
– Już nie mogę się doczekać, aż pochłonę mcflurry – powiedziałam do niej.
Popatrzyła na mnie i zamrugała.
– Och, sorry, ale umówiłam się, Laur. Bardzo mi przykro, naprawdę. Nie wiedziałam, że tak szybko wrócisz.
To był pierwszy raz od trzech lat, kiedy mi odmówiła. Ale widziałam w jej pełnym wahania wzroku, że raczej chodziło o to, że nie chciała. Że to był koniec.
Być może nie będę musiała przekonywać do siebie trenera, ale moja drużyna to zupełnie inna bajka. Jeśli zaczynam, to oznacza, że zajmuję miejsce Taylor Covington. Co z kolei oznacza, że muszę pobić jej rekord w asystach.
Bez presji.
Piję łapczywie wodę i próbuję wyrównać oddech, kiedy czuję mocne klepnięcie w plecy. Odwracam się i widzę Alexis Okadę, jedną z kapitanek naszej drużyny.
– Dobry bieg, Lauren – mówi Lex. Nie jest nawet trochę zasapana, a wiem, że przybiegła pierwsza.
– Dzięki – odpowiadam, wciąż jeszcze dysząc.
Lex składa się z samych mięśni, a wykop ma taki, że jest w stanie posłać piłkę za połowę boiska. Gra na dośrodkowaniu i podpisała już kontrakt z uniwersytetem Penn State. Przykuca przy mnie i wyciąga z plecaka rolkę białego samoprzylepnego bandaża. Odrywa kawałek zębami i zawiązuje go na swoich krótkich czarnych włosach.
– Moi rodzice pojechali na Hawaje do babci, więc robię dziś małą imprezkę, żeby drużyna się zintegrowała. Ty też możesz wpaść.
Zakręcam butelkę z wodą i chowam ją do plecaka. Moje koleżanki z drużyny muszą o mnie wiedzieć jedynie to, że angażuję się, żeby pomóc im wygrać. Nie jestem zainteresowana nawiązywaniem tutaj przyjaźni.
Zarówno dla mojego dobra, jak i dla ich.
– Mam już plany. Ale dzięki.
Biegnę na boisko, kopiąc kępki świeżo skoszonej trawy. Trener daje sygnał gwizdkiem. Do roboty!
––––––––––––––––––––––––
Siadam na ławce w szatni. Po treningu trwającym cały ranek moje nagolenniki są w strasznym stanie. Zdejmuję je i wciskam do bocznej kieszeni plecaka, a potem wkładam sandały. Zerkam na telefon. Czeka na mnie SMS od mamy.
Cześć, skarbie! Mark przychodzi dziś wieczorem. Może gdzieś wyskoczymy, skoro jest sobota? W centrum jest makaroniarnia. Co ty na to? On naprawdę chce spędzić z tobą trochę więcej czasu.
Wyrywa mi się jęk. W tym tygodniu Mark był już u nas trzy razy.
To nie tak, że go nie lubię. Mama jest przy nim szczęśliwa. Ale czasami mam dość bycia piątym kołem u wozu. Czasami miałabym ochotę wyjść na kolację tylko z mamą. Tylko my dwie. Jak kiedyś.
W tej samej chwili z zamyślenia wyrywa mnie czyjś ostry śmiech. Kiedy podnoszę wzrok, zauważam Marę, która wije się ze śmiechu, wychodząc razem z Lex z szatni. Gdy zamykają się za nimi drzwi i znika smuga światła z zewnątrz, myślę o tym, jak żałośnie brzmi spędzanie ostatnich dni lata z mamą i jej chłopakiem, czując się jak przyzwoitka.
Chowam telefon do plecaka.
Mogłabym się pojawić u Lex. Pokazać wszystkim, że należę do drużyny. Wyjdę, zanim cokolwiek wymknie się spod kontroli.
Podbiegam do drzwi, żeby złapać Lex.
– Moje plany zostały odwołane – kłamię. – Podasz mi swój adres?
Cholera, chyba wyszłam na desperatkę. Ale w sumie nią jestem.ROZDZIAŁ TRZECI
Na późny lunch zjadam radioaktywno-pomarańczowy mac & cheese, żeby nie pić na pusty żołądek. Bo wypiję kilka drinków, zamiast się tłumaczyć, dlaczego chcę pozostać trzeźwa. Jeśli są choć odrobinę podobni do mojej starej drużyny, lubią imprezować. Nie zamierzam zwracać na siebie uwagi, udając, że jestem od nich lepsza.
Wsuwam do ust ostatni kęs makaronu, gdy mój telefon wibruje nadchodzącą wiadomością. Jest z nieznanego numeru. Ściska mnie w żołądku. Zmieniłam numer tuż przed przeprowadzką, żeby zakończyć nieustanny zalew SMS-ów od Donovana i reszty jego ekipy.
Biorę głęboki wdech i otwieram wiadomość.
Jestem o krok przed tobą.
Krew uderza mi do głowy. Co to ma, do diabła, znaczyć?
W tej chwili wchodzą do domu mama i Mark, obładowani zakupami. Blokuję telefon. Może jeśli zignoruję tę wiadomość, ten, kto ją wysłał, kimkolwiek jest, da mi spokój.
– Cześć, kochanie – mówi mama.
Bardzo delikatnie wymówiłam się ze wspólnej kolacji, tłumacząc, że mam obowiązkowe spotkanie drużyny. To nie do końca kłamstwo, jednak i tak boli mnie serce. Wiem, że ranię jej uczucia, ponieważ nie jestem zachwycona Markiem.
– Kupiłam ci kilka rzeczy, które możesz wziąć do Lex. – Wyciąga z torby zakupowej wielką paczkę czipsów bekonowych i drugą, z orzeszkami M&M’s.
Cholera, robi mi się głupio.
– Dzięki, mamo.
– Impreza integracyjna brzmi jak świetna zabawa – odzywa się Mark, wypakowując zakupy.
Krzywię się. Wkurza mnie trochę, że jego karmelowo-migdałowa śmietanka do kawy oraz wzbogacony wapnem sok pomarańczowy zajęły stałe miejsce w naszej lodówce. Ale dopóki oficjalnie z nami nie zamieszka, mogę to tolerować. Chyba.
Taka była umowa, którą zawarłyśmy z mamą. Zgodziłam się na przeprowadzkę, o ile nie będzie to oznaczało mieszkania z jej chłopakiem na odległość, którego poznała na eHarmony. Może poczekać na zamieszkanie z nim do czasu, aż wyjadę do college’u. Został niecały rok.
Mark składa papierową torbę zakupową i patrzy na mnie. Jego niebieskie oczy marszczą się w kącikach, gdy się do mnie uśmiecha.
– I jak ci się podoba w Happy Valley? – pyta.
Zawsze próbuje mnie zagadywać, od czasu naszego pierwszego spotkania jeszcze w Kalifornii. Okazało się, że główna siedziba jego firmy mieści się w Dolinie Krzemowej. Mama widywała się z nim, gdy przyjeżdżał w delegacje. Kiedyś przyszedł do naszego mieszkania i powiedziałam mamie, że go akceptuję. Co jest prawdą. Tylko po prostu nie mam ochoty spędzać z nim każdej sekundy każdego dnia.
Mama patrzy na mnie wyczekująco, jakby chciała powiedzieć: „Proszę, nie bądź wredna”.
– Jest trochę nudno – mówię szczerze. Wyczuwam, że mama napina się, gdy otwiera zmywarkę. – Ale powoli się przyzwyczajam.
– Założę się, że dzisiejszy zachód słońca będzie przepiękny – stwierdza Mark. – Nie ma nic lepszego niż zachody słońca w Happy Valley w ostatnich dniach lata.
– Hm, ośmielę się stwierdzić, że nic nie pobije zachodu słońca nad Pacyfikiem w Santa Cruz.
Nie mogłam się powstrzymać. I wtedy rzucam okiem na twarz mamy, która wyraża czyste rozczarowanie. Zalewa mnie nagła fala wstydu. W końcu mama nie zaczęłaby się spotykać z Markiem, gdyby jej ostatni związek wypalił.
A nie wypalił. Przeze mnie.
– Ale chyba muszę się sama przekonać – dodaję, uśmiechając się do Marka.
Spoglądam na godzinę na wyświetlaczu mikrofalówki. Osiemnasta trzydzieści. Impreza Lex zaczyna się za godzinę.
Barykaduję się w łazience na górze. Od miesięcy się nie malowałam, ale wydaje mi się, że powinnam dziś nałożyć chociaż tusz do rzęs. Grzebię w pudłach z moimi przyborami toaletowymi i na samym dnie znajduję poplamioną kosmetyczkę. Jest tam coś jeszcze. Moja stara piersiówka.
Podnoszę ją i słyszę, że płyn chlupocze w środku.
W mojej głowie rozlega się głos Rachel.
Za dużo pijesz.
Nie powinnam.
Ale pewnie nie zostało tam tego zbyt wiele.
Odkręcam zakrętkę i moje nozdrza wypełnia zapach wódki. Pociągam łyk. Pali mnie w gardle. W najlepszy z możliwych sposobów. Opróżniam flaszkę i unoszę szczoteczkę z tuszem do rzęs do oczu.
Przed wyjściem jeszcze raz zerkam na wiadomość. Nie dostałam już żadnej innej, co jest dobrym znakiem, ale i tak googluję kierunkowy siedem siedem trzy. Chicago. Dziwne. Żadna z wiadomości, które dostawałam w domu, nie miała kierunkowego z Chicago. Może to rzeczywiście jakaś pomyłka.
Kasuję SMS i wrzucam do ust gumę do żucia. A potem wymykam się z domu, zanim mama wyczuje alkohol w moim oddechu albo zanim Mark wyskoczy ze swoją słynną „radą” o tym, jak być nastolatką w Happy Valley. Gdy wychodzę przed dom, zauważam zatkniętą w świeżą ściółkę małą flagę stanu Pensylwania. Teraz nasz dom wygląda zupełnie tak samo jak każdy inny w okolicy. Siłą napędową tego miasta jest uniwersytet. Ludzie mają obsesję.
Lex mieszka zaledwie parę ulic dalej, więc dla mnie to krótki spacer przez nieogrodzone płotami posesje. To chyba zaleta mieszkania w małym mieście. Wszystko znajduje się w odległości dziesięciu minut piechotą i nigdy nie trzeba radzić sobie z tymi potwornościami znanymi jako korki. To jedyne kalifornijskie przyjemności, za którymi nie tęsknię.
I choć bardzo chcę ocenić tutejszy zachód słońca na korzyść tych, które znam z domu, muszę przyznać, że jest ładny, zupełnie jakby pomarańczowy sorbet roztapiał się nad zielonymi wzgórzami.
Wzdycham przeciągle, a mój oddech jest ciężki i powolny, jak zawsze gdy jestem trochę wstawiona. Boże, ależ tęskniłam za tym uczuciem. Wydaje się, że to jedyne, co powstrzymuje ciągły napływ panicznych myśli. Przez krótki czas chodziłam na terapię, jeszcze w domu. Mama myślała, że mi odbija. Nie myliła się. Ale przecież nie mogłam powiedzieć mojej terapeutce nawet grama prawdy. Jestem nieletnia. A ona jest dziennikarką z uprawnieniami.
Nigdy nie będę mogła nikomu powiedzieć prawdy. Od zawsze właśnie to było największym problemem. To właśnie dlatego wszystko tak bardzo spieprzyłam.
Drzwi do domu Lex nie są zamknięte na klucz. Biorę głęboki wdech. Tutaj, w Pensylwanii, przypominam sobie, nikt nie musi znać mojej przeszłości. Nikt się nigdy nie dowie. Jestem po prostu nowa.
Zauważam, że wszyscy ściągnęli buty i zostawili je przed drzwiami, więc robię to samo. W moich uszach pulsuje nowa piosenka SZA-y. Podążam za źródłem dźwięku do piwnicy, gdzie wszystko aż drży od basowych uderzeń. Większość drużyny już tu jest. Kładę czipsy i M&M’sy na stole obok pizzy i skrzydełek. Lex jest za barem i miesza drinki. Mara staje za nią i kradnie jej całusa.
Może to przez alkohol płynący w moich żyłach, ale mam wrażenie, że na mój widok Mara się uśmiecha. Oddaję uśmiech. Coś lśni na jej brązowej skórze w pobliżu kości obojczyka. Złoty łańcuszek.
Lex wychodzi zza baru i wita mnie uściskiem. Pachnie grenadyną i whiskey.
– Dotarłaś! Naleję ci drinka.
Podaje mi pełny kubek czegoś, co właśnie wymieszała. Dopiero teraz po raz pierwszy zauważam, że ma przekłutą brew. Na treningach nigdy nie nosi kolczyków.
Biorę łyk drinka, którego mi podała. Jest mocny jak diabli.
Ze schodów spływają kolejne osoby. Andrea Moreno, nasza bramkarka, Gwen Solomon, napastniczka, i Sophia Hughes, prawa skrzydłowa. Nie przyszły same. Zaraz za nimi schodzi grupka chłopaków, których widzę po raz pierwszy w życiu.
Przyglądam się im. Są wysocy, mają umięśnione łydki. Szorstkie dłonie. I dość zarozumiałości, żeby obdzielić nią wszystkich uczestników imprezy. Bractwo Lax. Wyczuję ich z kilometra.
Właśnie dlatego Robbie jest dla mnie takim powiewem świeżości. Nie jest w moim typie.
– Czy żadna impreza nie może się odbyć bez nich? – jęczy Mara, przewracając oczami.
– Przykro mi to mówić, ale połowa naszej drużyny jest hetero – mówi Lex, uzupełniając gościom kubki.
– Mogły chociaż przyprowadzić ze sobą piłkarzy – narzeka Mara, a następnie podchodzi do jednego z głośników i podkręca muzykę. – Z nimi przynajmniej mam coś wspólnego.
W kieszeni dżinsów wibruje mój telefon. Biorę kolejny łyk alkoholu przed zerknięciem na niego. To SMS z nieznanego numeru. A dokładniej z tego samego, z kierunkowym z Chicago.
Kurde. Miałam nadzieję, że to było jednorazowe.
Znajduję cichy zakątek w pobliżu stołu z jedzeniem i wpycham sobie do ust garść czipsów. Chrupiąc je, zerkam na ekran.
Widzę, że przeczytałaś. Chyba nie zostawisz mnie bez odpowiedzi, Lauren?
Nie mam nastroju na takie zabawy. Gdybym przejmowała się każdą anonimową wiadomością, którą dostawałam w Kalifornii, chybabym oszalała. Wklepuję odpowiedź:
Blokuję cię.
Następny SMS przychodzi, zanim zdążę to zrobić.
Tu Robbie.
Moje serce fika koziołka.
Czuję bardziej ulgę niż wkurzenie. Ale nie zamierzam mu tego mówić.
Skąd masz mój numer?
Odpisuje natychmiast:
Zadzwoniłem do siebie z twojego telefonu, kiedy się przebierałaś ;)
Wpycham do ust kolejną garść czipsów i odpisuję, nie wiedząc, czy jestem zaskoczona, czy wkurzona, czy może i jedno i drugie.
Ciekawa jestem, jak to zrobiłeś, skoro telefon jest zahasłowany.
Przez pięć ostatnich tygodni widziałem, jak wpisujesz 1 1 2 2.
Daj spokój, Lauren. Aż się prosisz, żeby ktoś zhakował ci telefon.
Palą mnie policzki.
Dlaczego masz numer z Chicago? Zakładam, że miałeś nadzieję, że nie uznam tego całego „włamywania się na mój telefon” za creepy?
Od razu pojawiają się trzy podskakujące kuleczki.
W jedne wakacje musiałem sobie kupić nowy telefon. Byłem wtedy w Chicago. I auć – chyba słabo wypadłem, próbując ci zaimponować?
Łapię się na tym, że się uśmiecham, i szybko zmieniam wyraz twarzy.
Przede mną staje Andrea. Jestem zaskoczona, że z bliska jestem od niej wyższa, bo na boisku jest taką wielką osobowością. Ma na sobie głęboko wycięty crop top i spodnie dresowe. Na jej nagich ramionach widać dwa zestawy opalenizny od naprzemiennego noszenia koszulki bramkarskiej z długim rękawem i koszulki treningowej z krótkim. Jej ciemnobrązowe włosy, które zazwyczaj splata w warkocze, dziś są spięte w niedbały koczek.
Zerka na mój telefon i unosi brew.
– Zaraz się zacznie ognisko – mówi. Jej głos jest donośny jak dzwon, nawet pomimo basów dudniących mi w uszach.
Zerkam za nią i widzę, że wszyscy tłoczą się w drzwiach prowadzących na zewnątrz.
– Aha, fajnie – mówię.
Nie mam zamiaru do nich dołączać. Dotrzymam towarzystwa przekąskom, a potem się wymknę, kiedy wszyscy się schleją.
Andrea patrzy mi prosto w oczy.
– To tradycja drużyny – mówi. – Każdy pisze na karteczce jedną rzecz, którą chce zostawić za sobą ze starego sezonu, a potem je palimy. Każdy rok zaczynamy z czystą kartą.
Oczywiście, drużynowa tradycja. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, jest zrobienie sobie wroga z naszej bramkarki.
– Czaję – odpowiadam.
Szybko zapisuję numer Robbiego w moich kontaktach i robię krok w stronę drzwi. Andrea wskazuje mi koszyk wypełniony zupełnie nowymi klapkami Adidasa.
– Weź sobie parę. Zawsze dostajemy nowe na początku sezonu.
Najpierw zabieram z baru stojącą najbliżej butelkę i uzupełniam swojego drinka. Potem sięgam do koszyka. Znajduję swój rozmiar wśród par personalizowanych niebiesko-białych klapek Adidasa. Kolory naszej drużyny. Zakładam je na stopy i wychodzimy na zewnątrz.
Biorę haust czegoś, co musi być jakąś tanią wódką. Potrzebuję czegoś na zachętę, jeśli mam podejść do ogniska rozpalonego na środku ogrodu Lex. Języki ognia sięgają kilku metrów. Dopiero po jakiejś chwili mogę swobodnie oddychać.
Muszę się nastawić psychicznie. Za kilka minut będzie po wszystkim.
Podchodzę do niewielkiego stolika w pobliżu ogniska. Andrea podaje mi kartkę i permanentny marker.
– Przygotuj się, żeby to spalić – mówi, a uśmiech rozświetla jej twarz.
Jasne.
– Nie mogę się doczekać – odmrukuję.
Czuję, jak w gardle rośnie mi gula. Przebywanie tak blisko ognia sprawia, że mam ochotę założyć sobie torbę foliową na głowę.
Muszę się z tym wreszcie uporać.
Wyrzucam pusty papierowy kubek do kosza na śmieci i zdejmuję skuwkę z markera. Piszę „WSZYSTKO”. Jest to mętne i ogólnikowe, ale prawdziwsze niż każde słowo, jakie kiedykolwiek napisałam. Zwijam kartkę w kulkę i wrzucam ją do ognia. Jednak nie trafiam, ponieważ jestem do bani we wszystkim, co wymaga koordynacji ręka-oko. Papierowa kulka ląduje na ziemi.
Wtem ktoś ją podnosi i wrzuca w płomienie za mnie. Natychmiast się rozpada.
– Gotowe – mówi Mara.
– Dzięki.
– Tęsknisz za swoją kalifornijską drużyną? – pyta.
W świetle ognia jej naszyjnik lśni. Z bliska widzę zawieszkę. Półksiężyc.
– Tak – odpowiadam szczerze.
Tęsknię za tym, co było kiedyś. Zanim spieprzyłam swoje życie. Nie tęsknię za tym, jak wyglądały ostatnie treningi. Jak nie mogłam znaleźć partnerki do rozgrzewki. Jak nawet Rachel w czasie grupowego uścisku trzymała się ode mnie na dystans.
Wsuwam dłonie w kieszenie, żeby Mara nie widziała, jak się rozklejam. Wyczuwam pod palcami telefon. Moją kulę u nogi. Przed wszystkim, co stało się z Clintem, nigdy nie odczuwałam lęku społecznego, ale teraz pojawia się w najgorszych momentach.
Mam nieodebrane połączenie od Robbiego. Teraz zaczyna też do mnie wydzwaniać?
Podnoszę wzrok i zauważam, że Mara wlepia oczy w mój telefon.
– Jesteś blisko z Robbiem? – W jej głosie brzęczy ostra nuta. Nie podoba mi się ona.
– Yyy, czemu? – pytam.
– Powiedz, że to nie Robbie Crestmont jest zapisany w twoim telefonie.
Mrugam, próbując za nią nadążyć.
Robbie jest Crestmontem. No jasne. To dlatego jest wolontariuszem w Valley Hospice, podczas gdy średnia wieku innych wolontariuszy oscyluje wokół siedemdziesiątki. Istnieje dzięki swojej rodzinie.
Spoglądam Marze w oczy. Nie mam ochoty poznawać jej gorszej strony.
– Dopiero się poznaliśmy – mówię. – Jest wolontariuszem w pracy mojej mamy.
– Lepiej trzymaj się od niego z daleka – ostrzega mnie.
Śmieję się nerwowo.
– Wow, czemu tak ci na tym zależy?
– To nie jest zabawne – przerywa mi, a jej kwiatowe perfumy nagle stają się duszące.
W żyłach płynie mi alkohol i moje opanowanie szybko ulatuje.
– Dobra, jaki, kurwa, masz problem?
– Daj spokój, skarbie – zwraca się Lex do Mary, podchodząc do niej z drugiej strony ogniska. – Skąd miała wiedzieć…
– CO wiedzieć? – dopytuję.
– Nie rób ze mnie zdziecinniałej wariatki, bardzo cię proszę – mówi Mara do Lex. Nie odrywa ode mnie wzroku. Nachyla się, aby się upewnić, że usłyszę każde słowo. – Każda dziewczyna, z którą umawiają się Crestmontowie, kończy martwa.ROZDZIAŁ CZWARTY
Wszyscy uczestnicy imprezy patrzą na mnie. Wzrokiem, który do tej pory widywałam jedynie na boisku. Całe moje ciało natychmiast tężeje.
Dociera do mnie, że nie mam pojęcia, kim jest Robbie. Kim naprawdę jest Robbie CRESTMONT.
Powiedział mi, że w przeszłości umawiał się zarówno z dziewczynami, jak i z chłopakami. Zapomniał tylko wspomnieć, że ktokolwiek z nich nie żyje.
– Co masz na myśli? – pytam, a w moim głosie brzmi większa desperacja, niż chciałabym się do tego przyznać.
Czyjś głos przedziera się przez grzmot basów.
– Moja siostra Victoria zmarła w jego domku nad jeziorem.
Andrea.
Robi krok w stronę ogniska i wrzuca do niego kulkę z papieru. Płomienie syczą i wyrzucają popiół w nocne powietrze.
– Robbie twierdzi, że nie słyszał, jak tonie – dodaje. Jej wzrok jest tak intensywny, że mam ochotę się odwrócić, ale nie ośmielam się. – Twierdzi, że nie miał pojęcia, skąd się wzięła ta rana na jej klatce piersiowej. A jednak był jedyną osobą, która towarzyszyła jej tamtej nocy. Jest pieprzonym kłamcą.
Słyszę jedynie trzask płomieni i skwierczenie drew i papieru w ogniu. Potworny odgłos palących się rzeczy. Chyba zaraz zwrócę całą zawartość żołądka.
– Jess Ebenstein umawiała się z Trevorem, młodszym bratem Robbiego – odzywa się Gwen. Ona także wrzuca zwiniętą w kulkę kartkę do ognia. Wzdrygam się, gdy płomienie wystrzelają w niebo. – Był ostatnią osobą, która widziała ją żywą po weekendzie homecomingowym¹.
Jasna dupa. Dwaj bracia z martwymi dziewczynami? Jakie są szanse?
I jakie były szanse, że natychmiast zainteresuję się Robbiem? Sama go wybrałam spośród wielu innych randomowych chłopaków z Valley High, którzy mogli dotrzymać mi towarzystwa w czasie tych wakacji.
Mamroczę pod nosem coś w stylu: „To popieprzone”, ale nie mam pewności, bo teraz niczego już nie jestem pewna.
Wtedy podchodzi jakiś typ z bractwa Lax z butelką czegoś ciemnego i mocnego, a ja pociągam zdrowy łyk, a potem kolejny. Może przypiszą mój potworny błąd temu, że jestem nowa. Nowa i naiwna.
Ale rzecz w tym, że nie jestem.
Ziemia kołysze się pod moimi stopami, gdy cofam się od ognia, który z każdą chwilą zdaje się coraz większy.
Ja i Robbie, dociera do mnie nagle, wcale się tak znowu bardzo nie różnimy. Oboje jesteśmy poturbowani. W różny sposób, ale poturbowani.
Ale moja drużyna nie musi o tym wiedzieć.ROZDZIAŁ PIĄTY
Próbuję się wymknąć, zanim reszta dziewczyn się obudzi. Gdybym mogła zrobić sobie płukanie żołądka i podpiąć się pod kroplówkę z tak potrzebnymi mi płynami, zrobiłabym to. Po tym, jak poznałam mroczny sekret Robbiego, przeholowałam. Może „przeholowałam” to złe słowo. Wypiłam każdego oferowanego mi shota. Próbowałam zapomnieć o wszystkim, co powiedziały, i teraz za to płacę.
Ale nim zdążę się ewakuować, rozlega się za mną głos.
– Nie możesz jeszcze wyjść.
To Lex. Idzie za mną do holu. Zdejmuje z twarzy lśniącą maseczkę na tkaninie i wygląda zbyt świeżo jak na osobę, która zeszłej nocy była gospodynią szalonej imprezy.
– Mam bajgle – mówi. – Wydaje mi się, że przydałby ci się jeden.
Nie myli się.
Wzruszam ramionami i idę za nią do kuchni. Lex wyłożyła na ladę kuchenną bajgle, serek do smarowania, świeże owoce ułożone na paterze, dzbanek mrożonej kawy i drugi z jasnopomarańczowym płynem, który prawdopodobnie jest albo izotonikiem, albo roztworem elektrolitów. Biorąc pod uwagę wszystko, co o niej wiem, okazuje się, że jest nie tylko kapitanką drużyny, ale także jej matką. Nalewam sobie pomarańczowego płynu i wypijam łapczywie. Izotonik.
– Ratujesz mi życie – mówię do niej z wdzięcznością.
Siadam na stołku barowym i sięgam po bajgla. Wkładam kawałek do ust i przeżuwam.
Lex przygląda mi się, gdy jem. Po chwili sama też bierze bajgla. Przecina go wzdłuż.
– Wiem, że wczorajsze wydarzenia… to musiało być dla ciebie za dużo – mówi, rozsmarowując serek na jednej stronie.
Kręci mi się w głowie.
Już kiedyś byłam w podobnej sytuacji. Kiedy wszyscy chcieli wiedzieć, co się wydarzyło pomiędzy mną, Clintem i Donovanem. Co się naprawdę stało. Tak jak moje koleżanki z drużyny. Chcą znać szczegóły, żeby móc się określić, po czyjej staną stronie. To tak, jakby słuchali i oceniali mnie jednocześnie.
Nawet Rachel.
Zwłaszcza Rachel.
Mogłam nie znać Victorii i Jess, ale Lex je znała. Powinnam to uszanować.
– Jeśli to nie jest dla ciebie zbyt trudne, to może mogłabyś mi powiedzieć, co właściwie się wydarzyło? – proszę.
Lex szepcze.
– Vic była najlepszą przyjaciółką Mary. Siostrą Andrei.
Och. To wyjaśnia, czemu Mara się tak zagotowała.
– Vic grała w reprezentacji szkoły od ósmej klasy. W pierwszej liceum zaczęła chodzić z Robbiem. Mieli obsesję na swoim punkcie. Marę wkurzało, że Vic spędza z nim każdą wolną sekundę. – Lex opiera się o ladę. – Tamtego lata, tuż przed rozpoczęciem drugiej klasy, Vic pojechała na czwartego lipca do domku nad jeziorem należącego do rodziny Robbiego. Następnego ranka podobno znalazł jej ciało w jeziorze. Stwierdził, że musiała wyjść na nocne pływanie.
Każdy mięsień w moim ciele się napina.
– Mara nigdy nie uwierzyła, że to był wypadek – mówi dalej Lex. – Vic była bardzo wysportowana. Andrea też w to nie uwierzyła. Zwłaszcza kiedy się okazało, że na piersi ma ranę ciętą.
Lex odwraca ode mnie spojrzenie.
– Vic została znaleziona topless. Może góra jej stroju kąpielowego zahaczyła się o coś ostrego w wodzie i rozpiął się, gdy utonęła. Tak przynajmniej twierdziła policja w Lake Monarch. – Splata ramiona na piersiach. – A może ktoś ją zaatakował.
Na moim przedramieniu pojawia się gęsia skórka.
– Nie znaleźli żadnego narzędzia, które tłumaczyłoby jej ranę. Nikt nie widział żadnego z nich tamtej nocy, ponieważ byli w domku sami. Nikt nie potrafił potwierdzić wersji Robbiego. Po tym wszystkim bardzo się zmienił, stał się zupełnie inną osobą.
– Jaką? – pytam.
– Robbie także grał w drużynie szkolnej reprezentacji. Był dobry. Fenomenalny wręcz, tak samo jak Vic. Kiedy zmarła, odszedł. Zaczął interesować się muzyką, ubierać na czarno i takie tam. Nie wiem, czy to dlatego, że zżerało go poczucie winy, czy chciał się ukarać, czy jeszcze coś innego.
Składam serwetkę na pół, potem jeszcze raz i kolejny.
– A może był w żałobie.
– Nie wiem – odpowiada Lex. Marszczy brwi. – Nie pojawił się na żadnym czuwaniu w jej intencji, które zorganizowaliśmy. Gdyby naprawdę nie miał z tym nic wspólnego, nie zachowywałby się jak…
Jak idealna ofiara.
Jak chłopak, który właśnie stracił swoją dziewczynę.
Jest pewien określony typ zachowania, kiedy przychodzi do tragedii. Spieprz go i wszyscy uznają cię za winnego.
Rozkładam serwetkę i mnę ją w dłoniach.
– Oskarżyli go o coś? – dopytuję.
– Nie – odpowiada Lex.
Mój głos łagodnieje.
– A co z Jess? Co jej się stało?
– Po zeszłorocznym homecomingu Jess i Trevor poszli na imprezę. Po jakimś czasie znalazł ją nieprzytomną. Tylko że ona nie była nieprzytomna. Przedawkowała speeda.
Przygryzam wargę. Znalazł ją tak samo, jak Robbie znalazł Victorię.
– Ludzie uważają, że ją naćpał – mówi cicho Lex. – Ale pod jej paznokciami znaleziono brud, a ramiona miała podrapane. Jakby z kimś walczyła.
– Jezu.
Lex ogląda się przez ramię, mimo że za jej plecami znajduje się tylko kuchenka. Po chwili znów skupia wzrok na mnie.
– Rodzina Crestmontów ma tyle kasy, że nie wiedzą, co z nią robić. Ich ojciec, Lionel, jest adwokatem. Ma dużą władzę tu, w Happy Valley. Nie wiem, czy kiedykolwiek się dowiemy, co stało się z dziewczynami.
Dopijam swój izotonik i burczy mi w brzuchu. Słyszę jakiś rumor dochodzący z salonu i to mi daje pretekst, żeby podnieść się z miejsca. Nie chcę tu być, kiedy wszyscy wstaną. Już dość uwagi przyciągałam do siebie przez cały zeszły rok.
– Robbie nigdy nie wspominał przy tobie o Vic, prawda? – odzywa się znów Lex.
Wstawiam szklankę do zmywarki, próbując unikać jej wzroku. Chcąc wymigać się z opresji.
– Słuchaj, my się tylko bzykaliśmy.
Kiedy odwracam się przodem do niej, Lex ciągle się we mnie wpatruje.
– Więc może najwyższy czas to zakończyć – mówi.
––––––––––––––––––––––––
Przespałam prawie całe popołudnie, obudziłam się tylko, żeby zjeść resztki krewetek i chow mein, które zostawiła mi mama. Kiedy zerkam na telefon, nieodebrane połączenie od Robbiego z wczorajszego wieczoru widnieje tam jak wyrzut sumienia.
Bałam się tego. Oddzwonienia do niego.
Może gdyby cały zeszły rok mi się nie przytrafił, automatycznie uwierzyłabym w to, co wszyscy mówili. Że miał coś wspólnego ze śmiercią swojej dziewczyny. Że Trevor miał coś wspólnego ze śmiercią Jess. Nie kwestionowałabym tego.
Ale zeszły rok się przytrafił. Plotki mają potężną moc. Prawda jest zwykle bardziej skomplikowana, niż ktokolwiek chce w to wierzyć.
Wpisuję do wyszukiwarki na telefonie słowa „victoria moreno happy valley”. Jako pierwszy wynik wyszukiwania pojawia się jej zdjęcie ze szkolnej drużyny reprezentacji. Ma złotobrązową skórę, falowane brązowe włosy i bursztynowe oczy. Z szerokim uśmiechem wpatruje się w obiektyw, na zębach ma aparat. Znajduję artykuł na jej temat w lokalnej gazecie, „Centre Daily Times”. Piłkarka reprezentacji od ósmej klasy, jak powiedziała Lex. Biegała także na bieżni i ustaliła szkolny rekord na półtora kilometra na pięć minut i dwie sekundy. Kurczę była nadnaturalnie szybka.
Przemykam wzrokiem po artykule. Następne słowa sprawiają, że ściska mnie w żołądku. „Po śmierci ojca Victoria zajęła się wolontariatem w Valley Hospice, gdzie spędzała każdą sobotę, pomagając pielęgniarkom i rodzinom chorych”.
Wnętrza moich dłoni nagle pokrywają się warstwą potu i wycieram je o szorty.
Robbie musi myśleć o niej za każdym razem, kiedy leży na mnie w tym magazynku.
Nie żebym miała jakieś powody, żeby go osądzać. Przecież ja też o kimś myślę.
Wracam do artykułu.------------------------------------------------------------------------
¹ Homecoming (ang. powrót do domu) – coroczna tradycja w Stanach Zjednoczonych, która gromadzi mieszkańców miast, społeczność szkolną i dawnych uczniów. Zazwyczaj odbywa się jesienią – we wrześniu lub październiku – i jest okazją do spotkania z absolwentami oraz tymi, którzy opuścili rodzinne strony. Kluczowym punktem obchodów jest zwykle mecz futbolu amerykańskiego, koszykówki lub hokeja, ale towarzyszą mu także parady, bankiety i inne wydarzenia, które celebrują wspólnotę i dawne więzi.