- promocja
Trzy razy ty - ebook
Trzy razy ty - ebook
Kontynuacja bestsellerowej powieści "Trzy metry nad niebem".
W "Trzech metrach nad niebem" Babi złamała mu serce. W "Tylko ciebie chcę" Gin nauczyła go kochać na nowo. W "Trzy razy ty" Step staje na rozstaju dróg...
Jak skończy się historia Babi, Stepa i Gin?
Co stało się z tym skłóconym z całym światem chłopakiem, z zabijaką, który spędzał popołudnia na placu z przyjaciółmi, a wieczory na jeździe motorem? Czasami Stepowi wydaje się, że tamto życie należy do kogoś innego. Dziś jest kimś zupełnie innym, człowiekiem sukcesu, telewizyjnym producentem i wkrótce będzie się żenić. Jego wybranką jest Gin, kobieta łagodna, piękna, czuła, idealna. Wybaczyła mu zdradę sprzed sześciu lat. Zdradę z Babi, jego pierwszą niezapomnianą miłością. Od tamtej pory Babi i Step się nie widzieli, ale oto ona ponownie wkracza w jego życie z siłą tornada, wyjawiając mu skrywany przez lata sekret. Step jest zmuszony przeanalizować swoje wybory, upewnić się, co do słuszności podjętych decyzji oraz postawić sobie niewygodne pytania. Czy naprawdę jest szczęśliwy z Gin? Czy Babi jest jedynie wspomnieniem czy też ogniem, którego nikt ani nic nigdy nie będzie w stanie ugasić?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2501-0 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BEZNADZIEJNIE KOCHAM COSTANZĘ. Małe graffiti lśni na jednej z desek bramy wjazdowej. Uśmiecham się. Kto wie, może Costanza zmieniła zdanie, ale pewnie nie będzie mi dane się tego dowiedzieć. Pełen emocji wchodzę do środka. Przemierzam wnętrze domu, aż docieram do pokoju, z którego okien widać morze. Wszystko należy do mnie. Lekko opadający taras, zaokrąglone schodki, zewnętrzne prysznice osłonięte niebieskimi i żółtymi płytkami, które zdobią gdzieniegdzie ręcznie malowane cytryny, marmurowy stół ustawiony naprzeciwko wielkiego okna, w którym odbija się horyzont. Niepokorne morskie fale, nieoswojone z moją obecnością albo właśnie dla jej uczczenia, rozbijają się o skały, które niczym twierdzę otaczają willę w tej malowniczej części wybrzeża. Promienie zachodzącego słońca barwią na czerwono ściany salonu za moimi plecami. Dokładnie tak samo jak tamtego dnia przed dziewięcioma laty.
– Zastanawia się pan jeszcze? Rozważa pan rezygnację z zakupu domu? – Właściciel spogląda na mnie pytająco. – Ma pan wolną rękę, to pan płaci. Ale jeśli zamierza pan zmienić zdanie, to należy mi się podwójna zaliczka albo spotkamy się w sądzie, co zważywszy na mój wiek, raczej nie pozwoli mi zobaczyć pańskich pieniędzy.
Patrzę na niego z rozbawieniem. Ten starszy mężczyzna ma w sobie więcej wigoru niż niejeden nastolatek. Właściciel marszczy brwi.
– Oczywiście, jeżeli jest pan przebiegły, nie będzie się pan spieszyć. Pewnie nawet uda się panu mnie przechytrzyć, ale nie moich synów czy wnuków, choć we Włoszech procesy ciągną się latami!
Jego tyradę godną ostatniego rzymskiego senatora przerywa duszący kaszel. Siedzi przez chwilę nieruchomo z zamkniętymi oczami, usiłując wyrównać oddech. Opiera się o wezgłowie płóciennego fotela i otwiera oczy.
Siadam obok niego i sięgam po rozłożone na stole papiery. Parafuję każdą stronę, nawet ich nie czytając. Całą umowę przejrzał wcześniej mój prawnik. Na końcu składam podpis.
– Czyli pan kupuje?
– Tak. Nie musiałem się zastanawiać. Mam to, co chciałem.
Mężczyzna zbiera dokumenty i przekazuje je swojemu zaufanemu koledze.
– Powiem panu szczerze, że zgodziłbym się sprzedać dom za połowę ceny.
– Ja też będę z panem szczery: kupiłbym go za dwa razy tyle.
Właściciel wstaje, podchodzi do starodawnej drewnianej komody, wyjmuje z lodówki szampana, otwiera butelkę z niejakim trudem, po czym z wyraźnym zadowoleniem i satysfakcją rozlewa trunek do dwóch wysokich kieliszków.
– Naprawdę był pan skłonny zapłacić dwa razy więcej?
– Naprawdę.
– Nie mówi pan tego, by mnie rozzłościć?
– Po co miałbym to robić? Lubię pana, na dodatek częstuje mnie pan wyśmienitym szampanem. – Sięgam po kieliszek. – Jest idealnie schłodzony, właśnie tak, jak lubię. Nie, absolutnie nie chciałbym pana rozzłościć.
Mężczyzna unosi kieliszek w moją stronę.
– Mówiłem swojemu prawnikowi, że mogliśmy zażądać wyższej sumy.
Wzruszam ramionami. Nie wspominam o dziesięciu tysiącach euro, które zaoferowałem prawnikowi, by przekonał klienta do przyjęcia mojej oferty. Czuję na sobie niespokojne spojrzenie mężczyzny, ciekawe, o czym myśli. W końcu kręci głową i uśmiecha się z zadowoleniem.
– Ubiliśmy dobry interes, jestem usatysfakcjonowany… Wypijmy za szczęście, jakie przynosi ten dom. – Opróżnia kieliszek jednym haustem. – Zaspokoi pan moją ciekawość? Jak udało się panu złożyć ofertę natychmiast po tym, gdy wystawiłem dom na sprzedaż?
– Zna pan Vindicio, ten sklep na końcu ulicy?
– Oczywiście.
– No właśnie, od wielu lat jestem w kontakcie z właścicielem.
– Szukał pan domu w tej okolicy?
– Nie, chciałem wiedzieć, kiedy pan zdecyduje się sprzedać swoją posiadłość.
– Interesował pana tylko mój dom? Żaden inny?
– Żaden inny. Ten dom musiał należeć do mnie.
W jednej chwili przenoszę się myślami w przeszłość.
Ja i Babi się kochamy. Tego dnia jest z całą klasą na studniówce we Fregene, w restauracji Mastino. Podjeżdżam na motorze, ona podchodzi do mnie z uśmiechem, którym przegania zawsze wszystkie moje smutki. Idę za nią, wyjmuję z kieszeni niebieską chustkę, którą kiedyś jej zabrałem, i zawiązuję jej oczy. Siada na motorze i mocno wtula się w moje plecy, w uszach rozbrzmiewa nam muzyka Tiziana Ferro i ruszamy via Aurelia aż do Feniglii. Przed nami rozpościera się srebrzyste morze, mijamy połacie żarnowca i jakichś ciemnozielonych krzewów, w końcu docieramy do domu na skałach. Zatrzymuję motor, zsiadamy, szybko odnajduję wejście. Chwilę później przemierzamy pomieszczenia wymarzonego domu Babi. Trzymam ją za rękę i prowadzę w ciszy zachodzącego słońca. Słychać jedynie oddech pobliskiego morza, a nasze słowa odbijają się echem po pustych pokojach.
– Step? Gdzie jesteś? Nie zostawiaj mnie tu samej! Boję się.
Znów biorę ją za rękę, przenika ją dreszcz.
– To ja…
Babi odpręża się, jest spokojniejsza.
– To irracjonalne, ale tobie pozwoliłabym zrobić ze sobą wszystko.
– Akurat!
– Wariat! – Nadal ma zawiązane oczy i jej dłoń ląduje w próżni, w końcu natrafia jednak na moje ramię i tym razem nie chybia.
– Aua! Jak chcesz, to potrafisz zadać ból!
– Wiem… Chodziło mi o tę sytuację. Wybiliśmy szybę, weszliśmy do jakiegoś domu, idę karnie za tobą, nie protestując i nie zadając żadnych pytań, do tego nic nie widzę, czyli że ci ufam…
– A czy to nie jest piękne, móc tak zupełnie polegać na drugim człowieku? Oddać się w jego ręce, powierzyć mu całą niepewność i wszelkie wątpliwości? Moim zdaniem to jest coś wspaniałego.
– A ty? Ty też się we mnie zatraciłeś?
Przez chwilę nic nie mówię, patrzę na jej twarz, zasłonięte oczy. Puszcza moje dłonie, stoi pośrodku pokoju jak zawieszona w próżni. Nieruchoma, niezależna, sama.
– Tak, ze mną jest podobnie. Ja też się w tobie zatraciłem i to jest piękne – mówię.
– O czym pan myśli? Jest pan jakiś rozkojarzony, proszę do nas wrócić, ma pan powód do radości, właśnie kupił pan dom, o którym pan marzył, prawda?
– Ma pan rację. Dałem się ponieść wspomnieniom, przypomniały mi się zuchwałe słowa, jakie wypowiadamy w młodości. Nie wiem dlaczego, ale poczułem się tak, jakbym już kiedyś przeżył ten moment. To niedorzeczne.
– Ach tak, déjà vu! Mnie też się to często zdarza. – Bierze mnie pod ramię i podchodzimy do okna. – Niech pan zobaczy, jakie piękne jest morze o zachodzie.
Bąkam pod nosem niewyraźne „tak”, ale szczerze mówiąc, nie rozumiem, o co mu chodzi ani nie pamiętam, jak się tu znaleźliśmy.
Oszołamia mnie intensywny zapach jego lekko natapirowanych włosów. Czy ja kiedyś też będę tak wyglądać? Będę poruszać się takim chwiejnym, niepewnym krokiem? Moja dłoń też będzie tak drżeć, jak jego teraz, kiedy coś mi pokazuje?
– Niech pan spojrzy. Dom już pan kupił, więc mogę to panu teraz powiedzieć! Widzi pan te schodki, które prowadzą do morza?
– Tak.
– Kilka lat temu weszli tamtędy. To trochę niebezpieczne, będziecie musieli uważać, o ile zdecydujecie się tu zamieszkać – mówi zadowolony z własnej przebiegłości, jako że świadomie nie odkrył od razu wszystkich kart.
– Ale kto przyszedł od strony morza?
– Moim zdaniem para nastolatków, ale może było ich więcej. Wybili szybę, chodzili po całym domu, wszystko zniszczyli, a na koniec sprofanowali moje łóżko. Były na nim ślady krwi. Albo ubili jakieś zwierzę, albo dziewczyna była dziewicą! – Wybucha szyderczym śmiechem, którym po chwili zaczyna się dławić. Gdy jego oddech się wyrównuje, podejmuje przerwany wątek. – Znalazłem mokre szlafroki, nieźle się zabawili, wzięli nawet szampana z lodówki i opróżnili go do dna, ale przede wszystkim zabrali biżuterię, srebro i inne cenne przedmioty warte pięćdziesiąt tysięcy euro… Na szczęście byłem ubezpieczony. – Patrzy na mnie dumny ze swych rewelacji.
– Panie Marinelli, mógł pan sobie oszczędzić tej historii, byłoby znacznie lepiej…
– Dlaczego? – Spogląda na mnie zaciekawiony i jednocześnie zaskoczony moimi słowami, wręcz zdenerwowany. – Bo się pan boi?
– Nie. Bo jest pan kłamcą. Bo nie weszli od strony morza, bo butelkę szampana przynieśli ze sobą, bo niczego panu nie ukradli i jedyną szkodą, jaką panu wyrządzili, było to stłuczone okno… – Wskazuję je. – Obok drzwi.
– Jak pan śmie podważać moje słowa? Za kogo się pan ma?
– Ja? Za nikogo ważnego, jedynie za zakochanego chłopaka. Ponad dziewięć lat temu wszedłem do tego domu, wypiłem szampana i kochałem się ze swoją dziewczyną. Ale nie jestem złodziejem i niczego panu nie ukradłem. Ach, racja, pożyczyłem dwa szlafroki frotté…
Przypomina mi się, jak razem z Babi śmialiśmy się, wymyślając imiona, jakim mogą odpowiadać inicjały wyszyte na tych szlafrokach, A i S. Zaczęliśmy od najbardziej wymyślnych, w końcu stanęło na Amarildo i Sigfrida.
– Aha, czyli zna pan prawdę?
– Owszem, ale wie pan co? Znamy ją tylko my dwaj, a dom już mi pan sprzedał.2
Pewnego dnia, niezupełnie zwyczajnego.
Giuliana, moja asystentka, jak co rano idzie za mną korytarzem z kalendarzem w ręku, w którym notuje wszystkie ważne informacje.
– Za pół godziny ma pan spotkanie w Prati, w siedzibie Rete, dotyczące zakupu pana programu, potem obiad z De Girolamim.
To nazwisko nic mi nie mówi, więc Giuliana przychodzi z pomocą.
– Autor, który pracuje dla greckiej telewizji.
– Ach tak, odwołaj spotkanie, nie będziemy z nimi współpracować, dostaliśmy lepszą ofertę z Polski.
– Co mam mu powiedzieć? Z pewnością spyta…
– Nic nie mów.
– De Girolami nie będzie zadowolony. Starał się o to spotkanie od miesiąca i kiedy w końcu udało mu się na nie umówić, odwołujemy je ot tak, bez żadnego wyraźnego powodu?
Czeka w milczeniu na moją odpowiedź, ale niestety nie mam żadnego rozwiązania ani dla De Girolamiego, ani dla niej.
– Obiad z głowy, co mnie jeszcze dzisiaj czeka?
– Spotkanie w studiach Dear, a o osiemnastej ma pan wystawę. Mówił pan, że to ważne i żebym panu przypomniała. – Wręcza mi zaproszenie, które obracam w dłoniach. – Balthus, Villa Medici.
– Od kogo jest to zaproszenie?
– Zostało dostarczone osobiście, jest pan jedynym adresatem.
Koperta jest czysta, nie widnieje na niej żadna pieczątka ani podpis, w środku nie ma bilecika. To pewnie jedna z tych wystaw organizowanych przez Tizianę Forti albo, nie daj Boże, Giorgię Giacomini, na których pojawiają się krytycy sztuki, zbyt mocno uperfumowane kobiety o nienaturalnym wyglądzie, ale również producenci i dyrektorzy stacji i programów telewizyjnych, czyli odpowiedni ludzie do robienia biznesu, zwłaszcza w takim mieście jak Rzym.
– Nie przypominam sobie tej wystawy. Jesteś pewna?
– Tak, osobiście mnie pan o niej poinformował, spytałam, czy mam jakoś szczególnie ją oznaczyć i pan powiedział, że owszem, że nie może pan jej przegapić.
Wsuwam zaproszenie do kieszeni. Biorę czarną skórzaną aktówkę, w której znajdują się dokumenty do zaprezentowania na spotkaniu w Rete.
– W razie czego dzwoń do mnie na komórkę.
Wychodzę z gabinetu odprowadzany wzrokiem przez Giulianę.
Dla mnie ta wystawa była ostatnim spotkaniem zaplanowanym na ten dzień. Dla niej oznaczała zainkasowanie pięciuset euro i powiedzenie drobnego kłamstewka. Wszystko, co wydarzyło się później, miało jej nie dotyczyć. Stało się jednak zupełnie inaczej.3
Wchodzę do dużej sali konferencyjnej na siódmym piętrze, gdzie czeka na mnie dyrektor w towarzystwie kilku osób.
– Dzień dobry, Stefano. Proszę, rozgość się. – Wskazuje mi miejsce pośrodku sali.
– Napijesz się kawy?
– Chętnie.
Wybiera numer na czarnym telefonie stojącym na skraju stołu i składa zamówienie.
– Cieszę się, że cię widzę, i to bardzo – mówi, spogląda na szefa departamentu, który siedzi naprzeciwko niego, a następnie znowu zwraca się do mnie. – Wygrałem zakład, kolację dla dwojga. Nie wierzył, że przyjdziesz.
Szef departamentu patrzy na mnie bez cienia uśmiechu na twarzy, bawiąc się swoimi palcami o wyjątkowo spiczastych paznokciach. Nazywa się Mastrovardi i mówi się, że dostał tę posadę dzięki koneksjom, a polityk, który mu ją załatwił, robiąc tym samym piękny prezent firmie w postaci szefa departamentu równie nieprzydatnego, jak tajemniczego, zmarł następnego dnia. Mastrovardi ma orli nos, ziemistą cerę o żółtawym zabarwieniu, jakby nigdy nie wyleczył się z żółtaczki fizjologicznej, którą dzieci miewają tuż po urodzeniu, a do tego pochodzi z rodziny grabarzy. Nie wiem, może to tylko plotki, ale podobno na pogrzebie Di Copia, polityka, który ulokował go w firmie, Mastrovardi w dwurzędowej szarej marynarce był nie do poznania. Przygotował ceremonię pogrzebową w najdrobniejszych szczegółach, nie bacząc na koszty, może dlatego, że, jak się mówi, żadnych kosztów nie ponosił.
Wreszcie podano kawę.
– Cukier?
– Nie, dzięki, piję gorzką.
W tym momencie, nie wiedzieć czemu, szef departamentu się uśmiecha.
– Nie martw się. – Odwzajemniam uśmiech. – Na kolację pójdzie z kimś innym, pewnie zabierze jedną z tych ślicznotek, z którymi co chwila pojawia się w gazetach. – Spoglądam rozbawiony na dyrektora. Siedzi z kamiennym obliczem. – Przecież nie ma w tym nic złego, prawda? Taka praca.
Z twarzy szefa departamentu uśmieszek znika momentalnie, dwaj pracownicy, którzy siedzą naprzeciwko mnie, również poważnieją. Każdy martwi się o własny stołek, bo za kilka miesięcy mają być nowe nominacje i choć pozycja dyrektora zdaje się niezachwiana, to krążą pogłoski o szykujących się dużych zmianach.
– Przejdźmy zatem do meritum. Chcecie zrobić kolejny sezon programu o parach? Prawa wygasają za dwa miesiące, a ja dostałem poważną ofertę od Medinews. – Wyjmuję z aktówki czarną teczkę i kładę ją na środku stołu. – Wydaje mi się, że ten program jest znacznie lepszy od _Twoich spraw_ czy _Wstęgi_, więc nie dziwi mnie, że chcieliby go kupić. Zgodzicie się ze mną? Ale ja wolałbym zostać z wami. Podoba mi się tutaj i podoba mi się ten program.
Trzykrotnie uderzam dłonią w czarną teczkę dla podkreślenia, jak ważny jest to produkt dla tej sieci i jak niekorzystna byłaby jego utrata.
– Pan blefuje. – Szef departamentu o haczykowatym nosie, ziemistej cerze i tłustych siwych włosach zaczesanych gładko do tyłu i kręcących się lekko za uszami posyła mi zuchwałe spojrzenie.
– Być może tak. A być może nie – odpowiadam z lekkim uśmiechem. – Chcę dwadzieścia procent więcej niż w zeszłym roku od cesji formatu i za każdy odcinek.
Dyrektor unosi brew.
– Sporo, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, również dlatego, że już go raz korzystnie sprzedałeś.
– To prawda. Ale gdyby nie przyniósł wam godziwych zysków, nie występowalibyście o niego ponownie, pewnie nawet nie odebralibyście ode mnie telefonu, a ja musiałbym w kółko wysłuchiwać tych samych wymówek od kolejnych sekretarek. – Wpatruję się w niewidoczny punkt przed sobą.
Ten głupi, bezużyteczny dyrektor, również zajmujący swoje stanowisko z politycznego rozdania, przez miesiąc z okładem nie mógł znaleźć dla mnie czasu. Musiałem zadzwonić do przyjaciela swojego przyjaciela, by przekonał go do tego spotkania.
To, że moje nazwisko znaczy coś w świecie telewizji, zawdzięczam jedynie własnemu uporowi, intuicji do dobrych programów i złości, którą mam w sobie. Moje programy, zakupione na różnych targach typu MIPCOM w Cannes, zaadaptowane na włoski rynek i sprzedane za najlepszą możliwą cenę, przynoszą rocznie górę pieniędzy. Inkasuję, po odjęciu wszystkich kosztów, ponad osiemset tysięcy euro rocznie, mam wielkie biuro na tyłach RAI, dwie asystentki i grupę młodych autorów, którzy pracują według moich wskazówek.
– To blef. Nie ma żadnej oferty Medinews.
Całkowicie zmieniam swoją postawę. Znów uderzam w czarną teczkę, tym razem tylko dwa razy, ale za to bardziej zdecydowanie.
– Okay, zrobimy tak… Jeżeli tu w środku jest oferta Medinews, dajecie mi tyle samo, co oni, plus tysiąc euro.
Głos zabiera młody menedżer o włosach ciemnych i bujnych jak jego kreatywne pomysły, których nigdy nie miał. Jego ojciec, znany dziennikarz, zapadłby się pod ziemię ze wstydu, gdyby usłyszał to obraźliwe pytanie swojego syna:
– Jeśli oferta Medinews istnieje, dlaczego nie chcesz jej przyjąć? Tylko dla tysiąca euro?
Śmieje się, potwierdzając jedynie, jakim jest kompletnym idiotą. Rozglądam się wokół, wszyscy mu wtórują z wyjątkiem dyrektora. Wodzę wzrokiem po pokoju, na ścianach wiszą zdjęcia motorów, egzotycznych wysp, jest też Marilyn i Marlon Brando, tu i ówdzie stoją niewielkie metalowe rzeźby, jakaś nagroda, trochę książek młodych pisarzy czy osób aspirujących do bycia pisarzami – podarowano je w nadziei na krótką wzmiankę na antenie Rete. Napotykam spojrzenie dyrektora.
– Piękna sala.
Mój wzrok pada na leżący na stole plastikowy pistolet na wodę, z którym widywałem go czasami, jak spryskiwał tancerki. Wyglądał wtedy jak najszczęśliwsze dziecko na świecie. Ale to spostrzeżenie naturalnie zachowuję dla siebie.
– Naprawdę piękna sala.
– Dziękuję. – W głosie dyrektora pobrzmiewa radość, ale mężczyzna zaraz poważnieje i zwraca się do młodego menedżera. – Jeżeli oferta Medinews istnieje, być może opiewa na kwotę, którą nam zaproponował, czyli o te dwadzieścia procent więcej. Ale my z marszu uznajemy jego przynależność do Włoskiego Stowarzyszenia Autorów i Wydawców, klasyfikując produkt do klasy A, co oznacza, że zostając z nami, będzie miał większy zysk z praw autorskich, jako że program idzie nocą, za dnia, na Rete 4 i Rete 5, w ramówce letniej, podczas gdy konkurencja nie wykorzystuje go tak często. – Szef departamentu usiłuje wejść mu w słowo, ale dyrektor powstrzymuje go gestem dłoni. – A ten tysiąc euro jest jedynie po to, by z nas zadrwić.
– Jeśli ta oferta jest prawdziwa… – wtrąca facet o ziemistej cerze. – A moim zdaniem nie jest. Warto się jej przyjrzeć.
Przypominają mi się dawne pokerowe rozgrywki u Lucone, z Pollem, Bunnym, Hookiem i resztą, kiedy graliśmy do świtu, śmiejąc się, paląc (ja tylko papierosy) i pijąc rum i piwo. Pollo zawsze krzyczał: „Cholera, Step, wiedziałem, że masz asa w rękawie!” i z całych sił walił pięścią w stół. A Lucone się złościł: „Uspokój się, bo zniszczysz mi mebel”, wtedy Pollo zrywał się do tańca, ciągnął za sobą Schella, śmiał się i pił jak najszczęśliwszy z graczy, jakby to on zgarnął całą pulę. Pollo…
– Czyli jesteś gotów zaryzykować te dwadzieścia procent więcej, ot tak, w ciemno, żeby jedynie sprawdzić…
Szef departamentu niewzruszenie obstaje przy swoim, pewien wygranej.
– Czy dostał ofertę od Medinews. Ale ja jestem pewien, że nic tam nie ma. – Patrzy na mnie, już się nawet nie uśmiecha, zadowolony, że udało mu się, jak sądzi, wprawić mnie w zakłopotanie.
Wpatruję się w niego i mimo antypatii, którą do niego czuję, udaję, że go lubię, ale zaraz widzę, jak blednie, słysząc słowa dyrektora.
– Jesteś tak pewien, że oprócz pieniędzy stacji postawiłbyś również swój stołek?
Szef departamentu waha się tylko przez chwilę. Patrzy na mnie i postanawia twardo obstawać przy swoim.
– Tak, żadna oferta od Medinews nie istnieje.
Uśmiecham się i popycham teczkę w stronę dyrektora, który w swojej niecierpliwości i ciekawości przypomina chłopca z plastikowym pistoletem na wodę w dłoni. Bierze teczkę w dłonie, obraca, chce zdjąć gumkę, ale go powstrzymuję.
– Jeżeli w środku jest oferta, akceptujecie proponowaną w niej kwotę plus tysiąc euro.
– Jeśli nie, wracamy do umowy z zeszłego roku… – kończy szef departamentu, któremu potakuje młody menedżer z bujną czupryną.
– Oczywiście – potwierdzam i wyciągam do dyrektora prawą dłoń, lewą nadal trzymając na czarnej teczce, by przypieczętował nasz pakt, zanim zajrzy do środka.
– Jasne, umowa stoi.
Ściska mi dłoń, po czym niecierpliwie zdejmuje gumkę, wyjmuje ze środka kartki, rozkłada je na stole i z trudem ukrywa radość na widok oferty Medinews. Może też nie lubi szefa departamentu i tylko czekał na okazję, by się go pozbyć.
– Oni dają dwa razy więcej niż my!
– Plus tysiąc euro – dodaję z rozbawieniem.
– Zgodziłbyś się na dwadzieścia procent?
– Oczywiście, nie wiedziałem, że dostanę tu takie wsparcie. – Spoglądam na szefa departamentu, już się nie uśmiecha. Zapadł się w fotelu, który już niedługo nie będzie jego. – Za wszelką cenę chciałem podpisać umowę z Rete, właśnie z tych powodów, o których wspomniałeś. Zadowoliłbym się również piętnastoma procentami.
Myślę o Pollu, który walnąłby pięścią w ten konferencyjny stół i zacząłby tańczyć. A ja razem z nim.
– Nieźle to obmyśliliśmy, co Step?
– Racja, ale najważniejsze, że więcej nie zobaczymy tego ziemistego dupka!
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji