- promocja
Trzy Siostry - ebook
Trzy Siostry - ebook
Trzy Siostry to słynne wiktoriańskie domy na wyspie Blackberry. Zamieszkały w nich trzy kobiety: Andi, Boston i Deanna. Bliskie sąsiedztwo sprawia, że szybko nawiązują znajomość. Każda z nich znajduje się na życiowym zakręcie. Andi została porzucona przez narzeczonego tuż przed ślubem. Przeprowadziła się z miasta na wyspę, zamierza wyremontować dom i otworzyć własną praktykę lekarską. Boston jest malarką. Niedawno straciła dziecko, a jej mąż szuka zapomnienia w alkoholu. Deanna perfekcyjnie zajmuje się domem, wychowując pięć córek, ale w jej małżeństwie również dzieje się źle. Los sprawia, że trzy tak różne kobiety połączy wielka przyjaźń, która pomoże pokonać niejedną przeszkodę i zrozumieć, co jest w życiu najważniejsze.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1742-2 |
Rozmiar pliku: | 827 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Porzucona przed ołtarzem! Takiej krzywdy, takiego upokorzenia nie powinna doznać żadna dziewczyna. Tymczasem ją to spotkało. Narzeczony po prostu nie pojawił się w kościele, a ona stała przed ołtarzem sama jak palec i to na oczach blisko trzystu osób. Krewnych, przyjaciół, znajomych, o matkach obu stron nie wspominając. Jakby tego jeszcze nie dosyć, po pierwszym numerze facet wykręca drugi, zostawiając ją ze wszystkimi problemami natury logistycznej, jak zwrot prezentów ślubnych czy opłata za catering. To przelało czarę goryczy, skłaniając Andi Gordon do podjęcia radykalnych kroków. Zainwestowała wszystkie oszczędności w kupno domu, który widziała tylko dwa razy, w mieście, w którym zdarzyło jej się spędzić zaledwie siedemdziesiąt dwie godziny.
Idź na całość albo wracaj do domu. Andi wybrała obie te opcje. Tak więc ostatnie dokumenty zostały podpisane, klucze odebrane. Dojeżdżając na miejsce, już widziała swój dom, jeden z trzech na szczycie najwyższego wzgórza na wyspie Blackberry Island, zwanych Trzema Siostrami. Zbudowano je u schyłku dziewiętnastego stulecia. Agent nieruchomości wspomniał, że dom z lewej strony został odnowiony wprost idealnie. Tak samo zapewne wyglądał sto lat temu. Kremowe ściany, wokół domu tradycyjny ogród w stylu angielskim, w niczym nieprzypominający typowych ogrodów na wybrzeżu północno-zachodnim. Zarówno dom, jak i otoczenie znakomicie oddawały styl epoki, jedynym elementem, który burzył ten widok, był oparty o werandę dziecięcy rowerek.
Dom po prawej stronie także był odnowiony, choć może już nie z taką dbałością o detale. Miał witrażowe okna w niebieskoszarym obramowaniu, w ogrodzie od frontu stała rzeźba: ptak zrywający się do lotu.
Natomiast przed domem środkowym straszył wyłysiały trawnik, w który nadal wetknięta była tabliczka informująca, że jest na sprzedaż. Dom ten, również w stylu królowej Anny, pod względem wielkości dorównywał swoim sąsiadom, ale na tym podobieństwa się kończyły, ponieważ z powodu czyjejś obojętności lub zaniedbania był w opłakanym stanie. Dziurawy dach, farba odpadająca ze ścian, powybijane szyby. Gdyby ten dom nie był zabytkiem, niewątpliwie już wiele lat temu zostałby rozebrany.
Sprzedający niczego nie ukrywał. Przeciwnie, sam sporządził i przestawił Andi wykaz problemów, polegających między innymi na tym, że instalacja elektryczna nie była wymieniana przez ostatnie dwadzieścia lat, a instalacja wodno-kanalizacyjna nie działała. Inspektor budowlany, którego Andi wynajęła, by spojrzał na wszystko fachowym okiem, obejrzał dom tylko do połowy, po czym machnął ręką, zwrócił Andi pieniądze za ekspertyzę i tyle go widziała. Agent zaczął usilnie ją namawiać, by obejrzała coś innego, na przykład bardzo ładne mieszkanie z widokiem na urokliwą przystań dla jachtów.
Andi jednak wystarczyło jedno spojrzenie i już miała absolutną pewność, że to jest właśnie to, czego szukała. Stary budynek, z którym czas obszedł się bardzo niełaskawie. Od razu poczuła podobieństwo między opuszczonym, niekochanym domem a nią samą. Uznała, że być może doprowadzenie tego domu do stanu używalności pomoże jej samej pozbierać się po ostatnich przeżyciach, choć niewykluczone, że całe to przedsięwzięcie okaże się monstrualnym błędem. Tak przynajmniej twierdził rozum, serce jednak było innego zdania. Były jeszcze inne „za”. Po pierwsze remont takiego domu to niezłe wyzwanie. Będzie więc miała czym się zająć, zamiast siedzieć z założonymi rękami i cierpieć. A po drugie, dom to nie facet i można śmiało się w nim zakochać. Z pewnością nie zerwie z tobą w obecności trzystu osób! A nawet gdyby, mogłaby mu się odpłacić pięknym za nadobne. Po prostu puścić go z dymem.
Zaparkowała przed żałosną, dwupiętrową ruiną i uśmiechnęła się do niej ciepło.
− Nie martw się, będzie dobrze. Doprowadzę cię do stanu używalności – szepnęła, pragnąc dodać otuchy domowi i sobie. Ostatnie trzy miesiące były prawdziwym koszmarem. Kupno tego domu wydawało się błogosławieństwem, bo wreszcie mogła skupić się na czymś innym. Wysyłanie dokumentów niezbędnych do ubiegania się o pożyczkę było o wiele zabawniejsze niż wyjaśnianie dalekiej kuzynce, że po ponad dziesięciu latach bycia razem Matt porzucił ją przed ołtarzem, tłumacząc, że ich decyzja o małżeństwie okazała się zbyt pochopna i potrzebuje więcej czasu do namysłu. Zaś po dwóch tygodniach pojechał do Las Vegas ze swoją recepcjonistką, by wziąć tam z nią ślub.
O rozmowie z matką na ten temat Andi wolała nie myśleć.
Jedynie świadomość, że już niebawem pożegna się z Seattle i osiądzie na Blackberry Island, trzymała ją przy życiu. Starała się skoncentrować tylko na przeprowadzce. Zlikwidowała dotychczasowe mieszkanie, spakowała się i ruszyła na północ.
Teraz była już u celu. Jeszcze w samochodzie, wpatrzona w swój nowy dach nad głową, zacisnęła mimo woli palce na kluczach. Zimny metal wbił się w skórę. Zabolało i to pomogło otrząsnąć się z niewesołych myśli i wspomnień, wrócić do rzeczywistości, w której jak na razie były tylko przyszłe możliwości. Nic poza tym.
Wysiadła z samochodu i znów spojrzała na zniszczony dom, starając się nie dostrzegać zabitych deskami okien i zapadającej się werandy. Oczyma wyobraźni zobaczyła dom, jakim mogłaby stać się w przyszłości ta ruina. Kiedy to nastąpi, Andi zadzwoni do matki. Wtedy ich rozmowa nie ograniczy się do wyliczania przez matkę wszystkiego, co Andi zdążyła w swoim życiu zaprzepaścić. Jak na przykład to, że nie uległa Mattowi, który tak bardzo się starał – niestety, przede wszystkim, aby_zmienić jej osobowość – no i że była na tyle głupia, by pozwolić mu odejść. Takiemu wartościowemu człowiekowi!
Andi stanęła tyłem do domu, by zorientować się, jaki będzie miała widok z okien. Przepiękny! W pogodny dzień woda w zatoce Puget powinna skrzyć się jak srebrna łuska. Co prawda bezchmurne niebo w tych rejonach należało do rzadkości, ale Andi to wcale nie przeszkadzało. Błękit owszem, zachwycał, ale lubiła też szare niebo. I deszcz, a razem z nim to cichutkie plaskanie, które słychać było, gdy szła po mokrym chodniku. Poza tym po takiej szarudze człowiek naprawdę cenił sobie każdy słoneczny dzień.
Spojrzała na zachód, na okazałe posiadłości po drugiej stronie zatoki. Domy kapitanów statków handlowych zbudowane w miejscu, z którego widać było doskonale statki wpływające do zatoki. W końcu dziewiętnastego wieku żegluga nadal była ważnym elementem gospodarki tego regionu, potem zdominował ją przemysł drzewny. Patrzyła, sycąc oczy i powtarzając sobie w duchu, że na pewno dobrze zrobiła, przeprowadzając się, bo jej miejsce jest właśnie tutaj. Podczas tego wielkiego remontu wystarczy, że spojrzy na zatokę i już poczuje się lepiej. Widok wieżowców w centrum Seattle nigdy nie będzie balsamem dla duszy…
− Dzień dobry! Czy to pani kupiła ten dom?
Andi odwróciła się i uśmiechnęła uprzejmie do przybyłej. Była to młoda, niewysoka kobieta o długich czarnych włosach sięgających chyba do połowy pleców. Ubrana była w dżinsy i sweter w kolorze kości słoniowej robiony ściegiem warkoczowym, długi i zakrywający biodra. Twarz kobiety była chyba bardziej interesująca niż ładna. Ale oczy miała piękne. Ogromne, zielone. I bardzo jasną cerę, może dlatego, że od września słońce świeciło tu rzadko.
− Dzień dobry! Tak, to ja go kupiłam.
− Wspaniale! Wreszcie ktoś się zdecydował zaopiekować tym samotnikiem! Pani pozwoli, że się przedstawię. Boston King, czyli po prostu Boston. Tam mieszkam!
Wskazała dom z rzeźbą ptaka ustawioną na trawniku.
− Miło mi- odparła Andi z uśmiechem. − Jestem Andi Gordon.
Uścisnęły sobie ręce dokładnie w chwili, gdy spomiędzy chmur wyjrzało nieśmiało słońce. Złociste promienie padły na ciemną głowę Boston, wydobywając piękne purpurowe refleksy. Andi bezwiednie dotknęła swoich włosów, też ciemnych, zastanawiając się, czy nie warto z nimi coś zrobić, żeby wyglądały tak ciekawie jak u Boston.
− Czy Zeke King to ktoś z twojej rodziny? Kontaktowałam się z nim w sprawie remontu mojego domu.
− To mój mąż. Razem z Wade’em, swoim bratem, prowadzą firmę remontowo-budowlaną. Zeke wspominał, że kontaktował się z nową właścicielką tego domu, ale nic więcej nie mówił. A ja aż usycham z ciekawości. Masz wolną chwilę? Właśnie zaparzyłam kawę.
Andi w pierwszej chwili pomyślała o tym, że jutro z samego rana przyjeżdża samochód z rzeczami, więc dziś ma pełne ręce roboty. Nie na darmo jej SUV wyładowany jest po brzegi środkami czyszczącymi. Ale propozycja była bardzo kusząca. Przy tej ślepej uliczce stały tylko trzy domy i już pojawiła się możliwość bliższego poznania jednej z sąsiadek!
− Dziękuję, Boston, z wielką chęcią napiję się kawy.
Przeszły po wyłysiałym trawniku przed domem Andi i wkroczyły na sąsiednią posesję, o wypielęgnowanej murawie. Kiedy znalazły się na werandzie, Andi zauważyła bardzo oryginalną podłogę: granatową z porozrzucanymi gwiazdami i planetami. Przez drzwi z ciemnego drewna z szybami witrażowymi wkroczyły do holu, gdzie znów powiało fantazją. Koło wieszaka na ubrania stała prosta drewniana ławka. Nad ławką, na ścianie wisiało lustro w srebrnej ramie, na której kłębił się tłum wiewiórek i ptaków. Pokój dzienny uderzał podobnymi kontrastami. Stały w nim zwyczajne wygodne kanapy i fotele, jak u każdego, ale nad kominkiem wisiał obraz imponujących rozmiarów przedstawiający nagą wróżkę.
Z pokoju dziennego przeszły do wąskiego korytarza o krwistoczerwonych ścianach i po krótkiej chwili znalazły się w jasnej, przestronnej kuchni. Wszystkie szafy i szafki były tu w kolorze chabrowym, akcesoria ze stali nierdzewnej, a kontuar z szaroniebieskiego marmuru. W powietrzu unosił się zapach kawy, cynamonu i jabłek.
− Bardzo proszę, siadaj – powiedziała Boston, wskazując na wysokie stołki ustawione przy barku. – Właśnie podgrzewam babeczki. Mam do nich mus jabłkowy z cynamonem, które zrobiłam zeszłej jesieni.
− Brzmi zachęcająco – odparła Andi, sadowiąc się na jednym ze stołków. Poczuła głód. Nic dziwnego, zwykle ograniczała się do kubka kawy i batonika wysokobiałkowego.
Boston, pobrzękując cicho srebrnymi bransoletkami z przywieszkami, wyjęła z piekarnika blachę do pieczenia z dwiema ogromnymi babeczkami. Przełożyła je na talerze, jeden z nich postawiła przed Andi. Odkręciła słoik z musem jabłkowym i zajęła się nalewaniem kawy.
− Dla mnie czarną – poprosiła Andi.
− Czyli prawdziwa amatorka kawy! Ja dodaję syrop orzechowy i wanilię – oznajmiła Boston i wyjęła z lodówki dzbanuszek ze śmietanką. Andi tymczasem rozejrzała się po kuchni, bardzo widnej, o dwóch dużych oknach, jednym nad zlewem, drugim w kąciku jadalnym. Była tu też prawdziwa wielka spiżarnia, zajmowała prawie całą ścianę. Kuchnia miała nowoczesny wystrój, który przełamywał fragment starej boazerii.
− Masz śliczną kuchnię, Boston. Moja nie była malowana od co najmniej sześćdziesięciu lat.
Boston pokiwała głową i wyjęła z szuflady nożyki do posmarowania babeczek.
− Miałam kiedyś okazję zajrzeć do twojego domu – odezwała się po chwili. − O ile pamiętam, kuchnia jest w stylu lat pięćdziesiątych, czy tak?
− Owszem. Nie mam nic przeciwko kuchniom retro, ale problem polega na tym, że tam nic nie działa. A ja jednak bardzo bym chciała, żeby po odkręceniu kranu leciała ciepła woda. I chciałabym mieć lodówkę, w której jest naprawdę lodowato.
Boston uśmiechnęła się szeroko.
− Nie martw się. Zeke naprawdę zna się na swoim fachu. Razem z bratem robią wspaniałe rzeczy.
− Czy tę kuchnię też modernizował?
− Oczywiście, niecałe sześć lat temu. A ty skąd do nas przyjechałaś?
To pytanie wcale nie zaskoczyło Andi. Na tej małej wyspie na pewno wszyscy się znali i Boston wiedziała doskonale, że Andi nie jest stąd.
− Przyjechałam z Seattle.
− W wielkim mieście jest całkiem inaczej niż tutaj.
− O, tak. Ale ja właśnie chcę tej zmiany.
− Rozumiem. Będziesz mieszkać tu sama, czy… z rodziną?
Było jasne, że Boston nie chodzi o rodziców ani o rodzeństwo.
− Całkiem sama.
− Sama? W takim dużym domu?
− Jestem lekarką. Pediatrą. Na parterze urządzę gabinet lekarski, a zamieszkam na piętrze. Największym wyzwaniem będzie przeniesienie na górę kuchni.
Andi mogłaby przysiąc, że kiedy powiedziała, jaki ma zawód, po twarzy Boston przemknął cień. Jej twarz na moment stężała, a potem Boston spojrzała w okno, to nad zlewem, przez które widać było dom Andi.
− Tak, to rozsądne rozwiązanie – przyznała. – Pacjenci będą przyjeżdżać do ciebie. Miejsca do parkowania jest dosyć.
− Też tak myślę − przytaknęła Andi, sięgając po babeczkę. – Boston, od jak dawna mieszkacie na wyspie?
− Od urodzenia, w tym właśnie domu. Kiedy zaczęłam spotykać się z Zekiem, uprzedziłam go, że na moich barkach spoczywa wielki ciężar o powierzchni dziewięciuset metrów kwadratowych. Zeke oczywiście powiedział wtedy dowcipnie, że to właśnie podoba mu się we mnie najbardziej.
Nastąpiła chwila ciszy, ponieważ Andi zajęta była smakowaniem pierwszego kawałka babeczki. Była przepyszna, smak waniliowy przełamywała leciusieńka cierpkość jabłkowego musu doprawionego cynamonem.
− Pracujesz, Boston?
− Tak, ale w domu. Jestem malarką. Zajmuję się głównie malowaniem tkanin. Czasami maluję portrety, rysuję, a wszystkie oryginalne ozdoby, które widzisz w tym domu, to moje dzieło.
− Domyślam się. Werandą jestem zachwycona.
− Naprawdę? A Deanna jej nie znosi! Oczywiście, nigdy mi tego nie powiedziała, ale zawsze, kiedy wchodzi na moją werandę, wzdycha.
− Deanna? A któż to taki?
− Twoja sąsiadka z drugiej strony.
− Ach tak? Ma piękny dom.
− Zgadza się. W środku też jest pięknie. Na pewno cię zaprosi i przekonasz się na własne oczy, że jest czym się zachwycać. Wszystkie pokoje od frontu umeblowane są antykami, dlatego towarzystwa historyczne ją kochają. – Boston znów spojrzała w okno. – Deanna ma pięć córek, czyli klientela pod bokiem zapewniona!
− Raczej pacjentki.
− O, tak, przepraszam. Pacjentki, i to bardzo miłe, naprawdę… A więc, Andi, wiesz już, kogo masz wokół siebie. Bardzo się cieszę, że wreszcie ktoś zamieszka w tym środkowym domu. Bo pusty dom jest po prostu smutny.
Boston mówiła spokojnym, równym głosem, ale Andi wyczuła w niej jakiś nagły spadek energii i nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jej sąsiadka wolałaby już zostać sama. Szybko więc dokończyła swoją babeczkę i powiedziała:
− Bardzo dziękuję za zaproszenie, Boston. Potrzebowałam zastrzyku energii z kofeiny i czegoś słodkiego. Niestety, muszę już iść, bo mam mnóstwo do zrobienia.
− Domyślam się. Sama tego nie przeżywałam, ale wiem, że przeprowadzka daje porządnie w kość. Dlatego nie zatrzymuję cię. Mam nadzieję, że będzie ci się dobrze mieszkało przy naszej uliczce.
− Jestem pewna, że tak będzie – powiedziała Andi, wstając z krzesła. – Miło było cię poznać.
− Ja również bardzo się cieszę, że miałyśmy już okazję pogadać. Mam nadzieję, że będziesz do mnie wpadać częściej. Nie krępuj się i wpadaj też wziąć prysznic, dopóki nie będzie u ciebie wody.
− Dzięki, Boston, ale jeśli nie będę miała wody, nie pozostaje mi nic innego, jak przenieść się do hotelu!
Boston odprowadziła Andi do drzwi. Pożegnały się miło, Andi zeszła po schodkach i ruszyła przed siebie. Zatrzymała się na chwilę i spojrzała na swój dom stąd, skąd widzieli go jej sąsiedzi. Jaki mieli widok? Okna bez szyb, odpadający tynk i zarośnięty chwastami trawnik.
− No cóż… Nie wygląda to najlepiej – mruknęła, maszerując do samochodu i pocieszając się duchu: Głowa do góry, dziewczyno! Na pewno sobie poradzisz. Przemyślisz wszystko, w sobotę spotkasz się z Zekiem, obgadacie plan, podpiszecie umowę i robota ruszy. A teraz trzeba przygotować się na jutrzejszy przyjazd rzeczy. Najważniejsze, że masz już pomysł, gdzie to wstawić na czas remontu i gdzie sama się w tym czasie podziejesz.
Dwa pokoje na mansardzie może nie są zbyt duże i na razie nie wyglądają ładnie, ale dobre i to. Większy będzie czymś w rodzaju pokoju dziennego i prowizoryczną kuchnią, mniejszy sypialnią. Na szczęście na mansardzie była łazienka. Maciupeńka, ale z prysznicem. Armatura chyba z lat czterdziestych, ale sprawna, a Zeke nawet obiecał, że włączy też ciepłą wodę. Nie ma co narzekać. Te trzy miesiące da się jakoś przeżyć. Andi powiedziała Zeke’owi, że chciałaby bardzo, by remont skończył się na początku lipca, mimo że z praktyką zamierzała ruszyć dopiero we wrześniu. Naoglądała się programów o kupnie domu, remontach i urządzaniu i wiedziała, jakie są problemy z dotrzymaniem terminu.
Wyjęła z samochodu duże wiadro i środki czystości. Najpierw wysprząta pokój, który chwilowo posłuży za skład mebli, potem łazienkę. A gdy już upora się z tym wszystkim, zje w nagrodę kanapkę z wieprzowiną, długo pieczoną i smakowitą, jak zapewnił, obdarowując ją, Arnie, jej agent nieruchomości.
Po schodach wchodziła ostrożnie, bo pamiętała, że dwa z ośmiu stopni są obluzowane. Zamek w drzwiach wejściowych trochę się opierał, udało jej się jednak przekręcić klucz i wkroczyła do holu tak bardzo różniącego się od holu w domu Boston. Nie było tu uroczego zestawu różnorodnych mebli ani zasłon w oknach, ani niczego, co świadczyłoby, że toczy się tu życie. Panował okropny zaduch. Śmierdziało brudem, stęchlizną i niewątpliwie myszami. Tapety odpadały z brudnych, zawilgoconych ścian, a okna w pokoju dziennym zabite były dyktą. Koszmar!
Postawiła na podłodze wiadro i torbę wypchaną papierowymi ręcznikami i ścierkami, rozłożyła szeroko ręce i chichocząc jak głupia, obróciła się dookoła, omiatając spojrzeniem paskudne ściany swego domu.
− Nie martw się. Będziesz jeszcze szczęśliwy i piękny, już ja się o to postaram − szepnęła z czułym uśmiechem i dokończyła nieco głośniej: − Ja i naturalnie ekipa remontowa. Zobaczysz! Staniesz na nogi. Oboje staniemy, i ty i ja!
Bo kiedy ten remont będzie trwał, ona zdąży się zadomowić na Blackberry Island, a jej były narzeczony stanie się już tylko czymś w rodzaju złej postaci z bajki, którą opowiada się dzieciom ku przestrodze. A kiedy całe to zamieszanie się skończy, Andi otworzy praktykę, zacznie odnosić sukcesy zawodowe i stanie się innym człowiekiem. Nie będzie już największą ofermą w rodzinie Gordonów ani naiwną, głupią kobietą. Tak, głupią, bo nie można inaczej nazwać kobiety, która dziesięć lat swego życia podarowała facetowi, który usilnie się starał zmienić w niej wszystko. Po prostu wywrócić ją na drugą stronę, a potem zostawił ją na lodzie i w dwa tygodnie później ożenił się z kimś innym.
Koniec. Andi nigdy już nie będzie musiała się martwić, że nie jest wystarczająco dobra i że nie spełnia cudzych oczekiwań.
Jej spojrzenie znów przemknęło po paskudnych ścianach.
− Wiesz, kochany domku, może nie będziemy tak idealni jak ten dom z lewej strony, ani tak artystyczni jak dom z prawej. Ale na pewno będziemy po prostu tacy jak trzeba. Przekonasz się.
Zabrzmiało to jak obietnica. A Andi Gordon zawsze dotrzymywała danego słowa.ROZDZIAŁ TRZECI
Deanna siedziała w swoim samochodzie na parkingu przy zielonym miejskim parku. Zachodnie wybrzeże nad Pacyfikiem powitało już wiosnę. Promienie słońca złociły młode listki, krzaki powypuszczały pączki. Trawa, jeszcze niestratowana bezlitośnie przez rozhasane dzieci, była bujna i soczysta.
Sięgnęła po kupioną na wynos kawę i uświadomiła sobie, że jej ręka drży, całkowicie niezdolna utrzymać kubek, a co dopiero podnieść go do ust. Od dwóch dni nic nie jadła i starała się usilnie wymyślić cokolwiek, co przynajmniej w jakimś stopniu pomogłoby uratować jej dotychczasowe idealne życie rodzinne. Oscylowała między obwinianiem siebie a przemożnym pragnieniem pozbawienia życia Colina. Płakała, nawet krzyczała, oczywiście tylko wtedy, kiedy w pobliżu nie było dzieci. Przy nich zachowywała się, jakby nic się nie stało.
Te dwa pełne udręki dni nie okazały się bezowocne. Opracowała plan działania i dlatego nie przyjechała tu z pustymi rękami. Na fotelu obok leżało kilka kartek z notatkami, dokumenty dotyczące córek i kopie wyciągów bankowych ze wspólnego konta.
Absolutnie nie chciała rozwodu. Stan cywilny był dla niej nieodłączną częścią jej tożsamości. Zawsze chciała być mężatką i nie zamierzała z tego zrezygnować, dlatego Colin miał teraz usłyszeć, że skłonna jest mu wybaczyć. Niemniej o wymazaniu wszystkiego z pamięci nie było mowy i Colin będzie musiał naprawdę się postarać, by odzyskać zaufanie żony.
Miała broń w ręku i to niejedną. Przede wszystkim córki, a poza tym pozycja Colina w miejscowej społeczności. Colin kochał wyspę i gdyby jego pozycja została zachwiana, poczułby się wyrzucony za burtę.
A jeśli Colin nie będzie chciał zrezygnować z tamtej kobiety? Jakiś głos wewnętrzny podpowiadał, że owszem, jest to możliwe, bo może nie zależy mu już na rodzinie. To znaczy na Deannie; było przecież oczywiste, że Colin swoje pięć córek kocha bardzo.
Ten wewnętrzny głos Deanna zignorowała, uznając go za oznakę słabości, stanowczo w tym momencie niepożądanej. Teraz, kiedy powinna być silna, nieugięta. I taka będzie, stać ją na to, w końcu zdarzyło jej się już być w sytuacji o wiele gorszej.
Nabrała głęboko powietrza. Pomogło. Była już w stanie wypić łyk kawy. No i zastanawiać się dalej. A więc… Jeśli Colin zgodzi się zakończyć ten romans, Deanna będzie nalegać, by poddali się terapii małżeńskiej. A jeśli będzie się opierał… Wtedy zawsze może wspomnieć, że nie brakuje dobrych prawników, których zdaniem ojciec lubiący skoki w bok nie powinien zbyt często przebywać ze swoimi dziećmi.
Chwała Bogu, że sytuacja z domem jest jasna. Zapisany został na Deannę, zawsze będzie jej, do końca życia. W ciągu minionych lat nie raz zastanawiała się nad tym, czy nie zrobić Colina współwłaścicielem, jakoś jednak do tego nie doszło. Całe szczęście!
Spojrzała na zegarek. Mniej więcej godzinę temu, kiedy wiedziała, że Colin jest już niedaleko domu, wysłała do niego esemesa. Napisała, że wie o tamtej kobiecie i chce się z nim spotkać. W parku, ponieważ rozmowa ta powinna odbyć się w miejscu odosobnionym, a nie w domu, w którym jest pięć dziewczynek. Dlatego Deanna najęła do dziewczynek opiekunkę − to znaczy do czterech z nich, bo Madison była u koleżanki − i przyjechała do tego parku.
Zobaczyła poobijany sedan Colina, który właśnie parkował obok jej SUV−a, dlatego szybko odstawiła kubek i sięgnęła po teczki z dokumentami. Kiedy kładła rękę na klamce, poczuła gniew człowieka gotowego rzucić się na kogoś i bić go bez opamiętania. Zagotowało się w niej. Colin to drań. Jak on śmiał coś takiego zrobić? Właśnie jej, która przez całe swoje dorosłe życie oddana była rodzinie! Tylko i wyłącznie, a on odpłaca jej za to w taki sposób!
Wzięła głęboki oddech, teraz przecież musi być opanowana, myśleć jasno i wszystko mieć pod kontrolą.
Colin, nadal w niebieskim garniturze, choć koszulę i krawat zmienił, wysiadł z samochodu i zajrzał do auta żony. Z góry, bo dach był otwarty. Spojrzeli na siebie i Deanna, już spokojna, pewna siebie, nacisnęła na klamkę i otworzyła drzwi.
− Cześć!
Tylko tyle? Żadnego „przepraszam”, „wybacz” i tak dalej?! Deanna zacisnęła usta, kiwnęła głową i skierowała się do ławek i wąskich stołów ustawionych na zielonej murawie. Wybrała ławkę, z której widać było zatokę. Będzie miała na co patrzeć, kiedy on będzie się przed nią płaszczył!
Colin usiadł na ławce naprzeciwko, nie odrywając od Deanny niebieskich oczu. A ona nie odzywała się, czekając teraz cierpliwie na pokrętne wyjaśnienia i gorące prośby o wybaczenie. Była trochę rozczarowana, spodziewała się, że w oczach Colina będzie strach, a co najmniej niepewność. Tymczasem nic z tych rzeczy. Colin wyglądał jak zawsze po służbowym wyjeździe. Po prostu zmęczony.
− Widzę, że się przygotowałaś – powiedział, spoglądając na teczkę, którą ściskała w ręku.
− Owszem, przygotowałam się.
Wtedy nachylił się ku niej, oparł łokciami o blat stołu i oświadczył:
− Nie mam żadnego romansu. Nigdy nie miałem.
− Ale ja widziałam w twojej komórce zdjęcie, na którym ona całuje ciebie w policzek!
− Czyli widziałaś zdjęcie z firmowej imprezy. W policzek całuje mnie Val, która pracuje u nas od niedawna. Jakiś czas temu miała problemy ze swoim chłopakiem. Zaczął zachowywać się podejrzanie i Val była prawie pewna, że chce ją rzucić, ale poradziłem jej, żeby jeszcze odczekała. I faktycznie, warto było, bo okazało się, że ten jej chłopak po prostu organizował romantyczny weekend w Paryżu. Pojechali tam i chłopak jej się oświadczył. To zdjęcie pstryknęli w chwili, gdy dziękowała mi za dobrą radę.
− Całując ciebie?
− W policzek, Deanno, w policzek! Val to jeszcze dzieciak, ma takie szczere odruchy.
Wiedziała, że mówi prawdę. Widać to było w jego oczach, poza tym Colin nigdy nie kłamał i Deanna poczuła wielką ulgę. Niestety, prawie natychmiast to odczucie zostało zastąpione innym, już nie tak pozytywnym. Po prostu poczuła się bardzo niepewnie i głupio, a te wszystkie papierzyska w jej ręku nagle zaczęły okropnie ciążyć.
− Mogłeś mi o tym wcześniej powiedzieć… − bąknęła, świadoma, że teraz powinna go przeprosić.
− Trzeba było wcześniej spytać – odparł, prawie opryskliwie. − Przykro mi, że po obejrzeniu tego zdjęcia od razu doszłaś do takiego właśnie wniosku.
− A co innego mogłam pomyśleć? Przecież ty prawie cały tydzień jesteś poza domem. Nie ma ciebie z nami i nagle widzę zdjęcie, na którym jakaś dziewczyna cię całuje.
− No cóż… Mogłaś to zinterpretować po swojemu.
− Mogłam. Ja po prostu…
I wtedy prawie krzyknął:
− Dajmy już temu spokój!
− Ale ja…
− Wystarczy! Mam dość tej rozmowy, mam dość już wszystkiego! Ciebie, tego całego małżeństwa, w którym wcale nie jestem szczęśliwy! Od dawna!
Twarz Deanny zrobiła się biała jak papier. Była porażona. Jakby ktoś wbił jej nóż prosto w serce.
Otworzyła usta, ale nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa.
− Jestem już wykończony, Deanno. Wykończony życiem razem z tobą. Przecież tobie wcale nie zależy na mnie ani na naszym związku. Dla ciebie ważne jest tylko, by wszystko działo się po twojej myśli. I co powiedzą ludzie. Tylko na tym. Wcale nie chcesz, żebym był przy tobie. Czekasz tylko na moją wypłatę, a potem mam zejść ci z oczu.
Bolało coraz bardziej. Policzki Deanny zapłonęły, choć w środku czuła przejmujący lęk o temperaturze lodu. Nie była w stanie oddychać.
− Myślisz, że nie widzę, Deanno, jak niecierpliwisz się, kiedy chcę pobyć dłużej z dziewczynkami, coś wspólnie z nimi zrobić? Bardzo ci to przeszkadza. Cokolwiek zresztą zrobię ja czy dziewczynki nie zyskuje twojej aprobaty. Czepiasz się nas bez przerwy, w rezultacie we własnym domu czujemy się nieswojo. Bez przerwy dając mi jasno do zrozumienia, że dom, w którym mieszkamy, to twoje terytorium i moja osoba jest tu niepożądana.
− Ależ Colinie! Co ty mówisz! Przecież wcale tak nie jest!
− Tak uważasz? Szkoda. Bo miałem jednak nadzieję, że w którymś momencie do ciebie dotrze, że nie jest tak, jak być powinno. Może powinienem był wcześniej ci o tym powiedzieć. Może, ale bałem się, co z tego wyniknie. W każdym razie teraz już wiem na pewno, że nic do ciebie nie dociera.
Wstał i spojrzał teraz na nią z góry. W jego oczach był lód.
− Nie wiem, co konkretnie zaplanowałaś w związku z moją osobą. Czy chciałaś mnie tylko nastraszyć, czy od razu kazać się wynosić. Ja w każdym razie stawiam sprawę jasno. Chcę normalnego, prawdziwego małżeństwa. Nie chcę czuć się w domu jak nieproszony gość. Mam serdecznie dość tej twojej apodyktyczności, tego traktowania naszych córek, jakby były psami, które trzeba nauczyć czystości, a nie dziećmi, którymi należy się opiekować, wychowywać je i przede wszystkim kochać. Chcę mieć normalny dom, normalną żonę i matkę moich dzieci. Dłużej na to czekać nie będę. Albo się zmienisz już od dziś, albo koniec z naszym małżeństwem.
Chyba coś tam jeszcze mówił, ale do zdrętwiałej z przerażenia Deanny już to nie docierało. Próbowała wstać, ale oczywiście nic z tego. Teczki wysunęły się z jej sztywnych palców i białe kartki zasłały zieloną trawę.
Przecież on nie miał racji! Absolutnie! Jak mógł powiedzieć coś tak okrutnego i nieprawdziwego! Jak mógł!
Nienawidziła go teraz z całego serca, o czym zamierzała go poinformować. Oczywiście! Rzucić mu to prosto w twarz! Niestety, kiedy w końcu udało jej się jakoś wstać z ławki, Colina już było. Wsiadł do samochodu. Jeszcze chwila i sedan zniknął za zakrętem.
Boston wsunęła dłonie w chłodną, sypką ziemię i poruszyła palcami. Tuż obok stały karnie w szeregu pojemniczki z malutkimi, delikatnymi sadzonkami, z których wyrosną dorodne rośliny. Boston kilka lat temu zaczęła eksperymentować z sadzonkami niektórych warzyw i Zeke wybudował jej małą szklarnię. W zeszłym roku skupiła się na pomidorach. Udało się, w związku z czym w tym roku, oprócz sadzonek pomidorów, wyhodowała również sadzonki brokułów i kabaczków.
Sięgnęła po pierwszą sadzonkę. Kiedy z powrotem przysiadała na piętach, usłyszała wjeżdżającą na podjazd ciężarówkę. Zeke? Nie. Raczej Wade, by się za nim wstawić. Naturalnie, bo Wade jest takim wzorcowym starszym bratem, zawsze gotowym wziąć problemy młodszego na siebie.
Usiadła po turecku i czekała. Po chwili zza węgła wyszedł jej szwagier.
− Witaj, Boston! Byłem pewien, że zastanę cię właśnie tu w ogrodzie!
Obaj z Zekiem byli tego samego wzrostu, prawie metr dziewięćdziesiąt, mocno zbudowani, ciemnoocy i ciemnowłosi. Obaj lojalni aż do bólu, poza tym wyluzowani, lubili sobie poszaleć, mieli też bzika na punkcie sportu, co dla Boston było kompletnie niezrozumiałe. Jej kontakty ze sportem ograniczały się do zorganizowania małego przyjęcia z okazji zakończenia sezonu futbolowego.
Wade usiadł obok niej, wyciągając długie nogi. Miał na sobie dżinsy, koszulę w kratę i porządnie już zniszczone buty robocze. Żadnej kurtki. Obaj bracia o dumnym nazwisku King wkładali je dopiero wtedy, gdy temperatura zbliżała się do zera.
Boston znała Wade’a prawie tak długo jak Zeke’a. O ile pamięć jej nie myliła, Zeke już podczas drugiej randki zaprosił ją do siebie i przedstawił swojej rodzinie. I kiedy wszyscy pochłaniali spaghetti i sałatkę, ogłosił, że pewnego dnia Boston zostanie jego żoną. Rodzice nawet nie mrugnęli okiem, prawdopodobnie przekonani, że żywot tej miłości młodzieńczej będzie bardzo krótki.
− On uważa, że jesteś zdrowo wkurzona – rzucił Wade przed siebie, w powietrze.
− Ach tak? A nie sądzisz, że to on powinien sam ze mną porozmawiać?
− Dobrze wiesz, że Zeke nienawidzi konfrontacji.
− A ty lubisz?
Wade uśmiechnął się szeroko.
− Ja przede wszystkim wiem, że ty za bardzo mnie lubisz, żeby na mnie wrzeszczeć. Poza tym niczego nie ryzykuję. Jestem tylko biernym obserwatorem
− A ja kocham Zeke’a i czuję się wręcz komfortowo, kiedy na niego wrzeszczę.
− I dlatego zamiast niego jestem tutaj ja. Bo on nie wie, jak do ciebie dotrzeć. Tym bardziej, że bywają dni, kiedy podobno całkiem odlatujesz.
Oczywiście, ale inaczej być nie mogło, skoro czuła taki ból. Przeszywający, rozdzierający, ogarniający ją całą, i niepozostawiający miejsca na inne odczucia, na kontakt ze światem. Dlatego też nie była w stanie z nikim się podzielić swoją tęsknotą za ukochanym synkiem. Była z tym sama. W sercu nosiła jego obraz, zawsze uśmiechniętego i szczęśliwego.
Szturchnęła palcem spulchnioną ziemię.
− To nie jest twoja walka, Wade.
− Oczywiście. To on powinien wyjść na ring! Może więc pozwolisz mu wrócić do domu? Śpi na moim tapczanie, a ja mam tego już powyżej uszu.
− Pozwolę? Przecież go stąd nie wyganiałam. Sam zwiał. A ja bardzo chętnie bym z nim powalczyła.
− Czyżby? Bo Zeke mówił, że ty nie walczysz. I na tym właśnie polega problem. – Wade, do tej chwili mimo wszystko pogodny, teraz spoważniał. – Powiem szczerze, Boston. Straciłaś Liama, a teraz jesteście o krok, by stracić siebie nawzajem.
Wymawiając imię ich synka poruszył ponownie bolesną strunę. Udało jej się jednak odezwać względnie spokojnym głosem, by Wade był przekonany, że to, co teraz słyszy, to najprawdziwsza prawda.
− Zeke nigdy mnie nie straci. Zawsze będę go kochać, zawsze! Ale nie powinien mi mówić czegoś takiego! A on…
− Wiem, co powiedział. I moim zdaniem ma rację. Powinniście znów pomyśleć o dziecku.
− Przestań! – krzyknęła Boston, zrywając się z ziemi. − Nie mów mi takich rzeczy. Nigdy! Właśnie ty, który masz dziecko! Śliczne i zdrowe!
Wade też poderwał się z trawy i podniósł obie ręce na znak, że absolutnie się poddaje.
− Przepraszam, Boston. Masz rację. Nie powinienem był o tym mówić.
Podszedł do niej i objął ją mocno i serdecznie. Nie wyrywała się. Wade pocałował ją we włosy i dodał jeszcze:
− Nie wściekaj się na niego, Boston. On bardzo cię kocha. Ja oczywiście też, choć inaczej.
Jego stały żarcik. To też było kojące.
− Ja też ciebie kocham, Wade, ale też inaczej, i dlatego powiedz mu, że ma wracać do domu. Tak będzie najlepiej.
− Naprawdę tego chcesz?
− Oczywiście! Chcę go mieć pod ręką, bo wtedy będę się mogła nad nim poznęcać. Przede wszystkim nawrzeszczeć!
− O, i to mi się podoba! – powiedział Wade zadowolony, wypuszczając ją z objęć. – Wszystko wraca do normy. Odsyłam ci Zeke’a i znowu śpię na swoim tapczanie. Aha, i zabieram się za remont domu pani Gordon.
− Tego domu obok? Ty? Nie Zeke?
− Ja. Tak zdecydowaliśmy.
− A… rozumiem – mruknęła Boston, spoglądając na Wade’a wymownie. – Oczywiście, zastanawialiście się nad tym bardzo długo, rozważając wszystkie „za” i „przeciw”, przy czym fakt, że Andi Gordon jest niebrzydką singielką, był absolutnie bez znaczenia!
− Oczywiście! – przytaknął skwapliwie Wade, ale oczy mu się śmiały. – Choć nie ukrywam, że jestem zadowolony, że nie będę pracował dla jakiejś starej jędzy. U pani Gordon mam stawić się już jutro blady świtem. Życz mi powodzenia!
− Nie, bo nie chcę zapeszać. A ty już wracaj do domu i odeślij mi jak najprędzej mojego męża!
− Będzie, jak chcesz.
Pożegnali się. Wade poszedł do swojej ciężarówki, Boston zajęła się z powrotem sadzonkami, przez cały czas rozmyślając na jeden, podstawowy temat.
A więc Zeke wróci do domu. Kiedy tak się stanie, odbędą długą, poważną rozmowę. Jedną, drugą, trzecią i w którymś momencie do Zeke’a dotrze, że ona nie jest jeszcze gotowa na takie całkowite włączenie się w życie. Bo jej serce nadal jest rozdarte, rozszarpane na tysiące kawałeczków i chyba już nigdy nie powróci do stanu pierwotnego. Ludzie dochodzą do siebie w bardzo różny sposób, niektórzy prędzej, inni później, a niektórzy w ogóle. Nie miała do Zeke’a pretensji, że chce po prostu żyć dalej normalnie. Była w niej odrobina żalu, że ona nie myśli podobnie. Ale przecież dzięki temu, że nie idzie do przodu, że cała jest bólem i tęsknotą, Liam jest zawsze przy niej. Tam, gdzie powinien być.
Deanna nie miała pojęcia, jak długo siedziała na ławce. Na pewno trochę to trwało, bo kiedy w końcu wstała, drżała z zimna. Nie tylko chłód sprawił, że dygotała. Była zdruzgotana tym, co powiedział Colin. Miała wrażenie, że cała jest jedną wielką raną zadaną przez męża.
W dodatku nie miał racji. Naturalnie, że nie! Kiedy szła do samochodu, powtarzała to sobie bez przerwy. Co za bzdury. Przecież kochała swoje dzieci, przecież żyła tylko dla nich, dla rodziny. Ona sama się nie liczyła.
Wsiadła do samochodu i ruszyła w drogę powrotną do domu. Kiedy brała zakręt, jedna z teczek rzuconych na fotel obok zsunęła się na podłogę. Białe kartki pokryły wykładzinę. Dokumenty, które tak skrupulatnie zebrała, szykując się do tej rozmowy. Była taka pewna siebie. Wiedziała, co powie, czego zażąda, a teraz przedstawiała strzępek człowieka, niezdolna pojąć, co dokładnie nie wypaliło w ich małżeńskim pożyciu.
Czuła się upokorzona. O tak. I czuła lęk przed tym, co zastanie w domu. Czy Colin opowiedział o wszystkim dziewczynkom? Jeśli tak, to Madison na pewno będzie rozpromieniona. Ale reszta córek nie. Te młodsze, zwłaszcza bliźniaczki, naprawdę kochają swoją mamę. W gruncie rzeczy nie wiadomo, czego można się spodziewać. I co będzie dalej…
Jakie to żałosne. Godzinę temu była silna, zwarta i gotowa, a teraz nie ma po tym ani śladu. Cały jej świat zatrząsł się w posadach, a potem runął w dół. Niby wszystko wróciło na swoje miejsce, ale na pewno nie jest już takie jak przedtem.
Kolejny zakręt i zaczęła wjeżdżać po zboczu na najwyższe wzgórze wyspy, na szczycie którego stały trzy domy, zwane Trzema Siostrami. Deanna na widok swego pięknie odrestaurowanego domu zawsze czuła ogromną satysfakcję. Teraz nie poczuła nic.
Sedan Colina nadal stał na podjeździe, a więc na tamtej ławce siedziała jednak krócej, niż myślała. Colin dopiero wysiadł z samochodu. Natychmiast otoczyło go stadko córek. Wszystkie tuliły się do niego, gadały jedna przez drugą, każda chciała nieść jego teczkę.
Deanna zatrzymała samochód na ulicy i stamtąd obserwowała scenę przed domem. Rozradowane dzieci, szczęśliwe, że tata już wrócił. Jeszcze przed kilkoma dniami byłaby bardzo wzruszona, dumna, że w jej rodzinie tak właśnie jest. Wielu ojców nie za bardzo interesuje się swoimi dziećmi, ale Colin był inny, bardzo zaangażowany w ich sprawy. Czyżby… Oczywiście! Teraz dotarło do niej, co zaplanował. Chciał zabrać jej wszystko! Zadać ten najmocniejszy, najbardziej bolesny cios!
Odczekała, aż wszyscy wejdą do środka, i dopiero wtedy wjechała na podjazd. Zaparkowała obok sedana i na palcach weszła do domu. Colin z dziewczynkami był w kuchni. Rozmawiali bardzo głośno. Colin nie pomijał żadnej córki, każdej wysłuchał, każdej odpowiadał.
Nie weszła do kuchni. Od razu poszła na górę, do małżeńskiej sypialni. Zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie plecami i nabrała głęboko powietrza. Raz, drugi, powtarzając sobie w duchu, że nie będzie płakać. Colin nie powinien wiedzieć, jak bardzo ją zranił.
Z trudem łapiąc powietrze, podeszła do łóżka i chwyciła się jednego z rzeźbionych słupków. O Boże, jaka to niesprawiedliwość! Przecież dla Colina poświęciła wszystko. Stworzyła mu idealne życie, które, jak okazało się dzisiaj, wcale mu nie odpowiadało. Była też matką jego dzieci. Dobrą matką. Jak on śmiał w to wątpić? Przecież w domu bywa tylko w weekendy. Wszystko jest na jej głowie. On sobie tylko wyjeżdża i przyjeżdża, a ona zawsze jest tutaj. To ona przypomina dzieciom, żeby umyły zęby, nie on!
Trzymała się słupka obiema rękoma, wbijając paznokcie w polakierowaną powierzchnię i czuła, jak rośnie w niej gorycz i gniew. Mieszanka bardzo niebezpieczna, jad dla duszy.
A niech go szlag! Niech ich wszystkich szlag!