Trzy opowiadania science fiction - ebook
Trzy opowiadania science fiction - ebook
Trzy opowiadania science-fiction.
Próżnia: ludzkość jest zmuszona do życia pod ziemią, trzy gatunki ludzkie szukają ucieczki w kosmos lub głąb materii, fenomenalnie plastyczna sceneria, opowieść o sensie ucieczki z niespotykanym zwrotem akcji.
Nosiciel: człowiek jest autonomiczną jednostką, czy nosicielem obcego organizmu? Zaskakująca fabuła wplątana w aktualną geopolitykę.
Paradygmat: pamięci K. Gödla, w futurystycznym świecie technologia odpowiada na niemal wszystkie pytania poza tymi najważniejszymi stawianymi od prawieków.
Ciekawa propozycja literatury science-fiction w krótkiej formie narracyjnej.
Adam Binduga, autor wszechstronnej, wyjątkowej na polskim rynku publikacji o pomidorze „Pomidornik. Podróże po dziejach pomidora”, cyklu „Ballady metafizyczne”, zbiorku „Trzy opowiadania science-fiction” oraz antologii ośmiu opowiadań "Opowiadania o niewinności".
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-976879-3-6 |
| Rozmiar pliku: | 652 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_W\ rocznicę\ tysiąclecia\ koronacji\ Bolesława\ Chrobrego_
— Gorszej nory nie mogłeś znaleźć? –Dżela odruchowo położyła dłoń na swoim brzuchu.
— Nigdzie indziej nie chcieli się ze mną spotkać. Zresztą co nam może jeszcze zaszkodzić? — odparł obojętnie Protor.
— Nie chodzi mi przecież o nas. — szarpnęła go za rękaw. Odwrócił się i spojrzał na nią. Często zastanawiał się dlaczego z nią jest. Znał tyle piękniejszych kobiet. Dżela nie była piękną kobietą, choć piękno, tutaj, kilkaset metrów pod ziemią, zmieniło swoją tradycyjną formę; wciąż było jednak nagrodą za udaną adaptację środowiskową. Dżela jeszcze nie miała łusek, skorupy, nie straciła owłosienia i miała niezły wzrok, a jej skóra była jednolita, bez żadnej plamki.
W korytarzu było coraz więcej bocznych wejść, przez które wchodziło i wychodziło coraz więcej ludzi z różnych poziomów subterry. Można było wszystko kupić: świeże owoce, warzywa, mięso, lekarstwa, broń, narzędzia, nowe spejsery. Dymiły prowizoryczne garkuchnie i wabiły niezwykłym aromatem turkusowe kostki rozkoszy. Rozbrzmiewała muzyka.
Pancerzaki, ludzie o plecach i głowie pokrytych łuskami, specjalizowali się w stosowaniu wiedzy technicznej. Ich paznokcie przekształciły się w ostre, twarde i cieniutkie narzędzia o niepowtarzalnych kształtach. Byli bardzo spokojni, a gdy patrzyli w bok wyginali w charakterystyczny sposób całe ciało.
Bielaki byli pozbawieni owłosienia, o skórze niemal przezroczystej i gdyby nie nosili specyficznych dla siebie tunik, kończących się tuż nad kolanami, w ich klatce można byłoby dostrzec bijące serca i tętniące pajęczyny naczyń krwionośnych. Protor miał kiedyś bielacką kochankę. Była jak ocean.
Tuniki bielaków były pokryte tysiącami poziomych linii o różnych, zmieniających się barwach. Każdy bielak emitował widmo świetlne właściwe tylko jemu. Były dekoderem ciała, pragnień, emocji, bólu, wiedzy… Pozwalało im to przekazywać między sobą nie tylko ważne informacje, ale tworzyć specyficzną sztukę. Bielaki wytworzyły namiastkę odrębnej kultury. Większość znanych artystów była pochodzenia bielackiego.
Pomiędzy tymi dwoma gatunkami żył trzeci, tradycyjny, którego ciała nie wykazywały przeważających cech dywergencji w jedną lub drugą linię adaptacyjną pod ziemią. Dżela i Protor należeli do tej grupy.
— Po co rodzisz na takim świecie? -wyszeptała nagle przez zęby do Dżeli kobieta o czarnych, równo ułożonych cętkach na skórze i kilku kępkach włosów na głowie.
Dżela odepchnęła ją, szybko skręcili w następny korytarz. Skąd ona o tym wie? Pomyślała.
Szelest generatorów był tutaj cichszy. Pusty korytarz biegł idealnie prosto. Protor spojrzał jeszcze raz na spejsera, aby sprawdzić swoje położenie. Współrzędne się zgadzały, jednak żadnego wejścia nie było.
— Cholera, umówiłem się z nimi tutaj, a tu jest ślepy korytarz.Nosiciel
_Pracownikom\ korporacji_
To było jej ostatnie kaszlnięcie, ostatni szelest lasu o świcie. Niczuldyd wytarł ręce w szorstkie prześcieradło, bo innego nie znał, zostawiając niebieskie plamy. Zaraz tu będą, pomyślał. Znał Nejrę bardzo długo, dziesięć dni. Została przydzielona podczas ostatniej parcelacji zasobów za uzyskane wyniki. Po raz kolejny z naddatkiem zrealizował postawione cele.
Efektywność. Tej cesze zawdzięczał to co było niedostępne innym konkurentom: szansę na biologiczne przedłużenie linii. Jego materiał genetyczny analizowany w kolejnych syntnerkach uzyskiwał coraz lepszy scoring.
Położył jej piękną głowę na nocnej szafce i czekał na nich. Mogła tego nie mówić… choć wewnątrz musiał przyznać, że trafnie ją dobrali. Jak nigdy dotąd. I to wydało mu się bardzo podejrzane. Pogłaskał czule po policzku, patrząc w roześmiane oczy. Powstrzymał się, aby ją pocałować na pożegnanie. Przecież to tylko syntnerka, wprawdzie idealna, ale jednak syntnerka.
W pokoju unosił się już gaz. Nie słyszał łomotu, gdy drzwi wejściowe runęły wyrwane ze ściany, widział to jako rozkołysane firanki na wietrze.
Zdołał się jeszcze podrapać po głowie jak zwykle to czynił w sytuacjach nagłego zakłopotania.
Wchodził do wielkiego i starego gmachu powoli, mając skrępowane ruchy, dzięki czemu mógł dokładnie obserwować już z oddali niezwykłość budynku. Szedł długą aleją otoczoną z obu stron szpalerem wielkich drzew o fioletowych liściach i czerwonych pniach z pomarańczowymi porami żył na miękkiej korze. Majestatyczne drzewa nie rzucały zielonej poświaty chlorofilu, rzucały poświatę purpurową jak gdyby za chwilę Słońce miało zgasnąć na zawsze. Połacie zieleni znikły dawno, dawno temu, pozostały tylko te wierne, posłuszne człowiekowi rośliny, którym zmodyfikowano genetycznie chlorofil. Odtąd żywiły się zielonym zakresem światła, odbijając niebiesko-czerwony kilim, pokrywający zmęczone lądy, gdzie okiem sięgnąć. Ludzkość po raz kolejny uratowała naturę przed nią samą, zmusiwszy do wspólnoty trwania na śmierć i życie.
Wiele czytał o bohaterskich poprawiaczach natury z poprzedniej epoki, pionierach wszechczasów, którzy powstrzymali katastrofę klimatyczną. Dużo o tym uczono w szkołach. Dzisiaj człowiek kontrolował całą biosferę i dzięki temu ludzkość nie stała się ofiarą kolejnej, ordowickiej katastrofy jak wiele innych gatunków wcześniej.
Nigdy nie widział tylu cegieł w jednym miejscu. Każda była inna o niepowtarzalnej porowatości. Po ułożeniu w murze: krótka — długa — krótka — długa… domyślał się, że jest to bardzo stary budynek.
Drewniane belki, podtrzymujące sufit, były jeszcze z tych starych, zielonych drzew. Potrafił to nieomylnie rozróżniać. Cały budynek pochodził z zielonej epoki. Pierwszy raz widział rzeźbione figury z drewna, z kamienia, po raz pierwszy stąpał po drewnianej podłodze, która wydawała różne dźwięki, skrzypiąc w jakimś przestarzałym systemie kodowania informacji. Krótki-długi-krótki-długi-krótki-krótki…, zapewne miało to jakiś związek z kodem zapisanym w cegłach.
Na środku owalnej Sali stało dla niego krzesło z miękkim, fioletowym oparciem, a naprzeciwko rząd kolejnych z wielkimi gryfami na poręczach. Ledwie dostrzegał postaci w nich siedzące, które ginęły na tle wielkiego stołu, inkrustowanych oparć, błyszczących metalicznymi wstawkami, niczym wijące się potoki pośród gór. Zatrzymał się i usiadł.
— Sprawa Niczuldyd — Nejra. Otwieram rozprawę. Proszę wstać, sąd sądzi.
— Dlaczego zabiłeś Nejrę?
— Bo nie była człowiekiem.
— Kto dał ci prawo decydowania kto nim jest?
— Przecież nie była taka jak my, ludzie. Była tylko syntnerką, idealną syntnerką.
— To wszystko?
— Nie.
— Co oskarżony jeszcze chciałby dodać?
— Chciałem przekroczyć…
— Proszę jaśniej.
— Chciałem wiedzieć co jest dalej… chcę wiedzieć więcej.
— Nie istnieje „dalej”. Poruszasz się po powierzchni Kuli, zawsze wrócisz w to samo miejsce i zawsze o tym samym promieniu. To pierwsze Prawo Kuli, prawo szczęścia, które obowiązuje wszystkich. Czy byłeś szczęśliwy?
— Tak, czułem się szczęśliwy.
— Społeczeństwo włożyło wiele wysiłku w to, abyś był szczęśliwy, zamiast wdzięczności okazałeś pychę. Złamałeś nasze prawa.
— Bo chcę czegoś więcej.
— Czego chcesz więcej?
-Prawdy...To nie był człowiek. Ile razy mam to powtarzać?
— Określone rozstrzygnięcia: Co to jest prawda? i Kim jest człowiek? nie należą do ciebie. Nie ty ustalasz prawa, które obowiązują nas wszystkich.
— Ale to nie jest prawda to tylko prawo, a ja chcę prawdy.
— Prawo obowiązuje wszystkich, nawet prawdę. Złamałeś prawo. Zabiłeś Nejrę, którą tobie przydzielono.
Niczuldyd nic już nie słyszał poza ostatnią sentencją wyroku.
— Niczuldyd, urodzony ….. nr profilu… zgodnie z… zostaje skazany na połączenie w Łańcuch Wcieleń… Uzasadnienie wyroku.
Nie słuchał uzasadnienia wyroku.
— Zamykam sprawę Niczuldyd-Nejra bez prawa do apelacji. Wyrok staje się prawomocny z chwilą ogłoszenia.Paradygmat
_Pamięci Kurta Gödla_
Niczuldid jest silnym mężczyzną na ciele, które nabrało twardości w trudach żeglowania i wiosłowania pomiędzy podwodnymi, śmiertelnie niebezpiecznymi skałami, okalającymi cały świat, gdzie mieszkał.
Potrafi z najgłębszych rozpadlisk wyławiać najpiękniejsze muszle z perłami, ucząc się cierpliwości i sprytu w unikaniu zagrożeń. Ta zdolność zapewniła mu pomyślność wśród rówieśników, szczególnie wśród dziewcząt, które chętnie spotykają się z nim w chacie dla narzeczonych. Niczuldid ma wiele blizn, które budzą szacunek, ale jego duch wciąż pozostaje chłopcem. Kochają go ludzie, kocha go słońce, którego praw przestrzega, nie rozumiejąc ich wcale.
Nadchodzi noc, noc podczas której ma wypłynąć w ocean by zajrzeć w Oko potwora, Oko otwierające morze i niebo. Wówczas jego duch także stanie się mężczyzną. Śmiałkowie, którzy wracali z Oka łączyli się z kobietami i wychowywali dzieci, a ci co nie powracali — byli tych dzieci ojcami.
Bóg płodności sprawiał, że rośliny rosną, zwierzęta się tuczą, a kobiety rodzą. Lud ten traktował narządy płciowe jako skrawki ciała doznające lub zadające rozkosz. Dzieci były przynoszone przez duchy-ojców, tych którzy nie powrócili z morza. Podczas kąpieli lub snu kobiety, duchy szukały sposobności, aby wtargnąć w jej ciało przez łono lub usta.
Ci którzy widzieli dzieci, powiadali że były wielkości kraba i osłupiały potęgą urody. Niczuldid wiele razy słyszał ich westchnienia dochodzące z fal. Pływały na kawałkach drewna, łupin orzechów, niekiedy przywierały do kamyczka na brzegu i słodko jęczały: ła, ła, ła…, a ich połyskliwa skórka migotała jak rybia łuska.
On wie, że jedno z nich kiedyś wychowa lub jako duch przyniesie dla wybranej przez siebie kobiety po kolejnym nocnym przypływie. Ale teraz jego duch jest zbyt słaby, aby unieść dziecko, dlatego musi zajrzeć w Oko potwora.
Ciosał czółno obsydiową siekierką przez dwie pełnie księżyca, szeptem odmawia ostatnie zaklęcia przed wodowaniem, a słodkie jęki malutkich dzieci zachęcają, aby jak najszybciej płynąć i podarować jedno z nich, którejś z wybranych kobiet.
Czółno doskonale utrzymuje się na wodzie. Z ziemi do morza… Ludzie wyszli z podziemia, a bóg — głodny po stworzeniu ziemi — ugryzł swoje dzieło. Zjadł też pewną liczbę ludzi, dokładnie tyle ile jest gwiazd i ani jednej więcej. Cierpiał, że zjadł swoje stworzenie, dlatego część z ludzi stała się ludożercami tak jak on, aby nie czuł się samotny. W miejsca wyżłobione w ziemi przez jego zęby, wpłynęła woda. Tak powstał świat, czyli wyspa na której się urodził Niczuldid. Słyszał kiedyś od starego, szalonego mężczyzny, że istnieje ziemia nieugryziona przez boga, ziemia bez kanibali, zaczyna się tam gdzie kończy morze i niebo, ale nikt mu nie wierzył.
Niczuldid wkłada do czółna bukłaki ze słodką wodą, krwią świni, orzechy i suche mięso. Obraca się za siebie i patrzy na Dalę o skórze jak miąższ owocu i piersiach okrągłych jak księżyce, wiedząc, że jeśli wróci, to pragnie wychować jej dzieci, a jeśli nie powróci to przyniesie dla niej najpiękniejsze dziecko z morza. Wrzuca jeszcze parę wielkich polan w ogień, aby dłużej widzieć miejsce, z którego odpłynie. Wielki kamień, na którym przodkowie od dawien dawna wykuwali sceny stworzenia morza i ziemi miga w blasku płomieni. Rozrzuca wnętrzności ryby dokoła megalitu i pojawia się zły znak. Rybi pęcherz jest wiotki.
— Oddechy to twoje fale, żywisz się słońcem, które krwawi, ryk morza to twe westchnienie, a ryby to twoje słowa…
Powtarza w skupieniu modlitwę i czuje, że to co czyni jest dobre. Kroczy ścieżką wydeptaną przez wszystkich co byli przed nim. Nastaną czasy, że ziemi będzie więcej niż wody, mięsa więcej niż kości, a ludzi więcej niż zwierząt. Ludzie-ptaki powrócą z nieba i zamieszkają na ziemi, słońce stanie w miejscu i nie będzie już dnia, bo nie będzie nocy.
Odpycha się mocno wiosłem i czuje przemożną siłę w ramionach i w całym młodym ciele. Czółno mknie jak delfin pod fale. Ognisko oddala się coraz bardziej, a on myśli, że to ziemia oddala się od niego. Uderzenia wiosłem o wodę stają się inne, cięższe, już nie tak lekkie jak na płyciźnie, bo niosą w głębinie głuchy pogłos.
Kończy się świat ludzi, a zaczyna świat bez nich. Chociaż nie do końca się z tym zgadzał, gdyż kiedyś na brzegu laguny o świcie, idąc na skałę łowić ryby, ujrzał człowieka. Innego człowieka, topielca. Jego ciało było nadgryzione przez morskie zwierzęta, ale pamiętał dobrze dziwne odzienie, włosy, a nawet skórę. Nie był to kanibal. Ale kto? Skoro świat dzielił się tylko na ludzi i kanibali, to kim był ten obcy? Więc kto? Skoro świat składa się tylko z ludzi i kanibali, a to był ktoś inny, ktoś spoza, więc kto to był? Może bóg? Ale dlaczego nie żył? Kiedy wrócił z ojcem, żeby mu pokazać tę dziwną istotę już jej tam nie było. Nikt mu nie uwierzył. Wszyscy ludzie mieszkają na wyspach, które ocalił bóg. Nie ma innych. Na pewno było to jakieś zwierzę.
Pogrąża swe myśli w miarowych ruchach wiosła. Ogień znika za horyzontem. Jak miarowo niebo porusza gwiazdami nad ziemią, tak miarowo porusza wiosłami. Wie, że już niedługo gwiazdy spadną na ziemię jak nasiona i wyrosną z nich drzewa, po których będzie można wejść wysoko i zjeść księżyc, stając się bogiem. Dnieje. Słońce wychynęło zza morza. Wszystko zalśniło tak gwałtownie, że w każdej żywej istocie wywołuje to bezbrzeżną radość. Pierwszy raz przestaje wiosłować i rozgląda się dokoła na ocean pomarszczony skórą starca, który śpi jeszcze niewinnie i miarowo sapie. Są miejsca w morzu, gdzie nie ma dna. Tu zaczyna się takie miejsce. Jest tylko woda. Gdy słońce będzie trzema słońcami ponad morzem wtedy nadejdzie czas.
Jeden ze starców mawiał, że jest wiele słońc różnej wielkości, a wokół każdego z nich wiele wysp pełnych ludzi i zwierząt. I wokół każdego z tych ludzi czy zwierząt jest znowu taki sam świat i tak ciągle, bez końca. Pije wodę i żuje suche mięso. Ostatni posiłek. Nagle wielki słup wody zarzęził nieopodal i strugi wody oblały całe czółno. To już niedaleko. Ocean w tym miejscu obfitował w różnorodność zwierząt. Płetwal błękitny przepłynął tuż obok. Chwyta wiosło i rusza dalej. Po dłuższej chwili mozolnego wysiłku wokół czółna pojawiają się niebieskie delfiny. To ostatni znak. Trzy słońca ponad morzem… Wstaje na równe nogi i wylewa na siebie krew świni, rozcierając ją tak długo, aby żaden skrawek skóry nie był od niej wolny.
— Oddechy twoje to fale, żywisz się słońcem, które krwawi, ryk morza to twe westchnienie, a ryby to twoje słowa… — krzyczy w ekstazie bezustannie.
Nawet woda ma inny kolor, nie kolor nieba, ale swój własny. Szepcze w natchnieniu setki słów, których piękno dopiero teraz dostrzega. Resztę krwi wylewa z bukłaka tuż przy czółnie i wyciąga ze schowka włócznię zakończoną ostrym krzemieniem. Jego oczy wpatrują się w głębię, jakby widziały to czego normalne oczy dostrzec nie potrafią. Po chwili zanurkował w morską czeluść. Krew szybko zwietrzyły rekiny, ale żaden nie śmie podpłynąć bliżej. Pływają dokoła jakby istniała niewidzialna granica, której nie mogą przebyć. Niczuldid utrzymuje się lekko na wodzie. Nie widzi swojego czółna, było już daleko. Ściska mocno włócznię i czeka sam na chwilę, dla której się narodził.
Pamięta co mówili starsi. Jego dusza mężnieje w samotności, której się tak obawiał. Ocean drży i on w jednej chwili przechodzi tym samym drżeniem. Jest pewien, to jest właśnie to miejsce. Środek świata jest tutaj. Wszystko wygląda tak jak mu opowiadali starsi, a wcześniej inni wykuli w kamieniu. Nawet woda ma inny kolor, nie kolor nieba, ale swój własny.
Nastaje złowieszcza cisza, w której każde żywe stworzenie ma zbyt mało miejsca dla siebie. Najpierw czuje oślizłe, zimne i miękkie ramiona. Kurczowo ściska włócznię, prawie bez ruchu unosi się na wodzie. Z obłoków spływają inne czółna, tych którzy tu byli przed nim, mówią do niego, ale na razie nie rozumie ich słów. Ramiona z głębiny oplatają nogi coraz mocniej, ale on wciąż się nie porusza. Jest jak kamień. Tuż przed nim bulgoce woda, a zza wirujących pęcherzy powietrza błyska zimne bielmo tuż nad papuzim dziobem. Niczuldid zaciska dłoń na włóczni i czeka w pogotowiu, by Oko zbliżyło się dostatecznie blisko. Wielkie Oko zatrzymuje się tuż pod powierzchnią morza, a on widzi na nim nawet drobne żyłki krwi. Trwa jak kamień, modląc się, nie porusza ustami, bo chwila dla której żyje jest już naprawdę blisko, na wyciągnięcie ręki. Jego przodkowie wciąż coś mówią i chyboczą się na czółnach nieopodal, a on wpatruje się w Oko i zamierza weń wbić swą ostrą włócznię.