- promocja
-
W empik go
Trzy odbicia w lustrze. Tom 2 - ebook
Trzy odbicia w lustrze. Tom 2 - ebook
Przed wojną Zosia miała zwykłe, przyziemne marzenia. Robiła wszystko, by zapewnić sobie dobrą oraz bezpieczną przyszłość. Burzliwy bieg historii przekreślił jednak plany młodej kobiety i wrzucił ją w wir tragicznych wydarzeń.
Wanda, córka Zosi, przesiąka komunistyczną ideologią. Jakby tego było mało, nie dogaduje się z matką, która zabrania jej wielu rzeczy. Zbuntowana nastolatka postanawia się więc zemścić na znienawidzonej rodzicielce. Podjęte przez dziewczynę działania przynoszą dramatyczne konsekwencje…
Anna, wnuczka Zosi, początkowo wychowuje się w domu dziecka. Po jakimś czasie nieoczekiwanie odwiedza ją babcia. I to właśnie od niej Anna dowiaduje się o wojennych losach i przeżyciach rodziny.
„Trzy odbicia w lustrze” jest niezwykłą sagą o trzech pokoleniach kobiet, które – mimo traumatycznych doświadczeń – próbują odnaleźć szczęście oraz spokój. Zbigniew Zborowski po mistrzowsku, z godną pozazdroszczenia wrażliwością odmalowuje realia zarówno przed-, jak i powojennego życia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8076-941-9 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Wiosna upłynęła jej w radosnym podnieceniu. Oswoiła się z myślą, że wyjeżdża. Ucieczka z Grześkiem przestała się jej wydawać czymś nierealnym i przerażającym. Nadal widywali się rzadziej, więc smakowała każdą ich wspólną chwilę. A potem wyobrażała sobie, jak to będzie wspólnie zamieszkać. I to w Szwecji, w której podobno nie ma kolejek po wędliny, a elektroniczne zegarki rozdają za darmo! Planowała w myślach ich mieszkanie, pławiąc się w gorącej kąpieli, marzyła o seksie bez ram czasowych i konieczności zacierania po nim wszelkich śladów, zastanawiała się, do kogo będzie bardziej podobne jej dziecko.
Po wiośnie nadeszło jednak lato. Brzuch urósł jej strasznie, a ciąża, której dotychczas niemal nie zauważała, zaczęła dawać się jej we znaki. Upały zrobiły się nie do wytrzymania, dzieciak kopał ją po nerkach, żołądku i skracającej się szyjce macicy. Nogi puchły, piersi rosły, buty zaczęły obcierać stopy. Jak w takim stanie uciekać przez morze? Do tego wszystkiego, Staszek przestał tak dużo pić i zrobił się zaskakująco opiekuńczy. Wracał do domu wcześniej (i tak nie miała siły jeździć do Grześka, ale odpadły także popołudniowe rozmowy przez telefon), a nawet – o zgrozo – zaczął z nią rozmawiać. O tym, że trzeba będzie zmienić mieszkanie na większe. I kupić większy samochód. Pewnie nawet jakiś z NRF-u. A tak w ogóle, to już czas pomyśleć o wózku, łóżeczku i przewijaku. Chłopaki z resortu pomogą załatwić prosto z fabryki. Najpierw ta zmiana ją przestraszyła. Bała się wygadać, zdradzić jakimś nieostrożnym słowem. Później jednak dała się wciągnąć. Miło było robić takie plany. No a przecież z Grześkiem sobie na nie pozwolić nie mogła. Ich spotkania, i tak rzadkie, coraz bardziej przypominały narady konspiratorów. On mówił jej o kolejnych pokonanych trudnościach, poczynionych znajomościach i przezwyciężonych przeszkodach. O tym, jak krok po kroczku zbliża się do ich wspólnego celu. Ona… chciała, żeby ją po prostu przytulił i powiedział, że będzie dobrze. On opowiadał o zwłoce wywołanej niekorzystnym awansem jakiegoś służbisty w szczecińskim oddziale Wojsk Ochrony Pogranicza albo o podpadziosze, którą zaliczył jego kolega mechanik, przez którą na razie znowu nic, bo facet teraz musi uważać. Ona przyłapywała się, że liczy skrycie, że z tej awantury nic jednak nie wyjdzie. On był zajęty, zaaferowany. Ona łaknęła stabilizacji i normalności. Tak nastał sierpień.
W pierwszych dniach miesiąca zadzwonił Grzesiek. Umówili się w Universamie. Omal go nie poznała! Był ogolony, włosy przycięte.
– Wszystko dopięte na ostatni guzik – oznajmił, patrząc na nią poszarzałymi ze zmęczenia oczami. – Wyjeżdżamy za tydzień. Jedziemy ze Wschodniego nocnym pociągiem do Szczecina, wchodzimy do portu, szmuglują nas na pokład promu, melinują w maszynowni i jeszcze tego samego ranka wypływamy. Kuszetki już kupione, imienne przepustki mam w kieszeni, reszta zależy od odrobiny szczęścia.
Nie wierzyła własnym uszom. Jak to? Już za tydzień? I to teraz, kiedy za niecały miesiąc rodzi?
– Wiesz, ja nie jestem pewna, czy chcę wyjeżdżać – wypaliła.
Długo na nią patrzył zaskoczonym wzrokiem. Nie takiej reakcji się spodziewał.
– Za późno na wątpliwości – zwrócił się do niej z niezwykłą jak na niego ostrością. – Wszystko gotowe, maszyna poszła w ruch.
– Ale…
– Żadnego „ale”, kotku. Kochamy się, jesteśmy dla siebie stworzeni.
– No tak… Tak sądzę…
– I jeszcze jedno – przenikliwie spojrzał jej w oczy. – To także moje dziecko. Ja jestem jego ojcem. I go nie oddam jakiemuś esbekowi. O nie! Prędzej twojego męża uduszę gołymi rękami!
Przestraszyła się. Nie znała go od tak stanowczej strony. A on chyba wyczuł, że trochę przesadził, spostrzegł, że ją przestraszył, bo dodał, unosząc w palcach jej podbródek:
– Wiem, że teraz cię to przeraża. Może nawet wolałabyś dla świętego spokoju zostawić sprawy po staremu. Ale zobaczysz. Za rok, kiedy już się tam urządzimy, będziesz szczęśliwa. I bezpieczna. A ja zawsze będę cię kochał.
Bezpieczna. Uczepiła się tego słowa. Tak, tutaj bezpieczna nie była. Znała Staszka na tyle, żeby podejrzewać, że kiedy dzidziuś pojawi się na świecie, kiedy minie jego pierwszy zachwyt, sprawy znowu wrócą do normy. Jej życiem znów będą rządzić centymetry, odgrzane do idealnej temperatury obiady i… udawane przed mężem orgazmy.
– Tylko jak ja wyjdę wieczorem z domu? Co mu powiem?
– Powiedz cokolwiek. Że jedziesz zobaczyć się z umierającą ciotką albo nocujesz u koleżanki. Cokolwiek. Bylebyś weszła do taksówki pod domem, a on nie zaczął poszukiwań wcześniej niż nazajutrz rano.
***
Bała się. Bała się strasznie tej rozmowy. Staszek był zawsze nieufny, podejrzliwy i zazdrosny. Kiedyś przyłapała go nawet na obwąchiwaniu jej majtek (na szczęście było to dużo wcześniej, zanim zakochała się w Grześku). Wyjścia z domu na spotkanie z koleżankami (jakimi zresztą, u licha, koleżankami?) czy nagłe wyjazdy do rodziny (miała tylko Apolcię) w ogóle nie wchodziły w grę. Przez dwa dni bolał ją brzuch ze zdenerwowania, a trzeciego uświadomiła sobie, że nie sprosta zadaniu. Na szczęście, w południe zadzwonił telefon.
– Cześć, Wandziu, ostatnio nam coś przerwało – usłyszała raźny głos ciotki. – Dzwonię sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Wzięła głęboki wdech i wypowiedziała jej swoją prośbę.
– Mam zadzwonić do twojego Stacha, wkleić mu kit, że ciężko choruję i skłonić, żeby pozwolił ci wyjechać do mnie na kilka dni? – powtórzyła.
– Wiesz, to może jednak był zły pomysł…
– Czekaj, czekaj. I jeszcze… czy dobrze zrozumiałam? Ty do mnie jednak nie przyjedziesz?
– Przepraszam, ciociu, to było niestosowne, że ci to w ogóle…
– Wanda! Ty masz kochanka!
– O jejku, tak…
– No nareszcie! Już się o ciebie martwiłam. Najwyższy czas, kochana.
– To nie jesteś zła?
– Zła? A skąd! Jestem zachwycona. Jasne, że ci pomogę.
***
Apolcia zadzwoniła jeszcze tego samego wieczora. Odebrał, rzecz jasna, Staszek. Powitał ją, co stanowiło w ich relacjach normę, bez entuzjazmu i już odrywał od ucha słuchawkę, przekazując ją Wandzie, kiedy nagle usłyszał coś, co go zaintrygowało. Szybkim ruchem machnął do żony, żeby nie podchodziła, zmarszczył brwi, słuchał.
– Naprawdę tak to wygląda? A co mówią lekarze? Tak? O żesz jasna cholera.
Rozmawiali dobry kwadrans, potem zawołał w końcu Wandę, która musiała odegrać teraz swoją rolę.
– Co? Jesteś ciężko chora? Nieuleczalnie?!
Skończyła znacznie szybciej niż mąż, bo zwyczajnie zabrakło jej inwencji do odgrywania kolejnych wykrzykników i chlipnięć. Odłożyła słuchawkę.
– Musisz jechać do starej – od razu oznajmił Staszek.
– To moja ciocia…
Nie zwrócił uwagi na tę próbę przywołania do porządku.
– Cholera – kontynuował. – Że też akurat teraz musiała się wysypać, kiedy jesteś na ostatnich nogach!
– Jeszcze się nie „wysypała”. Może będzie dobrze.
– E tam, naiwna jesteś. Powiedziała wyraźnie: „mam przerzuty”.
Wanda nie odpowiedziała. Zastanawiała się, jak ciotka zamierza to wszystko potem odkręcić. Cudowne wyzdrowienie? Fatalny błąd w diagnozie?
– Wiem, że będzie ci ciężko, ale musisz jechać – podjął temat Staszek.
– No tak, chcę się pożegnać – Wanda weszła w końcu w swoją rolę. – I może coś jej pomogę.
– Gówno jej możesz pomóc – skwitował. – Ale willi i majątku trzeba przypilnować. Stara powiedziała, że wszystko chce przepisać tobie, ale się trochę martwi, czy ten jej nowy absztyfikant, Miecio, zdaje się, nie położy ręki na testamencie. A wtedy, dziedziczenie ustawowe. Wszystko dla niego. Byłby frajerem, gdyby nie spróbował nas wykiwać.
– No to pojadę.
– Kupię ci bilet.
– Poradzę sobie.
– Dobra, ale odwiozę cię na dworzec.
– Nie! – krzyknęła tak, że aż się odwrócił. Na jego twarzy zagościło zdziwienie.
– Dlaczego nie?
– Bo… ee… ty już i tak uważasz, że jestem do niczego.
Nie zaprzeczył. Słuchał.
– A ja wcale nie potrzebuję niańczenia. Jestem dorosła.
– No, co ty? – w jego głosie zabrzmiało szyderstwo, ale ciągnęła dalej:
– Rzeczy wezmę malutko, na dwa, góra trzy dni. Żeby tylko na miejscu umówić notariusza. Będę miała mało bagażu i podjadę na Wschodni autobusem. Przecież to blisko! Tyle co przez Zieleniecką!
– Jak sobie chcesz – wzruszył ramionami. – Dorosła! He, he. Jasne. Tylko nie spieprz tego. Przygotowałem dla ciebie grunt, Apolcia jest po naszej stronie. Chcę mieć tę jej fabryczkę dżinsów w spadku. A fagasa, jak się będzie ciskał, szybko się ustawi do pionu. Mam jeszcze stare kontakty we wrocławskiej komendzie.2
No i nadszedł TEN dzień. Wanda była strzępkiem nerwów. Dziecko jakby czuło, co się z nią dzieje. Kopało, wierzgało, wyczyniało w jej brzuchu akrobatyczne salto mortale. Do tego – co tu kryć – strachu, doszły jeszcze wyrzuty sumienia. Staszek, przynajmniej jak na jego standardy, zrobił się wyjątkowo ciepły i czuły. Kupił jej na podróż ciepłe skarpety w rozmiarze 46 i majtki wielkości czaszy od spadochronu. Zupełnie nieprzydatne. Ale gest ją powalił. „Może on jednak się zmienił?” – dzień w dzień zadawała sobie to pytanie, patrząc po kąpieli w zaparowane lustro. Patrzyła na nią z niego nieco zaokrąglona brunetka o sterczących cyckach i wielkim jak piłka lekarska brzuchu. „Czy naprawdę powinnam go opuszczać? I to w ten sposób? Robiąc z niego rogacza i pośmiewisko?”. Z każdym dniem, ba!, z każdą niemal godziną czuła się coraz gorzej. „Czy jestem dziwką?” – zadała swemu odbiciu pytanie w wieczór poprzedzający wyjazd. „Czy chcę postąpić jak szmata, która zdradziła męża z pierwszym, który się napatoczył?”.
„Pierwszy, który się napatoczył”. To zdanie do reszty ją zdruzgotało. Bo zdrady, wiadomo, w małżeństwach się zdarzają. Ale czy każda mężatka od razu się w swoim gachu zakochuje? Rzuca wszystko jak idiotka i odchodzi? „Czy postępuję głupio? Czy JA jestem głupia?” – dla odmiany zastanawiała się nazajutrz, kiedy Stach wyjechał do pracy. Wtedy jednak przypomniała sobie wszystkie upokorzenia, których od męża zaznała. I strach, bezsilność, samotność, w które zamienił się dla niej ich związek. „Nie, nie jestem głupia” – odpowiedziała sobie. „Już dawno trzeba było od niego odejść. Tylko… nie w taki sposób. Tak, bez słowa wyjaśnienia, to uciekają pensjonarki. Trzeba wypowiedzieć tę frazę: »Z nami koniec«. A jeśli nie wypowiedzieć (bo coś takiego jednak za bardzo ją przerażało), to przynajmniej napisać. Tak! List. List pożegnalny. Ostatnie słowo plus wyjaśnienie. Niech to przeczyta, niech złapie się za głowę, niech żałuje… Tylko jak to zrobić, żeby list wpadł w jego ręce, kiedy ona będzie już w drodze?”. Wtedy z odsieczą przyszedł telefon. Odebrała z bijącym sercem. Może to Grzegorz odwołuje całą operację?
– Zostaję dzisiaj w pracy dłużej – usłyszała głos Staszka. – Mamy nowe aresztowania, brakuje ludzi do prowadzenia przesłuchań. Wybacz, skarbie, ale nie zdążę wrócić przed twoim wyjazdem. A pomyśleć, że chciałem zrobić ci niespodziankę i podrzucić na dworzec autem…
„Juhuuu!” – zakrzyknęła w myśli. A na głos odparła, że to bardzo przykre, ale cóż – taka służba.
– Taka służba – powtórzył jak echo i się rozłączył.
Od razu usiadła do pisania pożegnalnego listu.
„Mężu, kiedyś byłeś dla mnie wszystkim. Kochałam Cię. Lecz lekką ręką roztrwoniłeś kapitał moich uczuć” – zaczęła z takim patosem, że aż jej samej w oczach zakręciły się łzy. A potem już wywaliła kawę na ławę. O tym, jak źle ją traktował. Kiedy to wszystko napisała, poczuła się oczyszczona. Jak po sakramencie spowiedzi. Już nie była zatrwożoną uciekinierką. Była zranioną Kobietą – tak właśnie Kobietą przez duże „K” – która oskarża i wydaje wyrok. Skrobała dalej długopisem Zenith w służbowy papier z nagłówkiem „Resort Spraw Bezpieczeństwa”. Coraz szybciej, coraz zamaszyściej, z narastającą w niej emfazą. Nie zauważyła, że list – w zamierzeniu wyjaśniający po prostu to, co zrobiła – zamieniał się w melodramat:
„Już nigdy więcej mnie nie ujrzysz. Odchodzę z mężczyzną, który umie mnie kochać tak, jak na to zasługuję. Bezinteresownie, płomiennie, do utraty tchu. I któremu, w zamian za tę szczerą i piękną miłość, zamierzam wkrótce dać potomka. Krew z jego krwi, kość z jego kości. To będzie jego dziecko!”.
Skończyła spłakana jak bóbr. Cóż, w końcu nie co dzień się od kogoś odchodzi. Poczuła się jednak lekko i na właściwym miejscu. A przede wszystkim – poczuła, że postępuje uczciwie.
Pozostała jej jeszcze tylko jedna kwestia. Gdzie zostawić list, żeby Staszek nie znalazł go od razu po powrocie do domu. Musiała przetrzymać go w niewiedzy do rana. Nie miała złudzeń, że mąż od razu po lekturze wprawi maszynę śledczą aparatu bezpieczeństwa w ruch. I wiedziała też dobrze, że to skuteczna machina. Ustalenie, że wsiadła do pociągu, zajmie im pewnie kilkanaście godzin. Poznanie celu podróży – jeszcze mniej. A kiedy na biurko Staszka ktoś przyniesie teleks z nazwą „Szczecin”, wszystko stanie się dla niego jasne. Muszą być wtedy z Grześkiem już w Szwecji, inaczej po nich.
No to gdzie wsunąć tę kartkę? Stół w dużym pokoju – odpada. Blat obok kuchenki – jeszcze gorzej. Łazienka? No, bez żartów. Więc gdzie? Nie schowa go przecież za regałem ani pod łóżkiem, bo tam z kolei przeleży ruski rok. To musi być miejsce, do którego on zagląda zawsze, ale w precyzyjnie wyznaczonych porach…
– Mam! – klasnęła w dłonie i niepomna, że brzuch obija się jej o kolana, zatańczyła wokół stołu taniec zwycięstwa. Szafa w regale, trzecia półka ze świeżymi, zaprasowanymi koszulami. Staszek wsuwa tam rękę tylko raz na dobę – rano, szykując się do pracy. Zadowolona z siebie, choć z bijącym jak werble sercem, skończyła się pakować, ubrała się, zjadła coś lekkiego, wyszczotkowała zęby. Była gotowa. Jeszcze dosyć wcześnie, ale postanowiła, że poczeka na ulicy, aż przyjedzie taksówka z Grzegorzem. Schylając się z trudem, założyła buty, narzuciła lekki płaszczyk, chwyciła torbę z rzeczami. Rozejrzała się po mieszkaniu. Dobrze znane kąty, meble i sprzęty. Przez lata pucowane, ustawiane z centymetrową dokładnością, w jakiś sposób kochane. Przez moment czuła się jak kapitan opuszczający mostek tonącego okrętu. Przez moment, bo zaraz zatrzasnęła drzwi, przekręciła klucz i poszła do windy. Niby tylko trzecie, ale po schodach nie chodziła już od końca drugiego trymestru. Stuk! Winda przyjechała. Otworzyła stalowe drzwi z paskiem zbrojonego szkła pośrodku, weszła. Domknęła drzwi zewnętrzne, docisnęła podwójne wewnętrzne, wcisnęła parter. Szarpnęło i kabina zaczęła zjeżdżać. I wtedy, znienacka jak to w ciąży, zachciało się jej siusiu. Od razu tak, że omal nie popuściła. Nerwowo zerknęła na zegarek. Jeszcze było dość wcześnie. Stuk! Winda zatrzymała się na dole. Ostatnia chwila wahania i wcisnęła trzecie.
„Szybkie siusiu, dosłownie w minutę i zaraz będę na dole” – pomyślała.
Stuk! Wyszła, wyjęła klucze, otworzyła. Trzy kroki i już była w łazience. Eleganckie, rozszerzane na dole spodnie w dół, pupa na deskę. Jejku, jaka ulga! Nagle zastrzygła uszami. Chrobot zamka przy drzwiach, skrzypnięcie drzwi. Serce zamarło jej w pół taktu.
– Skarbie, jesteś jeszcze? – głos Staszka. Do gardła podeszła jej klucha strachu.
„Spokojnie, nie wariuj” – zganiła się w myślach. „Wrócił wcześniej, więc się z nim przywitam i… Od razu pożegnam. Wie przecież, że zaraz wychodzę. List jest bezpieczny. Tak czy siak, znajdzie go dopiero rano”. I wtedy dobiegły ją jego następne słowa:
– Wpadłem tylko na sekundę! Mam huk roboty, a taki jeden zasraniec zakrwawił mi koszulę. Zmienię i zaraz lecę na Rakowiecką. Przepraszam, że cię nie odwiozę.
Zadygotała. Cała zamieniła się w słuch. Ciche skrzypnięcie szafy, a potem cisza. Siedziała na klozecie zmartwiała z przerażenia. Może jakimś cudem nie zauważy listu? Nie, to niemożliwe. Więc może choć nie zauważy jej obecności w domu? Oh, nie! W przedpokoju została jej torba.
Nagle martwą ciszę mieszkania rozciął na pół jego ryk.
– Uaarraaahg!
Zapadła się w sobie. Zaszczękały jej zęby! Chciała stać się mniejsza, zupełnie malutka. Zniknąć. Rozdygotanymi palcami chwyciła za klamkę w ostatniej, pozbawionej szans nadziei na jej przytrzymanie, gdy ręka tamtego chwyci ją z drugiej strony.
– Gdzie jesteś! Gdzie jesteś, kurwo! – mury domu zatrzęsły się od obłąkańczego wołania. – Wyłaź, zdziro!
Do rozedrganych palców prawej dołączyły równie roztrzęsione te z lewej dłoni. Trzymała klamkę łazienki oburącz. Oddychała tak szybko i płytko, że przed oczami wirowały jej ciemne plamki. Z głębin mieszkania dobiegały tymczasem trzaśnięcia kolejnych drzwi. Kuchnia, szafa w przedpokoju, sypialnia… Klamka szarpnęła z taką siłą, że spadła z sedesu i runęła na kolana. Zobaczyła jego buty, nogi, biodra, zaokrąglony brzuch z pypciem obok pępka, ramiona. „O nie! O nie, nie, nie!”. Jedno z tych ramion było do połowy wzniesione, a jego wielka pięść ściskała kolbę P-64. Czarny wylot lufy patrzył dokładnie między jej oczy.
– Tu jesteś, suko.
Dziwne, ale widok wycelowanego pistoletu obudził w jej sparaliżowanym strachem mózgu wspomnienie tych chwil z przeszłości, kiedy uzdrawiała. Gdy ludzie w jej towarzystwie odzyskiwali siły. Tak jak Apolcia… Dawno, już bardzo dawno nie myślała o tym swoim darze, czy raczej – jak wolała matka – przekleństwie. Wyparła z pamięci, zdusiła w sobie. I przypomniała sobie o nim właśnie teraz, w ulotnej jak mrugnięcie powieką chwili, kiedy palec Staszka poruszył się na spuście.
„Żyj. Żyj, kochanie, przetrwaj!” – szepnęła w głąb siebie. W to miejsce, w którym poruszało się jej nienarodzone dziecko.
A potem świat eksplodował oślepiającym blaskiem. To co kiedykolwiek widziała, myślała i czego pragnęła, roztopiło się w nim jak cegła wrzucona do wrzącej kaldery wulkanu.3
Walenie do drzwi, mimo że była to druga w nocy, wcale jej nie obudziło. Nie można obudzić kogoś, kto nie śpi. A ona miała ostatnio z tym problem. Ostatnio? Przez minione pół roku! Odkąd przyszedł list od córki. Gruby, ciężki, zapisany maczkiem. A w nim bomba, która wyrzuciła ją z dotychczasowej orbity. Kilka tysięcy słów, których przez całą wiosnę i lato nie mógł strawić jej organizm. Prawda w całej swojej przeraźliwej nagości. Prawda z grubsza znana, w czasie procesu odczytywano przecież jej zeznania Wandy, ale fakt, że została spisana ręką jej córki – bez upiększeń ani niedomówień – uderzyła ją tak, że po pierwszym czytaniu przeleżała całą noc, zgięta jak po ciosie w brzuch. Nie sądziła, że to tak wyglądało. A raczej, że aż tak. „Podsłuchiwała moje rozmowy, moje intymne spotkania z Konradem, szpiegowała mnie na zimno, a potem pobiegła z tym do NKWD”. W pierwszej chwili Zosia chciała spalić ten list. Coś takiego nie zasługuje nie tylko na wybaczenie, ale nawet na wspomnienia. Nie ma córki. Koniec. Jest sama. Później jednak doceniła, że Wanda zdobyła się na szczerość. Co tam szczerość. Na rozdrapanie ran, na wywalenie bebechów. Córka nie prosiła w swoim liście nawet o wybaczenie. „Należy ci się prawda o mnie” – napisała na wstępie. „Sama zdecydujesz, co z nią zrobić”.
No właśnie, decyzja. Przez kolejne miesiące Zosia miotała się między zupełnie skrajnymi stanami emocjonalnymi. Od nienawiści po chęć wybaczenia. Od biernego chłodu po wściekłą chęć chwycenia jej za ramiona, potrząśnięcia i zajrzenia w oczy. Raz chciała dumnie milczeć już do rychłego – w co święcie wierzyła – końca swego życia, a innym razem korciło ją, żeby wdać się w drobiazgową polemikę. Bo przecież ta dziewucha niczego nie rozumiała! Uznawała ją za zimną, bezduszną i zaborczą matkę, nie zauważając takich drobnych okoliczności, jak szalejąca wokół wojna, terror i głód. Miała pretensje o rzeczy, na które albo Zosia nie miała w ogóle wpływu (Powstanie), albo nie wyniknęły z jej działania (rozstanie w Ursusie). Głupia, głupia, głupia dziewucha! Ale jednak zdobyła się na to, by wyrzucić z siebie prawdę…
I tak dzień po dniu odsuwała od siebie moment, kiedy zasiądzie wreszcie do napisania odpowiedzi. „Jeszcze nie czas. Jeszcze muszę ochłonąć” – szeptała, zmywając szczotką z nawiniętą na nią szmatą szkolne korytarze albo odkurzając śmierdzące wykładziny biur. Koniec tej jej wyniszczającej wewnętrznej walki nastąpił zaledwie wczoraj. Zosia w końcu uznała, że zbyt mało życia jej pozostało, żeby spędzić je w świętej obrazie. Że to nic nie da, niczego nie naprawi ani nie zmieni. Tłumaczenie starych zawiłości ich życia dorosłej obecnie kobiecie także nie miało sensu. Co więc ma sens?
Przez cały wieczór, do późna, pisała do Wandy list za listem. I każdy z nich finalnie lądował w węglowej kuchni. W końcu, pół godziny temu napisała wreszcie to, co ją zadowoliło: „Wybaczam ci, Córko. Jeśli chcesz, przyjeżdżaj”. Włożyła karteluszkę do koperty, nakleiła znaczek, starannie zakleiła i z samego rana postanowiła zanieść do skrzynki.
A tu walenie do drzwi. Aż się skuliła. Przypomniały się jej lata spędzone w więzieniu. Lepiej nie otwierać. Wtedy jednak z zewnątrz dobiegł ją znajomy głos Apolci.
– Zosiu, to ja! Złe wieści.
Złe wieści? Dla niej już takich nie było. Wstała, podeszła, odciągnęła zasuwkę. Widok Apolci nią wstrząsnął. Ta może niezbyt piękna, ale zawsze zadbana kobieta była tym razem w rozchełstanym szlafroku. Musiała przyjechać w nim swoją ładą aż z Muchoboru. Była rozczochrana, zasmarkana, zalewała się łzami.
– Zosiu, Wandzia… Twoja córka… nie żyje.
Długo stała jak skamieniała. Pełna podejrzeń co do otaczającej ją rzeczywistości. Niby wszystko wokół wyglądało normalnie. Te same schodki prowadzące do jej cuchnącej wilgocią sutereny, te same odrapane drzwi. Ale to nie mógł być prawdziwy obraz. To jakiś sen, zmarszczka czasoprzestrzeni. Nie, to się nie dzieje naprawdę. Niemożliwe, do cholery! Wczoraj postanowiła się pojednać z córką, dzisiaj jej o tym napisała. Nie! Światu nie wolno grać z nią aż tak bezczelnie znakowanymi kartami!
Ocuciło ją silne potrząsanie za ramiona. To Apolcia. Dopiero teraz Zosia zrozumiała dlaczego. Krzyczała. Wyła tak, że nocna cisza rozprysnęła się jak kryształowe lustro, na tysiące ostrych jak igły kawałków. Z sąsiednich mieszkań wyglądały głowy sąsiadów, gdzieś w oddali słychać było syrenę radiowozu. Gardło miała zdarte, kłykcie rozbite o ścianę do żywej krwi, budzik na stole wskazywał trzecią. Gdzie się podziała miniona godzina?
– Jak to się stało? – wychrypiała do powiększonych z szoku i przerażenia oczu Apolci.
– Staszek.
– Staszek – powtórzyła takim głosem, że ludzkie głowy zaczęły znikać w swoich mieszkaniach.
– Zastrzelił ją.
– Zastrzelił.
– Była w dziewiątym miesiącu ciąży.
***
Kiedy po całodobowej obserwacji na oddziale zamkniętym zdjęto z niej kaftan bezpieczeństwa i odpięto pasy przyciskające ją do łóżka, wyszła na zalane słońcem miasto. Był pierwszy września, do szkoły szli uczniowie w anilanowych bluzach z doczepianymi agrafką tarczami i przypinanymi na guziki kołnierzykami. Wymachiwali workami na kapcie, każdy z parą juniorków w środku. Wlokła się rozczochrana, jak przedwczoraj Apolcia, w starym ubraniu, w jakim zabrała ją z domu milicja, rozdrapując pokłute igłami strzykawek przedramiona. Ludzie schodzili jej z drogi.
– Staszek – dyszała. – Ten esbek.
Promienie słońca igrały na srebrnych nitkach przetykających jej grube i czarne włosy, ale nie były w stanie rozproszyć mroku, jaki niosła w oczach.
– Staszek. Moja córka.
Obok przejechał milicyjny fiat, funkcjonariusze starannie ominęli ją wzrokiem. Kierowca ciężarowego stara, któremu weszła niemal pod koła, wychylił się przez okno, biorąc wdech do posłania soczystej wiąchy, ale zamilkł w pół słowa.
– Staszek.
Świadkowie, których przesłuchiwał później prokurator, zeznawali, że Zofia Czeplińska wyglądała jak upiór, który przez pomyłkę wyszedł szukać ofiary za dnia. Twarz chuda, postarzała, cienie pod oczami. Szalony wzrok przeskakujący z twarzy na twarz.
Piechotą dotarła do Muchoboru, zastukała do drzwi Apolci. Otworzył Mietek, ale szybko się wycofał, rozpaczliwie wołając w głąb domu, żeby przyszła żona.
– Czy został aresztowany? – spytała bez wstępów, kiedy tylko Apolcia przyszła ze swojego biura. Ledwie zarejestrowała, że jej dawna przyjaciółka wygląda nie lepiej od niej, ma żółtą i suchą jak pergamin skórę, sine usta i szkliste oczy.
– O ile wiem, to nie – zachrypiała, a potem zaniosła się kaszlem. – Przeziębiłam się – rzuciła usprawiedliwiająco, gdy atak przeszedł.
Zosia nie odpowiedziała, nie ustosunkowała się. Stała, patrzyła, czekała.
– Mój znajomy z Warszawy jest milicjantem, ale na Żoliborzu – z trudem mówiła dalej Apolcia. – Nie ma dostępu do tego śledztwa.
– Ale coś wie.
– Wie tyle, że oficjalnie to miał być wypadek. Pod nieobecność męża Wandzia jakoby postanowiła wyczyścić jego pistolet. No i padł strzał. Akurat w chwili, kiedy wrócił do domu.
– Ale to nie był wypadek, prawda?
Apolcia stłumiła kolejny spazm kaszlu. Zlustrowała Zosię pełnym niepokoju spojrzeniem. Zawahała się. Widziała przecież, co się działo przedwczoraj… Zosia była jednak jak głaz narzutowy, który jakimś cudem znalazł się w progu jej domu. Nie przesuniesz, nie zignorujesz, nie przemówisz do rozsądku. Może tak stać i tysiąc lat.
– Wejdź do środka – westchnęła. – Opowiem ci o telefonie od Wandzi, jaki dostałam tydzień temu.
***
Nie mogła usiedzieć w miejscu. Ani w szkole, ani w swojej suterenie na ulicy Obornickiej. Nie przyjęła też propozycji Apolci i Mietka, żeby została u nich przez kilka dni. Co więc robiła przez półtora tygodnia po śmierci Wandy? Dużo włóczyła się wzdłuż Odry. Widywano ją też w parku Tysiąclecia, na placu Grunwaldzkim albo w najgorszych, najniebezpieczniejszych zaułkach na Psim Polu. Wpadała oczywiście do domu, żeby się przespać albo rozgrzać ręce. Bywała też u Apolci – po nowiny i na parę kęsów czegoś ciepłego. Nowiny zresztą nie były dobre.
– W warszawskiej milicji aż huczy od plotki, że Wanda podobno zostawiła po sobie list – chrypiała jej najświeższe wiadomości od zaprzyjaźnionego oficera żoliborskiej komendy Apolcia. – Napisała podobno, że Staszek nie jest ojcem jej dziecka. I że odchodzi.
– Dlatego ją zabił – cichutko podsumowała Zosia.
Apolcia tylko pokiwała i znowu zaniosła się salwą suchego kaszlu.
– List nie został jednak przez nią podpisany – wystękała, kiedy jej chude, coraz chudsze ciało przestały wstrząsać spazmy. – Więc śledczy uznali, że nie może być dowodem w sprawie.
– Dowodem jego winy…
– To samo z odciskami palców na pistolecie – Apolcia z trudem łowiła powietrze. – Ponoć nie znaleziono odcisków Wandzi na kolbie ani spuście. Ale mogła przecież trzymać broń przez papier toaletowy. Wszystko wydarzyło się w łazience. Tej informacji też więc nie dołączono do akt.
Wybiegła z domu dawnej przyjaciółki, gryząc się po kłykciach. Przed oczami wirowały niechciane obrazy. Mała Wandziunia na kolanach Witka w chacie szeptuchy. Córeczka klęcząca przy posłaniu chorego chłopca we Włodzimierzu Wołyńskim i cała sala ludzi patrzących na nią z uwielbieniem. A potem ciepło jej ciałka i jego ciężar w nieprzeniknionych ciemnościach kanałów. I cudowne odnalezienie na Wiejskiej. I jeszcze wspanialszy moment spotkania w Muchoborze. Ile to razy zachodziła do niej, kiedy już spała? Wsłuchiwała się wtedy w jej równy oddech, poprawiała rozkopaną kołdrę, głaskała po włosach. Nawet wtedy, kiedy Wandzia się na nią dąsała o tego Staszka, kiedy z każdym dniem oddalały się od siebie… Życie. Bicie serca. Miliony oddechów. A ten skurczybyk zniweczył to wszystko jednym naciśnięciem spustu.
„Dlaczego nie odpowiedziałam wcześniej na jej list? – wyrzucała sobie. – Przecież mi napisała, co ten drań jej robi. Jak nieszczęśliwe jest teraz jej życie. Te drobno zapisane kartki były jej wołaniem o pomoc. Ostatnim krzykiem. A ja nie zareagowałam. Co ze mnie za matka?”.
Zosia szła w kierunku rozgałęzionej w rejonie centrum miasta Odry, czując, że każda myśl, każde wspomnienie sprawia jej ostry, fizyczny ból. Pulsowało nim całe jej ciało, cała dusza. Czuła, że jedynym lekarstwem zdolnym przytłumić to cierpienie byłaby zemsta. A potem śmierć. Ale jak odpłacić tamtemu za to, co zrobił? On jest mężczyzną. Młodym, nawykłym do przemocy, uzbrojonym. A jej stuknęło już prawie pięćdziesiąt pięć lat. Gdyby nawet pojechała do Warszawy, gdyby stanęła przed nim… to co dalej? I wtedy, powoli, majestatycznie, przed jej oczy powróciło wspomnienie maleńkiej Wandzi na kolanach Witka. Witek. Nie, nie. To szaleństwo! Minęło przecież tyle lat. Witek. Mówił, że kocha to dziecko. Że mogłoby być jego córką… Potrząsnęła głową, starając się wyrzucić kiełkującą w niej myśl. Witek. Tak dawno go nie wspominała. Przestała się nawet zastanawiać, czy żyje. Miłość jej życia. I wielkie tego życia rozczarowanie. Zagadka. Fatum. Zbawienie i przekleństwo. Czy wtedy, w 1952 roku udało mu się ujść pogoni? Witek. Żołnierz, egzekutor, człowiek, który na jej oczach powalił siekierą kilku mężczyzn… Wiedziała, że znalezienie go, o ile naprawdę przeżył, graniczyło z cudem. Nie potrafiła już jednak uciec pokusie, żeby spróbować. Tylko jak? Od czego zacząć? I wtedy spostrzegła, że stoi przed biurem ogłoszeń „Gazety Robotniczej”. Jakby nogi same ją tu przyniosły…
***
Apolcia nie mogła wyleczyć przeziębienia. Kasłała coraz gorzej, pluła zielonkawą wydzieliną zmieszaną z krwią. Doszło do tego, że nie mogła już normalnie porozmawiać. Zwłaszcza przez telefon. Strumyczek informacji od „jej oficera z Warszawy” więc wysechł. Zresztą, wszystko było przecież wiadomo. Zosia chciała się już tylko dowiedzieć, co stało się z dzieckiem Wandy. Pierwsze przecieki były nieco chaotyczne. Podobno przeżyło, ale balansowało na granicy życia i śmierci. Lekarze ze szpitala przy Niekłańskiej, oddalonego od Międzynarodowej ledwie o kilkaset metrów, walczyli o nie, lecz efekt był bardzo niepewny. Pewnie umarło…
Zosia stała więc nad łóżkiem Apolci i patrzyła na jej szarą jak papier twarz. Na pęcherzyki piany w kącikach ust, na półprzymknięte oczy i suchą pierś unoszącą się z charkotem pod kocem. Zaczęło do niej docierać, że widzą się po raz ostatni. Apolcia. Wulkan energii i ocean sprytu – na łożu śmierci. Zgiętym palcem wytarła jej spierzchnięte usta, dłonią przygładziła włosy, pocałowała rozpalone czoło. I wyszła bez pożegnania.
Drogę na Obornicką, jak zwykle ostatnio, pokonała piechotą. Czas przestał się dla niej liczyć, coraz mniej ją łączyło ze światem.
„Ja będę następna” – pomyślała z ulgą i satysfakcją. „Nic mnie tutaj już nie trzyma. Mogę iść”.
I wtedy, na progu domu, w którym mieszkała, usłyszała dobrze znajomy głos:
– Marnie wyglądasz, Zosiu.
Stanęła jak wryta. Wolno, wolniutko uniosła wzrok. Wysoki, prosty, nieco tylko grubszy niż ostatnio. Emanował od niego spokój i obezwładniająca pewność siebie. Uśmiechał się do niej tym swoim łagodnym, chłopięcym uśmiechem. Był szpakowaty, z czołem przeciętym trzema krechami zmarszczek. Elegancko ubrany. Garnitur, z pewnością szyty u krawca. Skórzane półbuty. Na pewno niepolskie. Na serdecznym palcu prawej dłoni miał złoty sygnet. W lewej… gazeta z zakreślonym kółkiem ogłoszeniem: „Potrzebuję cię, Witku. Zofia Czeplińska” i jej adres.
– No więc? – spytał cichym głosem Witek. – Powiesz mi, o co chodzi?JESIEŃ 1984
1
Obudziła się, choć była głucha noc, jak zwykle od razu trzeźwa, napięta, gotowa do walki lub ucieczki. Oczy szeroko otwarte, wpatrzone w ciemność. Nasłuchiwała. Przez dłuższą chwilę słyszała tylko oddechy innych dzieci śpiących na sali. Skrzypienia łóżek. Pokasływania. Przeniosła wzrok na plamę rozmytego światła wpadającą z korytarza przez mleczne szkło drzwi. Jest! Serce skoczyło jej do gardła. Przelotny cień, mignięcie ciemnej głowy po drugiej stronie. A potem skrzypnięcie klamki. Ruch drzwi w ciemności. Ruch, którego domyślała się tylko w refleksach światła migającego na poruszającej się szybie. To on. To na pewno znowu on.
Bardziej wyczuła, niż zobaczyła, że jest już po drugiej stronie. Wszedł do sali. Był dla jej oczu układającą się w ludzkie kształty plamą gęstszego mroku. Skradał się, myślał, że go nie zauważyła. Henryk. Henio. Wujek Henio. Serce skoczyło jej do gardła. To on miał dzisiaj nocny dyżur. Tak. Jej drżące palce przesunęły się po pościeli, dotarły do krawędzi kołdry, wymacały brzeg poduszki. Ostrożnie pod nią zanurkowały, natrafiając na piekącą ostrość skradzionej sprzątaczkom żyletki. One używały ich do zeskrobywania stwardniałych plam jedzenia z płytek PCV, którymi wyłożona była jadalnia. Ona miała dla niej zupełnie inne zastosowanie.
– Nie śpisz… – usłyszała nad sobą jego głos. Jej twarz omiótł przesycony papierosami zmieszanymi z miętówką oddech. – Czekasz na mnie, co? – zachichotał.
Cięła bez uprzedzenia, celując w zgęstniały mrok przy swoim łóżku. Zamaszyście, z całych sił. Stłumiony skowyt. Mrok zafalował jak dym w zmieniającym się podmuchu wiatru. Ciche, ale pełne pasji przekleństwo.
– Pożałujesz, gówniaro!
A potem pospieszne kroki z powrotem do drzwi. Skrzypnięcie zamykanej klamki. Ania uśmiechnęła się w mrok. Wygląda na to, że sprzątaczki będą miały jutro całkiem sporo zastygłych, czerwonych plamek do zeskrobania z podłogi…2
Nienawidziła tego miejsca. I to miejsce zdawało się nienawidzić jej. Tych przeklętych poranków, kiedy spadał na nią cały ciężar rozpoczynającego się dnia. Pobudka, słanie łóżek, kolejno do umywalni. Potem dyżurna ciocia robiła im kontrolę uszu, włosów i zębów. Ubieranie: takie same rajstopki, sukienki, do tego juniorki na gumowanej podeszwie. Żeby nikt się nie poślizgnął na płytkach PCV ani zrobionych z lastryko schodach. Jadalnia cuchnąca przypalonym mlekiem. Mleko z ryżem na pierwsze, parówki z wody na drugie. Szamotanina o słoik z musztardą. Do tego po trzy zeschłe kromki chleba i dżem truskawkowy. Dżem akurat lubiła, ale słoik prawie zawsze zagarniali starsi. I albo wyjadali, albo wynosili pod bluzką dla siebie na potem.
Dom dziecka. Jedyne miejsce do życia, jakie znała. Powinna się przyzwyczaić, a nie potrafiła. Była tutaj jedynym dzieckiem, które w ogóle nie miało rodziny. Rodziców, dziadków, wujków, prawdziwych cioć. Nikogo. Inne dzieciaki posiadały tego aż w nadmiarze. Owszem – pijaków, obszczymurów, złodziei, ludzi prędkich do bicia. Dlatego zabrano je z domów i umieszczono tutaj. Ale jednak miały. Mamy, tatusiów… dorosłych o konkretnych twarzach. Odwiedzali je rzadko, jeszcze rzadziej przynosili prezenty. Ale później taki Piotrek, Marcin czy Irenka mogli opowiadać z wyższością: „A moja mama to ciężko pracuje. A tata leży przed telewizorem. Bo my mamy telewizor. Jak sąd mi pozwoli wrócić do domu, będę oglądała w nim dobranocki. Sama”. Ania nie miała żadnych twarzy tylko dla siebie. I za to nienawidziła inne dzieciaki.
Dorosłych też nienawidziła. Tych przyszywanych cioć, które wieczorami siedziały nad kawą i tylko czasami pytały beznamiętnym głosem: „No co tam, kochanie?”. Kochanie… Tak naprawdę, nikt tutaj nikogo nie kochał. Ciocie miały swoje domy i swoje dzieci do kochania. Ania odkryła to kilka lat temu, jeszcze w pierwszej klasie, i przeżyła prawdziwy wstrząs. One tu tylko przychodziły do pracy! Nikt za nią nie stał, na nikogo nie mogła się powołać. Mariusz, kiedy go ktoś popchnął, straszył starszym bratem, który należał do gitów. Mariola miała mamę w więzieniu, która „jak wyjdzie, to was tu wszystkich ustawi”. Patryk był Cyganem i straszył, że jakby co, to przyjdzie cały tabor i zrobi porządek. Ona nie miała nikogo. I za to nienawidziła dorosłych.
Najpierw była za mała, żeby ktokolwiek zwracał na nią uwagę. Potem urosła i różni tacy zaczęli się jej czepiać. To oddaj, tamtego nie ruszaj, a w ogóle to przynieś nam ze świetlicy to i to. Większość dzieci poddawała się starszym, a już na pewno tym najsilniejszym. Ona nie. Szybko podpatrzyła, jak robią to chłopaki. Wygrywał zazwyczaj ten, który pierwszy uderzył i nie przestawał bić, póki przeciwnik się ruszał. Spróbowała. I jakoś poszło. Za pierwszym razem dostała bęcki. Za drugim też, ale ten, który ją sprał, nie wyglądał lepiej. Za trzecim, nalutowała pewną dwa lata starszą dziewuchę tak, że posłali ją do izolatki. Już nikt się nie czepiał.
Oprócz Henia. Wychowawca, podobno nauczyciel śpiewu. Łysawy, wątły, w okularach. Z krótkim wąsikiem i cofniętym podbródkiem. Zajmował się chłopakami, ale miał też nocne albo niedzielne dyżury. Jego kontrole czystości w sali dziewczynek były zawsze najbardziej drobiazgowe. Sprawdzał, dotykał, zaglądał. A ostatnio uczepił się Ani. No nic, po tym, co stało się w nocy, pewnie mu przejdzie.
Najbardziej jednak. Naj-, naj-, najbardziej nienawidziła obcych. Tych pań i panów, którzy przyjeżdżali do bidula i chodzili po salach oprowadzani przez dyrektorkę. Jak oni wszyscy się wtedy starali! Przygładzali pościel na łóżkach, prężyli na baczność, odpowiadali na pytania, nie używając brzydkich słów. Jeszcze kilka lat temu, obcy zwykle interesowali się Anią.
– Jaka piękna blondyneczka o modrych oczkach! – wzdychały na jej widok panie.
– Jaka poważna, jak hardo patrzy! – zachwycali się panowie.
Ale jakoś nigdy jej nie wybierali. „Ta dziewczynka stwarza bardzo poważne problemy wychowawcze. Prawdę mówiąc, ma psychopatyczny charakter” – Ania podsłuchała, jak w swoim gabinecie opowiadała o niej dyrektor. Pan i pani wzięli więc Mariolkę. A teraz to już raczej nikt na nią nie patrzył. Nic dziwnego, miała już dziesięć lat. Była starym dzieckiem.
I właśnie za to, najbardziej ze wszystkich, nawet bardziej od Henia, nienawidziła obcych.4
Po przyjeździe do Warszawy przeszły podziemnym przejściem na przystanek tramwajowy w stronę Żoliborza. W szalejącej burzy i zacinającym w szyby deszczu dojechały do Broniewskiego, róg Duracza. Otoczyła je betonowa pustynia cztero-, dziesięciopiętrowych i wyższych bloków. Ostatnie krople właśnie przestawały padać, na niebie – od strony Bielan – pojawiła się tęcza.
– Tutaj mieszkasz…, babciu?
– Od niedawna – puściła do niej oko. – Ja też, tak jak i ty, przyzwyczaiłam się przez ostatnie dziesięć lat do zbiorowych sypialni i stałych godzin wydawania posiłków.
– Ciężko było w więzieniu?
– Można się przyzwyczaić.
– Naprawdę jesteśmy do siebie podobne, babciu.
Przeszły przez bardzo szeroki, tonący teraz w błocie i kałużach trawnik oddzielający ulicę i tory od pierwszych budynków. Przemknęły do wielkiej blaszanej hali z napisem „Megasam”, weszły do środka. Potężne, lecz puste, metalowe haki, zbryzgany posoką pieniek z wbitym w niego toporem i samotna waga na długiej ladzie, zwiastowały stoisko mięsne. Za nim dogorywały w drewnianych pojemnikach pomarszczone ziemniaki, buraki i zwiędła sałata – dział warzywny. W części ogólnospożywczej półki wypełniały karnie ustawione rzędami butelki octu.
– Szlag! Może być dzisiaj problem z obiadem – zaklęła Zosia.
– Nie szkodzi, nie jestem głodna.
– Nie ma mowy, dzieci muszą jeść. Chodź, tu niedaleko jest bar mleczny.
Chwilę później weszły do sporej sali z kasą stojącą przy wejściu. Obok stały stoliki kryte przyszpiloną do blatów pinezkami ceratą, dalej – za masywną ladą, wśród monstrualnie wielkich garów stojących na syczących gazowych płomieniach, w tumanach buchającej pary, uwijały się grube, spocone kucharki. Zamówiły dwie porcje leniwych. Płacąc, Zosia starannie odliczała pieniądze. Burknęła ze złością, że nie może przyzwyczaić się do tych nowych banknotów.
– Tam, w stronę Literackiej, jest Szkoła Podstawowa numer 293. To do niej będziesz chodziła – wyjaśniała sytuację, kiedy usiadły nad jedzeniem. – A tam – wskazała w przeciwnym kierunku – stoi nasz blok. Dostałam kwaterunek na siódmym piętrze.
– Dali ci mieszkanie? Super!
– Tylko dlatego, że siedziałam pod jedną celą z pewną magistracką urzędniczką…
Zamilkły, dłubiąc pokrzywionymi widelcami w swoich talerzach. Leniwe były całkiem niezłe.
– Babciu…
– Pytaj, skarbie.
– Jak teraz będzie?
– Na początku trochę dziwnie. Inaczej. Ale szybko przekonasz się, że jest lepiej.
– Bo mam babcię?
– Bo masz swoje życie. Rozumiesz? Możesz z nim zrobić, co tylko zechcesz. Pójść w lewo lub w prawo. Albo zostać w miejscu, ale tego bym akurat nie chciała. Możesz po wszystko sięgnąć. I nikt nie da ci po łapach.
– Mówisz o krojeniu sklepów, babciu?
– Nie, głuptasie! Nie chodzi mi o kradzież.
– To po co mam sięgać?
Babcia Zosia gniewnie nadziała na widelec kluskę, zamaszyście wrzuciła do ust, zmiażdżyła zębami, jakby była cielęcą kością, a nie kawałkiem ciasta.
– Jakie masz marzenia, mała? – spytała nieoczekiwanie.
– Marzenia? Chyba żadnych.
– Własny dom? Rodzina? Szczęście? – niezmordowanie naprowadzała ją Zosia.
– A tak. Rodzina, dom to i owszem. Może być. A co to jest szczęście?
– Szczęście jest wtedy, gdy lubisz swoje odbicie w lustrze. A rano cieszysz się, że zaczyna się kolejny dzień.
– Aha, w takim razie niech będzie.
– No widzisz, ja właśnie o tym. Jeśli nikt ci codziennie nie kładzie do głowy, że jesteś tylko trybikiem w maszynie, a twoje marzenia się nie liczą… Jeśli nikt ci nie mówi, co masz robić i co myśleć, stajesz się silna i niezależna. I możesz sięgnąć po szczęście.
Ania myślała chwilę ze zmarszczonym czołem. Jej ładne, blisko osadzone oczy, zrobiły się jeszcze bardziej niebieskie.
– Babciu, to znaczy, że nie muszę prać po sobie skarpetek?
Zosia spojrzała na nią zaskoczona.
– No bo mówiłaś, że nikt mi nie będzie rozkazywał, co mam robić…
– Skarpetek i majtek to nie dotyczy.
– Wiedziałam, że musi być jakiś haczyk…
***
Babcia nie kłamała. Naprawdę było lepiej. W szkole nikt nie wiedział, że Anka była w domu dziecka. Szybko więc została zaakceptowana. Początkowo fikał do niej tylko taki jeden Robert, klasowy zakapior, który kłuł dziewczyny cyrklem, ale zdzieliła go z dyńki w nos i poprawiła z laczka. Obniżono jej ocenę ze sprawowania, ale już nigdy więcej nikt nie rzucił w nią nawet kulką papieru.
Po lekcjach wracała do domu z kluczem na szyi. Babcia przychodziła z pracy dobrze po czwartej albo i później – gdy brała nadgodziny. Zatrudniono ją w bibliotece publicznej i czytelni aż na Alei Zjednoczenia. Anka szybko nudziła się skakaniem przez gumę, graniem piłką w pola, nożem w pikuty, kapslami w Wyścig Pokoju albo wiszeniem głową w dół na trzepaku – kto wytrzyma dłużej. Zwykle więc już koło trzeciej docierała do babcinej biblioteki. Początkowo przeglądała tam książeczki dla dzieci, potem albumy i atlasy świata, w końcu zaczęła czytać. No i wsiąkła. W serię o przygodach Tomka (babcia się krzywiła, bo jak mówiła, w czasie okupacji autor tych książek pracował w „gadzinówce” – Ania się tym jednak nie przejmowała), Pana Samochodzika, ostatniego Mohikanina, doktora Dolittle, Hucka Finna i czterech pancernych. Coraz częściej zostawały więc we dwie aż do zamknięcia czytelni o dziewiętnastej. Minął październik, zaczął się listopad, za oknem coraz wcześniej robiło się ciemno. Anka odrywała czasem wzrok od kartek i zamierała wpatrzona w swoje odbicie. Blond grzywka, duże, zadziorne oczy, na nosie kilka piegów. „Kim jestem? Jaka jestem? Dlaczego akurat moi rodzice umarli?” – w głowie wykwitały jej kłopotliwe pytania. Czym prędzej wracała więc do lektury…
A potem, szerokim chodnikiem, wracały do domu. I rozmawiały o książkach.
– Wojna wyglądała zupełnie inaczej niż w Czterech pancernych – prawiła babcia. – Lepiej już wzięłabyś się za Ogniem i mieczem Sienkiewicza.
– Nie było Janka Kosa? – z przerażeniem w głosie pytała Ania. I dodawała struchlałym szeptem: – A co z Szarikiem?
Babcia tylko wznosiła oczy ku niebu.
– Ależ z ciebie jeszcze dziecko.
I tak sobie żyły. Normalnym życiem niepełnej, niepewnej ideologicznie, regularnie kontrolowanej przez kurator sądową pod kątem aspołecznych postaw, patologii i dysfunkcji emocjonalnych… rodziny.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
BESTSELLERY
- EBOOK
19,90 zł 29,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Sonia DragaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Obyczajowe"„Spośród wielu sposobów, do których uciekają się pisarze, by opowiedzieć świat, preferuję posługiwanie się narracją precyzyjną, jasną i uczciwą, która opisuje fakty z życia codziennego w sposób fascynujący.”(z wywiadu z...EBOOK
32,90 zł 50,00
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
30,90 zł 42,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
34,90 zł 49,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK27,00 zł