Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Trzy odbicia w lustrze. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 stycznia 2025
1000 pkt
punktów Virtualo

Trzy odbicia w lustrze. Tom 1 - ebook

Przed wojną Zosia miała zwykłe, przyziemne marzenia. Robiła wszystko, by zapewnić sobie dobrą oraz bezpieczną przyszłość. Burzliwy bieg historii przekreślił jednak plany młodej kobiety i wrzucił ją w wir tragicznych wydarzeń.

Wanda, córka Zosi, przesiąka komunistyczną ideologią. Jakby tego było mało, nie dogaduje się z matką, która zabrania jej wielu rzeczy. Zbuntowana nastolatka postanawia się więc zemścić na znienawidzonej rodzicielce. Podjęte przez dziewczynę działania przynoszą dramatyczne konsekwencje…

Anna, wnuczka Zosi, początkowo wychowuje się w domu dziecka. Po jakimś czasie nieoczekiwanie odwiedza ją babcia. I to właśnie od niej Anna dowiaduje się o wojennych losach i przeżyciach rodziny.

„Trzy odbicia w lustrze” jest niezwykłą sagą o trzech pokoleniach kobiet, które – mimo traumatycznych doświadczeń – próbują odnaleźć szczęście oraz spokój. Zbigniew Zborowski po mistrzowsku, z godną pozazdroszczenia wrażliwością odmalowuje realia zarówno przed-, jak i powojennego życia.

Drugi tom powieści ukaże się już wkrótce.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-920-4
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Czło­wiek w bia­łym ki­tlu wpro­wa­dził mnie do ogrom­nej sali. W wy­so­kie okna umiesz­czone na jed­nej ze ścian za­ci­nał idący od mo­rza deszcz, wnę­trze roz­świe­tlały umiesz­czone pod wy­so­kim su­fi­tem świe­tlówki.

– To tu­taj – po­wie­dział le­karz.

Ro­zej­rza­łam się wo­kół. Sala przy­po­mi­nała ra­czej po­miesz­cze­nie fa­bryczne niż kli­nikę. Na wy­czysz­czo­nej na błysk po­sadzce spo­czy­wały po­tężne, sta­lowe ciel­ska na­je­żone rur­kami, prze­wo­dami, tar­czami ma­no­me­trów i po­krę­tłami. Wiel­kie cy­lin­dry, w któ­rych – przy­krę­cone ma­syw­nymi śru­bami – po­ły­ski­wały okrą­głe okienka z gru­bego na kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów har­to­wa­nego szkła. Nie li­cząc lek­kiego szmeru kilku po­roz­sta­wia­nych na ma­syw­nych biur­kach kom­pu­te­rów i mi­go­ta­nia ich mo­ni­to­rów, ota­czała mnie ci­sza i bez­ruch. Aż trudno uwie­rzyć, że za­le­d­wie parę kro­ków ode mnie, za grubą sta­lową ścianą jed­nego z cy­lin­drów, to­czy się walka o ludz­kie ży­cie.

– Czy on… Czy Bar­tek jest… – wy­du­ka­łam.

– Tak. Jest w tej ko­mo­rze hi­per­ba­rycz­nej – le­karz wska­zał po­tężny wa­lec na wprost. – Mu­sie­li­śmy go sprę­żyć ra­zem z jed­nym z na­szych le­ka­rzy. Pa­cjent jest wciąż nie­sta­bilny…

„Pa­cjent jest wciąż nie­sta­bilny” – po­wtó­rzyło echo w mo­jej gło­wie, gdy pod­cho­dzi­łam do okrą­głego jak w ba­ty­ska­fie okienka. Pierw­sze, co w nim uj­rza­łam, to… sie­bie. Dość szczu­pła twarz oko­lona blond wło­sami. Wy­raź­nie za­ry­so­wane ko­ści po­licz­kowe, tro­chę zbyt sze­ro­kie, ciut za wą­skie usta. Duże oczy, które były za­wsze moim naj­więk­szym atu­tem we wszel­kich biz­ne­so­wych ne­go­cja­cjach, te­raz wy­dały mi się zmę­czone i pu­ste. Pu­ste… Tak samo, jak ja. Jak mój brzuch, któ­rego już ni­gdy nie ma za­okrą­glić roz­py­cha­jące się w środku dziecko…

– W środku pa­nuje w tej chwili więk­sze ci­śnie­nie niż w opo­nie cię­ża­rówki – jakby z od­dali do­biegł mnie głos czło­wieka w bia­łym ki­tlu.

Bez­wied­nie po­ło­ży­łam dłoń na swoim pępku. Do­brą se­kundę trwało, za­nim do­tarło do mnie, że le­karz mówi o wnę­trzu tego przy­tła­cza­ją­cego cy­lin­dra.

– Pani mąż ma…

– To nie jest mój mąż – po­wie­dzia­łam szybko, za­nim zdą­ży­łam ugryźć się w ję­zyk.

– Nie? No to w ogóle nie po­winno tu pani być – żach­nął się głos w ki­tlu. – Tylko człon­ko­wie naj­bliż­szej ro­dziny mogą…

– Jesz­cze chwila – sma­gnę­łam go swoim za­har­to­wa­nym przez lata kie­ro­wa­nia dużą firmą gło­sem.

Za­milkł na­tych­miast. A ja prze­nik­nę­łam w końcu wzro­kiem przez od­bi­cie smut­nej, po­zba­wio­nej na­dziei, za­ci­śnię­tej jak pięść twa­rzy i zaj­rza­łam do środka. Bar­tek le­żał na wą­skiej ko­ze­tce z ma­ską Ven­tu­riego na twa­rzy. Miał za­mknięte oczy i po­pie­latą cerę. W skó­rze nad­garstka tkwił we­nflon, do któ­rego pod­łą­czona była kro­plówka. Nie ru­szał się. Wy­glą­dał jak trup. W dole brzu­cha po­czu­łam ten prze­klęty, do­brze mi znany, ostry jak ciach­nię­cie brzy­twą, ból.

– Cho­roba de­kom­pre­syjna typu dru­giego – re­cy­to­wał za mną mo­no­tonny głos. – Ob­jawy rdze­niowe i mó­zgowe. Po­ra­że­nie koń­czyn dol­nych, kło­poty z od­dy­cha­niem, spo­ra­dycz­nie drgawki. W ko­mo­rze pa­nuje ci­śnie­nie sze­ściu at­mos­fer, ta­kie jak na głę­bo­ko­ści pięć­dzie­się­ciu me­trów. Stop­niowo je te­raz zmniej­szamy. Kiedy doj­dziemy do dwóch i pół, pa­cjent do­sta­nie do od­dy­cha­nia czy­sty tlen. Po­tem go, mó­wiąc w cu­dzy­sło­wie, wy­nu­rzymy i zo­ba­czymy, czy ob­jawy neu­ro­lo­giczne choć tro­chę się cof­nęły. Ale je­śli na­wet, i tak czeka go jesz­cze co naj­mniej kilka ta­kich sprę­żeń. Mu­simy po­zbyć się z jego tka­nek azo­to­wych zło­gów, żeby…

– Jak to się stało? – prze­rwa­łam mu. Chwila ci­szy.

– Nie je­stem upraw­niony do ana­li­zo­wa­nia jego nur­ko­wa­nia, ale…

– Ale? – po­na­gli­łam go zde­cy­do­wa­nym to­nem.

– Z za­pisu w kom­pu­te­rze nur­ko­wym pani, hm, part­nera wy­nika, że zszedł na sie­dem­dzie­siąt me­trów i prze­by­wał na tej głę­bo­ko­ści po­nad czter­dzie­ści mi­nut. Przy ta­kim cza­sie den­nym wy­nu­rze­nie się ze wszyst­kimi przy­stan­kami de­kom­pre­syj­nymi po­winno trwać około pół­to­rej go­dziny. Tym­cza­sem on wy­strze­lił z dna do głę­bo­ko­ści dwu­dzie­stu je­den me­trów w nie­całe dwie mi­nuty! Do­piero tam za­czął od­dy­chać ni­trok­sem, czyli wzbo­ga­coną w tlen mie­sza­niną. Pró­bo­wał się ra­to­wać, ale było za późno…

Ko­lejna chwila ci­szy.

– Mó­wiąc ko­lo­kwial­nie, zu­peł­nie spie­przył to nur­ko­wa­nie.

– Bę­dzie żył? – spy­ta­łam, si­ląc się na spo­kojny ton.

– To za­leży, do ja­kich uszko­dzeń mó­zgu i rdze­nia krę­go­wego do­szło. Do­piero bę­dzie miał ro­bioną to­mo­gra­fię. Ale na­wet je­śli prze­żyje, może już ni­gdy nie wstać z in­wa­lidz­kiego wózka.

Prze­łknę­łam ślinę, sta­ra­jąc się po­wstrzy­mać łzy. Bar­tek. Mój Bar­tek. Nie. Już nie mój. Prze­cież się roz­sta­li­śmy. Prze­cież po­wie­dzie­li­śmy so­bie te wszyst­kie słowa, po któ­rych nic już nie może być ni­gdy ta­kie jak wcze­śniej. Sta­li­śmy się dla sie­bie ob­cymi ludźmi. Może na­wet wro­gami? Po jaką więc cho­lerę na wieść o jego wy­padku, i to w cza­sie, gdy naj­po­waż­niej­szemu w mo­jej ka­rie­rze przed­się­wzię­ciu biz­ne­so­wemu gro­ziło nie­bez­pie­czeń­stwo, wsia­dłam na war­szaw­skim Okę­ciu w pierw­szy sa­mo­lot do Gdań­ska, a po­tem tak­sówką po­gna­łam do Kra­jo­wego Ośrodka Me­dy­cyny Hi­per­ba­rycz­nej w Gdyni? Co tu­taj ro­bię? Po co? Dla kogo? Bar­tek za­wsze za bar­dzo ry­zy­ko­wał pod wodą. Wiele razy mu się upie­kło. Tym ra­zem się nie wy­wi­nął.

– Na­prawdę mu­simy już iść.

Lekko ski­nę­łam głową, od­wra­ca­jąc się od cięż­kiej, po­ma­lo­wa­nej na biało ko­mory. Szyb­kim, nie­zau­wa­żal­nym dla le­ka­rza, ru­chem mu­snę­łam opusz­kami pal­ców jej sta­lową ścianę. W taki sam spo­sób kie­dyś bu­dzi­łam go każ­dego ranka. Do­tknię­cie było lek­kie ni­czym tchnie­nie od­de­chu, ale on za­wsze na­tych­miast otwie­rał oczy. I szcze­rzył w uśmie­chu te swoje białe jak u wilka zę­bi­ska. I mru­żył te ja­sno­nie­bie­skie śle­pia. Tym ra­zem jed­nak za gru­bym szkłem nie wy­da­rzyło się nic…

***

– Pani… – za­czął dok­tor, kiedy za­sie­dli­śmy w jego ga­bi­ne­cie.

– Anna – przy­po­mnia­łam mu. – Anna Cze­pliń­ska.

– Pani Anno, dla od­miany to ja chciał­bym te­raz za­dać pani py­ta­nie.

– Tak?

– Głu­pia sprawa.

– Sprawa? Jaka sprawa? – pró­bo­wa­łam do­stroić się do jego my­śli.

– Pe­wien dro­biazg. A ra­czej przed­miot.

– Przed­miot na­le­żący do Bartka? – usi­ło­wa­łam na­pro­wa­dzić go na od­po­wied­nie tory.

– Przed­miot pod­nie­siony przez niego z dna. Z tego wraku, do któ­rego nur­ko­wał.

– Aha… – sta­ra­łam się, żeby w moim gło­sie nie było sły­chać roz­cza­ro­wa­nia. Co mnie, u dia­bła, ob­cho­dził ja­kiś wy­cią­gnięty z dołu, po­ro­śnięty omuł­kami ta­lerz czy wi­de­lec?

– Na pewno nic pani ten, hm, ar­te­fakt nie po­wie, ale…

Na­stępna chwila ci­szy. Cze­ka­łam cier­pli­wie. Zu­peł­nie nie wie­dzia­łam, do czego fa­cet zmie­rza, mu­siał się więc sam z tą kwe­stią upo­rać.

– … ale pani przy­ja­ciel ani na chwilę nie chciał wy­pu­ścić go z ręki – brnął da­lej dok­tor. – Na­wet jesz­cze pod wodą, w cza­sie tej swo­jej ża­ło­śnie okro­jo­nej de­kom­pre­sji… Kiedy za­pewne po­czuł, że traci przy­tom­ność… Zdjął rę­ka­wicę i scho­wał do niej tę rzecz. Tym sa­mym za­lał so­bie rękę do łok­cia, a prze­cież woda miała tylko cztery stop­nie! Miał to w dłoni, kiedy wie­ziono go ra­tun­ko­wym śmi­głow­cem do szpi­tala, nie po­zwo­lił so­bie tego ode­brać na izbie przy­jęć. I do­piero tu­taj, kiedy stra­cił przy­tom­ność, wy­su­nęło mu się to z pal­ców.

– I cóż to ta­kiego? Mu­szelka? – nie mo­głam po­wstrzy­mać się od sar­ka­zmu. Bo – do cho­lery! – Bar­tek ba­lan­suje na skraju ży­cia i śmierci, a ten tu za­wraca mi głowę ja­kąś du­pe­relą zna­le­zioną na za­to­pio­nym przed wielu laty okrę­cie!

Le­karz po­chy­lił się nad swoim biur­kiem, otwo­rzył szu­fladę. Przez iry­tu­jąco dłu­gich kil­ka­na­ście se­kund wpa­try­wał się w jej za­war­tość. Po czym, jakby pod­jął wresz­cie osta­teczną de­cy­zję, ener­gicz­nym ru­chem się­gnął do środka.

– Nie, to nie mu­szelka – po­wie­dział, po­ka­zu­jąc mi zna­le­zi­sko. Za­mar­łam z wra­że­nia. Omal nie pa­dłam pod biurko. To prze­cież nie­moż­liwe…

Mi­nutę póź­niej, kiedy wy­chy­li­łam trzy ku­beczki wody, na­resz­cie po­czu­łam się na tyle silna, by sa­mo­dziel­nie usie­dzieć na krze­śle.

– A więc prze­czu­cie mnie nie my­liło – po­ki­wał głową dok­tor. – Pani wie, co to jest.

– Tak, wiem.

– Po­wie mi pani?

– Żeby to wy­ja­śnić, mu­sia­ła­bym opo­wie­dzieć hi­sto­rię swo­jej ro­dziny.

– Mamy czas – uśmiech­nął się lekko. – Wy­nu­rzamy Bartka do­piero za pół­to­rej go­dziny.LATO 1939

1

Wzrok Zosi bez­wied­nie ule­ciał przez wiel­kie okno ku ską­pa­nym w lip­co­wym słońcu drze­wom. Stare kasz­tany, dęby i pla­tany ota­czały dwór. Na traw­niku po­mię­dzy ich gru­bymi pniami wiele się działo. Mała Mar­cy­sia pod czuj­nym okiem pia­stunki sta­wiała pierw­sze kroczki. Wielki owcza­rek pod­ha­lań­ski Baca ra­do­śnie ha­sał obok nich, uja­da­jąc ta­kim ba­sem, że w oknach po­dzwa­niały szyby. Pię­cio­letni He­nio kłu­so­wał na ka­rym ku­cyku, przez co twarz bie­gną­cego obok Ma­cieja – dwor­skiego ka­mer­dy­nera, rzeź­nika, woź­nicy, pa­la­cza, a jak trzeba, to i fel­czera – przy­brała od­cień ce­gla­nej czer­wieni. Co tu się dzi­wić. Ma­cie­jowi prze­cież stuk­nęła już pięć­dzie­siątka. Nieco da­lej, w cie­niu stu­let­niego pla­tana, na roz­ście­lo­nym na tra­wie kocu sie­działa po­grą­żona w lek­tu­rze ro­mansu sie­dem­na­sto­let­nia Na­ta­lia. Na­to­miast tam, gdzie koń­czyły się drzewa, a za­czy­nała kręta, piasz­czy­sta droga wio­dąca do Wierz­bowa, a po­tem da­lej aż do sta­cji ko­le­jo­wej we Wło­dzi­mie­rzu Wo­łyń­skim, dwóch chłop­ców sta­jen­nych – Saszka i Alek, uwi­jało się przy no­wiut­kim fia­cie – au­to­mo­bilu pana dzie­dzica. Po­le­ro­wali la­kie­ro­wane na czarno bla­chy i chro­mo­wane zde­rzaki, pu­co­wali szyby. Pa­nicz Adam, naj­star­szy z dzieci pań­stwa dzie­dzi­ców, miał wpraw­dzie zje­chać do ma­jątku do­piero za ty­dzień, ale sa­mo­chód już te­raz miał lśnić jak perła.

Za drze­wami, wzdłuż sadu, pły­nęła rzeczka. Wy­star­czy­łoby ubrać się w ką­pie­lowy strój, chwy­cić ręcz­nik i prze­biec boso po tra­wie w dół ła­god­nego zbo­cza, żeby zna­leźć się w jej chłod­nym nur­cie. Wy­star­czy­łoby… Ale Zosi prze­cież nie wy­pada tu­taj świe­cić go­li­zną. Do tego za­gu­bio­nego wśród wo­łyń­skich łąk dworu i ma­jątku Za­ługi przy­je­chała prze­cież do pracy. Da­wać ko­re­pe­ty­cje.

Staś. Mały Staś Hry­nie­wicz był dla niej za­kałą tego wy­jąt­kowo pięk­nego lata. Ja­kim cu­dem to dziecko ukoń­czyło po­wszechną szkołę? Kto wpu­ścił je w gim­na­zjalne mury? Prze­cież to tu­man skoń­czony, bał­wan, który rze­czow­nika od przy­miot­nika nie od­róż­nia! Co jej po­wie­dział pod­czas ich pierw­szej lek­cji, gdy go spy­tała o Sien­kie­wi­cza? Że nie zna. Nie wie. Ale to z pew­no­ścią ża­den z są­sia­dów papy. Bo na pół­noc stąd jest dwór Li­po­wi­czów, na za­chód stoją Na­gór­scy-Szyc, a za Wierz­bo­wem to już zie­mie hra­biego Lip­czyca. O żad­nych Sien­kie­wi­czach tu nie sły­szano.

Trudno więc się dzi­wić, że ich lek­cje pol­skiego to dla Zosi orka na ugo­rze. Co tam, na ugo­rze! Za pia­stow­skich cza­sów rol­nik mu­siał naj­pierw pusz­czę wy­trze­bić to­po­rem i ogniem, a po­tem wo­łami rwać karpy po drze­wach, żeby wresz­cie móc za­cząć orać. I wła­śnie jak ten pra­dawny rol­nik pa­trzący na zwartą ścianę pusz­czy, tak czuła się przy tym roz­wy­drzo­nym ba­cho­rze Zo­sia. Nic więc dziw­nego, że wzrok ucieka przez okno…

W ogóle ten stu­letni dwór – ostoja sar­ma­cji, ka­to­li­cy­zmu i pol­sko­ści na Kre­sach, jego siel­skość, wiej­skość, tra­dy­cyj­ność – to wszystko ra­zem wzięte tro­chę ją już draż­niło. Ro­biła so­bie z tego po­wodu wy­rzuty. Prze­cież Hanna i Jan Hry­nie­wi­czo­wie byli ludźmi cie­płymi i go­ścin­nymi, któ­rzy sło­wem ani ge­stem nie da­wali jej do zro­zu­mie­nia, że jest z niż­szego stanu. Prze­cież po obo­wiąz­ko­wych dwóch lek­cjach pol­skiego rano i dwóch ma­te­ma­tyki po pod­wie­czorku mo­gła do woli ko­rzy­stać z uro­ków wiej­skiego ży­cia. Tak na­prawdę, nie li­cząc zma­gań z cięż­kim ni­czym ko­twica umy­słem Sta­sia, mo­gła się czuć tu­taj jak na wa­ka­cjach. Jak na wy­wcza­sie, na który ubo­giej stu­dentki po­lo­ni­styki, która na swoją na­ukę musi za­ra­biać da­wa­nymi la­tem ko­re­pe­ty­cjami, ni­gdy nie by­łoby stać. Tak, miała do sie­bie żal, że taka z niej nie­wdzięcz­nica. Ale cóż. Chciała tego czy nie – tę­sk­niła za War­szawą. Za ro­bot­ni­czym, cuch­ną­cym rynsz­to­kami Po­wi­ślem, na któ­rym uro­dziła się i miesz­kała. Za chło­pa­kami z jej bramy. W bu­fia­stych spodniach, czap­kach ma­cie­jów­kach, z za­czep­nym spoj­rze­niem i no­żami sprę­ży­no­wymi w kie­sze­niach. Za Dwor­cem Głów­nym przy Mar­szał­kow­skiej, pod któ­rym spa­ce­ro­wali dżen­tel­meni w an­giel­skim stylu. Za gwarną i tłoczną Kroch­malną, na któ­rej ty­dzień temu ku­piła od pani Salci Cu­kie­ro­wej su­kienkę na lato. Za pla­cem Trzech Krzyży, przy któ­rym mie­ściło się jej uko­chane gim­na­zjum Kró­lo­wej Ja­dwigi i rów­nie uwiel­biane kino Na­po­leon. Za mo­stem Kier­be­dzia, na któ­rego kra­to­wane przę­sła jesz­cze cał­kiem nie­dawno wspi­nała się na wy­ścigi z chło­pa­kami. Za No­wym Świa­tem, na któ­rym trzeba było bar­dzo uwa­żać, żeby nie wpaść pod roz­pę­dzony au­to­mo­bil. A także za „pięt­na­stką”, tram­wa­jem, któ­rym można było do­je­chać od ulicy Wiej­skiej, przez ro­ze­dr­ganą co­dzien­nym han­dlem Gę­sią, aż na Mło­ciny. I za górką na Agry­koli, gdzie zimą otwie­rano tor sa­necz­kowy. I oczy­wi­ście za Wi­słą, po któ­rej – już jako stu­dentka – że­glo­wała i pły­wała ka­ja­kiem. Tę­sk­niła na­wet za lo­dami po pięć gro­szy por­cja wraz z wa­flem, ob­wa­rzan­kami pięć sztuk za pięć­dzie­sią­taka i ostat­nim rzę­dem w Te­atrze Na­ro­do­wym, w któ­rym miej­sce kosz­to­wało osiem­dzie­siąt gro­szy.

W tej jej tro­chę na­iw­nej tę­sk­no­cie był tylko je­den nie­przy­jemny zgrzyt – Sa­bina Sty­chło. Kró­lowa Saba, Gruba Sab­cia, albo Mama-Saba – jak ją na­zy­wano na Po­wi­ślu. Zresztą, nie tylko tam. Mamę Sabę znali wszę­dzie: na Gę­siej i Kroch­mal­nej, na pra­skich Szmul­kach czy Wspól­nej. W śro­do­wi­sku zło­dziei, pro­sty­tu­tek i ło­bu­zów, któ­rzy za pięć zło­tych byli go­towi po­ła­mać ko­muś ręce, rze­czy­wi­ście była kró­lową. Sza­no­wali ją ży­dow­scy kie­szon­kowcy, so­lec­kie ki­ziory i fe­rajna ze Szmu­lek. Nikt nie ro­zu­miał, jak to się stało, że ta mon­stru­al­nie gruba, czter­dzie­sto­pa­ro­let­nia ko­bieta o za­chryp­nię­tym gło­sie i bez­czel­nym spoj­rze­niu ża­bich oczu, która miesz­kała tylko dwa domy da­lej od ka­mie­nicy Zosi, trzę­sła war­szaw­skim pół­świat­kiem. Może dla­tego, że ni­gdy nie wy­ba­czała? Bo gdy na ko­goś za­gięła pa­rol, ten prę­dzej czy póź­niej pła­kał gorz­kimi (albo krwa­wymi) łzami. Do li­cha, że też aku­rat ona, Gruba Sab­cia z Po­wi­śla, mu­siała ją prze­kląć i po­przy­siąc jej ze­mstę. Prze­cież Zo­sia za­wsze była po­rządną i stro­niącą od mrocz­nych typ­ków dziew­czyną. Pa­ra­dok­sal­nie, wła­śnie to ją zgu­biło…

– Czy mo­żemy już koń­czyć? – z za­my­śle­nia wy­rwał ją senny głos Sta­sia.

Rzut oka na wi­szący na ścia­nie wa­ha­dłowy ze­gar. Jesz­cze pięt­na­ście mi­nut. Rany!

– Skoń­czymy, gdy wy­ku­jesz od­miany przez przy­padki – od­po­wie­działa, za wszelką cenę usi­łu­jąc po­wró­cić my­ślami do wlo­ką­cej się lek­cji. – Za­cznijmy od słowa „koń”.

– Mia­now­nik: kto? co? – za­częła.

– Koń.

– Do­peł­niacz: kogo? czego?

– Ko­nia.

Trzeba przy­znać, że dwór zro­bił na niej wra­że­nie. Pierw­szy raz w ży­ciu miesz­kała w ta­kim miej­scu. Długa na trzy­dzie­ści me­trów i wy­soka na cztery me­try fa­sada. Po bo­kach efek­towne wie­życzki. Nad wej­ściem, do któ­rego pro­wa­dziły trzy stop­nie, ob­szerny, wsparty na czte­rech fi­la­rach wy­kusz z bal­ko­nem. Wy­soki, spa­dzi­sty dach kryty gon­tem. Bie­lone mury, wy­so­kie na pra­wie dwa me­try okna. I dzi­kie wino pnące się po ścia­nach oraz kwit­nące pod oknami róże.

– Ce­low­nik: komu? czemu?

– Ko­niu.

– Ko­niowi – po­pra­wia.

Do­stała po­kój z oknem wy­cho­dzą­cym na wschód. Co rano bu­dziło ją słońce prze­świe­ca­jące przez li­ście owo­co­wych drze­wek i śpiew pta­ków bu­szu­ją­cych w ich ga­łąz­kach. Wy­godne łóżko, po­duszka wy­peł­niona gę­sim pie­rzem, skrzy­piąca szafa. Pod ścianą lu­stro i ko­moda, na któ­rej stała mied­nica i dzban z wodą. Nie­duży stół, dwa krze­sła. Na stole naf­towa lampa i świecz­nik. Po wyj­ściu z po­koju, na lewo był sa­lon, a za nim bi­blio­teka, w któ­rej wy­pa­trzyła na­wet opra­wione w cie­lęcą skórę XIX-wieczne wy­da­nia Mic­kie­wi­cza i Kra­siń­skiego. Na prawo po­koje dzieci i ła­zienka z praw­dziwą wodną ubi­ka­cją. Ta ubi­ka­cja to zresztą nie­je­dyna oznaka no­wo­cze­sno­ści we dwo­rze. Pan Hry­nie­wicz wie­rzył w tech­nikę. Ku­pił sa­mo­chód, trak­tor oraz młoc­kar­nię. I wy­po­sa­żył go­spo­dar­stwo w spa­li­nowy agre­gat prą­do­twór­czy, który może oświe­tlić – w za­leż­no­ści od po­trzeb – albo oborę, albo sa­lon wraz z bi­blio­teką.

W po­rów­na­niu z war­szaw­skim miesz­ka­niem jej ro­dzi­ców były to nie­sły­chane luk­susy. Na Po­wi­ślu gnieź­dzili się w sze­ścioro (miała młod­szą sio­strę i trzech braci, z któ­rych je­den już się wy­pro­wa­dził) w dwóch po­ko­ikach i kuchni. A tak na­prawdę, to w jed­nym po­koju z kuch­nią, bo drugi ro­dzice wy­naj­mo­wali pew­nemu mło­demu mał­żeń­stwu, które przy­je­chało do sto­licy za pracą aż z Wi­leńsz­czy­zny. Wy­cho­dek był wspólny dla ca­łego domu – wy­ko­pany na po­dwórku ob­ra­mo­wa­nym mu­rami ich ka­mie­nicy. Nie­czy­sto­ści wy­le­wali do pły­ną­cego ulicą rynsz­toka. Elek­try­fi­ka­cja do nich nie do­tarła. Na taką eks­tra­wa­gan­cję jak za­pa­la­nie świec nie było ich stać.

– Bier­nik: kogo? co?

– Ko­nia.

Oj­ciec Zosi pra­co­wał w fa­bryce le­ków i che­mi­ka­liów Lu­dwika Spiessa przy Da­ni­ło­wi­czow­skiej 16. Był tam ślu­sa­rzem. Mama pro­wa­dziła dom, od czasu do czasu do­ra­bia­jąc tylko – dzięki dłu­gim i pięk­nym wło­som – jako mo­delka czy ra­czej ma­ne­kin w szkole fry­zjer­skiej. Jej ro­dzina miała dach nad głową, wę­glową kuch­nię, głodu nie było. Dzie­ciaki po­sia­dały buty, ba­weł­niane poń­czo­chy lub spodnie oraz ka­poty. Myły się co­dzien­nie w na­go­to­wa­nej na że­liw­nej pły­cie wo­dzie, spały po trzy w jed­nym łóżku pod praw­dziwą koł­drą, a na święta ja­dły sło­dy­cze, po­ma­rań­cze, kieł­basę. I tyle.

– Na­rzęd­nik: kim? czym?

– Ko­niem.

Na na­ukę w gim­na­zjum, nie mó­wiąc o stu­diach, Zo­sia mu­siała już za­ro­bić sama. Od dwu­na­stego roku ży­cia da­wała więc ko­re­pe­ty­cje. Naj­pierw do­sta­wała pięć­dzie­siąt gro­szy za go­dzinę, po­tem zło­tówkę, a od­kąd po­szła na stu­dia – dwa pięć­dzie­siąt. Jako je­dyna w ro­dzi­nie wy­szła poza szkołę po­wszechną. Co nie zna­czy, że inni z ro­dzeń­stwa nie po­ra­dzili so­bie w ży­ciu. Wręcz prze­ciw­nie! Naj­star­szy brat Ka­zik pra­co­wał w pie­karni ob­wa­rzan­ków na Ko­no­pac­kiej. Wraz z żoną Elzą, gdań­ską Niemką, i roczną cór­cią, miesz­kał w fa­cjatce na Pra­dze, przy Ząb­kow­skiej. Zyg­munt był do­zorcą w Elek­trowni Miej­skiej na Śnia­dec­kich. Jako ka­wa­ler wciąż miesz­kał z ro­dzi­cami na Po­wi­ślu. Tak samo naj­młod­szy Ja­nek, który za­ła­pał się na cze­lad­nika do szew­skiej ma­nu­fak­tury i uczył się ro­bić dam­skie pru­nelki. Przy ro­dzi­cach miesz­kała też młod­sza od Zosi Roma – dumna po­my­waczka w ba­rze Sa­tyr przy Mar­szał­kow­skiej.

„Po co ty się tak mę­czysz?” – czę­sto prze­py­ty­wała ją mama. – „Bie­gasz z ko­re­pe­ty­cji na ko­re­pe­ty­cje, ślę­czysz w bi­blio­tece albo na wy­kła­dach i gro­sza z tego dla sie­bie nie od­kła­dasz. W końcu starą panną zo­sta­niesz”.

„Po­rzuć te mrzonki o stu­diach” – stro­fo­wał ją tata. – „Na­sza ro­dzina, choć prze­cież her­bowa, od po­ko­leń jest ro­bot­ni­cza. Twój dzia­du­nio, jesz­cze za cara, ro­bił jako ko­wal przy mło­cie pa­ro­wym. I wy­pro­wa­dził mnie na czło­wieka. Po co ci na­bi­jać so­bie głowę tymi fan­ta­zjami z ksią­żek? Ary­sto­kratką od tego nie zo­sta­niesz, a tylko wzrok so­bie po­psu­jesz”.

„A co pa­nienka Zo­fia tak do tych szkół biega?” – za­cze­piali ją chłopcy w bra­mie. – „Lep­sza chce od nas być? Ko­le­gów z po­dwórka prze­stać po­zna­wać?”.

Nie umiała sen­sow­nie od­po­wie­dzieć na te py­ta­nia. Nie umiała, bo… sama nie wie­działa, co ją tak gna do przodu, poza gra­nice tego, co na Po­wi­ślu uznane i sza­no­wane. Wie­działa tylko, że pra­gnie od ży­cia cze­goś wię­cej. Nie, nie. Nie wię­cej, tylko ina­czej. Ucząc się, zda­jąc ma­turę, a po­tem idąc na stu­dia, czuła się jak Ko­lumb pierw­szy raz sta­wia­jący stopę na Hi­spa­nioli, jak Alek­san­der Wielki prze­dzie­ra­jący się przez Per­sję ku ta­jem­ni­czym In­diom. Nie po­tra­fi­łaby już tego za­trzy­mać…

– Miej­scow­nik: o kim? o czym?

– O ko­niu.

– Wo­łacz: O!

– Iiii­haha! – z pełną po­wagą i za­an­ga­żo­wa­niem od­po­wie­dział jej Sta­sio.

Do­by­wa­jące się z jego ust do­no­śne koń­skie rże­nie spra­wiło, że aż pod­sko­czyła, do reszty otrzą­sa­jąc się z roz­my­ślań. Przez chwilę pa­trzyła na niego w osłu­pie­niu, po czym z re­zy­gna­cją w gło­sie oznaj­miła:

– Koń.

– Co, koń? – za­py­tał ubrany w ma­ry­nar­ski mun­du­rek chło­piec.

– Wo­łacz: O! Koń – wy­ja­śniła.

– Aha… – bez prze­ko­na­nia, a na­wet z nutą roz­cza­ro­wa­nia w gło­sie skwi­to­wał jej uczeń.

– No do­brze – wes­tchnęła. – Ko­niec lek­cji.

Za­po­wia­dało się dłu­gie i prze­raź­li­wie nudne lato.2

Co­raz le­piej ro­zu­miała mowę ciała swo­jego sro­ka­cza. Wy­czu­wała już, kiedy ma ochotę się­gnąć łbem w dół, ku zie­lo­nej tra­wie, co gro­ziło mu za­po­prę­że­niem. Umiała od­czy­tać z jego ru­chów, że szy­kuje się do na­głego i nie­kon­tro­lo­wa­nego ga­lopu. Roz­po­zna­wała po ku­le­niu uszu, że cze­goś się prze­stra­szył. A po­my­śleć, że jesz­cze mie­siąc temu z okła­dem, pod ko­niec czerwca, koń ko­ja­rzył się jej je­dy­nie ze zmę­czoną i oso­wiałą do­roż­kar­ską szkapą, która do­wio­zła ją do Dworca Głów­nego, skąd od­jeż­dżał po­ciąg do Wło­dzi­mie­rza.

Adam to zmie­nił. To i jesz­cze parę in­nych rze­czy…

– Adam Hry­nie­wicz – przed­sta­wił się na po­czątku lipca. Wy­cią­gnął do niej rękę wkrótce po tym, jak wy­siadł z sa­mo­chodu swo­jego ojca, wy­ści­skał mamę, wy­ca­ło­wał Mar­cy­się, przy­tu­lił Na­ta­lię, zmierz­wił czu­prynę He­niowi i strze­lił łok­ciem sójkę w bok ga­mo­nio­wa­tego Sta­sia. Był… pięk­nym męż­czy­zną. Onie­śmie­la­jąco przy­stoj­nym. Wy­soki. Wy­pro­sto­wany jak ułan. Twarz ni­czym z an­tycz­nej rzeźby. Kru­czo­czarne włosy, orli nos. Z każ­dego jego ge­stu, spoj­rze­nia, słowa ema­no­wała spo­kojna pew­ność sie­bie.

„Na pewno jest sno­bem” – po­my­ślała czym prę­dzej, za­nim jej serce za­trze­po­tało z za­chwytu. – „Na­dę­tym, bo­ga­tym bu­fo­nem”.

– Bar­dzo mi miło pa­nią po­znać – ode­zwał się, za­nim słowo „bu­fon” na do­bre prze­brzmiało w jej gło­wie, ob­da­rza­jąc ją przy tym sze­ro­kim i szcze­rym uśmie­chem. – Mam na­dzieję, że lek­cje z moim nie­oce­nio­nym młod­szym bra­tem za bar­dzo nie dają się pani we znaki? Po­noć wy­jąt­kowo z niego oporna ma­te­ria do for­mo­wa­nia.

„Nie, nie jest sno­bem” – uznała. A po­tem, w ostat­niej chwili po­wstrzy­mu­jąc się od grzecz­nego dy­gnię­cia, od­waż­nie spoj­rzała mu w oczy i od­po­wie­działa:

– Zo­fia Cze­pliń­ska. Cała przy­jem­ność po mo­jej stro­nie.

– Cze­pliń­ska? To, jak mnie­mam, szla­chec­kie na­zwi­sko?

„A jed­nak jest sno­bem”. Przy­jazd za­łudz­kiego pa­ni­cza z uni­wer­sy­tetu we Lwo­wie zbu­rzył spo­kój sta­tecz­nego zie­miań­skiego dworu. Te­raz był po­czą­tek sierp­nia, a Zo­sia za­sta­na­wiała się, gdzie się po­działy te trzy­dzie­ści trzy dni dzie­lące ją od tam­tego spo­tka­nia? Mi­nęły, jak jedna chwila…

– Pro­szę wy­ba­czyć, że spy­tam… – za­cze­pił ją już pierw­szego dnia pod­czas uro­czy­stego obiadu. – Ale czy jeź­dzi pani konno?

– Pre­fe­ruję tram­waj elek­tryczny – od­parła z wy­szu­kaną po­wagą. – Mniej rzuca.

Kiedy przy stole, na któ­rym pa­no­szyły się pie­czone prze­piórki, du­szona dzi­czy­zna oraz do­mo­wej ro­boty wę­dliny, prze­brzmiał już uprzejmy, choć nieco wy­mu­szony śmiech, Adam nie­stru­dze­nie wró­cił do te­matu.

– Py­tam, bo mój drogi tatko – tu, z te­atralną prze­sadą, skło­nił się sie­dzą­cemu u szczytu stołu dzie­dzi­cowi. – No więc mój papa po­siada nie­wielką ho­do­wlę koni. Czy­stej krwi araby, wprost z Za­mojsz­czy­zny.

– Pro­szę wy­ba­czyć igno­ran­cję – od­parła z do­brze uda­waną po­wagą – ale Araby ko­ja­rzą mi się ra­czej z Bli­skim Wscho­dem: Alek­san­drią, Bag­da­dem, Char­tu­mem, a nie po­czci­wym Za­mo­ściem.

Tym ra­zem nikt się już nie za­śmiał. W zie­miań­skim dwo­rze nie wolno kpić z trzech rze­czy: Boga, Oj­czy­zny oraz ro­do­wo­do­wych koni i psów my­śliw­skich… Zo­sia po­czuła się głu­pio. Po co ude­rzała w te sar­ka­styczne nuty? Bo się wku­rzyła na wi­dok suto, prze­sad­nie, mar­no­traw­nie wręcz za­sta­wio­nego stołu? Wi­dząc te wszyst­kie mięsa, pszenne bu­łeczki, kon­fi­tury, bu­telki wę­grzyna, cia­sta, lu­kry i tru­skawki w ubi­tej śmie­ta­nie, chcąc nie chcąc, przy­po­mniała so­bie czasy swo­jej szkoły przy­go­to­waw­czej. Każ­dego ranka przy­no­szono tam dla nich śnia­da­nie. Kaj­zerki z ma­słem prze­ło­żone szynką ufun­do­wane „dla bie­doty z Po­wi­śla” przez uczen­nice i pe­da­go­gów szkoły po­wszech­nej z ulicy Wiej­skiej nu­mer 5. Szkoły, do któ­rej uczęsz­czały głów­nie có­reczki ma­gi­strac­kich urzęd­ni­ków, ofi­ce­rów po­li­cji, kup­ców, fa­bry­kan­tów oraz woj­sko­wych. Miły gest. Ka­na­pki pach­niały tak, że cie­kła ślinka. Bar­dzo róż­niły się od tych, które do­sta­wała w domu – kru­chych kro­mek ra­zo­wego prze­ło­żo­nych cie­niutką war­stwą mar­ga­ryny. Nic dziw­nego, że wszy­scy usta­wiali się po nie w ko­lejkę. Wszy­scy – ale nie ona. Stała z boku i gniew­nie za­ci­skała piąstki. Bez sensu.

– Ma pani ra­cję – ra­to­wał sy­tu­ację Adam. – Ko­nie arab­skie czy an­giel­skie… pal to sześć! Ważne, żeby da­wały przy­jem­ność z jazdy. A za­tem… czy wy­bie­rze się pani ze mną na prze­jażdżkę?

Już miała grzecz­nie po­dzię­ko­wać temu pięk­ni­siowi. Niech so­bie nie my­śli, że zna­lazł ła­twy te­mat do nie­zo­bo­wią­zu­ją­cego, let­niego flirtu. A poza tym… prze­cież ni­gdy w ży­ciu nie sie­działa na koń­skim grzbie­cie! Wtedy jed­nak do roz­mowy wtrą­ciła się pani domu:

– Ada­siu, nie dręcz pa­nienki Zosi! – skar­ciła syna. – W jej sfe­rach, to zna­czy eee… w mie­ście, nie ceni się koni tak wy­soko, jak u nas.

„Pa­nienki Zosi”? „W jej sfe­rach”? Te dwie krót­kie frazy za­pie­kły ją do ży­wego. I choć zda­wała so­bie sprawę, że jej złość i ura­żona duma to nic in­nego jak tylko kom­pleks niż­szo­ści… na­cią­gnęła na twarz sze­roki uśmiech i pa­trząc twardo w oczy mło­dego pana dzie­dzica, od­parła:

– Tak, bar­dzo chęt­nie. Może ju­tro? Po po­ran­nych lek­cjach Sta­sia?

Na­za­jutrz bar­dzo ża­ło­wała tych słów. Wy­brany dla niej sro­kacz – w su­mie, ko­nik nie­wielki, nie­młody (a więc uło­żony i nie­skory do har­ców), a do tego wa­łach – nie wy­glą­dał na zwie­rzę, które mo­głoby zro­bić ko­mu­kol­wiek krzywdę. Ale jej i tak wy­dał się krwio­żer­czą be­stią. Kiedy sta­nęła obok, pa­trzył na nią z góry wiel­kimi ciem­nymi oczami, par­skał, pa­rzył od­de­chem, dud­nił ko­py­tami. A gdy Ma­ciej chwy­cił ją za lewe ko­lano i pod­rzu­cił na sio­dło, po­czuła się, jakby miała za­raz ru­nąć z po­wro­tem na zie­mię. To, na czym sie­działa, ru­szało się, wzdra­gało, prze­stę­po­wało z nogi na nogę. Było nie­sta­bilne, nie­prze­wi­dy­walne i – o czym bar­dzo szybko się prze­ko­nała – zu­peł­nie nie­pod­po­rząd­ko­wane jej roz­ka­zom.

– Robi się to tro­chę ina­czej – uśmiech­nął się Adam, wi­dząc, jak Zo­sia pod­ska­kuje w sio­dle, ce­dząc przez zęby: „No rusz się, ko­niu. Je­dziemy!”.

– Spró­buj po­lu­zo­wać mu cu­gle, ści­ska­jąc rów­no­cze­śnie boki łyd­kami.

Spoj­rzała na niego z fu­rią w oczach. Pew­nie do­brze się bawi, wi­dząc jej upo­ko­rze­nie. Już nie­mal sły­szała, jak pod­czas pod­wie­czorku, przy placku tru­skaw­ko­wym i ka­wie, opo­wiada swo­jej her­bo­wej ro­dzince: „Panna Zo­sia ska­kała po ko­niu ni­czym ro­ze­źlona pchła wy­krzy­ku­jąca pi­skliwe ko­mendy. Cud, że nie za­częła szu­kać mię­dzy jego uszami kie­row­nicy, a w strze­mio­nach pe­dału gazu”. Adam jed­nak przy­jaź­nie się do niej uśmiech­nął.

– Po­czątki za­wsze są trudne. Ale po pani syl­we­tce wi­dzę, że ma pani pre­dys­po­zy­cje do kon­nej jazdy: plecy pro­ste, broda w gó­rze no i ta sprę­ży­stość w no­gach…

Za­wsty­dzona, z jed­nej strony, tym prze­glą­dem jej ana­to­mii, mile po­łech­tana – z dru­giej – kom­ple­men­tem, ści­snęła łyd­kami koń­skie boki. Ru­szył!

– Brawo – jesz­cze sze­rzej uśmiech­nął się Adam. – A te­raz po­pro­szę o skręt w lewo: prawe ko­lano na­ci­ska bok, lewa pięta brzuch. Do tego lek­kie ścią­gnię­cie wo­dzy z le­wej… O! Do­brze!

Wa­łach po­słusz­nie ob­ró­cił się we wła­ści­wym kie­runku. Jego brą­zowe śle­pia na­dal zdra­dzały bez­brzeżne znu­dze­nie i zdy­stan­so­wa­nie, ale cała reszta pod­po­rząd­ko­wy­wała się roz­ka­zom.

– Pysz­nie! – krzyk­nęła.

– W ta­kim ra­zie ru­szamy! – za­wtó­ro­wał jej Adam. – Idziemy stępa do końca pa­doku, a po­tem kłu­sem w stronę lasu.

– Kłu­sem? – za­nie­po­ko­iła się.

– Pro­szę skrę­cić w prawo i pod­je­chać do mnie – po­le­cił.

Po­słusz­nie wy­ko­nała skręt, ale koń, który wciąż wy­czu­wał nie­wpra­wioną rękę, zro­bił to tro­chę nie­dbale, za sze­roko. Brzdęk! Za­dzwo­niły ich strze­miona, kiedy boki wierz­chow­ców nie­mal ob­tarły się o sie­bie.

– O ho, ho! Kiedy scze­piają się dwa strze­miona, pew­ni­kiem bę­dzie go­rące lato! – za­śmiał się gromko przy­glą­da­jący się ca­łej sce­nie Ma­ciej, a sto­jący nie­opo­dal Saszka za­rżał spro­śnym śmie­chem.

– O co mu cho­dzi? – szep­nęła do Adama.

– Ee, ta­kie tam za­bo­bony – od­po­wie­dział wy­mi­ja­jąco.

***

Kilka go­dzin póź­niej, zzia­jana, pod­nie­cona, roz­ta­cza­jąc wo­kół sie­bie woń koń­skiego potu, wpa­dła z hu­kiem do po­koju, w któ­rym Staś już cze­kał na lek­cje ma­te­ma­tyki.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie – po­wie­działa, uświa­da­mia­jąc so­bie, że nie zdą­żyła się prze­brać, więc bę­dzie mu­siała po­pro­wa­dzić ko­re­pe­ty­cje w stroju do kon­nej jazdy.

– Ależ nic nie szko­dzi! – szcze­rze i z en­tu­zja­zmem za­pew­nił ją chło­pak.

Roz­wią­zu­jąc za­da­nia z jedną nie­wia­domą, my­ślami była wciąż na sze­ro­kich wo­łyń­skich łą­kach. Po­iła ko­nia w le­śnych stru­my­kach, tęt­niła ko­py­tami po mrocz­nych duk­tach. Cią­gle sma­ko­wała nowe ter­miny: an­gle­zo­wa­nie, do­siad, po­pręg, wę­dzi­dło. Adam nie mógł się jej na­chwa­lić. Za­pew­niał, że robi bły­ska­wiczne po­stępy. Dla­tego, oprócz stępa i kłusa, po­zwo­lił jej na krótki ga­lop, a na­wet wzię­cie ni­skiej prze­szkody. Ha! Po ta­kim dniu czuć, że się żyje. Od tam­tej pory jej po­byt w Za­łu­gach zde­cy­do­wa­nie na­brał tempa. Tym bar­dziej że po­ja­wiło się tu mnó­stwo cie­ka­wych lu­dzi. Na przy­kład Kon­rad Krantz, ko­lega Adama ze stu­diów, który w po­bli­skim Wło­dzi­mie­rzu ro­bił kurs pi­lo­tażu. Pew­nego dnia przy­je­chał na obiad, spoj­rzał w oczy naj­star­szej sio­strze swo­jego druha i… już co­dzien­nie prze­la­ty­wał swoim RWD nad dwo­rem. Cza­sem lą­do­wał na pa­stwi­sku obok parku, wpra­wia­jąc w po­płoch by­dło i ko­nie, a Na­ta­lię – w niemy za­chwyt. In­nymi razy ma­chał skrzy­dłami, ry­czał sil­ni­kiem i zrzu­cał dla niej na ma­leń­kich spa­do­chro­nach ro­manse i za­bawne li­ściki.

– Ułań­ska fan­ta­zja! – chwa­lił pan Jan. – Wia­domo, Krant­zo­wie to stary pol­ski ród!

Była też Łu­cja Wi­ger­ska, da­leka są­siadka Hry­nie­wi­czów, która przy­je­chała na wa­ka­cje z ja­kiejś szkoły w Kowlu. I Rom­cio Sław-Rą­czy z oko­lic Grodna. A także Al­fred Ża­bo­klicki – stu­dent po­li­tech­niki, przed­sta­wi­ciel zna­mie­ni­tego, choć zu­bo­ża­łego szla­chec­kiego rodu aż z Wiel­ko­pol­ski. Nie było dnia, żeby nie przy­je­chało też ja­kieś to­wa­rzy­stwo z są­sied­niego ma­jątku – roz­krzy­czane, we­sołe, żądne draki. Hry­nie­wi­czo­wie przy­glą­dali się temu cha­osowi z życz­li­wym po­bła­ża­niem. Po­dej­mo­wali mło­dych obia­dami, pan domu czę­sto­wał chłop­ców cy­ga­rami, pani domu le­czyła drobne urazy oraz in­fek­cje. Bo pani Hanna na Za­łu­gach miała skłon­no­ści do­bro­czynne. W jej domu stała wielka, po­ma­lo­wana na czarno szafa, do któ­rej tylko ona miała klucz. W środku trzy­mała me­dy­ka­menty: szwaj­car­ską aspi­rynę na prze­zię­bie­nia i grypę, jo­dynę na za­bru­dzone rany, kali hi­per­man­ga­ni­cum do od­ka­ża­nia i całą skrzynkę my­dła Je­leń-Schicht. Pani dzie­dziczka pa­sjo­no­wała się współ­cze­sną me­dy­cyną. Była go­towa nieść tę po­chod­nię no­wo­cze­sno­ści do chłop­skich chat – le­czyć, uświa­da­miać, po­pra­wiać hi­gienę. Tyle że „ciemny lud” tego nie do­ce­niał. „Wolą iść po ra­tu­nek do tej ję­dzy szep­tu­chy” – wie­lo­krot­nie po­wta­rzała z od­razą, wska­zu­jąc ręką na od­le­głą ścianę lasu po­ra­sta­ją­cego mo­kra­dła, gdzie po­noć stał dom wiej­skiej zna­chorki.

Zo­sia, mimo po­cząt­ko­wej wstrze­mięź­li­wo­ści – bo prze­cież nie była z ich sfery – szybko dała się na­mó­wić na wspólne konne eska­pady, lek­cje te­nisa, ką­piele w rzeczce i na­jazdy na są­sied­nie dwory. Za­wsze była ra­czej od­ważną dziew­czyną, więc i tym ra­zem nie po­zwo­liła dojść do głosu swoim kom­plek­som. Śmiała się, żar­to­wała i sprze­czała z nimi jak równy z rów­nym. Im­po­no­wało jej, że mimo ro­bot­ni­czego po­cho­dze­nia, to­wa­rzy­stwo naj­wy­raź­niej ją za­ak­cep­to­wało. Cza­sem tylko… – a może jej się zda­wało? – pod­chwy­ty­wała szyb­kie, ba­daw­cze, nio­sące jakby przy­ganę czy nutę po­gardy, spoj­rze­nie Hanny lub Jana Hry­nie­wi­czów. Ale jej ró­wie­śnicy uznali ją za swoją. Oczy­wi­ście, spora w tym za­sługa Adama. Wła­śnie, Adam… W ca­łym tym cha­osie i za­mie­sza­niu wciąż szu­kał jej to­wa­rzy­stwa. Wpa­dali na sie­bie przy­pad­kiem, gdy była aku­rat sama. W naj­dzik­szej za­ba­wie zda­rzało się jej po­czuć na so­bie jego wzrok.

– Czy w tej War­sza­wie… – za­gaił ją kie­dyś, gdy ran­kiem, na chwilę, zo­stali sami na we­ran­dzie. – Czy czeka tam na pa­nią na­rze­czony?

– Dla­czego pan pyta?

– Bo je­śli tak, wy­zwę go na po­je­dy­nek i usiekę – za­żar­to­wał, ale jego oczy po­zo­stały po­ważne.

Wtedy, ni­czym nie­spo­dzie­wane ukłu­cie igłą, opa­rze­nie iskrą z ogni­ska, po­tknię­cie na rów­nej dro­dze, przy­po­mniał się jej Zdzi­siek Sty­chło. Syn Gru­bej Sabci. Duży, zwa­li­sty, o obrzy­dli­wie owło­sio­nych dło­niach i kwa­śnym od­de­chu. Przez całą wio­snę snuł się za nią po ca­łym Po­wi­ślu, wy­sta­wał pod bramą uczelni, na­pie­rał na nią swoim brzu­szy­skiem w tram­waju. „Pój­dzie pa­nienka ze mną do kina? A może do Ogrodu Sa­skiego, na spa­cer? Już wiem! Wy­bierzmy się na pączki do Bli­klego!” – za­sy­py­wał ją pro­po­zy­cjami. Od­ma­wiała mu oczy­wi­ście. Fa­cet bu­dził w niej lek­kie obrzy­dze­nie i chęć na­tych­mia­sto­wej ucieczki. Przy­tła­czał swoją na­chalną obec­no­ścią. Nie wy­rą­bała mu jed­nak mię­dzy oczy, jak to się na Po­wi­ślu ma­wiało: „Spa­daj pan na Ber­dy­czów, jedź wzdy­chać do Ko­ło­myi”. Dla­czego? Było jej fa­ceta żal. Po­cieszny w tych swo­ich nie­udol­nych sta­ra­niach, ża­ło­sny w sło­nio­wa­tych umi­zgach. Zu­peł­nie po­zba­wiony mę­skiego wdzięku, bez­bronny jak mon­stru­al­nie prze­ro­śnięty chłop­czyk. Bu­dził w niej li­tość. Za­miast więc spła­wić go krót­kim i tre­ści­wym ko­mu­ni­ka­tem, pró­bo­wała osło­dzić gorzką ta­bletkę: „Dziś nie mam czasu, może in­nym ra­zem. Je­stem zmę­czona. Mam już inne zo­bo­wią­za­nia”.

Po­peł­niła błąd. Prze­ko­nała się o tym w czerwcu, tuż przed wa­ka­cjami, kiedy po wyj­ściu z domu ogłu­szyła ją cy­gań­ska or­kie­stra. Kiedy już prze­brzmiały gi­tary, bębny i trąbki, przed sze­reg wy­su­nął się Zdzi­sław. Czarny gar­ni­tur trzesz­czał na jego brzu­szy­sku, z czoła ka­pał per­li­sty pot, w ręku usy­chały róże. „Czy zo­sta­nie pani moją żoną?” – za­py­tał, opa­da­jąc gru­bym ko­la­nem wprost w zwil­żony czy­imś po­ran­nym pra­niem rynsz­tok.

***

– Nie – zde­cy­do­wa­nie od­po­wie­działa Ada­mowi. – Ża­den na­rze­czony w War­sza­wie na mnie nie czeka.

Aż pod­sko­czyła, gdy Adam jed­nym su­sem przy­padł do jej dłoni i wy­ci­snął na niej po­ca­łu­nek. Po­tem od­wró­cił się i po­biegł do stajni.

– Cóż to za prze­sąd z tymi strze­mio­nami? – spy­tała tam­tego dnia pod­czas lek­cji Sta­sia.

– Z ja­kimi strze­mio­nami? – Chło­pak jak zwy­kle za­ska­ki­wał wol­niej niż tłoki pa­ro­wozu.

– No, z tym że gdy dwaj jeźdźcy się z nimi ze­tkną… – na­pro­wa­dzała go, sta­ra­jąc się mó­wić lekko, od nie­chce­nia.

– A! – Ob­li­cze chłopca roz­ja­śnił w końcu błysk zro­zu­mie­nia. – To zna­czy, że jeźdźcy, czyli ona i on, mają się ku so­bie.

– A je­śli ze­tknął się strze­miona dwóch ka­wa­le­rów? – za­śmiała się.

– Ta­kie świń­stwa to nie u nas – zu­peł­nie se­rio ob­ru­szył się Sta­chu. – Nie na Wo­ły­niu. Prę­dzej na Ma­zow­szu albo w Po­znań­skiem.

Wie­czo­rem tam­tego dnia szczel­nie za­cią­gnęła za­słony swo­jego okna i za­mknęła drzwi dwa razy na klucz. Po­tem ro­ze­brała się i zu­peł­nie naga, z roz­pusz­czo­nymi wło­sami, sta­nęła przed lu­strem. Nogi, ra­czej zgrabne. Może tro­chę zbyt umię­śnione. Ta­lia wcięta, pupa… no niech bę­dzie. Brzuch do­syć pła­ski, pę­pek jak pę­pek, nieco zbyt wi­do­czne że­bra. Piersi… za małe. Sta­now­czo mo­głyby być więk­sze. Ale sy­me­tryczne, jędrne, tyle że nieco zbyt spi­cza­ste. Barki tro­chę za mocne, zbyt umię­śnione. Efekt pra­nia na ta­rze, ma­glo­wa­nia i dźwi­ga­nia ko­szy z wę­glem… Za to szyja smu­kła. Tak, smu­kła, bez dwóch zdań. Bu­zia na­to­miast tro­chę za bar­dzo owalna, jak u dziew­czynki, a nie ko­biety. Czarne oczy – wiel­kie, chyba ładne. Tylko pa­mię­tać, żeby za czę­sto nie mru­żyć ich w uśmie­chu. Włosy grube, mocne, dłu­gie. Nie­mal czarne. Wzrost średni. Czy to ciało było ładne? Czy mo­gło bu­dzić po­żą­da­nie? Prze­biegł ją dreszcz. Roz­koszny, słodki, ja­kiego jesz­cze nie znała. Bez­wied­nie opu­ściła spoj­rze­nie na czarny trój­ką­cik wło­sów w miej­scu, w któ­rym zbiega się li­nia nóg. Jak to jest, kiedy… Na­tych­miast skar­ciła się za ta­kie my­śli. Za­wsty­dzona szep­nęła do lu­stra:

– On je­dy­nie żar­tuje. Flir­ciarz z niego i tyle.

***

A po­tem na­de­szły żniwa. Do­tych­cza­sowe to­wa­rzy­stwo roz­pierz­chło się, roz­je­chało po ma­jąt­kach, żeby do­glą­dać prac. Po­zo­stał tylko Kon­rad w swoim sa­mo­lo­cie. Ale ten aku­rat bu­jał w ob­ło­kach. Na­dal zrzu­cał te swoje spa­do­chro­niki i pło­szył gęsi war­ko­tem mo­toru. Na­ta­lia na­dal pa­trzyła w niebo.

Adam co­dzien­nie ob­jeż­dżał żni­wia­rzy. Nie chciała mu prze­szka­dzać w pracy, ale na­le­gał na jej to­wa­rzy­stwo. Cwa­ło­wali więc ra­zem po wo­łyń­skich bez­dro­żach, wi­zy­tu­jąc ubra­nych na biało męż­czyzn i ko­biety uzbro­jo­nych w kosy i gra­bie. Lato było piękne, sło­neczne i go­rące, tylko cza­sem nad bez­kre­snymi po­lami za­grzmiała prze­lotna bu­rza. Rze­pak był już ze­brany. Zboże pięk­nie ob­ro­dziło. Zbiór szedł spraw­nie – jęcz­mień, żyto – wszystko rów­niutko usta­wiano w men­dle, a po prze­schnię­ciu w ogromne sterty na­zy­wane bro­gami. Za­zwy­czaj więc tylko po­zdra­wiali żni­wia­rzy lub przy­sia­dali z nimi na chwilę pod­czas prze­rwy. W ta­kie go­rąco wszy­scy ra­czyli się przy­go­to­wa­nym we dwo­rze sło­dem żyt­nim spo­rzą­dza­nym na piw­nych droż­dżach, prze­gry­za­jąc chle­bem z kieł­basą.

Tam­tego dnia pod ko­niec lipca, jak zwy­kle, za­raz po lek­cjach, wy­brali się na ob­jazd. Pod kosy wła­śnie szło ostat­nie żyto, na po­lach cze­kała już nie­mal doj­rzała psze­nica. Do­brą chwilę szli ga­lo­pem przez ścier­ni­sko, po­tem wy­pa­dli na łąkę, zje­chali do płyt­kiego jaru, któ­rego dnem pły­nął stru­myk i roz­bry­zgu­jąc ko­py­tami wodę, po­kłu­so­wali w stronę pra­cu­ją­cych. Ko­nie szły równo obok sie­bie, kara klacz Adama ocie­rała się cza­sem piesz­czo­tli­wie o łeb sro­ka­cza.

– Przez tych parę ty­go­dni wspól­nych wy­praw na­sze ko­nie żyć bez sie­bie nie mogą – za­śmiał się Adam.

Od­po­wie­działa uśmie­chem.

– A my? – spy­tał.

– Co, my?

– Co z nami? – nie­ocze­ki­wa­nie spo­waż­niał.

Zo­sia po­czuła ucisk w gar­dle. Czy to py­ta­nie ozna­cza, że on… trak­tuje ją po­waż­nie? Do­maga się de­kla­ra­cji, son­duje przed ja­kimś głęb­szym wy­zna­niem? A może tylko żar­tuje? Pod­pusz­cza? Drażni się?

Zwle­ka­jąc z od­po­wie­dzią, prze­nio­sła wzrok w da­leki ho­ry­zont. I na­tra­fiła spoj­rze­niem na zbli­ża­jący się szybko, ciem­no­gra­na­towy wał chmur.

– Oho, bę­dzie bu­rza.

Ode­rwał od niej oczy i od­wró­cił głowę. Wtedy spa­dły na nich pierw­sze, nie­sione wia­trem kro­ple.

– Już nie zdą­żymy do dworu – za­wy­ro­ko­wał.

Znów się ro­zej­rzał, a po­tem gwał­tow­nie ob­ró­cił ko­nia.

– Tam! – wska­zał ręką na wschód, gdzie w od­le­gło­ści ki­lo­me­tra pię­trzył się wielki stóg zboża.

Ru­szyli ga­lo­pem.

– Ścią­gamy sio­dła i derki! – ko­men­de­ro­wał, kiedy za­trzy­mali się pod ogrom­nym sto­giem. Deszcz już cał­kiem nie­źle za­ci­nał. – Za­grze­biemy się w środku.

– A ko­nie?

– Po­ra­dzą so­bie. A my mo­żemy do­stać za­pa­le­nia płuc.

Mi­nutę póź­niej, z sio­dłami pod gło­wami, za­ku­tani w derki, le­żeli tuż obok sie­bie w pach­ną­cym sia­nem wnę­trzu. Deszcz zo­stał na ze­wnątrz. Tu było su­cho, cie­pło, cia­sno i mroczno. Po­czuła na twa­rzy jego od­dech, owio­nął ją za­pach jego mo­krych wło­sów i roz­grza­nej skóry. Le­ciutko za­drżała.

– Zo­siu – wes­tchnął, jesz­cze bar­dziej się do niej zbli­ża­jąc.

Nie do­ty­kał jej jesz­cze. Ale wy­czu­wała każdy cen­ty­metr jego sprę­ży­stego ciała. Pa­rzyło ją jego go­rąco, obez­wład­niała bli­skość. Wes­tchnęła, gdy ob­jął ją ra­mie­niem. Na war­gach po­czuła do­tknię­cie jego ust. Ca­ło­wał ją! Naj­pierw de­li­kat­nie, sa­mym nie­mal tchnie­niem. Po­tem, kiedy roz­chy­liła swoje, moc­niej, na­mięt­niej, go­rę­cej. W końcu – zdy­szani, nie­przy­tomni, z za­ci­śnię­tymi w mroku po­wie­kami – miaż­dżyli swoje usta po­ca­łun­kami aż do krwi. Pul­so­wała w niej krew, pod­nie­ce­nie, ży­cie.

– Ada­siu – po raz pierw­szy zwró­ciła się do niego po imie­niu. – Po­win­ni­śmy to prze­rwać. Twoi ro­dzice chyba mnie…

– Oni nie mają nic do ga­da­nia – wy­sa­pał. – Nie dbam o nich. Ja… ja cię ko­cham.

To ostat­nie słowo nie­mal ją ogłu­szyło. A więc mi­łość! Tak, mi­łość wszystko tłu­ma­czy. Ob­jęła go moc­niej, czu­jąc jego tors na swo­ich pier­siach, uda na udach, a ręce… Rany! Jego palce błą­dziły już gdzieś pod jej bry­cze­sami, roz­pi­nały gu­ziki, zwal­niały ha­ftki, pa­liły skórę bio­der go­rą­cem do­tyku, ża­rem uści­sków. Była już naga. A w każ­dym ra­zie tam, wła­śnie tam nic już nie miała. Adam był na niej, na jej ob­na­żone piersi ka­pał jego pot. A tam, po­ni­żej, czuła twardy do­tyk jego mę­sko­ści. Czy to się działo na­prawdę? Czy to w ogóle moż­liwe?

– Adam, nie… – pró­bo­wała, wbrew so­bie, za­pro­te­sto­wać. Wbrew so­bie, bo jej ciało już do­pa­so­wy­wało się do rytmu ciała Adama. Ko­lana obej­mo­wały jego boki, piersi go­rącz­kowo uno­siły się i opa­dały, ra­miona za­gar­niały go ku so­bie.

– Ko­cham – jesz­cze raz użył tego słowa, jakby wie­dział, że dzi­siaj, tego po­po­łu­dnia, ma ono moc ta­rana kru­szą­cego wszel­kie bramy. A po­tem wszedł w nią jed­nym gwał­tow­nym szarp­nię­ciem. Za­pie­kło, ale za­raz po ciele Zosi roz­lała się fala słod­kiego bez­władu, nar­ko­tycz­nego nie­mal oszo­ło­mie­nia. Gło­śno ję­cząc, drąc skórę jego ple­ców pa­znok­ciami, za­pa­dała się w stud­nię za­po­mnie­nia. Czuła go. Czuła go w so­bie. W tam­tej chwili tylko to sta­no­wiło esen­cję jej ist­nie­nia.

A po­tem było już po wszyst­kim. Jesz­cze je­den po­ca­łu­nek, jesz­cze ja­kaś piesz­czota i w końcu jej ciało od­zy­skało zdol­ność od­bie­ra­nia in­nych bodź­ców niż tylko te, prze­ka­zy­wane jej przez Adama. Po­czuła więc, że słoma kłuje ją w pupę, że jest jej duszno, go­rąco. Że za­czyna kieł­ko­wać w niej wstyd. Nie ża­ło­wała ni­czego. Ale, głu­pia sprawa, co ma te­raz po­wie­dzieć? Jak się za­cho­wać? Czego spo­dzie­wać? Pierw­szy raz była w ta­kiej sy­tu­acji. Ni­gdy wcze­śniej na­wet się z ni­kim nie ca­ło­wała. Czy wolno jej te­raz my­śleć o Ada­mie jak o na­rze­czo­nym? A może jemu cho­dziło tylko o to? Może za­raz wsta­nie, otrzą­śnie się z jej za­pa­chu i obo­jęt­nym gło­sem za­rzą­dzi po­wrót do domu?

– Ko­cham cię – sen­nym gło­sem po­wtó­rzył Adam, a ona ucze­piła się jego słów. Skoro ko­cha, nie ma się co mar­twić.

***

Trzy ty­go­dnie póź­niej były do­żynki. We dwo­rze szy­ko­wano się na tańce. Zo­sia też. Z Ada­mem ostat­nio ja­koś nie­czę­sto się wi­dy­wała. Kilka dni po tym, jak się ko­chali w wiel­kim ni­czym dom stogu, mu­siał je­chać aż do War­szawy, by do­bić targu przy za­ku­pie trak­tora marki De­ering. Wia­domo, je­sienna orka tuż-tuż. Chciała się wy­rwać ra­zem z nim. Ona i Staś po­winni od­po­cząć od sie­bie. Ale Adam tylko roz­kosz­nie zmru­żył oczy, mru­gnął, cmok­nął w po­li­czek… i oznaj­mił, że taki wy­jazd w in­te­re­sach je­dy­nie by ją znu­żył. Za­nim zdą­żyła za­pro­te­sto­wać, za pro­wa­dzo­nym przez niego fia­tem pana Hry­nie­wi­cza po­zo­stał tylko siwy dym. Cóż, trudno. Cze­kała.

Wró­cił w czwar­tek. Le­dwo się przy­wi­tał, już z oj­cem ru­szyli do Wło­dzi­mie­rza, do­kąd miał przy­je­chać po­cią­giem trak­tor. Wró­cili w so­botę. Pod­eks­cy­to­wani jak chłopcy, któ­rym ku­piono kom­plet oło­wia­nych żoł­nie­rzy­ków. Oglą­dali swoje cacko, włą­czali i ga­sili sil­nik, per­ko­tali, ro­biąc kółka wo­kół dworu, oli­wili, pu­co­wali, do­krę­cali, czy­ścili. Ty­dzień temu Adam po­je­chał znów. Do Wło­dzi­mie­rza po za­pa­sowy kom­plet opon, siew­nik i przy­czepę. Pew­nie po­my­śla­łaby, że jej unika, że już się znu­dził. Ale prze­cież po­wie­dział, że ko­cha.

No więc tego wie­czora nie za­mie­rzała już wy­pu­ścić Adama z rąk. Szy­ko­wały się tańce! A ona lu­biła tań­czyć. Dzi­siej­szej nocy pla­no­wała przy­ćmić swoją urodą na­wet krą­głe kształty trak­tora!

W sto­dole zgro­ma­dzono za­pas wę­dlin, pie­czywa i be­czek piwa dla chło­pów. W sa­lo­nie dzi­czy­znę, cia­sta, wę­grzyna oraz na­lewki – dla pań­stwa i ich go­ści. Ufor­mo­wany z czte­rech sło­mia­nych war­ko­czy wie­niec zo­stał już przy­nie­siony przez roz­śpie­wany, ko­lo­rowy tłum z ko­ścioła i usta­wiony na dzie­dzińcu. Pan Jan wy­gła­szał mowę. Było w niej dużo o Bogu, ho­no­rze pol­skiego ludu, sile tra­dy­cji, a także po­jed­na­niu dwóch na­cji: pol­skiej i ukra­iń­skiej. Żni­wia­rze i ich ro­dziny stali w pół­okręgu, słu­chali w na­boż­nym mil­cze­niu, ki­wali gło­wami. Skrzyp­ko­wie szy­ko­wali już in­stru­menty.

W tej wła­śnie pod­nio­słej i prze­siąk­nię­tej ty­siąc­let­nią tra­dy­cją at­mos­fe­rze, Zo­sia po­czuła na­gle, że dusi się w swo­jej od­święt­nej su­kience od pani Cu­kie­ro­wej. Ku zgor­sze­niu go­spo­da­rzy mu­siała wy­co­fać się do sa­lonu, a po­tem da­lej – przez bi­blio­tekę do swo­jego po­koju. Czuła, że dzieje się z nią coś dziw­nego. Ta sła­bość, dusz­no­ści… Czyżby ja­kaś cho­roba? Grypa, bo chyba nie ty­fus? Po­ło­żyła się na chwilę na łóżku. Tylko na mo­ment. Od­po­cząć.

Zbu­dził ją śpiew pta­ków. I ni­skie pro­mie­nie słońca wpa­da­jące przez okno. Był już nie­dzielny ra­nek. Prze­spała dwa­na­ście go­dzin! Ale czuła się le­piej. Może już in­flu­enca mi­nęła? Lekko ze­rwała się z łóżka, kie­ru­jąc się do ko­mody, na któ­rej stał dzban z wodą. I wtedy zwy­mio­to­wała.4

Wra­cała po­lną drogą, sta­ra­jąc się nie skrę­cić nogi w głę­bo­kich ko­le­in­ach. Cze­ka­nie na Ma­cieja nie miało sensu. Mógł po nią wró­cić na­wet i po po­łu­dniu. A poza tym czuła się lekko, jakby spadł jej z ple­ców ogromny cię­żar. „Byle tylko nie my­śleć o tym, co bę­dzie” – po­wta­rzała w my­ślach, słu­cha­jąc ja­zgotu pta­ków i pa­trząc, jak zie­mia za­sysa ostat­nie kłęby mgły. Słońce przy­jem­nie grzało ją w plecy, pro­wa­dził ją ostry i długi cień. Jej cień. Do­kąd ją za­wie­dzie? Unio­sła głowę, żeby spoj­rzeć, jak przed nią wije się droga. I wtedy go zo­ba­czyła. Grzywa blond wło­sów, lekko za­pad­nięte po­liczki, wy­sta­jące ko­ści po­licz­kowe, mocna szczęka. Wy­soki, wręcz strze­li­sty, ale chudy jak tyczka. Może nie chudy. Ży­la­sty. Szedł z na­prze­ciwka, zwin­nie tań­cząc na nie­rów­no­ściach. Na­wet nie pa­trzył pod nogi. Po­ru­szał się jak kot. Ich spoj­rze­nia spo­tkały się. Miał ja­sno­błę­kitne oczy ma­rzy­ciela. Pa­trzył na nią uważ­nie, głę­boko. I choć za­równo jego kan­cia­stej twa­rzy, jak i krzep­kiej syl­we­tki można było się bać, ona nie po­czuła stra­chu. Skądś wie­działa, była pewna na­wet, że nic jej z jego strony nie grozi. Mi­nęli się, gdy lek­kim su­sem w bok ustą­pił jej drogi. Roz­plą­tali ja­koś spoj­rze­nia, ro­ze­szli się na dwie strony świata. On w kie­runku lasu. Ona do dworu. Na krótką chwilę Zo­sine serce wy­rwało się z piersi i po­le­ciało za nim. Ale za­raz zga­niła się w my­ślach. Tak nie można. Już raz się spa­rzyła. Nie obej­rzała się więc. Szła da­lej. Serce, z lek­kim ocią­ga­niem, wró­ciło na swoje miej­sce.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij