Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Trzy życia Alix St. Pierre - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 lutego 2025
3798 pkt
punktów Virtualo

Trzy życia Alix St. Pierre - ebook

Fascynująca opowieść o sierocie, która podczas II wojny światowej została szpieżką i ikoną mody w Paryżu.

Dorastała w otoczeniu hollywoodzkiego przepychu, ale jako sierota nigdy tak naprawdę nie czuła się częścią tego świata. W 1943 roku po przeprowadzeniu kilku udanych kampanii reklamowych w Nowym Jorku czarodziejka PR-u, Alix St Pierre, zwraca na siebie uwagę rządu USA i zostaje zwerbowana do raczkującej organizacji wywiadowczej. Zaciągnięta jako szpieżka, Alix zostaje wysłana do Europy, gdzie ma zbliżyć się do nazisty, który może chcieć pomóc siłom aliantów. Ale istnieje również ryzyko, że może być podwójnym agentem.

Wkrótce Alix znajduje się o krok od czegoś bardzo dużego. Ale jak bardzo może ufać swojemu niemieckiemu informatorowi…?

W 1946 roku, po wojnie Alix przenosi się do Paryża, aby kierować Działem Prasowym dla nieznanego jeszcze domu mody Christiana Diora. W olśniewających korytarzach francuskiego przepychu może niemal zapomnieć o wszystkim, co straciła i o niebezpiecznym sekrecie, który ukrywa. Kiedy jednak postać z wojny pojawia się ponownie w jej życiu i grozi, że zniszczy jej przyszłość, Alix zdaje sobie sprawę, że tylko ona może naprawić wyrządzone zło i wymierzyć sprawiedliwość.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8371-858-3
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

PARYŻ, 1937

_Zawsze pociągało mnie to, co dzięki_

_swoistym irlandzkim zdolnościom_

_jasnowidzenia potrafię dostrzec w artyście…_

– Carmel Snow, „Harper’s Bazaar”

Nie pojadę z tobą – wyznała Lillie swojej przyjaciółce Alix w dniu, kiedy miały opuścić szwajcarską pensję dla dziewcząt i przenieść się do Paryża, żeby prawdziwie rozpocząć przygodę zwaną życiem.

Alix się roześmiała.

– Chcesz powiedzieć, że jesteś zbyt leniwa, by się spakować, i masz nadzieję, że cię w tym wyręczę?

Wyciągnęła walizkę Lillie spod łóżka znajdującego się w ich wspólnym pokoju w Le Manoir.

Lillie jednak pokręciła głową.

– Przed wyjazdem z LA obiecałam matce, że za rok wrócę do domu. Napisała do mnie, by mi o tym przypomnieć.

– Ale wmawiałaś mi… – Alix urwała i opadła na łóżko.

Lillie leżała na wznak wpatrzona w sufit. W dłoni trzymała zdjęcie przedstawiające ją, Alix i ich przyjaciela Bobby’ego, zrobione podczas kiermaszu w Los Angeles na tydzień przed wyjazdem dziewcząt do Szwajcarii. Ściskała cenną fotografię ich trójki tak mocno, że ta zaczynała się miąć, i ten uścisk powiedział Alix, że Lillie cierpi w tym momencie bardziej niż ona.

Alix zsunęła się na podłogę i uklękła, żeby móc pogładzić przyjaciółkę po włosach.

– Przykro mi – szepnęła.

Na te słowa Lillie się rozpłakała – nie, zaszlochała.

– Mnie też.

– Będzie dobrze – powiedziała Alix łagodnie, przełykając resztę zdania: „Pozwoliłaś mi przez rok wierzyć, że pojedziesz ze mną do Paryża, podczas gdy przez cały ten czas wiedziałaś, że tak się nie stanie”.

W łzach przyjaciółki widziała, że snute przez nie plany na temat wynajęcia pokoju w _pension_, znalezienia sobie francuskich kochanków i wracania nad ranem trasą obok wieży Eiffla po nocy spędzonej na Montmartrze były dla Lillie marzeniem, w które uwierzyła, jak gdyby jakaś czarodziejka mogła podzielić ją na pół i jedną część wysłać z powrotem do matki i Petera Brooksa – mężczyzny, którego zdaniem matki miała poślubić – a drugą z Alix do Paryża.

Po raz pierwszy Alix cieszyła się, że nikt nigdy niczego od niej nie oczekiwał, że jedyna ścieżka, jaką miała podążać, to ta wyznaczona przez siebie. Czułość, matczyne pieszczoty, duma ojca były jej stratą, ale straty Lillie – zdolność ufania samej sobie i możliwość wyboru – okazały się równie poważne i bolesne.

– Będę za tobą okrutnie tęskniła – powiedziała tylko.

Co było prawdą. Od trzynastego roku życia widywała Lillie codziennie. Skoro jednak ona wyjedzie do Paryża, a przyjaciółka do domu w LA, kto wie, kiedy znów się zobaczą.

– Weź to. – Lillie wcisnęła zmiętą fotografię trzech uśmiechniętych, szczęśliwych dziewcząt w dłoń Alix. – Mam drugą w domu. Bobby też ma swoją. Zawsze chciałam ci ją dać, bo… – Urwała, a Alix wiedziała, że przyjaciółka nie chce powiedzieć tego na głos: „Bo nie stać cię było na kupienie własnej”.

– Trzy muszkieterki – oświadczyła Alix, starając się rozweselić Lillie.

– Nie. – Lillie była niewzruszona. – Grupa ludzi może zmienić zdanie na temat pozostałych osób. My trzy nigdy nie zmienimy. Jesteśmy jak… – Zamyśliła się. – Trzy wierzchołki trójkąta. Bez jednego trójkąt nie istnieje.

Na te słowa Alix podniosła się z podłogi i rzuciła na łóżko, gdzie wszystko zlało się w łzawy, wilgotny uścisk.

Następnie Lillie się odsunęła i uśmiechnęła do Alix.

– Przypominasz postać drugoplanową w filmie – oznajmiła, co nie zabrzmiało szczególnie pochlebnie. Dodała jednak: – Wszyscy sądzą, że należy obserwować gwiazdę, że to ją powinno się uwielbiać. Ale czasem to postać z drugiego planu potrafi skraść przedstawienie. I każdy się dziwi, że wcześniej jej nie dostrzegał. To właśnie ty – wyjaśniła stanowczo, ale Alix bynajmniej nie uwierzyła w tę przepowiednię. – To ciebie warto mieć na oku.

Tylko najprawdziwsza przyjaciółka mogła powiedzieć coś takiego, odkładając jednocześnie własne marzenia na półkę i patrząc, jak osoba, którą zawsze nazywała siostrą, bierze swoją walizkę i odjeżdża, by spełniać je zamiast niej.

– Kocham cię – powiedziała Alix, a do oczu znów napłynęły jej łzy.

– Dopóki trójkąty nie przestaną istnieć – odparła Lillie z uśmiechem, na co obie zaczęły pociągać nosami w sposób wyjątkowo nieprzystający do pensji.

Dwa dni później Alix St. Pierre stanęła na samym środku mostu Aleksandra III, pomiędzy dwiema nimfami gotowymi, by z zapamiętaniem zanurkować w toni Sekwany. Nad jej głową kuliste lampy w stylu art nouveau świeciły niczym ciąg księżyców w pełni zdobiących świt. Na lewo i prawo od niej most zdobiły: cherubiny, skrzydlate konie i lwy oraz postrzępione muszle – wszystko, co pełne odwagi, dzikie, impulsywne i niemożliwe. A jednak znajdowało się właśnie przed nią, więc nie było nierealne, już nie.

Na jej twarz wypłynął uśmiech, pochyliła się jak nimfa i wyciągnęła górną część ciała tak daleko ponad Sekwanę, jak się dało. Rozpostarła szeroko ramiona, obejmując Paryż, bo jej zachwyt był zbyt wielki, by ujarzmić go w środku. I wybuchnęła śmiechem.

Jak miałaby pohamować tę radość, skoro znalazła się w Paryżu?

Kiedy świt przerodził się w poranek, wyprostowała się, otworzyła torebkę, wyjęła listę nazwisk, którą rodzice Lillie przysłali jej z LA, i wrzuciła ją do pobliskiego kosza na śmieci. Może i miała jedynie szkolne wykształcenie – poza kontaktami, które rodzina przyjaciółki pragnęła jej w postaci owej listy ofiarować – ale nie mogła i nie chciała wiecznie korzystać z hojności rodziny van der Meer. Poza tym nazwiska te należały do postaci z socjety, które robiły niewiele, natomiast wydawały dużo, i Alix zawsze czułaby się kimś spoza towarzystwa. Tu, w Paryżu – w kraju pochodzenia jej rodziców – zamierzała odnaleźć ludzi, do których pasowała.

Ruszyła z determinacją na północ w kierunku Printemps i spędziła dziesięć minut wpatrzona w niezwykłą fasadę: Cztery Pory Roku wyrzeźbione w ścianie nad głowami kupujących, którzy wlewali się do środka i wylewali na zewnątrz z rękami ozdobionymi bransoletkami z toreb na zakupy. Jak mogli być tak obojętni na wszechobecną sztukę? Piękno wokół? Paryż!

Alix omal nie chwyciła przechodzącej obok niej kobiety za elegancki kołnierz i nie wykrzyknęła: „Spójrz!”. Zapanowała jednak nad sobą i poprzysięgła, że nigdy nie uodporni się na piękno – ani nie zestarzeje tak, by zapomnieć o zachwycie.

W środku kupiła największy shaker, jaki udało jej się znaleźć. W sklepie spożywczym zaopatrzyła się w gin, wermut i oliwki, po czym wycofała się z powrotem na południe i usiadła na ławeczce w Jardin des Champs-Élysées – jeśli będzie tyle spacerowała codziennie, wkrótce odnajdzie się bez korzystania ze swojego wyświechtanego egzemplarza _So You’re Going to Paris!_

Wlała do shakera gin i wermut, dodała sześć oliwek i spojrzała na zegarek. Wpół do pierwszej. Ma czas, by poprawić szminkę, dopilnować, aby włosy układały się tak, jak powinny w Paryżu – stylowo i doskonale – wyprostować mały turkusowy kapelusik, który ku jej zadowoleniu okazał się tu krzykiem mody, w odróżnieniu od Stanów, gdzie nudna i ciężka fedora udawała, że jest szykowna. Wreszcie przybrała pozycję, która zdaniem matki Lillie była najważniejszą rzeczą, jakiej powinna się nauczyć panienka: należało wyobrazić sobie, że niezwykle długi ołówek został przywiązany z tyłu głowy i pragnie się rysować nim po suficie. To wyobrażenie miało unieść brodę, otworzyć klatkę piersiową – bez jej przesadnego wypinania – i z jakiegoś powodu zwęzić talię. Jedyne, co z porad matki Lillie zignorowała, to utrzymanie skromnie spuszczonego spojrzenia. Alix wbiła oczy w niebo.

Shaker z martini towarzyszył jej do rue Jean Goujon 18 i paryskiego studia „Harper’s Bazaar”, gdzie poczekała w holu ze wzrokiem utkwionym w hałaśliwą żelazną klatkę windy. Tuż po pierwszej wyłoniła się z niej niebieskowłosa kobieta w niebieskich okularach i z figurą wypracowaną – jak u matki Lillie – dzięki niejedzeniu lub przestrzeganiu zasady płynnego lunchu. Była to Carmel Snow, redaktorka naczelna „Harper’s Bazaar”, która przybyła do Paryża, by obejrzeć kolekcje, oraz prekursorka trendu lunchu w płynie, a przynajmniej takie słuchy dobiegły Alix.

– _Bonjour_ – odezwała się Alix z promiennym uśmiechem.

Uśmiech stanowił jej najcenniejszy zasób – zdaniem Lillie, która nie miała nic złego na myśli, a także zdaniem matki Lillie, która chciała, aby przyjaciółka jej córki zaczęła rozmyślać nad niedostatkami wszystkich swoich pozostałych cech.

Podniosła shaker.

– Słyszałam, że lubi pani lunch złożony z trzech martini. Przyniosłam go więc dla pani. Mam nadzieję, że w zamian za popołudnie z martini zechce pani spojrzeć na moje portfolio.

Carmel się roześmiała głośno i żywiołowo.

Alix uznała to za zachętę i wyjęła z torby wyjątkowo kosztowną szklaneczkę do martini.

– Nalać?

– Z całą pewnością – odparła Carmel, a samogłoski wybrzmiały irlandzkim akcentem i nadały jej słowom ciepło. – Ale w moim gabinecie.

Na miejscu kobieta zerknęła na hołubione przez Alix ilustracje, po czym umieściła je w koszu na śmieci.

– Twoim przeznaczeniem jest PR – powiedziała. – Rysujesz tak, jakby sukienki miały skuwać ciało, a nie poruszać się wraz z nim. Na razie daruj sobie rysowanie.

Alix starała się nie skrzywić, ale nie była uzbrojona w wermut, chodziła po świecie zaledwie od osiemnastu lat i marzyła o pracy w przemyśle modowym w Paryżu, nie była więc w stanie się nie wzdrygnąć.

Carmel nie oderwała od niej wzroku i nie dała jej szansy na przeżycie urazy po kryjomu. Zauważyła ją, a następnie wskazała shaker.

– Wiesz, jak zwrócić czyjąś uwagę i dać komuś to, czego chce. A to oznacza, że Service de la Presse to twoje powołanie. Najlepszy sposób na naukę public relations to pisanie. Trzeba zrozumieć, jak działa prasa, zanim spróbuje się ją uwieść. Zaczynasz dziś wieczorem podczas spotkania czwartkowego w Marie-Louise, gdzie poznasz _le tout-Paris_, a potem jutro, bardziej oficjalnie, tutaj w redakcji „Harper’s Bazaar” na stanowisku młodszej redaktorki modowej.

Alix nie mogła pohamować okrzyku typowego dla cheerleaderki.

Carmel uniosła kieliszek.

– Szkoda, że nie mogą zabutelkować i podawać twojego entuzjazmu w Ritzu. Lepiej by mi służył niż potrójne martini, a jego efekty mogłyby się okazać bardziej długotrwałe.

A wtedy Alix roześmiała się wraz z Carmel Snow w jej gabinecie w Paryżu, co było niebywałą sytuacją, która po raz pierwszy w życiu pozwoliła jej uwierzyć, że bycie sierotą żyjącą od trzynastych urodzin dzięki sprytowi, dziewczyną, która przez pięć ostatnich lat polegała na wyrzutach sumienia oraz hojności rodziców Lillie i wydała ostatnie dolary na podróż do Paryża, nie ma znaczenia. Uwierzyła też, że stolica Francji to miejsce, gdzie wreszcie stanie się Alix St. Pierre, którą miała być – taką, którą musiała ukrywać w wykwintnej i ekskluzywnej posiadłości Lillie. Ta Alix mog­ła nareszcie wyrwać się z więzów.ROZDZIAŁ 1

Tylko jeśli drabiny i puszki z farbą były noszone przez modnych paryżan, Alix mogła stać na progu domu mody. Zanurkowała, żeby uniknąć kolizji z mijającą ją deską, i po raz co najmniej setny, odkąd zerwała umowę i wsiadła na statek z Manhattanu na podstawie zaledwie jednego skąpego telegramu od Suzanne Luling, zastanowiła się, czy postąpiła właściwie. Salon znajdował się w stanie całkowitego _déshabillé_, w zasięgu wzroku nie było widać ani sukni, ani modelki, a Alix przyprawiała o lęk myśl, że ten nowy dom mody pewnie spadnie ze swoich koturnów przy pierwszym pokazie.

Powinna się odwrócić na pięcie i dać nogę. Ale za jej plecami przepychał się kandelabr i blokował drogę ucieczki. Znalazła się w pułapce.

– Alix! – Na schodach pojawiła się Suzanne Luling, która władczym palcem wskazała mężczyznę taszczącego kandelabr i pokierowała go naprzód.

Następnie zeszła na parter i na obu policzkach Alix umieściła precyzyjnie wymierzony, acz czuły pocałunek.

– Ile czasu minęło.

– Za dużo – powiedziała Alix ciepło, po czym dodała: – Kiedy byłaś tak bardzo zajęta przekonywaniem mnie, żebym pracowała dla nowego domu mody, zapomniałaś wspomnieć, że sam dom nadal jest w fazie przymiarek.

– Monsieur Dior chciał, żeby wszystko było nowe – wyjaśniła Suzanne, obejmując ją ekspresyjnie ramieniem i kierując tak, żeby patrzyła raczej na wdzięczny łuk schodów, a nie na brak dywanów. – W tym sam dom. Tak chyba najlepiej zaczynać… Nie sądzisz? Nie zabierać ze sobą nic starego.

„Nie zabierać ze sobą nic starego”. Alix zajęła się zdejmowaniem kapelusza, żeby powstrzymać dreszcz, który z całą pewnością pochodził z dawnych czasów, z przeszłości, którą, jak jej się zdawało, już za sobą zostawiła, a jednak w takich chwilach odkrywała, że przeszłość wciąż tam jest – jak suknia z zaciętym suwakiem, której w życiu nie będzie w stanie zdjąć.

Z nietypowo dla Suzanne poważnego wyrazu twarzy Alix wnosiła, że ona też myśli o ich ostatnim spotkaniu pewnej szalonej nocy w kwietniu 1945 roku w pełnym przepychu mieszkaniu Suzanne przy quai Malaquais. Był to przystanek w drodze powrotnej Alix ze Szwajcarii do Nowego Jorku i choć Alix powiedziała bardzo niewiele, to niedające się opanować drżenie rąk wyjawiało sporo.

– Oprowadzisz mnie? – spytała teraz, pragnąc skoncentrować się wyłącznie na tym, co nowe, tu i teraz.

– _Bien sûr, chérie._

Suzanne ujęła ją pod ramię i weszły po schodach na górę. Starsza kobieta miała na sobie typowy strój złożony z czarnej spódnicy i marynarki, które w połączeniu z jej posągową figurą zdawały się pełnić funkcję zbroi chroniącej przed wszelkimi deskami i pędzlami. Alix, której cierpliwość do garsonek skończyła się wraz z wojennymi czasami reglamentacji, włożyła tweedowe kremowo-zielone spodnie z podwyższonym stanem i szerokimi nogawkami oraz jedwabną czerwoną bluzkę. Jedynym sygnałem ostrzegawczym, że zaraz pozna właściciela domu mody, był szept Suzanne:

– Dopilnuję, żeby _le patron_ wybaczył ci te spodnie.

Po czym zniknęła, a Alix stanęła przed mężczyzną siedzącym na górze schodów z rozłożonymi wokół siebie papierami.

_Le patron_ – monsieur Christian Dior, nowy pracodawca Alix. Pierwsze wrażenie, jakie odniosła, to urocza krągłość. Jego głowa była sklepiona niczym Les Invalides, usta stanowiły okręg koncentracji. Miał na sobie biały płaszcz ochronny narzucony na zwyczajne spodnie, koszulę i krawat. Nic nie wskazywało na kogoś, kto rozumie serca i umysły kobiet do tego stopnia, że potrafił olśnić je sukniami. Ale Dior pracował z Lucienem Lelongiem, przewodniczącym Izby Handlowej Producentów Mody, a jego przedwojenna kolekcja Café Anglais dla Pigueta była jedną z najgoręcej omawianych w sezonie. Był obdarzony talentem. I ewidentnie nie miał nic przeciwko pracy w każdej możliwej przestrzeni, skoro siedział teraz w takim, a nie innym miejscu.

– Podoba się panu widok stąd? – spytała, wskazując serpentynę żelaznej balustrady, która ciągnęła się w dół, po remontowy chaos panujący na parterze.

Monsieur Dior rzucił zaniepokojone spojrzenie na jej spodnie. Alix nie ugięła się ani nie przeprosiła. Zanadto przywykła do męskich ocen i nauczyła się je znosić – a przynajmniej stwarzać takie pozory.

– Podoba mi się ta przestronność – odparł w końcu Dior. – W studiu nie ma wystarczająco dużo miejsca na moje myśli. Sama wkrótce się o tym przekonasz.

– Czy schody staną się również moim biurem, czy może jest tu jakiś składzik, do którego dam radę się wcisnąć? – Zaryzykowała żart, bo możliwe, że mężczyzna, który pracował na schodach, mógł się różnić od wszystkich jej poprzednich szefów, z wyłączeniem Carmel Snow.

_Le patron_ odpowiedział taką lawiną słów, że Alix z konsternacją rozważyła możliwość, czy rzeczywiście był nieco nieśmiały.

– W najbliższych tygodniach będziesz potrzebowała poczucia humoru – powiedział. – Szczególnie gdy dowiesz się, że do utworzenia Domu Mody Christiana Diora nakłoniła mnie wróżka. _J’ai la frousse_, zamierzałem się wycofać. – Zamilkł. – Skoro już wiesz, że polegam na wróżbach, zapewne wrócisz do Nowego Jorku.

Miała pracować dla mężczyzny, który nie tylko nie potrzebował biura rozmiarów własnego ego, ale też konsultował się z wróżkami. Uśmiechnęła się i usiadła obok niego.

– Wróżka musiała powiedzieć coś zachęcającego, w przeciwnym razie by nas tu nie było. Myślę więc, że zostanę. Żeby sprawdzić, jak trafne są przepowiednie wróżek.

Kąciki ust Diora uniosły się w śladowym uśmiechu.

– Mimo spodni podobasz mi się, zgodnie z zapowiedzią madame Luling. Co powiesz jednak na to, że otwarcie Domu Mody Christiana Diora ustaliłem na dwunastego lutego?

Odpowiedź Alix była szczera.

– Amerykańscy redaktorzy modowi opuszczą już Paryż. Zdaje pan sobie sprawę, że pokazy mają się skończyć tydzień wcześniej. A jeśli pragnie pan być kimś więcej niż tylko dobrym krawcem z paroma wiernymi klientami, będzie pan potrzebował amerykańskiej prasy.

– Jeśli to prawda – rzekł _le patron_ w zamyśleniu – będziesz musiała przekonać amerykańskich redaktorów modowych do zaczekania na moje otwarcie.

Co było zadaniem trudniejszym niż przekonanie amerykańskich redaktorów modowych, aby nigdy więcej nie brali do ust szampana.

Do tej pory zarezerwowali już bilety na koniec stycznia, co oznaczało, że opuszczą Francję przed dwunastym lutego. Alix musiała przekonać ich, żeby poprosili naczelnych o pokrycie kosztów zakwaterowania na kolejne dni i zmiany rezerwacji na rejs transatlantycki – a wszystko to przez wzgląd na karierowicza, któremu obojętny był kłopot, jaki sprawiał tak późno organizowanym w sezonie pokazem.

Tyle że Dior nie był ani karierowiczem, ani kimś bezmyślnym, stwierdziła. Przyglądała mu się z tym samym stopniem uważności, jaką i on skoncentrował na jej obliczu.

– Celowo zdecydował się pan na tak późny termin – wysunęła hipotezę. – Pokaz w tym samym czasie, co inni, niósłby ryzyko, że zginie pan w tłumie lub zostanie przeoczony przez wykończonych redaktorów. Pokaz w późniejszym terminie z jednej strony może sugerować, że warto dla pana przedłużyć pobyt, z drugiej zaś – że jest pan ignorantem albo egoistą. Moje zadanie to przekonanie wszystkich do tej pierwszej wersji. A jeśli nie dam rady… to ja wyjdę na ignorantkę, a pan będzie projektantem, któremu szefowa działu prasowego nie umożliwiła odkrycia jego talentów. Na szczęście lubię wyzwania.

– Tak mówiła Suzanne.

– Suzanne jest mi winna drinka – wymamrotała Alix.

Tego rodzaju wyzwanie – przymilanie się do każdego amerykańskiego dziennikarza, żeby zechciał zarezerwować sobie dodatkowe dwa tygodnie w Paryżu i wziąć udział w pierwszym pokazie Diora – miało jednak zabrać jej cały czas i energię, nie pozostawiając ani godziny na refleksję. I właśnie to lubiła i po to przyjechała do Paryża – by zacząć od nowa, zupełnie jak Maison Christian Dior. Co czyniło z nich bratnie dusze.

Pokiwała więc głową – jak gdyby istniała szansa, że dokona innego wyboru, kiedy w torebce miała obecnie zaledwie parę franków, bo całe swoje oszczędności zużyła na zakup biletu w trzeciej klasie na statek, który ją tu zabrał.

– Dzisiejszy dzień poświęć na zaaklimatyzowanie się, a jutro rano spotkaj się tu ze mną o dziesiątej. Oprowadzę cię po studiu – powiedział Dior.

Być może dlatego, że nigdy dotąd nie miała szefa, który siedziałby obok niej na schodach, Alix nie mogła się oprzeć żarcikowi na pożegnanie – czemuś, co mogła powiedzieć niemal dziesięć lat wcześniej, gdy była wylewną osiemnastolatką.

– Nie omieszkam ponownie włożyć spodni. Nie uważam, żeby spódnice i szczyt schodów stanowiły elegancką mieszankę.

Jakby za sprawą szóstego zmysłu zjawiła się znów Suzanne i zabrała Alix, z oczami błyszczącymi w sposób, który mówił, że podsłuchała całą rozmowę. Wspięły się po kolejnych schodach, a na samej górze do ich uszu zaczęły dobiegać dźwięki prac charakterystycznych dla domu mody: szelest rozwijanego na stole jedwabiu, nożyczki tnące bawełnianą surówkę, brzęk rozsypujących się na podłodze szpilek.

– Atelier znajduje się na poddaszu – oznajmiła Suzanne.

Alix przyjrzała się belom materiału zalegającym na piętrze i chylącym się ku poddaszu, jakby pragnęły otrzymać prawo wstępu. To stamtąd dobiegały odgłosy, które słyszała, i wkrótce minęła zwoje tafty o rozczarowującej długości i znalazła się w pracowni tak tryskającej energią, że niemal widziała tańczące w powietrzu pomysły.

_Petites mains_ – szwaczki – siedziały w rzędach na stołkach przy biurkach, a spod blatów wyciągały naparstki albo _découd-vite_ czy poduszeczkę na szpilki. Pracowały ramię przy ramieniu, z głowami pochylonymi nad igłami, a ich palce obracały delikatnie tkaninę, która trafiała do nich w postaci płaskiej i pozbawionej życia, a opuszczała je przeistoczona w rękaw, szarfę lub falbanę czekającą na spódnicę.

– To pracownia _flou_ – powiedziała Suzanne. – Sukien wieczorowych z jedwabiu, szyfonu i najdelikatniejszej wełny. A to – minęła drzwi – _tailleur_, z cięższymi materiałami na garnitury i stroje dzienne.

Alix zakręciło się w głowie od jaskrawej czerwieni beli jedwabiu położonej na stole w cieniu falującej, częściowo ukończonej sukni, stojącej teatralnie z boku, jak gdyby czekała na swoją kolej. Zjawiskowa kolekcja tkanin leżała wyczekująco, gotowa, by tchnięto w nią życie. W każdym kącie wyczuwało się _étincelle_ magii. Niedowierzająca dłoń Alix wyciągnęła się, by wszystkiego dotknąć: jedwabistej satyny, szkiców, sukni – i własnego, pełnego zachwytu uśmiechu.

Do północy maleńkie pomieszczenie obok wejścia, zajmowane obecnie przez Alix – które w istocie musiało być kiedyś składzikiem – nieco bardziej przypominało biuro. Połowa należąca do Suzanne była elegancko uporządkowana i zadbana jak jej właścicielka, mimo że mieściła asystentkę, kilkanaście katalogów zawierających numery telefonów paryskich stylistów, dwa aparaty telefoniczne, strój na zmianę na koniec dnia, butelkę brandy i kilka kryształowych szklaneczek. Z kolei w części Alix znajdowały się tylko dwa krzesła, biurko i półka na książki. Nie było tutaj jakichkolwiek przedmiotów ozdobnych. Uprzątnięcie sporej porcji rupieci dało Alix bardzo satysfakcjonujący dzień pracy.

Mimo późnej pory wciąż miały robotę do wykonania – ale nie w _maison_. Alix i Suzanne ruszyły migotliwymi Champs-Élysées, przecięły nazbyt spokojny Place de la Concorde, gdzie najbardziej rzucał się w oczy powojenny niedostatek samochodów, po czym skręciły na północ w stronę niczym nieprzyćmionego blichtru Ritza, który przetrwał wojnę jak prawdziwy dyplomata, dbając o zadowolenie wszystkich stron.

Idąc foyer, Alix zignorowała wystawy pełne kosztownych rzeczy, na które nie było jej stać, i uśmiechnęła się, kiedy dotarły do baru, dyskretnego i spokojnego lub żywiołowego, w zależności od tego, na co wskazywał nastrój danej osoby. Dziś wieczór Alix pragnęła żywiołowości: toastu na swoją cześć za przyjazd do Paryża i danie sobie trzeciej szansy na zrobienie wszystkiego, jak należy.

– Ja stawiam – powiedziała, chociaż miało to jeszcze uszczuplić maleńkie rezerwy franków. – W podziękowaniu za pracę.

– W takim razie poszukam dla nas miejsca – odparła Suzanne i wskazała niewielki stolik otoczony tłumem paryskich redaktorów i dziennikarzy, których Alix musiała nakłonić urokiem osobistym do napisania o Domu Mody Christiana Diora. – Zawsze najlepiej rozpocząć właściwą pracę tuż przed pierwszą w nocy i z drinkiem w dłoni.

Alix się roześmiała.

– Pewnie tak.

Kiedy Suzanne znalazła się poza zasięgiem głosu, odwróciła się do Franka, amerykańskiego barmana, który uśmiechnął się do niej.

– _Bonsoir, mademoiselle_. Minęło dużo czasu.

– Owszem.

– To, co zwykle?

– Tak. I koniak dla Suzanne.

Obserwowała, jak wyjmuje gin, syrop cukrowy i cytrynę, wstrząsa je parokrotnie w shakerze, nalewa napój do _coupe_ i dopełnia szampanem.

– _Voilà_ – powiedział. – _Un soixante-quinze_.

– Masz doskonałą pamięć, Frank – odparła z uśmiechem.

– Działa dobrze względem tego, co należy pamiętać, a gorzej względem tego, czego nie należy. Szczególnie z okresu wojennego. Drinki na koszt domu. Zawsze.

Powiedział dokładnie to, co chciała usłyszeć. Co oznaczało, że była gotowa zapoznać się na nowo z _le tout-Paris_.

Usiadła obok Suzanne, która zawsze nie tylko doskonale wiedziała, kto jest kim, ale także znała ich indywidualne historie. Podzieliła się z Alix użytecznymi i precyzyjnymi szczegółami.

Wielu Alix już znała – Michela de Brunhoffa z „Vogue’a”, ilustratora mody Christiana Bérarda – ale wśród Brytyjczyków i Amerykanów pojawiły się nowe twarze, z których dwie robiły, co w ich mocy, by zbudować relacje międzynarodowe, jeśli tylko wnioskować z ręki mężczyzny obejmującej ramiona kobiety i jej chichotu.

– To Becky Gordon – powiedziała Suzanne. – Angielka. Tak zielona, że aż piszczy. Pracuje dla „Timesa”, córka chrzestna któregoś z właścicieli gazety. A ten, który wygląda, jakby chciał połknąć Becky na przystawkę, to Anthony March, trzeci i niepokorny syn Montgomery March, baronowej amerykańskich czasopism. Teraz, kiedy jego dwaj starsi bracia leżą tu gdzieś we Francji, Anthony został zmuszony nieco ukrócić własne rozrywki i zabrać się do pracy. Jest redaktorem międzynarodowego wydania „New York Journal” i prowadzi bardzo bujne życie, jak widzisz.

Alix zmarszczyła nos, obserwując, jak Becky rusza za Anthonym do windy.

– Jest zbyt… – Szukała właściwego słowa, żeby opisać jego atrakcyjną, acz wystudiowaną aurę. – Upozowany – zdecydowała. – Jakby sądził, że zaraz ktoś go sfotografuje.

Po drugiej stronie pomieszczenia dłoń Becky powędrowała do jej włosów, a potem palce zajęły się rękawami żakietu.

– Sądzi, że go rozczaruje – zgadła Alix.

– Takiego mężczyznę, zapewne.

Alix miała ochotę złapać dziennikarkę za rękę i szepnąć jej do ucha ostrzeżenie, bo niegdyś sama była równie naiwna jak ona. Nie było jednak szansy, by Becky posłuchała zupełnie obcej osoby. Pożegnała się więc z Suzanne, zostawiając niedokończonego drinka oraz wspomnienie zielonej dziewczyny, która miała jeszcze dużo lekcji do odrobienia.

Na zewnątrz zobaczyła mężczyznę opierającego się o ścianę i palącego papierosa, jak gdyby potrzebował zarówno orzeźwienia grudniowym nocnym powietrzem, jak i pociechy samotnego gauloise’a. To był Anthony March, który nie mógł przecież skończyć tak szybko z Becky. Być może dziennikarka była mądrzejsza, niż na to wyglądała, i wróciła jednak do swojego pokoju.

Na tę myśl uśmiech powrócił na twarz Alix, która wkrótce sama znalazła się w swoim maleńkim _pension_ przy rue du Cirque, gdzie padła na łóżko. Kolejny początek – przepłynęła dniem i nocą z powrotem do Europy, wypiła tylko łyk szampana i zamierzała zasnąć, tak żeby mieć jakieś cztery godziny odpoczynku, co, jak wiedziała, wystarczało.

Następnego dnia Alix uważnie dobrała strój na spotkanie z Christianem Diorem. Żadnych spodni, mimo obietnicy. Zamiast tego garsonka od Schiaparelli sprzed paru lat, odkupiona od Carmel Snow, która sprzedawała mało noszone stroje haut couture swoim „dziewczynom” z „Harper’s Bazaar” za cenę, na którą Alix prawie mogła sobie pozwolić. Garsonka była czarna z obowiązkową baskinką i poduszkami, ale miała akcent w postaci wszytego czerwonego paska. Zgodnie z zamierzeniem projektantki powinna być noszona z czerwonymi rękawiczkami i czerwonym kapeluszem, ale Alix wiedziała, że to _de trop_. Zdecydowała się w obu przypadkach na czerń i za plecami skrzyżowała dziecinnie palce.

Na jej widok _le patron_ zmarszczył czoło jeszcze bardziej niż poprzedniego dnia.

– Jedna z moich _première_ uszyje ci garsonkę, żebyś nie musiała polegać na mojej konkurencji.

Po czym posłał jej jeden ze swoich zwięzłych uśmiechów.

Alix się rozpromieniła. Właśnie na to liczyła, a po jego uśmiechu zorientowała się, że się domyślił. Co oznaczało, że nie będzie mogła ponownie zastosować tego tricku. Ale w takim mieście jak Paryż – gdzie inflacja sięgała wyżej niż wieża Eiffla – dziewczyna z minimalną pensją musiała korzystać ze wszystkich dostępnych technik.

Dior oprowadził ją po pomieszczeniach _maison_, których nie widziała poprzedniego dnia: _cabine_, gdzie ubierano modelki, sześciu maleńkich przymierzalniach dla _les femmes_, czyli klientek – domena Suzanne będącej szefową działu handlowego – i studiu, które konkurowało z biurem Alix o tytuł najmniejszej przestrzeni w budynku.

– Jak widziałaś wczoraj, pracownie są niewielkie. _Maison_ jest mały – powiedział Dior, wpuszczając ją do środka. – Dlaczego? Bo chcę praktykować najlepsze tradycje modowe, i to na najwyższym poziomie. A do pomocy mam „trzy matki”.

Na jego słowa zjawiły się trzy kobiety.

– To madame Raymonde – powiedział _le patron_, wskazując najbardziej surową kobietę w grupie. Przeszła ona z Diorem od Luciena Lelonga. Wyglądała na osobę, która mówi niewiele, ale zawsze bardzo celnie. – Ja nie szyję – wyjaśnił. – Ale muszę szkicować tylko to, co w jakiś sposób da się stworzyć. Madame Raymonde – uśmiechnął się – jest Rozsądkiem. Sprawia, że moja wyobraźnia staje się możliwa do urzeczywistnienia.

Przeszedł do kolejnej kobiety, madame Bricard, która zdawała się oddychać zmysłowością, a nie powietrzem. Z turbanem w panterkę i chustą o tym samym wzorze przewiązaną na nadgarstku zamiast na szyi stanowiła ucieleśnienie powodów, dla których wymyślono słowo „ekstrawagancki”.

– Madame Bricard żyje wyłącznie dla elegancji – podkreślił Dior. – To moja inspiracja.

„A więc muza”. Mężczyźni niejako nie mogli bez nich żyć – czemuż Dior miałby być inny?

Ostatnią z kobiet była madame Carré, dyrektor techniczna domu. Podała Diorowi szkic, który on przekazał do rąk Alix.

Pierwsze, na co zwróciła uwagę, to linia ramion, lekko pochyła i bez szwów, zbiegająca łagodnie wzdłuż ciała. Zobaczyła dzięki temu, że wszystkie żakiety noszone przez kobiety na przestrzeni kilku ostatnich lat – w wielu przypadkach przerobione z męskich garniturów ze względu na reglamentację materiałów – nadawały im wygląd prostokątny i kanciasty. Ale kobiety takie nie są. Gorset sukni na rysunku nie zmieniał kobiecych kształtów, tylko je podkreślał.

– Niemal czuję, jak się porusza – powiedziała, przesuwając dłoń po pięknym kloszu narysowanej ołówkiem spódnicy, ukształtowanym niczym _coupe_, z którego piła w Ritzu.

Madame Bricard, wyraźnie nieprzekonana jeszcze o kwalifikacjach Alix, spytała chłodno:

– Gdzie byś ją włożyła?

– Gdzie bym ją włożyła? Do Ritza na drinka, do pracy, na kolację w La Méditerranée albo nawet na przechadzkę po Jardin du Luxembourg. Choć nie przepadam za przechadzkami – zaznaczyła Alix.

– Tam, gdzie pragnie się zachować elegancję – oznajmiła zwięźle madame Bricard. – Czyli wszędzie.

Teraz odezwała się madame Carré:

– Widzisz, jak spódnica opada niczym…

– _Coupe_. – Alix wypowiedziała na głos swą wcześniejszą myśl.

Madame Carré się roześmiała.

– Zupełnie jak _coupe_. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam szkic, pomyślałam, że to niemożliwe. Musieliśmy na nowo nauczyć się starych technik krawieckich, które ukrył przed nami czas. Użyliśmy całej szerokości beli jedwabiu, od krajki do krajki, ale upinaliśmy na modelce w poziomie. Klosz _coupe_ ma taki kształt, a nie inny, bo pod paskiem jest zawinięty plisowany dodatek na szew na trzynaście i pół jarda.

Alix zrobiła wielkie oczy, ponieważ pojęła, że to, co uznała za jakiś skomplikowany system halek, potrzebny, by spódnica osiągnęła tę niesamowitą pełnię, nie był niczym w tym rodzaju – to na bazie ukrytego podbicia suknia rozkloszowywała się w ten niezwykły kształt. Alix pragnęła takiej kreacji, jak niczego dotąd w życiu.

– Suzanne nazywa ją swoją sukienką. Doszły mnie słuchy, że szwaczki mówią tak samo – odezwał się _le patron_. – Postanowiłem nazwać ją Chérie. Słyszałem, jak Suzanne ciebie tak wczoraj nazwała. To oznacza, że sukienka jest twoja. Ale – dodał teraz surowym tonem – dopiero po dwunastym lutego.

Nie dało się nie uśmiechnąć, zupełnie jak wczoraj w atelier. Dior wskazał jej twarz.

– Właśnie dlatego to robię – powiedział. – Mam nadzieję, że uszczęśliwię kobiety.

Łzy, które nagle napłynęły jej do oczu, były zupełnie nieoczekiwane. Alix nie wiedziała, że wciąż jest w stanie płakać ani że to właśnie projektant mody ze wszystkich ludzi będzie tym, który ją rozrzewni. Ale jaki mężczyzna na świecie zamierzał uszczęśliwiać kobiety? Mężczyźni chcieli od kobiet wielu rzeczy – Alix przekonała się o tym w Szwajcarii podczas wojny – lecz w większości odbierali im szczęście, a nie dawali radość. I właśnie dlatego w tej chwili omal nie zaszlochała. Nad sukienką.

Tej nocy Alix nie poszła do Ritza. Wróciła do swojego _pension_, wyjęła papier i długopis i zaczęła pisać.

_Do Lillie,_

_z Paryża_

_Tyle myśli krąży mi po głowie niczym spódnice na wietrze. Gdybym była w domu, poszłybyśmy na obiad i zanim zamówiłybyśmy lody, wszystko nabrałoby sensu. Te listy muszą mi wystarczyć w zastępstwie._

_Pracuję u Diora zaledwie od dwóch dni, ale już widzę, jak bardzo różni się to od wszystkich prac, które wykonywałam po wojnie na Manhattanie. W Departamencie Wojny miałam przygotować plakaty nakazujące kobietom oddać swoje miejsca pracy powracającym zza oceanu mężczyznom. Kobiety mogły znaleźć sobie mężów i zadowolić się przygotowywaniem pieczeni, mówili. Nigdy nie przyznałam Ci się, że to dlatego odeszłam – tak bardzo chciałaś wyjść za Petera, że obawiałam się, iż poczytasz to za krytykę Twojego wyboru. Tak naprawdę wcale nie odeszłam. Powiedziałam szefowi, że jedyne, co zamierzałabym piec na wolnym ogniu, to on sam, więc mnie zwolnił. Po tym incydencie Carmel Snow zaproponowała mi pracę, ale wiedziałam, że codzienna bliskość martini będzie zbyt kusząca. O tym również Ci nie mówiłam._

_Podjęłam więc pracę w „Glamour”, gdzie odkryłam, że negocjowanie z mężczyznami przez dwa i pół roku wojny sprawiło, iż wydawałam się arogancka – uparta i niepokorna, takich słów użyli. I właśnie dlatego rzuciłam się z powrotem w świat mężczyzn. Sądziłam, że to jedyne miejsce, do którego pasuję. Wykorzystywałam swój talent do braku pokory codziennie u Goldmana i Sachsa, w świecie, w którym kobiety miały być albo sekretarkami, albo żonami – i odeszłam, bo mój szef zjawił się późnym wieczorem w moim biurze z butelką brandy w dłoni i mało wyrafinowaną propozycją upojnych chwil. Byłam już tak zmęczona używaniem całej inteligencji do wymigiwania się od tego rodzaju scenek, że powiedziałam mu, iż w torebce mam broń, strzelam w linii prostszej niż prążki na jego garniturze, a jedyne, co może zrobić ze swoją brandy, to polać nią moją umowę i ją podpalić. Kiedy to piszę, niemal widzę komiczny aspekt tej sytuacji – ale w tamtym czasie wcale nie było mi do śmiechu. Kolejna rzecz, o której nigdy Ci nie mówiłam._

_Tutaj, u Diora, nic takiego się nie wydarzy. Jestem chciana, Lillie. Nie masz pojęcia, jakie to przyjemne. I wreszcie mam cel, który wykracza poza przetrwanie i zapomnienie. Dior jest geniuszem. W życiu nie widziałam takiego projektanta, którego ołówek potrafi uchwycić to, co boskie. Zaczekaj, aż zobaczysz jego suknie. Suzanne uważa, że w ogniu twórczości wytyczy nowe ścieżki. A ja zamierzam rzucić się w płomienie z zamkniętymi oczami._

_Uściski i bisous_

_Alix_

Pisanie przypomniało jej tamtą noc, niemal dwa tygodnie wcześniej, kiedy o trzeciej nad ranem postanowiła udać się do Paryża. Widziała, jak ucieka przed szefem i wraca do mieszkania, gdzie powitała ją gazeta oznajmująca, że proces norymberski największych zbrodniarzy wojennych wreszcie się zakończył i w ciągu dwóch tygodni zostaną wydane wyroki.

Wiedziała, że za dwa tygodnie sprawiedliwości stanie się zadość, i powinna poczuć ulgę od wyrzutów sumienia, może całkowitą. Poczucie winy zaciskało się jednak mocniej, jakby chciało powiedzieć, że nawet sprawiedliwość jej nie wyzwoli – czego nie brała do tej pory pod uwagę. Nie, sprawiedliwość miała położyć wszystkiemu kres.

Spotkała się więc z Carmel Snow w Colony Club i starała dotrzymać jej kroku w drinkach. Ale troski Carmel musiały być bardziej oporne na martini niż Alix i wieczór zakończył się tym, że Carmel chwyciła Alix za nadgarstek swoimi giętkimi palcami i przedstawiła ją komuś jako swoją „protegowaną”. I przez wirującą mgłę ginu Alix zobaczyła, z jaką łatwością mogłaby się stać taka jak Carmel. Na tyle otępiała, żeby nie czuć bolącego serca. Przez chwilę bardzo kusiło ją, by temu ulec.

I to było najgorsze.

Wróciła prędko do mieszkania i ponownie przeczytała telegram od Suzanne, i odkryła, że ma akurat tyle odłożone ze swojej lichej pensji, że stać ją na bilet na statek. Następnego dnia stanęła w porcie.

Nie mogła jednak powiedzieć o tym Lillie, nie chciała na nowo przeżywać kuszącej chwili pragnienia, by ulec nierozwadze – nie chciała, aby przyjaciółka wstydziła się za nią, tak jak ona sama wstydziła się za siebie.ROZDZIAŁ 3

Alix popędziła na pocztę. Dotarła tam tuż przed zamknięciem, przetrząsnęła torebkę w poszukiwaniu książeczki adresowej, znalazła właściwy formularz i drżącą ręką napisała telegram do Mary Bancroft, z którą pracowała w Szwajcarii: CZY GO ZŁAPALI STOP DULLES MI NIE POWIE STOP.

Allen Dulles był jej szefem w Szwajcarii. I szefem Mary – chociaż słowo „szef” nie najlepiej określało łączącą ich relację. Dulles z pewnością nie odezwie się więcej do Alix, nie po tym, jak uciekła z Berna w kwietniu 1945 roku, porzucając pracę i być może własny kraj. Ale mógł porozmawiać z Mary, o ile ta użyje swoich sztuczek – a miała ich wiele – i zada mu pytanie w taki sposób, by nie miał podejrzeń, że to Alix chce poznać odpowiedź.

Szanse miała równie wielkie, jak to, że poleci na Księżyc. Ale czy nie zasługiwała na jedno ziarenko księżycowego pyłu?

Z każdym dniem upływającym bez reakcji wyglądało na to, że odpowiedź na to pytanie brzmi jednoznacznie „nie”. Najlepszą dystrakcję, jak zwykle, stanowiła praca. I tak w dniu pierwszych przymiarek Alix siedziała w studiu obok „trzech matek”, a madame Bricard zajmowała miejsce po prawej ręce Diora. _Le patron_ trzymał pałeczkę, jakby zamierzał dyrygować: łączyć jedwabisty sopran z kontraltem tafty, tworząc muzykę, która przejdzie w łagodne końcowe nuty szyfonu.

– _Monsieur, une modele_ – zawołał głos z zewnątrz.

Do środka weszła _mannequin_ ubrana w kremowy kreton. Żadnego koloru. Żadnej różnorodności tkanin. Najprostszy, najzwyklejszy muślin bawełniany, żeby nic nie odwracało uwagi od kroju. Ta przymiarka stanowiła pierwsze ucieleśnienie _petites gravures_ Diora – jego szkiców – które płynęły na modelkach niczym duchy, dziwnie piękne w swojej czystej bieli.

– _Parfait!_

Tak zawyrokował przy pierwszej i wyraził zgodę na skrojenie jej z organzy. Drugą zajęła się madame Bricard: poprzycinała, poprawiła dekolt, wydłużyła o włos rękawy, po czym suknia mogła wrócić do pracowni, przypominając już raczej anioła, którego kretonowe skrzydła biły same sobie brawo.

Kolejna – dzienna suknia z wąską spódnicą i delikatnie zaokrąglonymi rękawami, których Alix spodziewała się już po Diorze – została uznana przez madame Bricard za koszmar. Jej budzący grozę palec wygnał ją z sali.

Alix zobaczyła, że pierwsze przymiarki były zarysem, ujawniały tylko krój i obietnicę, stanowiły sylwetkę, na której bazie miała powstać właściwa suknia, a sama pierwsza wersja był rozcinana i zapomniana. Tylko Alix patrzyła, jak znika, pragnąc ocalić ją przed zagładą.

Poczuła na sobie czyjś wzrok i zdała sobie sprawę, że Dior zauważył wyrazisty cień smutku na jej twarzy.

– Są jak boginie – próbowała wyjaśnić – decydujące o losie sukni, która jeszcze nie powstała.

– Nie lubisz bogów? – spytał Dior.

– Kto po wojnie mógłby ich lubić? Są równie okrutni jak ludzie.

Ta deklaracja zawisła w powietrzu niczym brud znaczący czystą biel śniegu. Alix szybko odzyskała rezon.

– Nie wszyscy ludzie. Lecz teraz wierzę bardziej wróżkom niż bogom.

Zdobyła się na uśmiech, którym okrasiła żart.

Ale _le patron_ przyglądał się jej oczom i nie dał odwrócić swojej uwagi słowami. „To dlatego otacza go tyle kobiet”, pomyślała. To, co wyglądało z pozoru na nieśmiałość, było być może głęboką empatią. Mężczyźni chcieli zwykle szybkiego sparingu – żart i odpowiedź – ale Dior przemawiał do dusz. Skąd mógł wiedzieć, że dusza Alix nie pozwalała jej spać w nocy, zadając pytania, na które odpowiedzi były zbyt przerażające, by mierzyć się z nimi samotnie w ciemnościach?

– Wróżki są dla tych, którzy chcą iść wyłącznie do przodu – powiedział wreszcie. – Bogowie dla tych patrzących wstecz na to, co zrobili, i wierzących w pokutę jako formę rozgrzeszenia. Nie wiem, do kogo powinni się zwrócić ci uwięzieni w połowie drogi. – Zmarszczył brwi, spoglądając na swoje ręce, jakby był zawiedziony, przez wzgląd na nią, własnym brakiem świadomości. A potem jak gdyby w przypływie inspiracji dodał: – Może to właśnie chciałem wyrazić w tej kolekcji. Widziałem aż nazbyt wielu ludzi, którzy utknęli gdzieś pomiędzy, i pomyślałem o tym.

Machnął ręką w kierunku znajdującego się przed nim projektu.

Alix przyjrzała się sukni i drugiej obok i zaczęła rozumieć, że „linia”, o której tak często mówił Dior, koncept nie w pełni dla niej zrozumiały, nie była ani kształtem, ani formą, ani konturem, ani krągłością, ani profilem, ani wzorem, ani motywem przewodnim. Stanowiła jednolitą sylwetkę, podobną w każdym modelu, a jednak przeobrażaną w jakiś sposób w nową suknię, nową garsonkę, nowe dzieło. Była to sylwetka bezwstydnie kobieca. Krągłość piersi i bioder. Wcięcie w talii. Suknie, które ujawniały, kim kobieta jest w rzeczywistości i co ukrywała, odkąd wojna wymusiła na niej zakrycie prawdziwego ja i prawdziwych kształtów – ujawniały wszystko, co mimo końca wojny kobieta zapomniała odsłonić.

Ale teraz Christian Dior mówił poprzez swoje suknie: „Żyj”.

Alix opuściła salę z determinacją. Virginia Pope, redaktorka modowa z „New York Timesa”, wciąż zamierzała wracać na Manhattan przed pokazem Diora, podobnie jak wielu innych. Do Alix należało zadbanie, żeby tego nie zrobili. By zrozumieli przesłanie Diora i opowiedzieli o nim wszystkim czytelniczkom.

Potrzebowała inspiracji, a _maison_ był zbyt przepełniony błyskotliwością, aby dopuścić nowe pomysły. Wyszła więc na zewnątrz i ruszyła bez celu, aż jej uwagę przykuło kino – ciemna przestrzeń, w której mogła posiedzieć z własnymi myślami. Weszła do środka i zobaczyła, jak Cary Grant rekrutuje Ingrid Bergman, by szpiegowała nazistę, który zbiegł do Brazylii, gdzie po wojnie kontynuował swoje niecne postępki.

„Szlag”. Powinna była lepiej się przyjrzeć, jaki film grają. Nie znalazła inspiracji w Bergman sądzącej, że może pomóc krajowi poprzez wykorzystanie kobiecych wdzięków do rozebrania nazisty z jego tajemnic. Alix zapaliła papierosa i przypomniała sobie, że to tylko film. Nie prawda. Przede wszystkim aktorka za dużo mówiła. Prawdziwa szpieżka w życiu nie zachowałaby się tak niedyskretnie.

W chwili, gdy o tym pomyślała, spłynęła na nią inspiracja. Zobaczyła samą siebie – nie w Szwajcarii czy w północnych Włoszech, ale w zimowym ogródku u Ritza składającą obietnice, łgającą i mówiącą o wiele za dużo. A gdyby tak nie było? Gdyby wykorzystała te parę porządnych umiejętności, które zdobyła w Szwajcarii, do celów PR-owych, zaczerpnęła coś użytecznego z tamtego okresu zamiast myśleć, jak straszną były stratą czasu?

Na ekranie przed nią Ingrid Bergman została porwana w ramiona przez Cary’ego Granta. Wszystkie kobiety w kinie o mało nie pomdlały.

A dreszczyk doskonałego, genialnego pomysłu sprawił, że Alix zerwała się ze swojego miejsca i pospiesznie wyszła na zewnątrz.

Szybka pogawędka z Suzanne potwierdziła, że Rita Hayworth przyjeżdża do Paryża na premierę swojego nowego filmu. Grała w nim uwodzicielkę, syrenę, kobietę, którą pragnęła być każda. A premierę _Gildy_ zaplanowano tuż przed pokazem Diora.

– Rita Hayworth – oznajmiła Alix monsieur Diorowi następnego dnia, zagadując go na szczycie schodów.

– Jest doskonałą aktorką – odparł _le patron_ z zaskoczeniem.

– Stanowi ucieleśnienie marzeń – kontynuowała Alix. – W ramionach mężczyzny takiego jak Cary Grant, ubrana w piękną suknię.

– Ubrana w piękną suknię – powtórzył Dior powoli, jakby prawie nadążał za jej, trzeba przyznać, pogmatwanym ciągiem myślowym.

– Musi pan uszyć dla niej suknię. Dostarczymy ją i będziemy liczyć, że wystąpi w niej na paryskiej premierze. A do tego czasu nie będę się już spotykała z dziennikarzami. Nie poproszę o dalsze obietnice publikacji artykułów. Roześlę tylko bilety na pokaz.

Dior patrzył na nią tak, że trudno było stwierdzić, czy czuje się oburzony jej propozycją, żeby nie pracować do lutego, czy chce, by mówiła dalej.

– Oboje znamy tych, co gadają. Co oznacza, że my nie musimy – dodała pospiesznie, a jej słowa rozwijały się coraz szybciej niczym bela satyny. – Dział prasowy każdego domu mody bez przerwy opowiada o nadchodzących pokazach. Jeśli też tak zrobimy, staniemy się jedynie szumem w tle. Proszę sobie wyobrazić, że zamilkniemy.

Przerwała dla efektu. A ta nagła zmiana zaowocowała swego rodzaju bujną aksamitną ciszą, którą aż chciało się dotknąć obiema rękami.

Po dłuższej chwili Alix podjęła temat:

– Jeśli nic nie powiemy, to nasi przyjaciele, Carmel Snow i Michel z „Vogue’a” oraz Christian Bérard, nie będą się mogli pohamować. Kiedy zdadzą sobie sprawę, że wiedzą więcej na temat domu mody Christiana Diora niż wszyscy pozostali redaktorzy, to okazja do popisania się tą wiedzą stanie się pokusą nie do odparcia. Od tej pory zrobimy tylko jedną spektakularną rzecz. Wyślemy Ricie suknię, przez co wszyscy zaczną gadać jeszcze bardziej. Nie chcę słyszeć szeptów na temat pokazu. Chcę ogłuszającego, dudniącego ryku, do którego my nie dołączymy ani piśnięcia, bo nie będziemy musieli.

– Sięgasz gwiazd – zauważył Dior.

– A pan nie?

– _Oui_. Ale na drzwiach widnieje moje nazwisko.

– Nie trzeba nazwiska na drzwiach, żeby mieć chęci wykonania dobrej roboty.

_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij