Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Trzydzieści zachodów słońca, w których można się zakochać - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
25 października 2023
Ebook
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzydzieści zachodów słońca, w których można się zakochać - ebook

Nikki dorastała na małej wyspie na Bali. Alex wylądował w tej oazie, uciekając z gwarnego Londynu. Jest lekarzem weterynarii, prowadzi zajęcia z jogi i pilotuje samolot. Żyje w luksusie. Mają tylko trzydzieści dni na bycie razem, więc żadne z nich nie spodziewa się wichru uczuć, które pchną ich w romans, na który żadne z nich nie jest gotowe. Przed czym tak naprawdę ucieka Alex? Jaki jest prawdziwy powód obaw Nikki? Czy można żyć miłością, która ma ustaloną datę wygaśnięcia? A może są historie miłosne, które mają tylko bilet w jedną stronę?

Seria Bali to kolejny sukces Mercedes Ron po przebojowej i zekranizowanej Trylogii winnych.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-149-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

PRO­LOG

Był ubrany w gar­ni­tur od Arma­niego i buty Bemera. Z buto­nierki w kla­pie mary­narki wysta­wała ele­gancka jedwabna apaszka za ponad dwie­ście dola­rów.

Każdy, kto go nie znał, zachwy­ciłby się nim. Nato­miast każdy, kto go znał, sta­wał się wobec niego podejrz­liwy. Nie był znany z tego, że budził sym­pa­tię ani że był spo­kojny, ale z tego, co sta­no­wiło cał­ko­wite prze­ci­wień­stwo tych cech. Ludzie oba­wiali się go. Jakże mieli nie oba­wiać się tego czło­wieka? Posia­dał sporo ziemi, firm, samo­lo­tów i cał­kiem oka­za­łych budyn­ków. Przez dwa­dzie­ścia lat, od kiedy został wła­ści­cie­lem przed­się­bior­stwa, wszystko szło jak z płatka… Przy­naj­mniej dla niego.

Roz­siadł się w swoim nowym fotelu przy biurku tak wiel­kim, że mogło przy nim swo­bod­nie jeść obiad dwa­na­ście osób. Spoj­rzał w okno. Jak na Lon­dyn, tam­tego dnia było dużo bar­dziej upal­nie niż zazwy­czaj. Naj­pew­niej zapro­szą go na hipo­drom. Pomimo że już przy­zwy­czaił się do pozy­cji, którą zaj­mo­wał, część jego jeste­stwa zawsze oba­wiała się, że ktoś osta­tecz­nie odbie­rze mu to, co jest jego. Z tego powodu wszystko mocno kon­tro­lo­wał i nad­zo­ro­wał. Miał naj­lep­szych pry­wat­nych detek­ty­wów i naj­lep­sze agen­cje wywiadu. Dzia­łali na jego korzyść dzięki astro­no­micz­nym łapów­kom, które on z wielką natu­ralną swo­bodą nauczył się roz­da­wać. Jed­nak tam­tego poranka obu­dził się z odmien­nym uczu­ciem, wypeł­niony dziw­nym lękiem… Było to wra­że­nie, które w niczym nie przy­po­mi­nało zwy­cza­jowo kom­for­to­wego samo­po­czu­cia.

Zadzwo­nił tele­fon. Zasta­no­wił się, czy ode­brać. Mógł zigno­ro­wać połą­cze­nie i wyje­chać na hipo­drom. Umó­wiłby się z jakąś ładną dziew­czyną, żeby pochwa­lić się nią przed przy­ja­ciółmi, wypiłby i najadłby się do woli. Póź­niej poszedłby z dziew­czyną do łóżka i spę­dziłby czas, robiąc to, co lubi naj­bar­dziej… Ale to dzwo­nił Jef­frey. Nie­stety trzeba ode­brać i nasta­wić się na nie­zbyt dobre wie­ści.

– Co się dzieje? – zapy­tał.

– Ktoś zadaje pyta­nia – odpo­wie­dział Jef­frey spo­koj­nie.

Głę­boko wes­tchnął.

– Jef­frey, zawsze jest ktoś, kto zadaje pyta­nia. Coś jesz­cze? – zapy­tał znie­cier­pli­wio­nym tonem.

– Tym razem jest ina­czej – odpo­wie­dział Jef­frey. Pauza, którą zro­bił, była dener­wu­jąca. – Inte­re­suje się ktoś z Indo­ne­zji… Kon­kret­nie z wyspy odda­lo­nej o dwa­dzie­ścia sześć mil od Bali.

Mocno ści­snął tele­fon.

– A więc nad­szedł odpo­wiedni moment, aby przy­po­mnieć pew­nej oso­bie o poro­zu­mie­niu, które zawarła ze mną dwa­dzie­ścia lat temu, nie­praw­daż?

Jef­frey przy­tak­nął.

– Dawaj mi znać o wszel­kich nowo­ściach. Chcę też mieć imię i nazwi­sko osoby, która zadaje pyta­nia, choć nie powinna.

Roz­łą­czył się i zapa­trzył w okno. Jeśli ktoś grze­bie w tej spra­wie… Ude­rzył pię­ścią w biurko i zaklął przez zaci­śnięte zęby. Wykoń­czy każ­dego, kto zagraża sty­lowi jego życia, któ­rego wypra­co­wa­nie tak wiele go kosz­to­wało. Wszyst­kich wykoń­czy.ROZDZIAŁ 1. ALEX

1
ALEX

List, tele­fon i adwo­kat. Całe moje życie pełne było zwro­tów o sto osiem­dzie­siąt stopni. Jed­nego dnia masz wszystko pod kon­trolą, przy­naj­mniej tak myślisz. Wybie­rasz drogę, podą­żasz nią, wal­czysz, żeby nikt nie prze­ko­nał cie­bie, że się mylisz ani że źle wybra­łeś. Do cho­lery, sta­wiasz się całemu światu, nawet oso­bom, które naj­bar­dziej kochasz, żeby stu­dio­wać i dobrze się przy­go­to­wać. Popeł­niasz rów­nież błędy, oczy­wi­ście mylisz się. To jedyny spo­sób, żeby się nauczyć, ale zawsze dzieje się to w oto­cze­niu, które ty kon­tro­lu­jesz.

Jestem pilo­tem, a dokład­nie dowódcą załogi. Stąd bie­rze się to prze­ko­na­nie, że lepiej popeł­niać błędy w śro­do­wi­sku kon­tro­lo­wa­nym przez sie­bie… W moim przy­padku cho­dzi o symu­la­tory lotów, które stały się czę­ścią mojego życia, od kiedy skoń­czy­łem osiem­na­ście lat. Nikogo nie chcemy zabić, głów­nie dla­tego, że jeśli to zro­bimy, to z pew­no­ścią będzie to ostat­nia rzecz, którą zro­bimy.

Odkąd pamię­tam, zawsze kocha­łem nie­bo­skłon. Pra­gną­łem być tam, w górze, wśród gwiazd. Pra­gną­łem, aby obłoki były moimi przy­ja­ciółmi i abym to ja był tym pierw­szym, który dostrzeże słońce poja­wia­jące się nad hory­zon­tem. Moim ulu­bio­nym fil­mem z dzie­ciń­stwa był _Pio­truś Pan_, nie dla­tego, że nie chcia­łem ni­gdy doro­snąć, ale dla­tego, że Dzwo­ne­czek roz­sie­wała magiczny pył. Marzy­łem, żebym mógł latać bez skrzy­deł i docie­rać tam, gdzie wieje naj­sil­niej­szy wiatr.

Oczy­wi­ście ta faza trwała krótko. Dość szybko stra­ci­łem dzie­cięcą nie­win­ność, zbyt szybko w sto­sunku do tego, co ja uwa­żam za nor­malne dla jakie­go­kol­wiek chłopca… Zaczą­łem opto­wać za bar­dziej reali­stycz­nym spo­so­bem wzbi­ja­nia się w niebo i lata­niem, gdy fascy­na­cja fizycz­nym wyglą­dem Dzwo­neczka wzięła górę nad zachwy­tami jej magią.

Szybko odkry­łem, co się czuje w samo­lo­cie. Gdy mia­łem dzie­sięć lat, byłem pomoc­ni­kiem pilota w awio­netce mojego ojca, a mając dwa­na­ście lat, już prak­tycz­nie potra­fi­łem pilo­to­wać ją samo­dziel­nie. Ależ to wra­że­nie! Jak wiele dał­bym za to, żeby spra­wić, aby­ście odczuli dokład­nie to samo co ja za tam­tym pierw­szym razem. Nie zapo­mnę wibra­cji sil­nika pode mną, adre­na­liny, która pły­nęła w całym moim ciele, wia­tru chłosz­czą­cego mnie po twa­rzy, hałasu śmi­gieł przed star­tem.

To chyba wtedy po raz pierw­szy zako­cha­łem się w czym­kol­wiek. Zako­cha­łem się we wszyst­kich tych wra­że­niach, uza­leż­ni­łem się od pra­gnie­nia bycia coraz dalej od ziemi i coraz bli­żej gwiazd. Mia­łem szczę­ście. Nie jest tak łatwo zna­leźć swoją pasję, tak dokład­nie wie­dzieć, co chce się zro­bić ze swoim życiem. Nie jest też łatwo stu­dio­wać i usta­wić się we wła­ści­wym punk­cie startu i jed­no­cze­śnie być wtedy w pełni wypo­sa­żo­nym w marze­nia i ener­gię. Gdy skoń­czy­łem czter­na­ście lat uzbro­iłem się w odwagę. Gło­śno i wyraź­nie powie­dzia­łem do moich rodzi­ców: „Tato, mamo… Chcę być pilo­tem”.

To było coś, co nie­któ­rym mogłoby zająć wiele lat, a nawet całe życie – odkry­cie, co się chce robić. Dla mnie już wtedy było to jasne. A pozo­stałe sprawy… No dobra, reszta to histo­ria.

Mój mózg wie­dział, że ktoś puka do drzwi, ale… Czyż nie mogą dać mi spo­koju cho­ciaż jed­nego dnia? Zła­pa­łem poduszkę i przy­kry­łem nią głowę. Sta­ra­łem się wyci­szyć zewnętrzne hałasy i prze­kli­na­łem we wszyst­kich moż­li­wych języ­kach, które zna­łem, a nie było ich mało. Kto­kol­wiek to był, życzy­łem mu wszyst­kiego naj­gor­szego, bo nie pozwa­lał mi prze­spać się spo­koj­nie.

– Alex, otwórz drzwi!

Cho­lera, to był Nate.

Mogłem wykrzy­czeć, że niech drzwi otwo­rzy jego pie­przona matka, ale jemu nie mogłem tego zro­bić. Nie jemu. On stale zno­sił moją obec­ność od momentu, gdy dowie­dzia­łem się, że… cho­lera, gdy dowie­dzia­łem się o „tym”.

Wewnętrzny głos kar­cił mnie, że do tej pory nie potra­fi­łem nazwać po imie­niu mojego pro­blemu. Dwa lata temu moje życie dra­stycz­nie się zmie­niło. No dobra, moje życie i moja przy­szłość też. Trudno mi było uznać, że los na­dal był takim skur­wy­sy­nem. Jesz­cze mu mało?

Znów opa­no­wał mnie lęk z ostat­nich sied­miu dni. Odno­si­łem okropne wra­że­nie, jak­bym chciał pozbyć się mojego ciała i biec w poszu­ki­wa­niu nowego. Uwiel­bia­łem to życie, któ­rego pro­wa­dze­nie tak wiele mnie kosz­to­wało, ale bar­dzo chcia­łem zamie­nić je na jakie­kol­wiek inne, bo to już ni­gdy nie będzie moje! Ta wia­do­mość na zawsze zmie­niła wszystko… a ja nie byłem na to przy­go­to­wany.

– Otwórz albo wyważę drzwi! – nale­gał Nate.

Z trud­no­ścią wsta­łem i posze­dłem do drzwi pokoju hote­lo­wego. Przede mną stał naj­bar­dziej na świe­cie spa­lony słoń­cem czło­wiek. Ach, to był mój naj­lep­szy przy­ja­ciel: Nate Oli­vieri. Znamy się od czasu, gdy ja skoń­czy­łem sie­dem­na­ście lat i mogłem zacząć moje pierw­sze ofi­cjalne godziny lotów. Nate i ja jed­no­cze­śnie uzy­ska­li­śmy tytuły pry­wat­nych pilo­tów i od tam­tego czasu byli­śmy nie­roz­łączni. Co cie­kawe, pomimo upływu lat i pomimo że znamy się tak dobrze, zdaje się, że on nie jest zdolny zro­zu­mieć pew­nych spraw. Na przy­kład gdy mówię mu: „w naj­bliż­szych dniach nie zawra­caj mi głowy”, to chcę powie­dzieć wła­śnie to, żeby w naj­bliż­szych dniach nie zawra­cał mi głowy.

– Chło­pie… Żal mi cie­bie.

– Odwal się – odpo­wie­dzia­łem.

Nie­mal przy­cią­łem mu nos, chcąc zamknąć drzwi, ale on zdą­żył wło­żyć stopę.

– Nic z tego – powie­dział. Sil­nie popchnął drzwi i wszedł do pokoju. – Do cho­lery, ależ tu śmier­dzi!

Z olim­pij­skim spo­ko­jem zigno­ro­wa­łem jego słowa i wró­ci­łem na mate­rac. Gdy­bym miał szczę­ście, mógł­bym cie­szyć się kil­koma przy­zwo­itymi godzi­nami snu.

– Zamknij te cho­lerne drzwi, jak już zmę­czysz się gada­niem głu­pot.

Nie pozwo­lił mi dojść do łóżka. Zasta­wił mi sobą drogę. Ści­sną­łem pal­cami nos. Sta­ra­łem się głę­boko oddy­chać. _Nie mogę stra­cić papie­rów…_ – mówi­łem sobie w myślach. – _Nie i jesz­cze raz nie, nie w ten spo­sób._

– Mam dobre wie­ści dla cie­bie – zapo­wie­dział mój przy­ja­ciel.

– Spra­wisz, że cofnę się w cza­sie o dwa­na­ście lat?

– Pra­wie… – odpo­wie­dział z rado­snym uśmie­chem. – Wsa­dzę twoją dupę w samo­lot i wyślę cię tak daleko, że gdy wró­cisz do Lon­dynu, będziesz nowym czło­wie­kiem.

– O czym ty ple­ciesz?

Nate uśmiech­nął się, poka­zu­jąc wszyst­kie zęby. Wie­dzia­łem, że nic dobrego nie może wynik­nąć z tak oczy­wi­stego entu­zja­zmu.

– Lecimy na Bali! – zakrzyk­nął, roz­kła­da­jąc ramiona.

– Co takiego? – zapy­ta­łem.

Jakby powie­dział to po chiń­sku. Ten język też znam, kon­kret­nie man­da­ryń­ski, ale nie do końca go opa­no­wa­łem, dla­tego mia­łem minę czło­wieka na haju.

– Lecimy! Oby­dwaj! Skon­tak­to­wa­łem się z Mal­col­mem, żeby­śmy pole­cieli we trzech, jak w sta­rych cza­sach, ale ten głu­pol na­dal sam lata po świe­cie.

– Osza­la­łeś – odpo­wie­dzia­łem. Tra­ci­łem cier­pli­wość.

– Będzie cudow­nie! Będziemy cie­szyć się słoń­cem, morzem, wspa­nia­łymi falami, cudow­nym _nasi goreng…_ Będziemy nur­ko­wać i jeź­dzić na nar­tach wod­nych – wyli­czał pod­eks­cy­to­wany, cho­dząc z kąta w kąt. – Roz­ło­żymy się na plaży, jak foki, i zapo­mnimy o wszyst­kim. Upi­jemy się bez opa­mię­ta­nia i popie­przymy się z jakąś ładną laską, która będzie chciała zaba­wić się tak jak my. Potem… po tym wszyst­kim… wró­cimy tutaj i ty sta­wisz czoła…

– Zamknij dziób, Nate – ucią­łem jego gada­nie. – Zamknij się, bo jak nie, to, jak Boga kocham, następ­nym razem, gdy weź­miesz mnie na dru­giego pilota, otwo­rzę kabinę, obniżę lot do dwóch tysięcy metrów i wyrzucę cię z samo­lotu bez spa­do­chronu. Zro­zu­mia­łeś mnie?

Wzią­łem go za ramię, zacią­gną­łem na kory­tarz i zatrza­sną­łem za nim drzwi z hukiem.

– Gów­niana ta pobudka dla cie­bie, facet… – usły­sza­łem, jak mówił za drzwiami.

Rzu­ci­łem się na łóżko i zamkną­łem oczy. Pra­gną­łem, żeby wszystko znów było jak daw­niej. Jed­nak wie­dzia­łem, że malutka część mnie tak naprawdę tego nie chciała. To, czego potrze­bo­wa­łem, to żeby ta część domi­no­wała i wygrała całą moją wewnętrzną bitwę.

Po kilku godzi­nach, gdy otwo­rzy­łem oczy, poczu­łem przez chwilę, jakby wszystko było w porządku. To było wspa­niałe uczu­cie… Wystar­czyło, żebym się przez chwilę rozej­rzał, by zorien­to­wać się, że jest ono jak naj­dal­sze od rze­czy­wi­sto­ści. Wszystko było takie samo.

No dobra, pra­wie wszystko. Nate sie­dział przy stole w pokoju i coś pisał na moim lap­to­pie. Ner­wowo prze­cze­sa­łem włosy pal­cami, tar­ga­jąc je. Zwy­kle tak robię, gdy jestem zde­ner­wo­wany, przy­tło­czony lub zmar­twiony. W tym momen­cie było tysiąc razy gorzej niż zwy­kle.

– Co ty tu robisz? – zapy­ta­łem.

– Przy­po­mi­nam ci, że to mój hotel – odpo­wie­dział, nawet nie odry­wa­jąc wzroku od ekranu kom­pu­tera.

– To hotel two­jego ojca.

Nate lekko się uśmiech­nął.

– Dokład­nie tak.

Nate jest synem wła­ści­ciela sieci luk­su­so­wych hoteli Oli­vieri. Tak, z tych Oli­vierich. Jego rodzina ma hotele na całym świe­cie. Nato­miast pier­wo­rodny syn wła­ści­ciela z olim­pij­skim spo­ko­jem posta­no­wił odejść od inte­re­sów rodzin­nych i zostać pilo­tem luk­su­so­wych pry­wat­nych samo­lo­tów. Tak samo jak ja, mniej wię­cej.

– Wyja­śnij mi więc, co robisz w moim pokoju z moim lap­to­pem?

Nate znad kom­pu­tera obrzu­cił mnie szyb­kim spoj­rze­niem. Świa­tło ekranu zwięk­szało inten­syw­ność koloru jego nie­bie­skich oczu.

– Sta­ram się zare­zer­wo­wać dwa bilety lot­ni­cze w pierw­szej kla­sie. Ci dur­nie z Qatar Air­ways zapeł­nili całą pierw­szą klasę, wolne miej­sca zostały tylko w eko­no­micz­nej.

Wywró­ci­łem oczami. Na nic zda­łoby się dys­ku­to­wa­nie z nim o tej prze­klę­tej podróży. Nate już taki jest. Wie­rzy, że cią­gnąc samo­chód bez kół, gdzieś doje­dzie…

W tym momen­cie posta­no­wi­łem liczyć na to, że się po pro­stu zmę­czy.

Spoj­rza­łem przez okno, już było ciemno. Zapewne prze­spa­łem pię­cio­go­dzinną sje­stę. Opa­dłem na sofę i prze­tar­łem twarz dło­nią. Co mia­łem robić?

Moje życie nie było przy­go­to­wane na coś takiego. Ja nie byłem przy­go­to­wany na coś takiego. Mia­łem dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, od osiem­na­stego roku życia miesz­ka­łem sam. Mia­łem zachwy­ca­jącą pracę i dużo podró­żo­wa­łem, cza­sem jed­nak wię­cej, niż chciał­bym. Poświę­ca­łem się cze­muś, co było moją pasją, ale to mnie drogo kosz­to­wało. Zawsze wie­dzia­łem, że to nie będzie trwać wiecz­nie, ale rzu­cić wszystko ot tak?! Dopiero co zaczy­na­łem żyć!

– Myślę, że poju­trze powin­ni­śmy wyru­szyć… Jeśli tak, to na miej­sce dotrzemy w ponie­dzia­łek. Ależ to idioci… Pamię­tasz, jak Wyatt popro­sił nas uprzej­mie, żeby­śmy zabrali jego i całą jego rodzinę na Maui? Pamię­tasz? Chyba zadzwo­nię do niego bez­po­śred­nio. Tak. Zoba­czymy, czy się ock­nie i zała­twi nam miej­sca w naj­bliż­szym samo­lo­cie…

Wyłą­czy­łem się i na­dal patrzy­łem przez okno. Moje zmy­sły zajęte były oświe­tloną ścianą naprze­ciwko, świa­tłami budyn­ków, samo­cho­dów i nocy. Uwiel­bia­łem Lon­dyn. To mia­sto, które ni­gdy nie śpi, tak samo jak Man­hat­tan. Poza tym jest w pew­nym sen­sie wiel­ko­pań­ski, co zawsze mi się podo­bało.

Moja matka byłaby dumna z tego, że tak pomy­śla­łem, i choć zaprze­czył­bym, gdyby mnie o to zapy­tała, to jed­nak prawdą jest, że jestem dość wyma­ga­jący w wielu spra­wach. Skła­mał­bym, mówiąc, że nie wście­kają mnie źle zro­bione rze­czy lub rze­czy i sprawy mało ele­ganc­kie. Lubię porzą­dek, spo­kój i dobrą orga­ni­za­cję. Czer­pa­łem satys­fak­cję z wie­dzy, gdzie co się znaj­duje, skąd dokład­nie pocho­dzą obiekty i byty i dla­czego są w danym miej­scu. Nie cho­dzi tylko o sprawy mate­rialne. Cho­dzi gene­ral­nie o wszystko w życiu.

Trzy osoby zaj­mo­wały się utrzy­ma­niem nie­na­gan­nego porządku i dobrym zor­ga­ni­zo­wa­niem mojego domu w Prim­rose Hill. Han­nah odpo­wia­dała za przy­go­to­wy­wa­nie mi posił­ków i sta­ranne ich prze­cho­wy­wa­nie w szkla­nych naczy­niach ze szkla­nymi przy­kryw­kami. Moje ubra­nia były dosko­nale poskła­dane i wypra­so­wane i niech Bóg ma wszyst­kich w opiece, gdy­bym ja, wró­ciw­szy do domu, zna­lazł coś nie na swoim miej­scu. Byłem mania­kiem. Tak, może to brzmieć okrop­nie, ale to spra­wiło, że zosta­łem naj­młod­szym i naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nym pilo­tem w Anglii. Nie ja tak mówi­łem o sobie. Dowo­dem były medale, które otrzy­ma­łem od chwili ukoń­cze­nia nauki w Oxford Avia­tion Aca­demy.

Dla­tego osią­gną­łem to, co osią­gną­łem. Przez całe moje życie wszystko było pod kon­trolą. Wszystko było dokład­nie upo­rząd­ko­wane i mia­łem dosko­nale zor­ga­ni­zo­waną przy­szłość.

– Osza­le­jesz, gdy zabiorę cię na moją wyspę – powie­dział Nate, ponow­nie prze­ry­wa­jąc mój tok myśle­nia.

– Twoją wyspę? – spoj­rza­łem na niego łaska­wie.

– Wyśmie­waj mnie, ile chcesz. Już od czte­rech lat odwie­dzam tamto miej­sce. Jeśli ja ci mówię, że to naj­lep­sze miej­sce na świe­cie, żeby się wyłą­czyć, to jest to cał­ko­wita prawda.

Nate był _preppy_, tro­chę w stylu hipisa. Wybie­rał wyspę zapo­mnianą przez Boga, aby „wyłą­czyć się”, jak lubił mówić. Ucie­kał tam przed swoim codzien­nym życiem i wra­cał z „nała­do­wa­nymi aku­mu­la­to­rami”, cokol­wiek by to zna­czyło…

Ja, prawdę mówiąc, nie umia­łem przy­po­mnieć sobie, kiedy ostatni raz byłem na praw­dzi­wych waka­cjach, trwa­ją­cych dłu­żej niż cztery dni… Lubi­łem pra­co­wać i wielu klien­tów przed­się­bior­stwa zama­wiało kon­kret­nie mnie jako swo­jego pilota. To gwa­ran­to­wało mi mało wol­nego czasu i wiele nocy w pię­cio­gwiazd­ko­wych hote­lach, roz­sia­nych po całym świe­cie. Nie uskar­ża­łem się. Moja praca pozwa­lała mi pro­wa­dzić dość wygodne życie. Mia­łem zna­jo­mo­ści wśród waż­nych ludzi, z któ­rymi nawet zawie­ra­łem praw­dziwe przy­jaź­nie.

Zadzwo­nił tele­fon Nate’a i wyrwał mnie z zamy­śle­nia.

– Cześć! Tak, Wyatt, co tam u cie­bie, chło­pie? – odpo­wie­dział.

Nate wyko­nał jakiś gest w moim kie­runku, ale znów go zigno­ro­wa­łem. Wsta­łem z sofy, pod­sze­dłem do mini­baru i nala­łem sobie szklankę samej whi­sky. Gdzieś usły­sza­łem, że kaca leczy się jesz­cze więk­szą ilo­ścią alko­holu. Kimże ja jestem, żeby kwe­stio­no­wać to, jakże przy­jemne, twier­dze­nie?

– To pilne – usły­sza­łem, jak mówił Nate. – Gdyby tak nie było, nie pro­sił­bym cie­bie. Nie… Oczy­wi­ście, że nie możemy wziąć jed­nego z samo­lo­tów.

Nasze spoj­rze­nia skrzy­żo­wały się. Sta­ra­łem się, żeby to wystar­czyło, aby zro­zu­miał, co mia­łem na myśli, ale on dalej mówił swoje:

– Tak… Dwa miej­sca w pierw­szej kla­sie… do Den­pa­sar, tak… Dosko­nale, chło­pie! Bar­dzo dzię­kuję! Zała­twione!

Ponow­nie pod­nio­słem szklankę do ust.

– Zmie­nisz tę swoją minę? Ja poru­szam niebo i zie­mię, żeby…

– Nie polecę, Nat – ucią­łem, nie patrząc na niego. – Nie nale­gaj. Czy mam ci przy­po­mnieć, dla­czego nie mogę tak uciec i znów zostać dup­kiem, takim jak wtedy, gdy byli­śmy żół­to­dzio­bami?

Nate spoj­rzał na mnie z sofy spo­koj­nie i pogod­nie.

– Wła­śnie ze względu na to, co się zda­rzyło, potrze­bu­jesz wyłą­czyć się cał­ko­wi­cie. Musisz wyje­chać z Lon­dynu, odda­lić się i pomy­śleć, jaki będzie twój następny ruch…

– Już nie będzie następ­nego ruchu, Nate, do cho­lery! – powie­dzia­łem.

Z wście­kło­ści ści­sną­łem szklankę. Pękła na tysiąc kawał­ków i ska­le­czy­łem się w dłoń. Prze­klą­łem przez zęby. Nate obser­wo­wał mnie, nie­wzru­szony.

– To będzie tylko trzy­dzie­ści dni, Alex. Trzy­dzie­ści dni na odna­le­zie­nie sie­bie samego. Trzy­dzie­ści dni…

– Trzy­dzie­ści dni na sta­ra­nie się, abym pojął, że moje życie, takie, jakie pro­wa­dzi­łem i zna­łem dotych­czas, skoń­czyło się na zawsze.

Nate nic nie odpo­wie­dział, a ja znik­ną­łem w łazience.

Przy­szedł czas, żebym zaak­cep­to­wał moją nową rze­czy­wi­stość.ROZDZIAŁ 2. NIKKI

2
NIKKI

Wpa­da­jące przez okno świa­tło słońca obu­dziło mnie jak zawsze. Tak samo jak codzien­nie rano prze­kli­na­łam gło­śno. Zada­wa­łam sobie pyta­nie, kiedy wresz­cie skoń­czę szyć zasłony, nad czym już pra­co­wa­łam dwa mie­siące… Można by powie­dzieć, że nie mia­łam czasu, że nie dawa­łam rady, robiąc w ciągu dnia tysiące innych rze­czy, ale były to marne tłu­ma­cze­nia. Mia­łam aż nadto czasu na uszy­cie ich, ale, mówiąc szcze­rze, okrop­nie się leni­łam.

Szy­cie zasłon nie było jed­nym z moich wielu hobby, ale wmó­wi­łam sobie, że mogę i powin­nam to zro­bić sama. Mogłam je uszyć w kilka godzin, a z nie­wielką pomocą Eko lub nawet Gusa byłyby już powie­szone. Mia­ła­bym nawet czas wsiąść na moto­cykl i dołą­czyć do grupy przy­ja­ciół, żeby obej­rzeć zachód słońca i zmierzch, czyli tak zwany przez tury­stów _sun­set._

Prze­cią­gnę­łam się jak kot. Ziew­nę­łam tak, jak ni­gdy nie zro­bi­ła­bym tego w miej­scu publicz­nym, i wsta­łam z łóżka. Jesz­cze nie przy­zwy­cza­iłam się do samot­nego życia ani nie mogłam uwie­rzyć, że wszystko, co widzą moje oczy, jest moje i tylko moje. Mia­łam dwa­dzie­ścia trzy lata, dwa mie­siące temu unie­za­leż­ni­łam się i prze­pro­wa­dzi­łam do willi na kli­fie. Mogłam już wcze­śniej wynieść się i zamiesz­kać sama, ale za bar­dzo lubi­łam miesz­kać z moją bab­cią Kutą i wuj­kiem Kade­kiem. Zawsze mnie chro­nili i trosz­czyli się o mnie. Dora­sta­łam głów­nie przy nich dwojgu, bo moi rodzice umarli, gdy mia­łam zale­d­wie trzy lata. Ledwo ich pamię­tam, ale dobrze wiem, jaką pustkę zosta­wiła w rodzi­nie ich śmierć. Moja matka miała oczy mojej babci, a moja młod­sza sio­stra – mojego wujka. Ja, ich jedyna wnuczka i sio­strze­nica, byłam sie­rotą…

Bolało mnie mówie­nie o moich rodzi­cach. Cho­ciaż zna­łam ich tylko przez krótki czas, bar­dzo za nimi tęsk­ni­łam. Czu­łam, że zna­łam ich dobrze, jak nikt inny, dzięki mojej babci i wuj­kowi. Zawsze opo­wia­dali mi aneg­doty o mojej mamie, cho­ciaż cza­sem było im ciężko wspo­mi­nać ją. Wiem, że robili to po to, abym mogła mieć wyraźne wyobra­że­nie o niej i żebym wie­działa, jak bar­dzo mnie kochała. O moim ojcu mówili mniej. Byłby jedy­nie jakąś nie­wy­raźną zjawą z mojej prze­szło­ści, gdyby nie opo­wia­dali mi o nim w ogóle.

Dzięki opo­wie­ściom wiem o wielu rze­czach. Na przy­kład, że pie­przyk, który mam na płatku lewego ucha, jest dokład­nie taki sam jak u mojej mamy. Moje dłu­gie nogi i sto sie­dem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu odzie­dzi­czy­łam po moim ojcu Jaco­bie, który był Angli­kiem i dla­tego ja jestem „mie­szań­cem”, bo cała moja rodzina ze strony mamy to Azjaci pocho­dzący z Bali.

Dziw­nie jest czuć, że w moich żyłach pły­nie angiel­ska krew. Jeśli cho­dzi o wygląd zewnętrzny, mogę zapew­nić, że sil­niej­sze były geny mojej matki. Oczy­wi­ście moje sko­śne oczy nie są koloru cze­ko­la­do­wego, który domi­nuje wśród miej­sco­wej lud­no­ści. Są zie­lon­kawe i od wcze­snego dzie­ciń­stwa łama­łam sobie głowę dla­czego. Nie­któ­rzy na wyspie uwa­żali nawet, że to przy­nosi pecha. To mówi wszystko o men­tal­no­ści miej­sco­wych. Nie codzien­nie można zoba­czyć Azjatkę z zie­lon­ka­wymi oczami. Moja cera też jest mniej zie­mi­sta, ale poza tym jestem typową Balijką, jak każda miesz­ka­jąca na tej wyspie. Niech nikt nie waży się zaprze­czyć.

Myjąc zęby, zaczę­łam myśleć o tym, co mam do zro­bie­nia w ciągu dnia. Od kiedy skoń­czy­łam stu­dia wete­ry­na­ryjne, ni­gdy nie wyje­cha­łam z mojej wysepki. Jest poło­żona w odle­gło­ści kilku kilo­me­trów od głów­nej wyspy Bali. Jest wystar­cza­jąco mała, żeby wszy­scy jej miesz­kańcy znali się z widze­nia, i wystar­cza­jąco duża, żeby­śmy wszy­scy nie znali wza­jem­nie swo­ich imion. Jak dla mnie jest dosko­na­łej wiel­ko­ści.

Wycho­wa­łam się tutaj. To zawsze był mój dom rodzinny, w któ­rym byłam oto­czona przy­rodą, zwie­rzę­tami, upra­wami ryżu, oce­anem, pia­skiem, spor­tami wod­nymi i domo­wym jedze­niem. Także licz­nymi tury­stami. Tak, przy­jeż­dżają tu, żeby śnić balij­ski sen.

Fatal­nie się czu­łam, gdy musia­łam opu­ścić wysepkę, żeby stu­dio­wać w cen­trum Bali. Abso­lut­nie nie byłam przy­zwy­cza­jona do miej­skiego życia, cho­ciaż to mia­sto jest karzeł­kiem w porów­na­niu z jakim­kol­wiek innym, zwy­kłym mia­stem. Nie­po­koił mnie hałas uliczny i ten w cen­trach han­dlo­wych. Trudno mi było przy­zwy­czaić się do cho­dze­nia wszę­dzie w butach i w ubra­niu, jak na spo­tka­nie służ­bowe. Cho­ciaż cztery lata trwa­nia nauki powinny wystar­czyć, abym przy­zwy­cza­iła się do tego, to jak tylko mia­łam dyplom ukoń­cze­nia stu­diów pod pachą, wsia­dłam do mojej łódki i poże­gna­łam ten zewnętrzny świat, sze­roko uśmie­cha­jąc się z ulgą. Ja nie nada­wa­łam się ani tro­chę do życia w takim ryt­mie. Moje życie było tutaj, z moją rodziną i ze wszyst­kimi moimi psami…

Jedyne, co podo­bało mi się w życiu na głów­nej wyspie, to moż­li­wość pój­ścia do kina i pozna­nie mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki Mar­got, która…

Dźwięk tłu­mio­nego szcze­ka­nia przy­kuł moją uwagę i prze­rwał roz­my­śla­nia.

Uśmiech­nę­łam się i otwo­rzy­łam okno w łazience, żeby wyj­rzeć. Mój dom był na górze klifu. Poza prze­pięk­nymi wido­kami na morze mogłam widzieć stok ze scho­dami pro­wa­dzą­cymi do moich drzwi. Wła­śnie tam każ­dego ranka cze­kał na mnie mój ulu­biony pies, mój anioł stróż, mój cudowny Batú.

Temat bez­dom­nych zwie­rząt na tere­nach nad­mor­skich Bali zawsze odbie­rał mi sen. To był jeden z powo­dów, że zosta­łam wete­ry­na­rzem. To bar­dzo smutne, że bez­domne psy bar­dziej postrze­gane są jako plaga. Dla mnie to naj­pięk­niej­sze zwie­rzęta, uprzejme i wierne; nie­moż­liwe, że w ogóle ist­nieją w tym dziw­nym i ulot­nym świe­cie, który nazy­wamy Zie­mią.

Są setki bez­dom­nych psów, wałę­sa­ją­cych się po pla­żach w poszu­ki­wa­niu czu­ło­ści i jedze­nia. Nawet wielu tury­stów je przy­gar­nia. Nie­któ­rzy trzy­mają te psy przez lata w swo­ich domach na wyspach, ale porzu­cają je, gdy tylko przy­cho­dzi czas powrotu tury­sty do domu rodzin­nego. Szczę­śli­wie nie wszy­scy są tacy. Dzięki tury­styce i zachod­niej kon­cep­cji zwie­rzę­cia towa­rzy­szą­cego te zwie­rzęta dostają jedze­nie. Mimo to jest coraz wię­cej bez­dom­nych psów, a rdzenni miesz­kańcy wyspy postrze­gają je jako zagro­że­nie lub roz­no­si­cieli klesz­czy. Nie­sławą cie­szy się okru­cień­stwo nie­któ­rych miej­sco­wych. Są zdolni zro­bić wszystko, żeby tylko pozbyć się tych psów, nawet je otruć i wła­śnie tu zaczyna się moja praca wete­ry­na­rza.

Nie było łatwo ani tanio zaopie­ko­wać się tak dużą liczbą zwie­rząt. Ponadto te psy nie prze­stają się roz­mna­żać, bo nie są kastro­wane. Wyda­wa­łam pra­wie całą moją pen­sję na zakup nie­zbęd­nych rze­czy do opieki nad nimi, czemu wielu ludzi się dzi­wiło. Pra­co­wa­łam prak­tycz­nie od rana do nocy. To było nie do wytrzy­ma­nia, ale ja nie zna­la­złam innego wyj­ścia.

Mia­łam tyle eta­tów, że cza­sem tra­ci­łam rachubę. Byłam jedy­nym pro­fe­sjo­nal­nym wete­ry­na­rzem na wyspie, każ­dego ranka dawa­łam lek­cje jogi w róż­nych pen­sjo­na­tach i wil­lach, trzy razy w tygo­dniu byłam prze­wod­ni­kiem dla upraw­nio­nych płe­two­nur­ków, a kiedy nie było innej opcji, poma­ga­łam przy sprzą­ta­niu naj­bar­dziej luk­su­so­wego kom­pleksu na wyspie. To było spek­ta­ku­larne. Mia­łam do opo­rzą­dze­nia wille nad morzem i w zasięgu wzroku wszel­kie luk­susy, jakie może­cie sobie wyobra­zić, ale to była praca, któ­rej naj­bar­dziej nie­na­wi­dzi­łam. Pomimo że był to kom­pleks nale­żący do rodziny Mar­got i cza­sem mogłam dodat­kowo zaro­bić, nie było spo­sobu na uwol­nie­nie się od tury­stów, któ­rzy uwa­żali się za kogoś lep­szego od innych.

W takich miej­scach jak Bali ten rodzaj kom­plek­sów wypo­czyn­ko­wych jest bar­dzo popu­larny. Moja wysepka jest bar­dziej nasta­wiona na obec­ność tury­stów-hipi­sów, któ­rzy przy­jeż­dżają tu z zamia­rem upra­wia­nia eks­tre­mal­nych spor­tów wod­nych, na lek­cje jogi, na sur­fo­wa­nie na naj­lep­szych falach Indo­ne­zji… albo pra­wie tylko po to.

Więk­szość ludzi przy­jeż­dża na wyspę na kilka dni i wyjeż­dżają, gdy odkryją, że nie jest to naj­bar­dziej luk­su­sowe miej­sce na Bali. Ale my coraz bar­dziej zbli­żamy się do bycia luk­su­so­wym miej­scem. Są inwe­sto­rzy, któ­rzy nie prze­stają budo­wać kolej­nych tury­stycz­nych kom­plek­sów na każ­dym skrawku nie­za­go­spo­da­ro­wa­nej ziemi.

Zigno­ro­wa­łam szcze­ka­nie Batú i wró­ci­łam do moich obo­wiąz­ków. Jeśli chcia­łam być o siód­mej rano na mojej pierw­szej lek­cji jogi, to już powin­nam się pośpie­szyć. Wyszłam z łazienki i zła­pa­łam pierw­sze z brzegu leg­ginsy i top. Ucze­sa­łam się w wysoko upięty kucyk. Zarzu­ci­łam na plecy matę do jogi i torbę z kom­ple­tem nie­zbęd­nych rze­czy: ubra­niem na zmianę, butelką wody i bana­nem do zje­dze­nia w połu­dnie.

Batú osza­lał z rado­ści, gdy zoba­czył, że scho­dzę po scho­dach. Cho­ciaż byłam spóź­niona, zatrzy­ma­łam się, żeby przy­wi­tać go jak Pan Bóg przy­ka­zał. Nasza histo­ria była szcze­gólna. Ten pies zasłu­gi­wał na całą moją czu­łość i wyjąt­kowe trak­to­wa­nie, nawet kosz­tem innych psia­ków, cho­ciaż ni­gdy nie mówi­łam tego gło­śno.

Czule go pogła­ska­łam. Pozwo­li­łam mu wska­ki­wać na mnie, sta­ra­jąc się unik­nąć popla­mie­nia mojego bia­łego kom­pletu, i pośmia­li­śmy się tro­chę. Tak, upie­ram się przy twier­dze­niu, że psy się uśmie­chają, śmieją się, pła­czą i robią wszystko to, co robimy my, ludzie, tylko one robią to w psiej wer­sji. Po wza­jem­nym oka­za­niu sobie wystar­cza­ją­cej ilo­ści miło­ści poszłam w kie­runku moto­cy­kla.

Sku­ter dosta­łam w pre­zen­cie od wujka, gdy skoń­czy­łam trzy­na­ście lat. Nie prze­strasz­cie się. To późny wiek na posia­da­nie jed­no­śladu, jeśli weź­mie się pod uwagę, że tutaj dzieci jeż­dżą na moto­cy­klach już po ukoń­cze­niu dzie­sią­tego roku życia. Mój, to była stara vespa, cho­ciaż ja lubi­łam mówić, że vespa jest _vin­tage._ Sku­ter chyba był już stary, zanim go dosta­łam w pre­zen­cie… Ale woził mnie wszę­dzie, nie mogłam narze­kać, speł­niał swoją funk­cję, a ja w zamian wyda­wa­łam moją krwa­wicę na jego naprawę co dwa–trzy tygo­dnie.

Za każ­dym razem, gdy udało mi się włą­czyć sil­nik, dzię­ko­wa­łam bogom.

– Jedziemy, Batú!

Batú odpo­wie­dział szczek­nię­ciem i oboje prze­mie­rzy­li­śmy drogę w dół, na plażę, na moją lek­cję jogi. Pies biegł za mną, z wywie­szo­nym języ­kiem, ale szczę­śliwy z powodu swo­jej poran­nej prze­bieżki. Wielu ludzi uczy swoje psy sie­dze­nia na pod­pór­kach pod stopy w sku­te­rach, ale Batú nie jest mały. Jest więk­szy niż więk­szość psów miesz­ka­ją­cych na wyspie, jest pra­wie wiel­ko­ści labra­dora. Był mie­szań­cem, jak ja, być może mie­szanką labra­dora i hisz­pań­skiej rasy _podenco_ (podob­nej do charta) i miał tro­chę poma­rań­czowe umasz­cze­nie. Jestem pra­wie pewna, że Batú nie pocho­dził z Bali. Histo­ria, jak go ura­to­wa­łam, jest bar­dzo smutna. Cza­sem ludzie potra­fią być okrutni.

Mimo smut­nych wspo­mnień uśmiech­nę­łam się, widząc go w lusterku sku­tera. Był nie­zwy­kle żywotny i wesoły, czym pro­mie­nio­wał na oto­cze­nie. Byłoby cudow­nie, gdy­bym mogła prze­ka­zać wam moje szczę­ście, jakie czu­łam za każ­dym razem, gdy ura­to­wa­łam jakie­goś psa lub mu pomo­głam.

Zasko­czył mnie dźwięk klak­sonu cię­ża­rówki i spra­wił, że pra­wie spa­dłam z vespy.

– Cho­lera! – burk­nę­łam.

W tej samej chwili Batú zaczął szcze­kać jak osza­lały. Cię­ża­rówka zatrzy­mała się i wysiadł z niej ktoś, z kim abso­lut­nie nie mia­łam ochoty roz­ma­wiać.

– Prze­pra­szam, Nikki, nie widzia­łem cie­bie!

I dla­tego trą­bił?! Dla­czego mnie nie widział?

– Nic się nie stało, Jeremy – powie­dzia­łam, siląc się na uprzejmy uśmiech.

Batú u mojego boku zaczął szcze­kać i war­czeć na Jeremy’ego. Pies był bar­dzo opie­kuń­czy dla mnie, ale na Jeremy’ego reago­wał wyjąt­kowo ner­wowo.

– Jak się masz? – Jeremy zapy­tał mnie, korzy­sta­jąc z tego, że nie jechał żaden samo­chód.

Moja rela­cja z Jere­mym była nieco nie­kom­for­towa. Mię­dzy nami do cze­goś tam doszło. Nie było to nic nad­zwy­czaj­nego; przez kilka tygo­dni spo­ty­ka­li­śmy się. Był jed­nym z synów tury­stów, uro­dzo­nym na wyspie i wycho­wał się jak my, był jed­nym z „adop­to­wa­nych”, jak mie­li­śmy zwy­czaj ich nazy­wać, bo nie pocho­dzili stąd, ale w rze­czy­wi­sto­ści byli miej­sco­wymi; nie wiem, czy wyra­żam się jasno.

– Dobrze, dobrze, tylko jestem spóź­niona – sta­ra­łam się prze­krzy­czeć szcze­ka­nie psa.

– Ach, oczy­wi­ście! Wybacz mi! – powie­dział, wysi­la­jąc się na uśmiech. – Joga, prawda? – zapy­tał.

Przy­tak­nę­łam ski­nie­niem głowy.

– Może któ­re­goś dnia wstą­pię na twoje lek­cje – powie­dział.

Musia­łam bar­dzo się kon­tro­lo­wać, aby na mojej twa­rzy nie dało się zauwa­żyć nie­chęci z powodu ewen­tu­al­no­ści jego ponow­nej obec­no­ści na moich lek­cjach. Jeremy’ego nic innego nie obcho­dziło mniej niż joga, ale wie­dział, że dzięki temu może być o okre­ślo­nej godzi­nie i w okre­ślo­nym miej­scu przy mnie, cho­ciaż nie był moim part­ne­rem. To wszystko było… nie­zręczne, bar­dzo nie­zręczne.

– Genial­nie – powie­dzia­łam. – Do zoba­cze­nia, Jeremy. Miłego dnia! – doda­łam, przy­śpie­sza­jąc i omi­ja­jąc go na sku­te­rze.

Nie umknęło mojej uwa­dze wście­kłe spoj­rze­nie Jeremy’ego na Batú. Nie zdzi­wiło mnie to. Obaj nie lubili się wza­jem­nie. W rze­czy­wi­sto­ści Jeremy nie­na­wi­dził psów. To był jeden z powo­dów, dla któ­rych nie udało nam się zostać razem na dłu­żej.

Mówię jeden z powo­dów, bo było wiele innych, aby nie być z Jere­mym… Całymi dniami mogła­bym opi­sy­wać je, poczy­na­jąc od tego, że Jeremy bar­dzo mnie kon­tro­lo­wał i był nie­wia­ry­god­nie zazdro­sny. W jakim momen­cie chło­pak, który mnie zachwy­cał, stał się obse­syj­nie nie­zno­śny wobec mojego roz­kładu zajęć? „Gdzie będziesz dzi­siaj o godzi­nie jede­na­stej?”, „Dla­czego widzia­łem cię dzi­siaj jedzącą śnia­da­nie w Yamu?”, „Czy dzi­siaj o trzy­na­stej spo­tkamy się, czy znów musisz jeść obiad z twoim wuj­kiem?”, „Dla­czego dzi­siaj rano roz­ma­wia­łaś z Eko, nie mia­łaś pracy?”.

Ale kosz­mar!

Roz­sta­nie z nim było naj­lep­szą decy­zją, jaką pod­ję­łam w ciągu roku, ale wyda­wało się, że on jesz­cze się w tym nie zorien­to­wał. To było żało­sne. W porów­na­niu z chło­pa­kami z wyspy Jeremy raczej mi się podo­bał… Chło­paki z Zachodu, to była moja klę­ska. Dużo bar­dziej mi się podo­bali niż jaki­kol­wiek miej­scowy. Ten fakt w takim samym stop­niu mnie roz­bi­jał, jak i cie­szył. Cie­szył, bo czu­łam się bliż­sza mojej mamie, w końcu ona zako­chała się w Angliku; roz­bi­jał, bo na wyspę tury­ści przy­jeż­dżali tylko na krótki czas. Nie­wielu decy­do­wało się pozo­stać tu na stałe, a ja nie lubi­łam tra­cić czasu na bez­sen­sowne rela­cje. Jeremy był wyjąt­kiem i wyda­wało się, że jest dosko­na­łym roz­wią­za­niem. Nie­wąt­pli­wie był Ame­ry­ka­ni­nem, z jego blond wło­sami i nie­bie­skimi oczami. Miał figurę sur­fera, nieco krzywy uśmiech bia­łego czło­wieka. Poza tym był „adop­to­wany”, ale oczy­wi­ście nie mógł nawią­zać poważ­nej rela­cji z kimś, czyje atry­buty można opi­sać w dwóch zda­niach.

W dzie­sięć minut doje­cha­łam na lek­cję. Odby­wa­łam ją w jed­nym z wielu kom­plek­sów prze­zna­czo­nych dla tury­stów na wyspie, na drew­nia­nej plat­for­mie naprze­ciwko morza. Naj­lep­sze w tych lek­cjach jogi było to, że zmu­szały mnie do codzien­nych poran­nych tre­nin­gów, a przy oka­zji zawie­ra­łam fajne zna­jo­mo­ści. Zazwy­czaj ludzie nie zosta­wali długo, na kilka dni, co naj­wy­żej na trzy mie­siące, jeżeli przy­jeż­dżali na pełny kurs jogi.

Było miło pro­wa­dzić lek­cje sportu, który kocha­łam całą duszą i wie­dzia­łam, że te zaję­cia dobrze robią tym, któ­rzy zaczęli go prak­ty­ko­wać. „Joga to styl życia”, zawsze powta­rzała mi moja bab­cia. „Pomaga utrzy­mać spo­kój umy­słu i aktywne ciało”, wspa­niała sprzecz­ność. Ponadto tym, któ­rzy ją prak­ty­ko­wali, pozwa­lała utrzy­mać sprawne ciało o wspa­nia­łym wyglą­dzie i umoż­li­wiała przy­bie­ra­nie nie­wia­ry­god­nych pozy­cji.

– Dzień dobry! – powi­ta­łam dziew­czyny z mojej grupy, bo jej człon­kami były same kobiety.

Nie zawsze tak bywało. Cza­sem przy­cho­dzili męż­czyźni, cho­ciażby narze­czeni zmu­szeni przez swoje part­nerki. Cza­sem przy­cho­dził ktoś cie­kaw­ski, kto chciał spró­bo­wać, ale prze­ko­naw­szy się, że jest za mało giętki, by nadą­żać za tokiem lek­cji, nie wra­cał. Kie­dyś zor­ga­ni­zo­wa­łam dzień prak­ty­ko­wa­nia jogi męskiej, ale nie wszystko się udało. Gdy musieli usta­wić się w pozy­cji na pie­ska, twa­rzą do pod­łoża, zro­zu­mia­łam, że mózg face­tów nie funk­cjo­no­wał dobrze, gdy widzieli przed sobą wypiętą pupę dziew­czyny, a jed­no­cze­śnie sta­rali się naśla­do­wać moje ruchy.

„Moje” dziew­czyny uśmiech­nęły się ze zmę­czo­nym wyra­zem twa­rzy i usta­wiły się tak, żeby każda dobrze mnie widziała.

– Roz­pocz­niemy od pozdro­wie­nia słońca.

To było pra­wie dosłowne. Lek­cja została tak zapla­no­wana, że trwała dokład­nie tyle czasu, ile słońcu zaj­mo­wało wyj­ście zza hory­zontu i powi­ta­nie nas. To okropne wsta­wać tak wcze­śnie, ale na koniec nie było przy­jem­niej­szego uczu­cia niż powi­ta­nie słońca. Warto było ćwi­czyć aż do wyczer­pa­nia mię­śni, a póź­niej zanu­rzyć się w morzu, w poma­rań­czo­wym i żół­tym bla­sku świtu.

Cza­sem zada­wa­łam sobie pyta­nie, jak nie­któ­rzy ludzie mogą żyć z dala od morza, pia­sku, od jedy­nych w swoim rodzaju, nie­po­wta­rzal­nych zacho­dów słońca. Jak ludzie mogą woleć prze­by­wać w dra­pa­czach chmur, zamiast żyć w łącz­no­ści z przy­rodą?

Myślę, że trzeba było wycho­wać się na wyspie. Moje postrze­ga­nie świata było bar­dzo odmienne od tego, jakie mają inni ludzie na świe­cie. Na nie­szczę­ście wiele osób uważa, że sprawy mate­rialne są waż­niej­sze od jakiej­kol­wiek przy­jem­no­ści zwią­za­nej z naturą… Czy nie rozu­mieją, że zachód słońca jest za darmo? No dobrze, może kosz­to­wać cię jed­nego dolara, jeśli zdo­bę­dziesz dobrze schło­dzone piwo Bin­tang…

Zakoń­czy­łam lek­cję i poże­gna­łam się uśmie­chem z moimi uczen­ni­cami. Gdy wszyst­kie wyszły, upew­ni­łam się, że nikt mnie nie widzi, i pode­szłam do tro­chę ukry­tych, ale dobrze mi zna­nych kamieni. Zdję­łam strój spor­towy i byłam zupeł­nie naga. To była moja mała, tajemna przy­jem­ność – kąpiel nago o świ­cie. Zawsze gdy mogłam, tak robi­łam i pra­wie ni­gdy nikogo nie było. Żeby dojść do tych skał, trzeba było przejść przez omszały teren, który tury­ści omi­jali tylko dla­tego, że był zie­lony. No dobrze, dla­tego też, że była siódma rano.

Jak ni­gdy rado­wa­łam się teraz moją ulu­bioną kąpielą w pro­mie­niach wscho­dzą­cego słońca, aż poczu­łam, że moje mię­śnie zre­lak­so­wały się po ostrym spor­to­wym wysiłku. Na Bali woda zazwy­czaj ma umiar­ko­waną tem­pe­ra­turę, co jest bar­dzo dobre… cza­sami. Nato­miast rano jest dużo chłod­niej­sza niż w ciągu całego dnia. Dla­tego cie­szy­łam się nią jak mała dziew­czynka, któ­rej dali lizaka. Prze­pły­nę­łam kilka dłuż­szych odcin­ków, po czym zwy­czaj­nie usia­dłam na skale otu­ma­niona bar­wami nieba. Wszystko jedno, ile wscho­dów i zacho­dów słońca widziały moje oczy, zawsze powo­do­wały we mnie to samo wra­że­nie bycia mikro­sko­pijną cząstką wszech­świata, a w środku buzo­wały mi emo­cje.

Skoń­czy­łam moją szcze­gólną, krótką medy­ta­cję i wyszłam z wody. Sta­nę­łam na skale, żeby się prze­cią­gnąć, jak­bym wstała po małej drzemce. Nagle wtedy… Spoj­rza­łam w lewo, chyba zawo­łano mnie po imie­niu. Nie. Wszystko na­dal trwało w ciszy, prze­ry­wa­nej jedy­nie śpie­wem pta­ków i szu­mem fal.

Napo­tka­łam spoj­rze­nie męż­czy­zny, który obser­wo­wał mnie z jed­nej z willi Mar­got. Był wystar­cza­jąco daleko, aby nie dostrzec mojej twa­rzy, ale wystar­cza­jąco bli­sko, żeby dostrzec, że jestem naga. To było dziwne. Nor­mal­nie pośpiesz­nie zakry­ła­bym się i ucie­kła bie­giem, ale nie zro­bi­łam tego. Sta­łam nie­ru­chomo, jak mnie Pan Bóg stwo­rzył, patrzy­łam spo­koj­nie na osobę obser­wu­jącą mnie bez żad­nych skru­pu­łów. On opie­rał się ramio­nami o barierkę i mogłam widzieć, jak wiatr lekko poru­szał jego włosy. On, w prze­ci­wień­stwie do mnie, był ubrany. Cho­ciaż nie dostrze­głam rysów jego twa­rzy, było coś, co spo­wo­do­wało ucisk w moim żołądku.

Nie umiem tego wyja­śnić, ale tro­chę emo­cjo­nu­jące było to, że pozwo­li­łam mu obser­wo­wać się nagą, mimo że nie wie­dział, kim jestem…

To było jak zaka­zana gra, w któ­rej ni­gdy nie wiemy, kim są gra­cze.

Nie wiem, jak długo obser­wo­wa­li­śmy się wza­jem­nie, ale w końcu musia­łam zacząć się ubie­rać. Wło­ży­łam majtki i ubra­nie, które przy­nio­słam sobie w ple­caku. Męż­czy­zna nie poru­szył się, na­dal obser­wo­wał każdy mój ruch, nie mru­ga­jąc oczami. Przy­naj­mniej wyda­wało mi się, że nie mru­gał. Z miej­sca, w któ­rym sta­łam, nawet nie mogłam dostrzec, jakiego koloru miał oczy ani jakie miał usta, policzki, uśmiech, czy miał brodę, czy był ogo­lony…

Widzia­łam jedy­nie, że stał pochy­lony nad barierką, a z odle­gło­ści wyda­wał się duży i czu­łam, że na co dzień był pra­co­ho­li­kiem.

Przez moment mia­łam chęć poma­chać do niego. Byłoby to śmieszne, bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści spo­tka­nia.

Zeszłam ze skały i wyszłam z plaży, czu­jąc, że prze­ży­łam nie­zwy­kle ero­tyczny i odważny moment w moim życiu.ROZDZIAŁ 4. NATE

4
NATE

Już minęło dwa­na­ście mie­sięcy. Ani jej nie widzia­łem, ani abso­lut­nie niczego nie wie­dzia­łem, co się z nią działo przez ten czas. Była tam i, o matko, jaka była piękna! Wyda­wała się daleka, jak zawsze. Co mnie cze­kało? Zła­ma­łem jej serce w naj­gor­szy moż­liwy spo­sób.

Mar­got i ja zoba­czy­li­śmy się pierw­szy raz i pozna­li­śmy się, gdy pierw­szy raz przy­je­cha­łem na wyspę. Byłem wtedy mło­dym chło­pa­kiem, łaj­da­kiem i idiotą. Nie sądzę, abym bar­dzo się zmie­nił. Gdy przy­je­cha­łem na Bali, chcia­łem żyć peł­nią życia. Byłem przy­stoj­nym i boga­tym face­tem, który chciał na maksa wszyst­kiego spró­bo­wać. Wyspa urze­kała, miała w sobie coś, czego nie umia­łem wyja­śnić. Było tak, jakby pozba­wiała nas wszel­kiego zła, pozo­sta­wiała nas nagimi, aby­śmy mogli prze­żyć emo­cje, któ­rych nie mogli­by­śmy prze­żyć w żad­nym innym miej­scu.

Pozna­łem ją w tym samym hotelu. Ona wtedy jesz­cze nie zarzą­dzała wil­lami. Miała zale­d­wie dzie­więt­na­ście lat i zaczy­nała drugi rok stu­diów uni­wer­sy­tec­kich. Była na Bali na swo­ich let­nich waka­cjach. Jakby to było dzi­siaj, pamię­tam moment, w któ­rym zoba­czy­łem jej postać pła­wiącą się w base­nie. Włosy ogni­stego koloru przy­cią­gnęły wzrok, a póź­niej cała ona sku­piła na sobie moją uwagę. Wyszła z wody, oble­piona stro­jem pły­wac­kim. Nic w nim nie było sek­sow­nego, ale był dosko­nale dopa­so­wany.

Pamię­tam jej uśmiech, gdy spo­strze­gła, że ją obser­wuję. Mia­łem ręcz­nik prze­wie­szony przez ramię i zapo­mnia­łem, że zamie­rza­łem popły­wać w base­nie.

– Ty wynaj­mu­jesz willę z ogro­dem, prawda? – zapy­tała mnie, osu­sza­jąc się ręcz­ni­kiem.

Przy­tak­ną­łem. Wró­ci­łem do rze­czy­wi­sto­ści i pod­sze­dłem do niej.

– Ty jesteś córką wła­ści­cieli czy się mylę?

– To takie oczy­wi­ste? – odpo­wie­działa. Przy­kryła się ręcz­ni­kiem i wyci­snęła wodę z wło­sów, owi­ja­jąc je w róg ręcz­nika.

– Sądzę, że ty i twój ojciec jeste­ście jedy­nymi rudo­wło­symi, któ­rzy zarzą­dzają wil­lami w Indo­ne­zji.

Roze­śmiała się.

– Nie myśl sobie. Tury­ści zawład­nęli wszyst­kim.

– Jestem Angli­kiem i ni­gdy nie widzia­łem dziew­czyny tak mar­chew­kowo rudej jak ty. Jesteś jak kopia Pippi Poń­czo­szanki.

– Nie wiem, kto to jest – odparła nieco roz­gnie­wana.

Z jakie­goś powodu, któ­rego na­dal nie rozu­miem, jej gniew spra­wił, że się uśmiech­ną­łem.

– Nie zali­czy­łaś sie­bie do grupy „tury­stów”. Czy to zna­czy, że jesteś miej­scowa? – zapy­ta­łem.

Obser­wo­wa­łem jej liczne piegi, pokry­wa­jące nie­mal całą twarz. Były cudowne, jak nie­skoń­czona galak­tyka.

– Jestem adop­to­wana – odparła z pro­stotą. Zapa­trzy­łem się w nią zasko­czony.

– Tak nazy­wają nas, tych uro­dzo­nych tutaj, ale będą­cych dziećmi cudzo­ziem­ców – wyja­śniła. – Moi rodzice prze­pro­wa­dzili się na Bali, zanim się uro­dzi­łam. Przy­dzie­lono im zie­mię, aby mogli zbu­do­wać cały ten kom­pleks, i już nikt nie dał rady usu­nąć ich stąd. Ja uro­dzi­łam się nie­da­leko tej wyspy, w Den­pa­sar. Wró­ci­łam tam tylko na stu­dia, na uni­wer­sy­tet.

Przy­ta­ki­wa­łem, słu­cha­jąc. Wyda­wało mi się fascy­nu­jące to, co mi opo­wia­dała. Przede wszyst­kim jej swo­ista forma samo­obrony w chwili, gdy wyja­śniała mi swoje korze­nie. To było tak, jakby chciała pod­kre­ślić sta­now­czo, że to jej miej­sce. Nie byłem zdolny wyobra­zić sobie moich rodzi­ców, któ­rzy postą­pi­liby podob­nie jak jej, ale to wyda­wało mi się nie­sa­mo­witą przy­godą. Porzu­cić swoje dotych­cza­sowe życie, wyje­chać na Bali, roz­krę­cić inte­res, mieć córkę i wycho­wać ją tak daleko od wszyst­kiego, co dotych­czas znali.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: