Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Trzy odbicia w lustrze. Tom 2 - ebook

Data wydania:
28 lutego 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzy odbicia w lustrze. Tom 2 - ebook

Przed wojną Zosia miała zwykłe, przyziemne marzenia. Robiła wszystko, by zapewnić sobie dobrą oraz bezpieczną przyszłość. Burzliwy bieg historii przekreślił jednak plany młodej kobiety i wrzucił ją w wir tragicznych wydarzeń.

Wanda, córka Zosi, przesiąka komunistyczną ideologią. Jakby tego było mało, nie dogaduje się z matką, która zabrania jej wielu rzeczy. Zbuntowana nastolatka postanawia się więc zemścić na znienawidzonej rodzicielce. Podjęte przez dziewczynę działania przynoszą dramatyczne konsekwencje…

Anna, wnuczka Zosi, początkowo wychowuje się w domu dziecka. Po jakimś czasie nieoczekiwanie odwiedza ją babcia. I to właśnie od niej Anna dowiaduje się o wojennych losach i przeżyciach rodziny.

„Trzy odbicia w lustrze” jest niezwykłą sagą o trzech pokoleniach kobiet, które – mimo traumatycznych doświadczeń – próbują odnaleźć szczęście oraz spokój. Zbigniew Zborowski po mistrzowsku, z godną pozazdroszczenia wrażliwością odmalowuje realia zarówno przed-, jak i powojennego życia.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-941-9
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LATO 1974

1

Wio­sna upły­nęła jej w ra­do­snym pod­nie­ce­niu. Oswo­iła się z my­ślą, że wy­jeż­dża. Ucieczka z Grześ­kiem prze­stała się jej wy­da­wać czymś nie­re­al­nym i prze­ra­ża­ją­cym. Na­dal wi­dy­wali się rza­dziej, więc sma­ko­wała każdą ich wspólną chwilę. A po­tem wy­obra­żała so­bie, jak to bę­dzie wspól­nie za­miesz­kać. I to w Szwe­cji, w któ­rej po­dobno nie ma ko­le­jek po wę­dliny, a elek­tro­niczne ze­garki roz­dają za darmo! Pla­no­wała w my­ślach ich miesz­ka­nie, pła­wiąc się w go­rą­cej ką­pieli, ma­rzyła o sek­sie bez ram cza­so­wych i ko­niecz­no­ści za­cie­ra­nia po nim wszel­kich śla­dów, za­sta­na­wiała się, do kogo bę­dzie bar­dziej po­dobne jej dziecko.

Po wio­śnie na­de­szło jed­nak lato. Brzuch urósł jej strasz­nie, a ciąża, któ­rej do­tych­czas nie­mal nie za­uwa­żała, za­częła da­wać się jej we znaki. Upały zro­biły się nie do wy­trzy­ma­nia, dzie­ciak ko­pał ją po ner­kach, żo­łądku i skra­ca­ją­cej się szyjce ma­cicy. Nogi pu­chły, piersi ro­sły, buty za­częły ob­cie­rać stopy. Jak w ta­kim sta­nie ucie­kać przez mo­rze? Do tego wszyst­kiego, Sta­szek prze­stał tak dużo pić i zro­bił się za­ska­ku­jąco opie­kuń­czy. Wra­cał do domu wcze­śniej (i tak nie miała siły jeź­dzić do Grześka, ale od­pa­dły także po­po­łu­dniowe roz­mowy przez te­le­fon), a na­wet – o zgrozo – za­czął z nią roz­ma­wiać. O tym, że trzeba bę­dzie zmie­nić miesz­ka­nie na więk­sze. I ku­pić więk­szy sa­mo­chód. Pew­nie na­wet ja­kiś z NRF-u. A tak w ogóle, to już czas po­my­śleć o wózku, łó­żeczku i prze­wi­jaku. Chło­paki z re­sortu po­mogą za­ła­twić pro­sto z fa­bryki. Naj­pierw ta zmiana ją prze­stra­szyła. Bała się wy­ga­dać, zdra­dzić ja­kimś nie­ostroż­nym sło­wem. Póź­niej jed­nak dała się wcią­gnąć. Miło było ro­bić ta­kie plany. No a prze­cież z Grześ­kiem so­bie na nie po­zwo­lić nie mo­gła. Ich spo­tka­nia, i tak rzad­kie, co­raz bar­dziej przy­po­mi­nały na­rady kon­spi­ra­to­rów. On mó­wił jej o ko­lej­nych po­ko­na­nych trud­no­ściach, po­czy­nio­nych zna­jo­mo­ściach i prze­zwy­cię­żo­nych prze­szko­dach. O tym, jak krok po kroczku zbliża się do ich wspól­nego celu. Ona… chciała, żeby ją po pro­stu przy­tu­lił i po­wie­dział, że bę­dzie do­brze. On opo­wia­dał o zwłoce wy­wo­ła­nej nie­ko­rzyst­nym awan­sem ja­kie­goś służ­bi­sty w szcze­ciń­skim od­dziale Wojsk Ochrony Po­gra­ni­cza albo o pod­pa­dzio­sze, którą za­li­czył jego ko­lega me­cha­nik, przez którą na ra­zie znowu nic, bo fa­cet te­raz musi uwa­żać. Ona przy­ła­py­wała się, że li­czy skry­cie, że z tej awan­tury nic jed­nak nie wyj­dzie. On był za­jęty, za­afe­ro­wany. Ona łak­nęła sta­bi­li­za­cji i nor­mal­no­ści. Tak na­stał sier­pień.

W pierw­szych dniach mie­siąca za­dzwo­nił Grze­siek. Umó­wili się w Uni­ver­sa­mie. Omal go nie po­znała! Był ogo­lony, włosy przy­cięte.

– Wszystko do­pięte na ostatni gu­zik – oznaj­mił, pa­trząc na nią po­sza­rza­łymi ze zmę­cze­nia oczami. – Wy­jeż­dżamy za ty­dzień. Je­dziemy ze Wschod­niego noc­nym po­cią­giem do Szcze­cina, wcho­dzimy do portu, szmu­glują nas na po­kład promu, me­li­nują w ma­szy­nowni i jesz­cze tego sa­mego ranka wy­pły­wamy. Ku­szetki już ku­pione, imienne prze­pustki mam w kie­szeni, reszta za­leży od odro­biny szczę­ścia.

Nie wie­rzyła wła­snym uszom. Jak to? Już za ty­dzień? I to te­raz, kiedy za nie­cały mie­siąc ro­dzi?

– Wiesz, ja nie je­stem pewna, czy chcę wy­jeż­dżać – wy­pa­liła.

Długo na nią pa­trzył za­sko­czo­nym wzro­kiem. Nie ta­kiej re­ak­cji się spo­dzie­wał.

– Za późno na wąt­pli­wo­ści – zwró­cił się do niej z nie­zwy­kłą jak na niego ostro­ścią. – Wszystko go­towe, ma­szyna po­szła w ruch.

– Ale…

– Żad­nego „ale”, kotku. Ko­chamy się, je­ste­śmy dla sie­bie stwo­rzeni.

– No tak… Tak są­dzę…

– I jesz­cze jedno – prze­ni­kli­wie spoj­rzał jej w oczy. – To także moje dziecko. Ja je­stem jego oj­cem. I go nie od­dam ja­kie­muś es­be­kowi. O nie! Prę­dzej two­jego męża udu­szę go­łymi rę­kami!

Prze­stra­szyła się. Nie znała go od tak sta­now­czej strony. A on chyba wy­czuł, że tro­chę prze­sa­dził, spo­strzegł, że ją prze­stra­szył, bo do­dał, uno­sząc w pal­cach jej pod­bró­dek:

– Wiem, że te­raz cię to prze­raża. Może na­wet wo­la­ła­byś dla świę­tego spo­koju zo­sta­wić sprawy po sta­remu. Ale zo­ba­czysz. Za rok, kiedy już się tam urzą­dzimy, bę­dziesz szczę­śliwa. I bez­pieczna. A ja za­wsze będę cię ko­chał.

Bez­pieczna. Ucze­piła się tego słowa. Tak, tu­taj bez­pieczna nie była. Znała Staszka na tyle, żeby po­dej­rze­wać, że kiedy dzi­dziuś po­jawi się na świe­cie, kiedy mi­nie jego pierw­szy za­chwyt, sprawy znowu wrócą do normy. Jej ży­ciem znów będą rzą­dzić cen­ty­me­try, od­grzane do ide­al­nej tem­pe­ra­tury obiady i… uda­wane przed mę­żem or­ga­zmy.

– Tylko jak ja wyjdę wie­czo­rem z domu? Co mu po­wiem?

– Po­wiedz co­kol­wiek. Że je­dziesz zo­ba­czyć się z umie­ra­jącą ciotką albo no­cu­jesz u ko­le­żanki. Co­kol­wiek. By­le­byś we­szła do tak­sówki pod do­mem, a on nie za­czął po­szu­ki­wań wcze­śniej niż na­za­jutrz rano.

***

Bała się. Bała się strasz­nie tej roz­mowy. Sta­szek był za­wsze nie­ufny, po­dejrz­liwy i za­zdro­sny. Kie­dyś przy­ła­pała go na­wet na ob­wą­chi­wa­niu jej maj­tek (na szczę­ście było to dużo wcze­śniej, za­nim za­ko­chała się w Grześku). Wyj­ścia z domu na spo­tka­nie z ko­le­żan­kami (ja­kimi zresztą, u li­cha, ko­le­żan­kami?) czy na­głe wy­jazdy do ro­dziny (miała tylko Apol­cię) w ogóle nie wcho­dziły w grę. Przez dwa dni bo­lał ją brzuch ze zde­ner­wo­wa­nia, a trze­ciego uświa­do­miła so­bie, że nie spro­sta za­da­niu. Na szczę­ście, w po­łu­dnie za­dzwo­nił te­le­fon.

– Cześć, Wan­dziu, ostat­nio nam coś prze­rwało – usły­szała raźny głos ciotki. – Dzwo­nię spraw­dzić, czy wszystko w po­rządku.

Wzięła głę­boki wdech i wy­po­wie­działa jej swoją prośbę.

– Mam za­dzwo­nić do two­jego Sta­cha, wkleić mu kit, że ciężko cho­ruję i skło­nić, żeby po­zwo­lił ci wy­je­chać do mnie na kilka dni? – po­wtó­rzyła.

– Wiesz, to może jed­nak był zły po­mysł…

– Cze­kaj, cze­kaj. I jesz­cze… czy do­brze zro­zu­mia­łam? Ty do mnie jed­nak nie przy­je­dziesz?

– Prze­pra­szam, cio­ciu, to było nie­sto­sowne, że ci to w ogóle…

– Wanda! Ty masz ko­chanka!

– O jejku, tak…

– No na­resz­cie! Już się o cie­bie mar­twi­łam. Naj­wyż­szy czas, ko­chana.

– To nie je­steś zła?

– Zła? A skąd! Je­stem za­chwy­cona. Ja­sne, że ci po­mogę.

***

Apol­cia za­dzwo­niła jesz­cze tego sa­mego wie­czora. Ode­brał, rzecz ja­sna, Sta­szek. Po­wi­tał ją, co sta­no­wiło w ich re­la­cjach normę, bez en­tu­zja­zmu i już od­ry­wał od ucha słu­chawkę, prze­ka­zu­jąc ją Wan­dzie, kiedy na­gle usły­szał coś, co go za­in­try­go­wało. Szyb­kim ru­chem mach­nął do żony, żeby nie pod­cho­dziła, zmarsz­czył brwi, słu­chał.

– Na­prawdę tak to wy­gląda? A co mó­wią le­ka­rze? Tak? O żesz ja­sna cho­lera.

Roz­ma­wiali do­bry kwa­drans, po­tem za­wo­łał w końcu Wandę, która mu­siała ode­grać te­raz swoją rolę.

– Co? Je­steś ciężko chora? Nie­ule­czal­nie?!

Skoń­czyła znacz­nie szyb­ciej niż mąż, bo zwy­czaj­nie za­bra­kło jej in­wen­cji do od­gry­wa­nia ko­lej­nych wy­krzyk­ni­ków i chlip­nięć. Odło­żyła słu­chawkę.

– Mu­sisz je­chać do sta­rej – od razu oznaj­mił Sta­szek.

– To moja cio­cia…

Nie zwró­cił uwagi na tę próbę przy­wo­ła­nia do po­rządku.

– Cho­lera – kon­ty­nu­ował. – Że też aku­rat te­raz mu­siała się wy­sy­pać, kiedy je­steś na ostat­nich no­gach!

– Jesz­cze się nie „wy­sy­pała”. Może bę­dzie do­brze.

– E tam, na­iwna je­steś. Po­wie­działa wy­raź­nie: „mam prze­rzuty”.

Wanda nie od­po­wie­działa. Za­sta­na­wiała się, jak ciotka za­mie­rza to wszystko po­tem od­krę­cić. Cu­downe wy­zdro­wie­nie? Fa­talny błąd w dia­gno­zie?

– Wiem, że bę­dzie ci ciężko, ale mu­sisz je­chać – pod­jął te­mat Sta­szek.

– No tak, chcę się po­że­gnać – Wanda we­szła w końcu w swoją rolę. – I może coś jej po­mogę.

– Gówno jej mo­żesz po­móc – skwi­to­wał. – Ale willi i ma­jątku trzeba przy­pil­no­wać. Stara po­wie­działa, że wszystko chce prze­pi­sać to­bie, ale się tro­chę mar­twi, czy ten jej nowy absz­ty­fi­kant, Mie­cio, zdaje się, nie po­łoży ręki na te­sta­men­cie. A wtedy, dzie­dzi­cze­nie usta­wowe. Wszystko dla niego. Byłby fra­je­rem, gdyby nie spró­bo­wał nas wy­ki­wać.

– No to po­jadę.

– Ku­pię ci bi­let.

– Po­ra­dzę so­bie.

– Do­bra, ale od­wiozę cię na dwo­rzec.

– Nie! – krzyk­nęła tak, że aż się od­wró­cił. Na jego twa­rzy za­go­ściło zdzi­wie­nie.

– Dla­czego nie?

– Bo… ee… ty już i tak uwa­żasz, że je­stem do ni­czego.

Nie za­prze­czył. Słu­chał.

– A ja wcale nie po­trze­buję niań­cze­nia. Je­stem do­ro­sła.

– No, co ty? – w jego gło­sie za­brzmiało szy­der­stwo, ale cią­gnęła da­lej:

– Rze­czy we­zmę ma­lutko, na dwa, góra trzy dni. Żeby tylko na miej­scu umó­wić no­ta­riu­sza. Będę miała mało ba­gażu i pod­jadę na Wschodni au­to­bu­sem. Prze­cież to bli­sko! Tyle co przez Zie­le­niecką!

– Jak so­bie chcesz – wzru­szył ra­mio­nami. – Do­ro­sła! He, he. Ja­sne. Tylko nie spieprz tego. Przy­go­to­wa­łem dla cie­bie grunt, Apol­cia jest po na­szej stro­nie. Chcę mieć tę jej fa­bryczkę dżin­sów w spadku. A fa­gasa, jak się bę­dzie ci­skał, szybko się ustawi do pionu. Mam jesz­cze stare kon­takty we wro­cław­skiej ko­men­dzie.2

No i nad­szedł TEN dzień. Wanda była strzęp­kiem ner­wów. Dziecko jakby czuło, co się z nią dzieje. Ko­pało, wierz­gało, wy­czy­niało w jej brzu­chu akro­ba­tyczne salto mor­tale. Do tego – co tu kryć – stra­chu, do­szły jesz­cze wy­rzuty su­mie­nia. Sta­szek, przy­naj­mniej jak na jego stan­dardy, zro­bił się wy­jąt­kowo cie­pły i czuły. Ku­pił jej na po­dróż cie­płe skar­pety w roz­mia­rze 46 i majtki wiel­ko­ści cza­szy od spa­do­chronu. Zu­peł­nie nie­przy­datne. Ale gest ją po­wa­lił. „Może on jed­nak się zmie­nił?” – dzień w dzień za­da­wała so­bie to py­ta­nie, pa­trząc po ką­pieli w za­pa­ro­wane lu­stro. Pa­trzyła na nią z niego nieco za­okrą­glona bru­netka o ster­czą­cych cyc­kach i wiel­kim jak piłka le­kar­ska brzu­chu. „Czy na­prawdę po­win­nam go opusz­czać? I to w ten spo­sób? Ro­biąc z niego ro­ga­cza i po­śmie­wi­sko?”. Z każ­dym dniem, ba!, z każdą nie­mal go­dziną czuła się co­raz go­rzej. „Czy je­stem dziwką?” – za­dała swemu od­bi­ciu py­ta­nie w wie­czór po­prze­dza­jący wy­jazd. „Czy chcę po­stą­pić jak szmata, która zdra­dziła męża z pierw­szym, który się na­pa­to­czył?”.

„Pierw­szy, który się na­pa­to­czył”. To zda­nie do reszty ją zdru­zgo­tało. Bo zdrady, wia­domo, w mał­żeń­stwach się zda­rzają. Ale czy każda mę­żatka od razu się w swoim ga­chu za­ko­chuje? Rzuca wszystko jak idiotka i od­cho­dzi? „Czy po­stę­puję głu­pio? Czy JA je­stem głu­pia?” – dla od­miany za­sta­na­wiała się na­za­jutrz, kiedy Stach wy­je­chał do pracy. Wtedy jed­nak przy­po­mniała so­bie wszyst­kie upo­ko­rze­nia, któ­rych od męża za­znała. I strach, bez­sil­ność, sa­mot­ność, w które za­mie­nił się dla niej ich zwią­zek. „Nie, nie je­stem głu­pia” – od­po­wie­działa so­bie. „Już dawno trzeba było od niego odejść. Tylko… nie w taki spo­sób. Tak, bez słowa wy­ja­śnie­nia, to ucie­kają pen­sjo­narki. Trzeba wy­po­wie­dzieć tę frazę: »Z nami ko­niec«. A je­śli nie wy­po­wie­dzieć (bo coś ta­kiego jed­nak za bar­dzo ją prze­ra­żało), to przy­naj­mniej na­pi­sać. Tak! List. List po­że­gnalny. Ostat­nie słowo plus wy­ja­śnie­nie. Niech to prze­czyta, niech zła­pie się za głowę, niech ża­łuje… Tylko jak to zro­bić, żeby list wpadł w jego ręce, kiedy ona bę­dzie już w dro­dze?”. Wtedy z od­sie­czą przy­szedł te­le­fon. Ode­brała z bi­ją­cym ser­cem. Może to Grze­gorz od­wo­łuje całą ope­ra­cję?

– Zo­staję dzi­siaj w pracy dłu­żej – usły­szała głos Staszka. – Mamy nowe aresz­to­wa­nia, bra­kuje lu­dzi do pro­wa­dze­nia prze­słu­chań. Wy­bacz, skar­bie, ale nie zdążę wró­cić przed twoim wy­jaz­dem. A po­my­śleć, że chcia­łem zro­bić ci nie­spo­dziankę i pod­rzu­cić na dwo­rzec au­tem…

„Ju­huuu!” – za­krzyk­nęła w my­śli. A na głos od­parła, że to bar­dzo przy­kre, ale cóż – taka służba.

– Taka służba – po­wtó­rzył jak echo i się roz­łą­czył.

Od razu usia­dła do pi­sa­nia po­że­gnal­nego li­stu.

„Mężu, kie­dyś by­łeś dla mnie wszyst­kim. Ko­cha­łam Cię. Lecz lekką ręką roz­trwo­ni­łeś ka­pi­tał mo­ich uczuć” – za­częła z ta­kim pa­to­sem, że aż jej sa­mej w oczach za­krę­ciły się łzy. A po­tem już wy­wa­liła kawę na ławę. O tym, jak źle ją trak­to­wał. Kiedy to wszystko na­pi­sała, po­czuła się oczysz­czona. Jak po sa­kra­men­cie spo­wie­dzi. Już nie była za­trwo­żoną ucie­ki­nierką. Była zra­nioną Ko­bietą – tak wła­śnie Ko­bietą przez duże „K” – która oskarża i wy­daje wy­rok. Skro­bała da­lej dłu­go­pi­sem Ze­nith w służ­bowy pa­pier z na­głów­kiem „Re­sort Spraw Bez­pie­czeń­stwa”. Co­raz szyb­ciej, co­raz za­ma­szy­ściej, z na­ra­sta­jącą w niej em­fazą. Nie za­uwa­żyła, że list – w za­mie­rze­niu wy­ja­śnia­jący po pro­stu to, co zro­biła – za­mie­niał się w me­lo­dra­mat:

„Już ni­gdy wię­cej mnie nie uj­rzysz. Od­cho­dzę z męż­czy­zną, który umie mnie ko­chać tak, jak na to za­słu­guję. Bez­in­te­re­sow­nie, pło­mien­nie, do utraty tchu. I któ­remu, w za­mian za tę szczerą i piękną mi­łość, za­mie­rzam wkrótce dać po­tomka. Krew z jego krwi, kość z jego ko­ści. To bę­dzie jego dziecko!”.

Skoń­czyła spła­kana jak bóbr. Cóż, w końcu nie co dzień się od ko­goś od­cho­dzi. Po­czuła się jed­nak lekko i na wła­ści­wym miej­scu. A przede wszyst­kim – po­czuła, że po­stę­puje uczci­wie.

Po­zo­stała jej jesz­cze tylko jedna kwe­stia. Gdzie zo­sta­wić list, żeby Sta­szek nie zna­lazł go od razu po po­wro­cie do domu. Mu­siała prze­trzy­mać go w nie­wie­dzy do rana. Nie miała złu­dzeń, że mąż od razu po lek­tu­rze wprawi ma­szynę śled­czą apa­ratu bez­pie­czeń­stwa w ruch. I wie­działa też do­brze, że to sku­teczna ma­china. Usta­le­nie, że wsia­dła do po­ciągu, zaj­mie im pew­nie kil­ka­na­ście go­dzin. Po­zna­nie celu po­dróży – jesz­cze mniej. A kiedy na biurko Staszka ktoś przy­nie­sie te­leks z na­zwą „Szcze­cin”, wszystko sta­nie się dla niego ja­sne. Mu­szą być wtedy z Grześ­kiem już w Szwe­cji, ina­czej po nich.

No to gdzie wsu­nąć tę kartkę? Stół w du­żym po­koju – od­pada. Blat obok ku­chenki – jesz­cze go­rzej. Ła­zienka? No, bez żar­tów. Więc gdzie? Nie schowa go prze­cież za re­ga­łem ani pod łóż­kiem, bo tam z ko­lei prze­leży ru­ski rok. To musi być miej­sce, do któ­rego on za­gląda za­wsze, ale w pre­cy­zyj­nie wy­zna­czo­nych po­rach…

– Mam! – kla­snęła w dło­nie i nie­po­mna, że brzuch obija się jej o ko­lana, za­tań­czyła wo­kół stołu ta­niec zwy­cię­stwa. Szafa w re­gale, trze­cia półka ze świe­żymi, za­pra­so­wa­nymi ko­szu­lami. Sta­szek wsuwa tam rękę tylko raz na dobę – rano, szy­ku­jąc się do pracy. Za­do­wo­lona z sie­bie, choć z bi­ją­cym jak wer­ble ser­cem, skoń­czyła się pa­ko­wać, ubrała się, zja­dła coś lek­kiego, wy­szczot­ko­wała zęby. Była go­towa. Jesz­cze do­syć wcze­śnie, ale po­sta­no­wiła, że po­czeka na ulicy, aż przy­je­dzie tak­sówka z Grze­go­rzem. Schy­la­jąc się z tru­dem, za­ło­żyła buty, na­rzu­ciła lekki płasz­czyk, chwy­ciła torbę z rze­czami. Ro­zej­rzała się po miesz­ka­niu. Do­brze znane kąty, me­ble i sprzęty. Przez lata pu­co­wane, usta­wiane z cen­ty­me­trową do­kład­no­ścią, w ja­kiś spo­sób ko­chane. Przez mo­ment czuła się jak ka­pi­tan opusz­cza­jący mo­stek to­ną­cego okrętu. Przez mo­ment, bo za­raz za­trza­snęła drzwi, prze­krę­ciła klucz i po­szła do windy. Niby tylko trze­cie, ale po scho­dach nie cho­dziła już od końca dru­giego try­me­stru. Stuk! Winda przy­je­chała. Otwo­rzyła sta­lowe drzwi z pa­skiem zbro­jo­nego szkła po­środku, we­szła. Do­mknęła drzwi ze­wnętrzne, do­ci­snęła po­dwójne we­wnętrzne, wci­snęła par­ter. Szarp­nęło i ka­bina za­częła zjeż­dżać. I wtedy, znie­nacka jak to w ciąży, za­chciało się jej siu­siu. Od razu tak, że omal nie po­pu­ściła. Ner­wowo zer­k­nęła na ze­ga­rek. Jesz­cze było dość wcze­śnie. Stuk! Winda za­trzy­mała się na dole. Ostat­nia chwila wa­ha­nia i wci­snęła trze­cie.

„Szyb­kie siu­siu, do­słow­nie w mi­nutę i za­raz będę na dole” – po­my­ślała.

Stuk! Wy­szła, wy­jęła klu­cze, otwo­rzyła. Trzy kroki i już była w ła­zience. Ele­ganc­kie, roz­sze­rzane na dole spodnie w dół, pupa na de­skę. Jejku, jaka ulga! Na­gle za­strzy­gła uszami. Chro­bot zamka przy drzwiach, skrzyp­nię­cie drzwi. Serce za­marło jej w pół taktu.

– Skar­bie, je­steś jesz­cze? – głos Staszka. Do gar­dła po­de­szła jej klu­cha stra­chu.

„Spo­koj­nie, nie wa­riuj” – zga­niła się w my­ślach. „Wró­cił wcze­śniej, więc się z nim przy­wi­tam i… Od razu po­że­gnam. Wie prze­cież, że za­raz wy­cho­dzę. List jest bez­pieczny. Tak czy siak, znaj­dzie go do­piero rano”. I wtedy do­bie­gły ją jego na­stępne słowa:

– Wpa­dłem tylko na se­kundę! Mam huk ro­boty, a taki je­den za­sra­niec za­krwa­wił mi ko­szulę. Zmie­nię i za­raz lecę na Ra­ko­wiecką. Prze­pra­szam, że cię nie od­wiozę.

Za­dy­go­tała. Cała za­mie­niła się w słuch. Ci­che skrzyp­nię­cie szafy, a po­tem ci­sza. Sie­działa na klo­ze­cie zmar­twiała z prze­ra­że­nia. Może ja­kimś cu­dem nie za­uważy li­stu? Nie, to nie­moż­liwe. Więc może choć nie za­uważy jej obec­no­ści w domu? Oh, nie! W przed­po­koju zo­stała jej torba.

Na­gle mar­twą ci­szę miesz­ka­nia roz­ciął na pół jego ryk.

– Uaar­ra­aahg!

Za­pa­dła się w so­bie. Za­szczę­kały jej zęby! Chciała stać się mniej­sza, zu­peł­nie ma­lutka. Znik­nąć. Roz­dy­go­ta­nymi pal­cami chwy­ciła za klamkę w ostat­niej, po­zba­wio­nej szans na­dziei na jej przy­trzy­ma­nie, gdy ręka tam­tego chwyci ją z dru­giej strony.

– Gdzie je­steś! Gdzie je­steś, kurwo! – mury domu za­trzę­sły się od obłą­kań­czego wo­ła­nia. – Wy­łaź, zdziro!

Do ro­ze­dr­ga­nych pal­ców pra­wej do­łą­czyły rów­nie roz­trzę­sione te z le­wej dłoni. Trzy­mała klamkę ła­zienki obu­rącz. Od­dy­chała tak szybko i płytko, że przed oczami wi­ro­wały jej ciemne plamki. Z głę­bin miesz­ka­nia do­bie­gały tym­cza­sem trza­śnię­cia ko­lej­nych drzwi. Kuch­nia, szafa w przed­po­koju, sy­pial­nia… Klamka szarp­nęła z taką siłą, że spa­dła z se­desu i ru­nęła na ko­lana. Zo­ba­czyła jego buty, nogi, bio­dra, za­okrą­glony brzuch z pyp­ciem obok pępka, ra­miona. „O nie! O nie, nie, nie!”. Jedno z tych ra­mion było do po­łowy wznie­sione, a jego wielka pięść ści­skała kolbę P-64. Czarny wy­lot lufy pa­trzył do­kład­nie mię­dzy jej oczy.

– Tu je­steś, suko.

Dziwne, ale wi­dok wy­ce­lo­wa­nego pi­sto­letu obu­dził w jej spa­ra­li­żo­wa­nym stra­chem mó­zgu wspo­mnie­nie tych chwil z prze­szło­ści, kiedy uzdra­wiała. Gdy lu­dzie w jej to­wa­rzy­stwie od­zy­ski­wali siły. Tak jak Apol­cia… Dawno, już bar­dzo dawno nie my­ślała o tym swoim da­rze, czy ra­czej – jak wo­lała matka – prze­kleń­stwie. Wy­parła z pa­mięci, zdu­siła w so­bie. I przy­po­mniała so­bie o nim wła­śnie te­raz, w ulot­nej jak mru­gnię­cie po­wieką chwili, kiedy pa­lec Staszka po­ru­szył się na spu­ście.

„Żyj. Żyj, ko­cha­nie, prze­trwaj!” – szep­nęła w głąb sie­bie. W to miej­sce, w któ­rym po­ru­szało się jej nie­na­ro­dzone dziecko.

A po­tem świat eks­plo­do­wał ośle­pia­ją­cym bla­skiem. To co kie­dy­kol­wiek wi­działa, my­ślała i czego pra­gnęła, roz­to­piło się w nim jak ce­gła wrzu­cona do wrzą­cej kal­dery wul­kanu.3

Wa­le­nie do drzwi, mimo że była to druga w nocy, wcale jej nie obu­dziło. Nie można obu­dzić ko­goś, kto nie śpi. A ona miała ostat­nio z tym pro­blem. Ostat­nio? Przez mi­nione pół roku! Od­kąd przy­szedł list od córki. Gruby, ciężki, za­pi­sany macz­kiem. A w nim bomba, która wy­rzu­ciła ją z do­tych­cza­so­wej or­bity. Kilka ty­sięcy słów, któ­rych przez całą wio­snę i lato nie mógł stra­wić jej or­ga­nizm. Prawda w ca­łej swo­jej prze­raź­li­wej na­go­ści. Prawda z grub­sza znana, w cza­sie pro­cesu od­czy­ty­wano prze­cież jej ze­zna­nia Wandy, ale fakt, że zo­stała spi­sana ręką jej córki – bez upięk­szeń ani nie­do­mó­wień – ude­rzyła ją tak, że po pierw­szym czy­ta­niu prze­le­żała całą noc, zgięta jak po cio­sie w brzuch. Nie są­dziła, że to tak wy­glą­dało. A ra­czej, że aż tak. „Pod­słu­chi­wała moje roz­mowy, moje in­tymne spo­tka­nia z Kon­ra­dem, szpie­go­wała mnie na zimno, a po­tem po­bie­gła z tym do NKWD”. W pierw­szej chwili Zo­sia chciała spa­lić ten list. Coś ta­kiego nie za­słu­guje nie tylko na wy­ba­cze­nie, ale na­wet na wspo­mnie­nia. Nie ma córki. Ko­niec. Jest sama. Póź­niej jed­nak do­ce­niła, że Wanda zdo­była się na szcze­rość. Co tam szcze­rość. Na roz­dra­pa­nie ran, na wy­wa­le­nie be­be­chów. Córka nie pro­siła w swoim li­ście na­wet o wy­ba­cze­nie. „Na­leży ci się prawda o mnie” – na­pi­sała na wstę­pie. „Sama zde­cy­du­jesz, co z nią zro­bić”.

No wła­śnie, de­cy­zja. Przez ko­lejne mie­siące Zo­sia mio­tała się mię­dzy zu­peł­nie skraj­nymi sta­nami emo­cjo­nal­nymi. Od nie­na­wi­ści po chęć wy­ba­cze­nia. Od bier­nego chłodu po wście­kłą chęć chwy­ce­nia jej za ra­miona, po­trzą­śnię­cia i zaj­rze­nia w oczy. Raz chciała dum­nie mil­czeć już do ry­chłego – w co świę­cie wie­rzyła – końca swego ży­cia, a in­nym ra­zem kor­ciło ją, żeby wdać się w dro­bia­zgową po­le­mikę. Bo prze­cież ta dzie­wu­cha ni­czego nie ro­zu­miała! Uzna­wała ją za zimną, bez­duszną i za­bor­czą matkę, nie za­uwa­ża­jąc ta­kich drob­nych oko­licz­no­ści, jak sza­le­jąca wo­kół wojna, ter­ror i głód. Miała pre­ten­sje o rze­czy, na które albo Zo­sia nie miała w ogóle wpływu (Po­wsta­nie), albo nie wy­nik­nęły z jej dzia­ła­nia (roz­sta­nie w Ur­su­sie). Głu­pia, głu­pia, głu­pia dzie­wu­cha! Ale jed­nak zdo­była się na to, by wy­rzu­cić z sie­bie prawdę…

I tak dzień po dniu od­su­wała od sie­bie mo­ment, kiedy za­sią­dzie wresz­cie do na­pi­sa­nia od­po­wie­dzi. „Jesz­cze nie czas. Jesz­cze mu­szę ochło­nąć” – szep­tała, zmy­wa­jąc szczotką z na­wi­niętą na nią szmatą szkolne ko­ry­ta­rze albo od­ku­rza­jąc śmier­dzące wy­kła­dziny biur. Ko­niec tej jej wy­nisz­cza­ją­cej we­wnętrz­nej walki na­stą­pił za­le­d­wie wczo­raj. Zo­sia w końcu uznała, że zbyt mało ży­cia jej po­zo­stało, żeby spę­dzić je w świę­tej ob­ra­zie. Że to nic nie da, ni­czego nie na­prawi ani nie zmieni. Tłu­ma­cze­nie sta­rych za­wi­ło­ści ich ży­cia do­ro­słej obec­nie ko­bie­cie także nie miało sensu. Co więc ma sens?

Przez cały wie­czór, do późna, pi­sała do Wandy list za li­stem. I każdy z nich fi­nal­nie lą­do­wał w wę­glo­wej kuchni. W końcu, pół go­dziny temu na­pi­sała wresz­cie to, co ją za­do­wo­liło: „Wy­ba­czam ci, Córko. Je­śli chcesz, przy­jeż­dżaj”. Wło­żyła kar­te­luszkę do ko­perty, na­kle­iła zna­czek, sta­ran­nie za­kle­iła i z sa­mego rana po­sta­no­wiła za­nieść do skrzynki.

A tu wa­le­nie do drzwi. Aż się sku­liła. Przy­po­mniały się jej lata spę­dzone w wię­zie­niu. Le­piej nie otwie­rać. Wtedy jed­nak z ze­wnątrz do­biegł ją zna­jomy głos Apolci.

– Zo­siu, to ja! Złe wie­ści.

Złe wie­ści? Dla niej już ta­kich nie było. Wstała, po­de­szła, od­cią­gnęła za­suwkę. Wi­dok Apolci nią wstrzą­snął. Ta może nie­zbyt piękna, ale za­wsze za­dbana ko­bieta była tym ra­zem w roz­cheł­sta­nym szla­froku. Mu­siała przy­je­chać w nim swoją ładą aż z Mu­cho­boru. Była roz­czo­chrana, za­smar­kana, za­le­wała się łzami.

– Zo­siu, Wan­dzia… Twoja córka… nie żyje.

Długo stała jak ska­mie­niała. Pełna po­dej­rzeń co do ota­cza­ją­cej ją rze­czy­wi­sto­ści. Niby wszystko wo­kół wy­glą­dało nor­mal­nie. Te same schodki pro­wa­dzące do jej cuch­ną­cej wil­go­cią su­te­reny, te same odra­pane drzwi. Ale to nie mógł być praw­dziwy ob­raz. To ja­kiś sen, zmarszczka cza­so­prze­strzeni. Nie, to się nie dzieje na­prawdę. Nie­moż­liwe, do cho­lery! Wczo­raj po­sta­no­wiła się po­jed­nać z córką, dzi­siaj jej o tym na­pi­sała. Nie! Światu nie wolno grać z nią aż tak bez­czel­nie zna­ko­wa­nymi kar­tami!

Ocu­ciło ją silne po­trzą­sa­nie za ra­miona. To Apol­cia. Do­piero te­raz Zo­sia zro­zu­miała dla­czego. Krzy­czała. Wyła tak, że nocna ci­sza roz­pry­snęła się jak krysz­ta­łowe lu­stro, na ty­siące ostrych jak igły ka­wał­ków. Z są­sied­nich miesz­kań wy­glą­dały głowy są­sia­dów, gdzieś w od­dali sły­chać było sy­renę ra­dio­wozu. Gar­dło miała zdarte, kłyk­cie roz­bite o ścianę do ży­wej krwi, bu­dzik na stole wska­zy­wał trze­cią. Gdzie się po­działa mi­niona go­dzina?

– Jak to się stało? – wy­chry­piała do po­więk­szo­nych z szoku i prze­ra­że­nia oczu Apolci.

– Sta­szek.

– Sta­szek – po­wtó­rzyła ta­kim gło­sem, że ludz­kie głowy za­częły zni­kać w swo­ich miesz­ka­niach.

– Za­strze­lił ją.

– Za­strze­lił.

– Była w dzie­wią­tym mie­siącu ciąży.

***

Kiedy po ca­ło­do­bo­wej ob­ser­wa­cji na od­dziale za­mknię­tym zdjęto z niej ka­ftan bez­pie­czeń­stwa i od­pięto pasy przy­ci­ska­jące ją do łóżka, wy­szła na za­lane słoń­cem mia­sto. Był pierw­szy wrze­śnia, do szkoły szli ucznio­wie w ani­la­no­wych blu­zach z do­cze­pia­nymi agrafką tar­czami i przy­pi­na­nymi na gu­ziki koł­nie­rzy­kami. Wy­ma­chi­wali wor­kami na kap­cie, każdy z parą ju­nior­ków w środku. Wlo­kła się roz­czo­chrana, jak przed­wczo­raj Apol­cia, w sta­rym ubra­niu, w ja­kim za­brała ją z domu mi­li­cja, roz­dra­pu­jąc po­kłute igłami strzy­ka­wek przed­ra­miona. Lu­dzie scho­dzili jej z drogi.

– Sta­szek – dy­szała. – Ten es­bek.

Pro­mie­nie słońca igrały na srebr­nych nit­kach prze­ty­ka­ją­cych jej grube i czarne włosy, ale nie były w sta­nie roz­pro­szyć mroku, jaki nio­sła w oczach.

– Sta­szek. Moja córka.

Obok prze­je­chał mi­li­cyjny fiat, funk­cjo­na­riu­sze sta­ran­nie omi­nęli ją wzro­kiem. Kie­rowca cię­ża­ro­wego stara, któ­remu we­szła nie­mal pod koła, wy­chy­lił się przez okno, bio­rąc wdech do po­sła­nia so­czy­stej wią­chy, ale za­milkł w pół słowa.

– Sta­szek.

Świad­ko­wie, któ­rych prze­słu­chi­wał póź­niej pro­ku­ra­tor, ze­zna­wali, że Zo­fia Cze­pliń­ska wy­glą­dała jak upiór, który przez po­myłkę wy­szedł szu­kać ofiary za dnia. Twarz chuda, po­sta­rzała, cie­nie pod oczami. Sza­lony wzrok prze­ska­ku­jący z twa­rzy na twarz.

Pie­chotą do­tarła do Mu­cho­boru, za­stu­kała do drzwi Apolci. Otwo­rzył Mie­tek, ale szybko się wy­co­fał, roz­pacz­li­wie wo­ła­jąc w głąb domu, żeby przy­szła żona.

– Czy zo­stał aresz­to­wany? – spy­tała bez wstę­pów, kiedy tylko Apol­cia przy­szła ze swo­jego biura. Le­d­wie za­re­je­stro­wała, że jej dawna przy­ja­ciółka wy­gląda nie le­piej od niej, ma żółtą i su­chą jak per­ga­min skórę, sine usta i szkli­ste oczy.

– O ile wiem, to nie – za­chry­piała, a po­tem za­nio­sła się kasz­lem. – Prze­zię­bi­łam się – rzu­ciła uspra­wie­dli­wia­jąco, gdy atak prze­szedł.

Zo­sia nie od­po­wie­działa, nie usto­sun­ko­wała się. Stała, pa­trzyła, cze­kała.

– Mój zna­jomy z War­szawy jest mi­li­cjan­tem, ale na Żo­li­bo­rzu – z tru­dem mó­wiła da­lej Apol­cia. – Nie ma do­stępu do tego śledz­twa.

– Ale coś wie.

– Wie tyle, że ofi­cjal­nie to miał być wy­pa­dek. Pod nie­obec­ność męża Wan­dzia ja­koby po­sta­no­wiła wy­czy­ścić jego pi­sto­let. No i padł strzał. Aku­rat w chwili, kiedy wró­cił do domu.

– Ale to nie był wy­pa­dek, prawda?

Apol­cia stłu­miła ko­lejny spazm kaszlu. Zlu­stro­wała Zo­się peł­nym nie­po­koju spoj­rze­niem. Za­wa­hała się. Wi­działa prze­cież, co się działo przed­wczo­raj… Zo­sia była jed­nak jak głaz na­rzu­towy, który ja­kimś cu­dem zna­lazł się w progu jej domu. Nie prze­su­niesz, nie zi­gno­ru­jesz, nie prze­mó­wisz do roz­sądku. Może tak stać i ty­siąc lat.

– Wejdź do środka – wes­tchnęła. – Opo­wiem ci o te­le­fo­nie od Wan­dzi, jaki do­sta­łam ty­dzień temu.

***

Nie mo­gła usie­dzieć w miej­scu. Ani w szkole, ani w swo­jej su­te­re­nie na ulicy Obor­nic­kiej. Nie przy­jęła też pro­po­zy­cji Apolci i Mietka, żeby zo­stała u nich przez kilka dni. Co więc ro­biła przez pół­tora ty­go­dnia po śmierci Wandy? Dużo włó­czyła się wzdłuż Odry. Wi­dy­wano ją też w parku Ty­siąc­le­cia, na placu Grun­waldz­kim albo w naj­gor­szych, naj­nie­bez­piecz­niej­szych za­uł­kach na Psim Polu. Wpa­dała oczy­wi­ście do domu, żeby się prze­spać albo roz­grzać ręce. By­wała też u Apolci – po no­winy i na parę kę­sów cze­goś cie­płego. No­winy zresztą nie były do­bre.

– W war­szaw­skiej mi­li­cji aż hu­czy od plotki, że Wanda po­dobno zo­sta­wiła po so­bie list – chry­piała jej naj­śwież­sze wia­do­mo­ści od za­przy­jaź­nio­nego ofi­cera żo­li­bor­skiej ko­mendy Apol­cia. – Na­pi­sała po­dobno, że Sta­szek nie jest oj­cem jej dziecka. I że od­cho­dzi.

– Dla­tego ją za­bił – ci­chutko pod­su­mo­wała Zo­sia.

Apol­cia tylko po­ki­wała i znowu za­nio­sła się salwą su­chego kaszlu.

– List nie zo­stał jed­nak przez nią pod­pi­sany – wy­stę­kała, kiedy jej chude, co­raz chud­sze ciało prze­stały wstrzą­sać spa­zmy. – Więc śled­czy uznali, że nie może być do­wo­dem w spra­wie.

– Do­wo­dem jego winy…

– To samo z od­ci­skami pal­ców na pi­sto­le­cie – Apol­cia z tru­dem ło­wiła po­wie­trze. – Po­noć nie zna­le­ziono od­ci­sków Wan­dzi na kol­bie ani spu­ście. Ale mo­gła prze­cież trzy­mać broń przez pa­pier to­a­le­towy. Wszystko wy­da­rzyło się w ła­zience. Tej in­for­ma­cji też więc nie do­łą­czono do akt.

Wy­bie­gła z domu daw­nej przy­ja­ciółki, gry­ząc się po kłyk­ciach. Przed oczami wi­ro­wały nie­chciane ob­razy. Mała Wan­dziu­nia na ko­la­nach Witka w cha­cie szep­tu­chy. Có­reczka klę­cząca przy po­sła­niu cho­rego chłopca we Wło­dzi­mie­rzu Wo­łyń­skim i cała sala lu­dzi pa­trzą­cych na nią z uwiel­bie­niem. A po­tem cie­pło jej ciałka i jego cię­żar w nie­prze­nik­nio­nych ciem­no­ściach ka­na­łów. I cu­downe od­na­le­zie­nie na Wiej­skiej. I jesz­cze wspa­nial­szy mo­ment spo­tka­nia w Mu­cho­bo­rze. Ile to razy za­cho­dziła do niej, kiedy już spała? Wsłu­chi­wała się wtedy w jej równy od­dech, po­pra­wiała roz­ko­paną koł­drę, gła­skała po wło­sach. Na­wet wtedy, kiedy Wan­dzia się na nią dą­sała o tego Staszka, kiedy z każ­dym dniem od­da­lały się od sie­bie… Ży­cie. Bi­cie serca. Mi­liony od­de­chów. A ten skur­czy­byk zni­we­czył to wszystko jed­nym na­ci­śnię­ciem spu­stu.

„Dla­czego nie od­po­wie­dzia­łam wcze­śniej na jej list? – wy­rzu­cała so­bie. – Prze­cież mi na­pi­sała, co ten drań jej robi. Jak nie­szczę­śliwe jest te­raz jej ży­cie. Te drobno za­pi­sane kartki były jej wo­ła­niem o po­moc. Ostat­nim krzy­kiem. A ja nie za­re­ago­wa­łam. Co ze mnie za matka?”.

Zo­sia szła w kie­runku roz­ga­łę­zio­nej w re­jo­nie cen­trum mia­sta Odry, czu­jąc, że każda myśl, każde wspo­mnie­nie spra­wia jej ostry, fi­zyczny ból. Pul­so­wało nim całe jej ciało, cała du­sza. Czuła, że je­dy­nym le­kar­stwem zdol­nym przy­tłu­mić to cier­pie­nie by­łaby ze­msta. A po­tem śmierć. Ale jak od­pła­cić tam­temu za to, co zro­bił? On jest męż­czy­zną. Mło­dym, na­wy­kłym do prze­mocy, uzbro­jo­nym. A jej stuk­nęło już pra­wie pięć­dzie­siąt pięć lat. Gdyby na­wet po­je­chała do War­szawy, gdyby sta­nęła przed nim… to co da­lej? I wtedy, po­woli, ma­je­sta­tycz­nie, przed jej oczy po­wró­ciło wspo­mnie­nie ma­leń­kiej Wan­dzi na ko­la­nach Witka. Wi­tek. Nie, nie. To sza­leń­stwo! Mi­nęło prze­cież tyle lat. Wi­tek. Mó­wił, że ko­cha to dziecko. Że mo­głoby być jego córką… Po­trzą­snęła głową, sta­ra­jąc się wy­rzu­cić kieł­ku­jącą w niej myśl. Wi­tek. Tak dawno go nie wspo­mi­nała. Prze­stała się na­wet za­sta­na­wiać, czy żyje. Mi­łość jej ży­cia. I wiel­kie tego ży­cia roz­cza­ro­wa­nie. Za­gadka. Fa­tum. Zba­wie­nie i prze­kleń­stwo. Czy wtedy, w 1952 roku udało mu się ujść po­goni? Wi­tek. Żoł­nierz, eg­ze­ku­tor, czło­wiek, który na jej oczach po­wa­lił sie­kierą kilku męż­czyzn… Wie­działa, że zna­le­zie­nie go, o ile na­prawdę prze­żył, gra­ni­czyło z cu­dem. Nie po­tra­fiła już jed­nak uciec po­ku­sie, żeby spró­bo­wać. Tylko jak? Od czego za­cząć? I wtedy spo­strze­gła, że stoi przed biu­rem ogło­szeń „Ga­zety Ro­bot­ni­czej”. Jakby nogi same ją tu przy­nio­sły…

***

Apol­cia nie mo­gła wy­le­czyć prze­zię­bie­nia. Ka­słała co­raz go­rzej, pluła zie­lon­kawą wy­dzie­liną zmie­szaną z krwią. Do­szło do tego, że nie mo­gła już nor­mal­nie po­roz­ma­wiać. Zwłasz­cza przez te­le­fon. Stru­my­czek in­for­ma­cji od „jej ofi­cera z War­szawy” więc wy­sechł. Zresztą, wszystko było prze­cież wia­domo. Zo­sia chciała się już tylko do­wie­dzieć, co stało się z dziec­kiem Wandy. Pierw­sze prze­cieki były nieco cha­otyczne. Po­dobno prze­żyło, ale ba­lan­so­wało na gra­nicy ży­cia i śmierci. Le­ka­rze ze szpi­tala przy Nie­kłań­skiej, od­da­lo­nego od Mię­dzy­na­ro­do­wej le­d­wie o kil­ka­set me­trów, wal­czyli o nie, lecz efekt był bar­dzo nie­pewny. Pew­nie umarło…

Zo­sia stała więc nad łóż­kiem Apolci i pa­trzyła na jej szarą jak pa­pier twarz. Na pę­che­rzyki piany w ką­ci­kach ust, na pół­przy­mknięte oczy i su­chą pierś uno­szącą się z char­ko­tem pod ko­cem. Za­częło do niej do­cie­rać, że wi­dzą się po raz ostatni. Apol­cia. Wul­kan ener­gii i ocean sprytu – na łożu śmierci. Zgię­tym pal­cem wy­tarła jej spierzch­nięte usta, dło­nią przy­gła­dziła włosy, po­ca­ło­wała roz­pa­lone czoło. I wy­szła bez po­że­gna­nia.

Drogę na Obor­nicką, jak zwy­kle ostat­nio, po­ko­nała pie­chotą. Czas prze­stał się dla niej li­czyć, co­raz mniej ją łą­czyło ze świa­tem.

„Ja będę na­stępna” – po­my­ślała z ulgą i sa­tys­fak­cją. „Nic mnie tu­taj już nie trzyma. Mogę iść”.

I wtedy, na progu domu, w któ­rym miesz­kała, usły­szała do­brze zna­jomy głos:

– Mar­nie wy­glą­dasz, Zo­siu.

Sta­nęła jak wryta. Wolno, wol­niutko unio­sła wzrok. Wy­soki, pro­sty, nieco tylko grub­szy niż ostat­nio. Ema­no­wał od niego spo­kój i obez­wład­nia­jąca pew­ność sie­bie. Uśmie­chał się do niej tym swoim ła­god­nym, chło­pię­cym uśmie­chem. Był szpa­ko­waty, z czo­łem prze­cię­tym trzema kre­chami zmarsz­czek. Ele­gancko ubrany. Gar­ni­tur, z pew­no­ścią szyty u krawca. Skó­rzane pół­buty. Na pewno nie­po­lskie. Na ser­decz­nym palcu pra­wej dłoni miał złoty sy­gnet. W le­wej… ga­zeta z za­kre­ślo­nym kół­kiem ogło­sze­niem: „Po­trze­buję cię, Witku. Zo­fia Cze­pliń­ska” i jej ad­res.

– No więc? – spy­tał ci­chym gło­sem Wi­tek. – Po­wiesz mi, o co cho­dzi?JE­SIEŃ 1984

1

Obu­dziła się, choć była głu­cha noc, jak zwy­kle od razu trzeźwa, na­pięta, go­towa do walki lub ucieczki. Oczy sze­roko otwarte, wpa­trzone w ciem­ność. Na­słu­chi­wała. Przez dłuż­szą chwilę sły­szała tylko od­de­chy in­nych dzieci śpią­cych na sali. Skrzy­pie­nia łó­żek. Po­ka­sły­wa­nia. Prze­nio­sła wzrok na plamę roz­my­tego świa­tła wpa­da­jącą z ko­ry­ta­rza przez mleczne szkło drzwi. Jest! Serce sko­czyło jej do gar­dła. Prze­lotny cień, mi­gnię­cie ciem­nej głowy po dru­giej stro­nie. A po­tem skrzyp­nię­cie klamki. Ruch drzwi w ciem­no­ści. Ruch, któ­rego do­my­ślała się tylko w re­flek­sach świa­tła mi­ga­ją­cego na po­ru­sza­ją­cej się szy­bie. To on. To na pewno znowu on.

Bar­dziej wy­czuła, niż zo­ba­czyła, że jest już po dru­giej stro­nie. Wszedł do sali. Był dla jej oczu ukła­da­jącą się w ludz­kie kształty plamą gęst­szego mroku. Skra­dał się, my­ślał, że go nie za­uwa­żyła. Hen­ryk. He­nio. Wu­jek He­nio. Serce sko­czyło jej do gar­dła. To on miał dzi­siaj nocny dy­żur. Tak. Jej drżące palce prze­su­nęły się po po­ścieli, do­tarły do kra­wę­dzi koł­dry, wy­ma­cały brzeg po­duszki. Ostroż­nie pod nią za­nur­ko­wały, na­tra­fia­jąc na pie­kącą ostrość skra­dzio­nej sprzą­tacz­kom ży­letki. One uży­wały ich do ze­skro­by­wa­nia stward­nia­łych plam je­dze­nia z pły­tek PCV, któ­rymi wy­ło­żona była ja­dal­nia. Ona miała dla niej zu­peł­nie inne za­sto­so­wa­nie.

– Nie śpisz… – usły­szała nad sobą jego głos. Jej twarz omiótł prze­sy­cony pa­pie­ro­sami zmie­sza­nymi z mię­tówką od­dech. – Cze­kasz na mnie, co? – za­chi­cho­tał.

Cięła bez uprze­dze­nia, ce­lu­jąc w zgęst­niały mrok przy swoim łóżku. Za­ma­szy­ście, z ca­łych sił. Stłu­miony sko­wyt. Mrok za­fa­lo­wał jak dym w zmie­nia­ją­cym się po­dmu­chu wia­tru. Ci­che, ale pełne pa­sji prze­kleń­stwo.

– Po­ża­łu­jesz, gów­niaro!

A po­tem po­spieszne kroki z po­wro­tem do drzwi. Skrzyp­nię­cie za­my­ka­nej klamki. Ania uśmiech­nęła się w mrok. Wy­gląda na to, że sprzą­taczki będą miały ju­tro cał­kiem sporo za­sty­głych, czer­wo­nych pla­mek do ze­skro­ba­nia z pod­łogi…2

Nie­na­wi­dziła tego miej­sca. I to miej­sce zda­wało się nie­na­wi­dzić jej. Tych prze­klę­tych po­ran­ków, kiedy spa­dał na nią cały cię­żar roz­po­czy­na­ją­cego się dnia. Po­budka, sła­nie łó­żek, ko­lejno do umy­walni. Po­tem dy­żurna cio­cia ro­biła im kon­trolę uszu, wło­sów i zę­bów. Ubie­ra­nie: ta­kie same raj­stopki, su­kienki, do tego ju­niorki na gu­mo­wa­nej po­de­szwie. Żeby nikt się nie po­śli­zgnął na płyt­kach PCV ani zro­bio­nych z la­stryko scho­dach. Ja­dal­nia cuch­nąca przy­pa­lo­nym mle­kiem. Mleko z ry­żem na pierw­sze, pa­rówki z wody na dru­gie. Sza­mo­ta­nina o słoik z musz­tardą. Do tego po trzy ze­schłe kromki chleba i dżem tru­skaw­kowy. Dżem aku­rat lu­biła, ale słoik pra­wie za­wsze za­gar­niali starsi. I albo wy­ja­dali, albo wy­no­sili pod bluzką dla sie­bie na po­tem.

Dom dziecka. Je­dyne miej­sce do ży­cia, ja­kie znała. Po­winna się przy­zwy­czaić, a nie po­tra­fiła. Była tu­taj je­dy­nym dziec­kiem, które w ogóle nie miało ro­dziny. Ro­dzi­ców, dziad­ków, wuj­ków, praw­dzi­wych cioć. Ni­kogo. Inne dzie­ciaki po­sia­dały tego aż w nad­mia­rze. Ow­szem – pi­ja­ków, ob­szczy­mu­rów, zło­dziei, lu­dzi pręd­kich do bi­cia. Dla­tego za­brano je z do­mów i umiesz­czono tu­taj. Ale jed­nak miały. Mamy, ta­tu­siów… do­ro­słych o kon­kret­nych twa­rzach. Od­wie­dzali je rzadko, jesz­cze rza­dziej przy­no­sili pre­zenty. Ale póź­niej taki Pio­trek, Mar­cin czy Irenka mo­gli opo­wia­dać z wyż­szo­ścią: „A moja mama to ciężko pra­cuje. A tata leży przed te­le­wi­zo­rem. Bo my mamy te­le­wi­zor. Jak sąd mi po­zwoli wró­cić do domu, będę oglą­dała w nim do­bra­nocki. Sama”. Ania nie miała żad­nych twa­rzy tylko dla sie­bie. I za to nie­na­wi­dziła inne dzie­ciaki.

Do­ro­słych też nie­na­wi­dziła. Tych przy­szy­wa­nych cioć, które wie­czo­rami sie­działy nad kawą i tylko cza­sami py­tały bez­na­mięt­nym gło­sem: „No co tam, ko­cha­nie?”. Ko­cha­nie… Tak na­prawdę, nikt tu­taj ni­kogo nie ko­chał. Cio­cie miały swoje domy i swoje dzieci do ko­cha­nia. Ania od­kryła to kilka lat temu, jesz­cze w pierw­szej kla­sie, i prze­żyła praw­dziwy wstrząs. One tu tylko przy­cho­dziły do pracy! Nikt za nią nie stał, na ni­kogo nie mo­gła się po­wo­łać. Ma­riusz, kiedy go ktoś po­pchnął, stra­szył star­szym bra­tem, który na­le­żał do gi­tów. Ma­riola miała mamę w wię­zie­niu, która „jak wyj­dzie, to was tu wszyst­kich ustawi”. Pa­tryk był Cy­ga­nem i stra­szył, że jakby co, to przyj­dzie cały ta­bor i zrobi po­rzą­dek. Ona nie miała ni­kogo. I za to nie­na­wi­dziła do­ro­słych.

Naj­pierw była za mała, żeby kto­kol­wiek zwra­cał na nią uwagę. Po­tem uro­sła i różni tacy za­częli się jej cze­piać. To od­daj, tam­tego nie ru­szaj, a w ogóle to przy­nieś nam ze świe­tlicy to i to. Więk­szość dzieci pod­da­wała się star­szym, a już na pewno tym naj­sil­niej­szym. Ona nie. Szybko pod­pa­trzyła, jak ro­bią to chło­paki. Wy­gry­wał za­zwy­czaj ten, który pierw­szy ude­rzył i nie prze­sta­wał bić, póki prze­ciw­nik się ru­szał. Spró­bo­wała. I ja­koś po­szło. Za pierw­szym ra­zem do­stała bęcki. Za dru­gim też, ale ten, który ją sprał, nie wy­glą­dał le­piej. Za trze­cim, na­lu­to­wała pewną dwa lata star­szą dzie­wu­chę tak, że po­słali ją do izo­latki. Już nikt się nie cze­piał.

Oprócz He­nia. Wy­cho­wawca, po­dobno na­uczy­ciel śpiewu. Ły­sawy, wą­tły, w oku­la­rach. Z krót­kim wą­si­kiem i cof­nię­tym pod­bród­kiem. Zaj­mo­wał się chło­pa­kami, ale miał też nocne albo nie­dzielne dy­żury. Jego kon­trole czy­sto­ści w sali dziew­czy­nek były za­wsze naj­bar­dziej dro­bia­zgowe. Spraw­dzał, do­ty­kał, za­glą­dał. A ostat­nio ucze­pił się Ani. No nic, po tym, co stało się w nocy, pew­nie mu przej­dzie.

Naj­bar­dziej jed­nak. Naj-, naj-, naj­bar­dziej nie­na­wi­dziła ob­cych. Tych pań i pa­nów, któ­rzy przy­jeż­dżali do bi­dula i cho­dzili po sa­lach opro­wa­dzani przez dy­rek­torkę. Jak oni wszy­scy się wtedy sta­rali! Przy­gła­dzali po­ściel na łóż­kach, prę­żyli na bacz­ność, od­po­wia­dali na py­ta­nia, nie uży­wa­jąc brzyd­kich słów. Jesz­cze kilka lat temu, obcy zwy­kle in­te­re­so­wali się Anią.

– Jaka piękna blon­dy­neczka o mo­drych oczkach! – wzdy­chały na jej wi­dok pa­nie.

– Jaka po­ważna, jak hardo pa­trzy! – za­chwy­cali się pa­no­wie.

Ale ja­koś ni­gdy jej nie wy­bie­rali. „Ta dziew­czynka stwa­rza bar­dzo po­ważne pro­blemy wy­cho­waw­cze. Prawdę mó­wiąc, ma psy­cho­pa­tyczny cha­rak­ter” – Ania pod­słu­chała, jak w swoim ga­bi­ne­cie opo­wia­dała o niej dy­rek­tor. Pan i pani wzięli więc Ma­riolkę. A te­raz to już ra­czej nikt na nią nie pa­trzył. Nic dziw­nego, miała już dzie­sięć lat. Była sta­rym dziec­kiem.

I wła­śnie za to, naj­bar­dziej ze wszyst­kich, na­wet bar­dziej od He­nia, nie­na­wi­dziła ob­cych.4

Po przy­jeź­dzie do War­szawy prze­szły pod­ziem­nym przej­ściem na przy­sta­nek tram­wa­jowy w stronę Żo­li­bo­rza. W sza­le­ją­cej bu­rzy i za­ci­na­ją­cym w szyby desz­czu do­je­chały do Bro­niew­skiego, róg Du­ra­cza. Oto­czyła je be­to­nowa pu­sty­nia cztero-, dzie­się­cio­pię­tro­wych i wyż­szych blo­ków. Ostat­nie kro­ple wła­śnie prze­sta­wały pa­dać, na nie­bie – od strony Bie­lan – po­ja­wiła się tę­cza.

– Tu­taj miesz­kasz…, bab­ciu?

– Od nie­dawna – pu­ściła do niej oko. – Ja też, tak jak i ty, przy­zwy­cza­iłam się przez ostat­nie dzie­sięć lat do zbio­ro­wych sy­pialni i sta­łych go­dzin wy­da­wa­nia po­sił­ków.

– Ciężko było w wię­zie­niu?

– Można się przy­zwy­czaić.

– Na­prawdę je­ste­śmy do sie­bie po­dobne, bab­ciu.

Prze­szły przez bar­dzo sze­roki, to­nący te­raz w bło­cie i ka­łu­żach traw­nik od­dzie­la­jący ulicę i tory od pierw­szych bu­dyn­ków. Prze­mknęły do wiel­kiej bla­sza­nej hali z na­pi­sem „Me­ga­sam”, we­szły do środka. Po­tężne, lecz pu­ste, me­ta­lowe haki, zbry­zgany po­soką pie­niek z wbi­tym w niego to­po­rem i sa­motna waga na dłu­giej la­dzie, zwia­sto­wały sto­isko mię­sne. Za nim do­go­ry­wały w drew­nia­nych po­jem­ni­kach po­marsz­czone ziem­niaki, bu­raki i zwię­dła sa­łata – dział wa­rzywny. W czę­ści ogól­no­spo­żyw­czej półki wy­peł­niały kar­nie usta­wione rzę­dami bu­telki octu.

– Szlag! Może być dzi­siaj pro­blem z obia­dem – za­klęła Zo­sia.

– Nie szko­dzi, nie je­stem głodna.

– Nie ma mowy, dzieci mu­szą jeść. Chodź, tu nie­da­leko jest bar mleczny.

Chwilę póź­niej we­szły do spo­rej sali z kasą sto­jącą przy wej­ściu. Obok stały sto­liki kryte przy­szpi­loną do bla­tów pi­nez­kami ce­ratą, da­lej – za ma­sywną ladą, wśród mon­stru­al­nie wiel­kich ga­rów sto­ją­cych na sy­czą­cych ga­zo­wych pło­mie­niach, w tu­ma­nach bu­cha­ją­cej pary, uwi­jały się grube, spo­cone ku­charki. Za­mó­wiły dwie por­cje le­ni­wych. Pła­cąc, Zo­sia sta­ran­nie od­li­czała pie­nią­dze. Burk­nęła ze zło­ścią, że nie może przy­zwy­czaić się do tych no­wych bank­no­tów.

– Tam, w stronę Li­te­rac­kiej, jest Szkoła Pod­sta­wowa nu­mer 293. To do niej bę­dziesz cho­dziła – wy­ja­śniała sy­tu­ację, kiedy usia­dły nad je­dze­niem. – A tam – wska­zała w prze­ciw­nym kie­runku – stoi nasz blok. Do­sta­łam kwa­te­ru­nek na siód­mym pię­trze.

– Dali ci miesz­ka­nie? Su­per!

– Tylko dla­tego, że sie­dzia­łam pod jedną celą z pewną ma­gi­stracką urzęd­niczką…

Za­mil­kły, dłu­biąc po­krzy­wio­nymi wi­del­cami w swo­ich ta­ler­zach. Le­niwe były cał­kiem nie­złe.

– Bab­ciu…

– Py­taj, skar­bie.

– Jak te­raz bę­dzie?

– Na po­czątku tro­chę dziw­nie. Ina­czej. Ale szybko prze­ko­nasz się, że jest le­piej.

– Bo mam bab­cię?

– Bo masz swoje ży­cie. Ro­zu­miesz? Mo­żesz z nim zro­bić, co tylko ze­chcesz. Pójść w lewo lub w prawo. Albo zo­stać w miej­scu, ale tego bym aku­rat nie chciała. Mo­żesz po wszystko się­gnąć. I nikt nie da ci po ła­pach.

– Mó­wisz o kro­je­niu skle­pów, bab­ciu?

– Nie, głup­ta­sie! Nie cho­dzi mi o kra­dzież.

– To po co mam się­gać?

Bab­cia Zo­sia gniew­nie na­działa na wi­de­lec klu­skę, za­ma­szy­ście wrzu­ciła do ust, zmiaż­dżyła zę­bami, jakby była cie­lęcą ko­ścią, a nie ka­wał­kiem cia­sta.

– Ja­kie masz ma­rze­nia, mała? – spy­tała nie­ocze­ki­wa­nie.

– Ma­rze­nia? Chyba żad­nych.

– Wła­sny dom? Ro­dzina? Szczę­ście? – nie­zmor­do­wa­nie na­pro­wa­dzała ją Zo­sia.

– A tak. Ro­dzina, dom to i ow­szem. Może być. A co to jest szczę­ście?

– Szczę­ście jest wtedy, gdy lu­bisz swoje od­bi­cie w lu­strze. A rano cie­szysz się, że za­czyna się ko­lejny dzień.

– Aha, w ta­kim ra­zie niech bę­dzie.

– No wi­dzisz, ja wła­śnie o tym. Je­śli nikt ci co­dzien­nie nie kła­dzie do głowy, że je­steś tylko try­bi­kiem w ma­szy­nie, a twoje ma­rze­nia się nie li­czą… Je­śli nikt ci nie mówi, co masz ro­bić i co my­śleć, sta­jesz się silna i nie­za­leżna. I mo­żesz się­gnąć po szczę­ście.

Ania my­ślała chwilę ze zmarsz­czo­nym czo­łem. Jej ładne, bli­sko osa­dzone oczy, zro­biły się jesz­cze bar­dziej nie­bie­skie.

– Bab­ciu, to zna­czy, że nie mu­szę prać po so­bie skar­pe­tek?

Zo­sia spoj­rzała na nią za­sko­czona.

– No bo mó­wi­łaś, że nikt mi nie bę­dzie roz­ka­zy­wał, co mam ro­bić…

– Skar­pe­tek i maj­tek to nie do­ty­czy.

– Wie­dzia­łam, że musi być ja­kiś ha­czyk…

***

Bab­cia nie kła­mała. Na­prawdę było le­piej. W szkole nikt nie wie­dział, że Anka była w domu dziecka. Szybko więc zo­stała za­ak­cep­to­wana. Po­cząt­kowo fi­kał do niej tylko taki je­den Ro­bert, kla­sowy za­ka­pior, który kłuł dziew­czyny cyr­klem, ale zdzie­liła go z dyńki w nos i po­pra­wiła z laczka. Ob­ni­żono jej ocenę ze spra­wo­wa­nia, ale już ni­gdy wię­cej nikt nie rzu­cił w nią na­wet kulką pa­pieru.

Po lek­cjach wra­cała do domu z klu­czem na szyi. Bab­cia przy­cho­dziła z pracy do­brze po czwar­tej albo i póź­niej – gdy brała nad­go­dziny. Za­trud­niono ją w bi­blio­tece pu­blicz­nej i czy­telni aż na Alei Zjed­no­cze­nia. Anka szybko nu­dziła się ska­ka­niem przez gumę, gra­niem piłką w pola, no­żem w pi­kuty, kap­slami w Wy­ścig Po­koju albo wi­sze­niem głową w dół na trze­paku – kto wy­trzyma dłu­żej. Zwy­kle więc już koło trze­ciej do­cie­rała do bab­ci­nej bi­blio­teki. Po­cząt­kowo prze­glą­dała tam ksią­żeczki dla dzieci, po­tem al­bumy i atlasy świata, w końcu za­częła czy­tać. No i wsią­kła. W se­rię o przy­go­dach Tomka (bab­cia się krzy­wiła, bo jak mó­wiła, w cza­sie oku­pa­cji au­tor tych ksią­żek pra­co­wał w „ga­dzi­nówce” – Ania się tym jed­nak nie przej­mo­wała), Pana Sa­mo­cho­dzika, ostat­niego Mo­hi­ka­nina, dok­tora Do­lit­tle, Hucka Finna i czte­rech pan­cer­nych. Co­raz czę­ściej zo­sta­wały więc we dwie aż do za­mknię­cia czy­telni o dzie­więt­na­stej. Mi­nął paź­dzier­nik, za­czął się li­sto­pad, za oknem co­raz wcze­śniej ro­biło się ciemno. Anka od­ry­wała cza­sem wzrok od kar­tek i za­mie­rała wpa­trzona w swoje od­bi­cie. Blond grzywka, duże, za­dziorne oczy, na no­sie kilka pie­gów. „Kim je­stem? Jaka je­stem? Dla­czego aku­rat moi ro­dzice umarli?” – w gło­wie wy­kwi­tały jej kło­po­tliwe py­ta­nia. Czym prę­dzej wra­cała więc do lek­tury…

A po­tem, sze­ro­kim chod­ni­kiem, wra­cały do domu. I roz­ma­wiały o książ­kach.

– Wojna wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej niż w Czte­rech pan­cer­nych – pra­wiła bab­cia. – Le­piej już wzię­ła­byś się za Ogniem i mie­czem Sien­kie­wi­cza.

– Nie było Janka Kosa? – z prze­ra­że­niem w gło­sie py­tała Ania. I do­da­wała stru­chla­łym szep­tem: – A co z Sza­ri­kiem?

Bab­cia tylko wzno­siła oczy ku niebu.

– Ależ z cie­bie jesz­cze dziecko.

I tak so­bie żyły. Nor­mal­nym ży­ciem nie­peł­nej, nie­pew­nej ide­olo­gicz­nie, re­gu­lar­nie kon­tro­lo­wa­nej przez ku­ra­tor są­dową pod ką­tem aspo­łecz­nych po­staw, pa­to­lo­gii i dys­funk­cji emo­cjo­nal­nych… ro­dziny.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: