- promocja
Trzynasty dzień tygodnia - ebook
Trzynasty dzień tygodnia - ebook
W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku polskie władze komunistyczne z generałem Jaruzelskim na czele wprowadzają stan wojenny, który ma za zadanie likwidację „Solidarności” i przywrócenie socjalistycznego porządku w całym kraju. Milkną telefony, a radio i telewizja przestają nadawać. Na ulice polskich miast wyjeżdżają czołgi i transportery opancerzone. W stan gotowości postawiona jest Milicja Obywatelska i Służba Bezpieczeństwa.
Tej nocy grupa milicjantów wysłana na jedno z poznańskich osiedli, by aresztować działacza „Solidarności” znajduje w sąsiednim mieszkaniu ciało zastrzelonego mężczyzny. W tym samym czasie, w innej części miasta dochodzi do zaskakująco podobnego morderstwa. Oba mieszkania zostały dokładnie splądrowane a świadkowie w pobliżu obu miejsc zbrodni widzieli milicyjną nysę oraz dwóch ludzi, jednego w mundurze a drugiego w cywilnym ubraniu. Czy to przypadek?
Na poszukiwania morderców rusza grupa śledczych kierowana przez porucznika Marcinkowskiego, któremu w tym śledztwie mają pomóc dwaj milicjanci – rozpoczynający pracę w wydziale niedoświadczony absolwent szkoły oficerskiej podporucznik Mirosław Brodziak i oddelegowany z SB stary wyga, chorąży Teofil Olkiewicz.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1136-5 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sobota
12 grudnia 1981
Godzina 23.10
Padał drobny śnieg. Marceli Kruszona wracał do domu, trzymając się ściany własnego bloku. Miał poważne trudności ze złapaniem równowagi. Było diabelnie ślisko. I nic dziwnego, bo o tej porze żaden dozorca przy zdrowych zmysłach nie wyszedłby na dwór, żeby odgarnąć śnieg czy choćby posypać chodnik piaskiem. Noc była do spania, a nie do roboty. Marceli też chciał spać, ale nie bardzo mógł dojść do mieszkania. Co chwila ślizgał się niebezpiecznie i tylko szczęśliwy traf sprawił, że dotąd ani razu się nie przewrócił. A miał już ku temu kilkadziesiąt okazji. W końcu musiał pokonać dystans prawie stu metrów. Szedł bowiem z pierwszej klatki schodowej długiego jak droga do socjalizmu bloku na osiedlu Kosmonautów do klatki ostatniej, tej, w której mieszkał. Do celu zostało jeszcze jakieś dwadzieścia metrów, a jemu wydawało się, że to niemal wyprawa na poznańską Cytadelę. Było ciężko, bo prócz nieodśnieżonego chodnika marsz utrudniały mu wewnętrzne zachwiania równowagi. Nogi nie słuchały zupełnie poleceń płynących z głowy, bo gdzieś na trasie między ośrodkiem decyzyjnym w mózgu a ośrodkiem ruchu zalegały poważne ilości wypitego niedawno bimbru.
Przez cały wieczór czterdziestotrzyletni Marceli pił ze swoim kolegą i sąsiadem Marasem Pawlakiem. Znali się od lat. Pracowali na jednym wydziale Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego.
Na to spotkanie umawiali się od kilku dni. Jakiś miesiąc temu w swoim warsztacie w ZNT-eku w niewielkim aluminiowym cylindrze osadzili spiralnie zwiniętą miedzianą rurkę. Zbudowany w ten sposób kociołek został szczelnie zalutowany. Dzięki temu powstała zgrabna i niezawodna chłodnica do skraplania oparów alkoholowych. Dziś to ustrojstwo podłączyli z jednej strony plastikowym wężem do kranu w kuchni Pawlaka, z drugiej z ruskim szybkowarem kupionym na łazarskim targu. Przez prawie trzy tygodnie w trzydziestolitrowej butli ustawionej koło kuchennego kaloryfera bulgotał zacier przyrządzony według najlepszej, wielokrotnie sprawdzonej w polskich domach receptury – Grunwald 1410, czyli jeden kilogram cukru na cztery litry wody z dodatkiem dziesięciu deko drożdży.
I wreszcie nadszedł czas na sprawdzenie, czy sprzęt sprawuje się należycie. Po południu do szybkowaru nalali pierwszą porcję zacieru. Po kilkunastu minutach z niewielkiego kranika zaczął płynąć aromatyczny drożdżowy spirytus. Oczywiście podczas przerabiania butli zacieru nie mogło się obejść bez degustacji. W sumie obaj koledzy przez kilka godzin wyprodukowali osiem butelek bimbru. Trzy z nich zostały wypite na próbę. Umówili się, że jutro z pozostałego alkoholu zrobią cukrową przepalankę. No i te trzy butelki były przyczyną problemów Marcelego.
Był już bardzo blisko swojego wejścia, gdy nagle zauważył, że tuż przy chodniku stoi zaparkowana milicyjna nyska. Niewiele się zastanawiając, skoczył szybko w stronę najbliższych otwartych drzwi i schował się wewnątrz ciemnego korytarzyka. Oparty o ścianę patrzył z uwagą na samochód. Przestraszył się, bo dobrze wiedział, czym może skończyć się takie nocne spotkanie władzy z upitym facetem. Milicjanci mogli go bez zbędnych ceregieli zawieźć do izby wytrzeźwień, a noc spędzona na „wytrzeźwiałce” nie należała do najprzyjemniejszych. Marceli przekonał się o tym na własnej skórze, bo kilka lat temu trafił do izby w dzień wypłaty prosto z piwiarni na Wildzie. Rano wyszedł stamtąd z obitą gębą, bez zegarka i z pustym portfelem. Dlatego za nic nie zamierzał dziś powtarzać dawnych błędów.
Nie czekał długo. Po kilku minutach do nyski podeszło dwóch ludzi. Jeden w mundurze milicyjnym, a drugi po cywilnemu. Cywil miał w ręce torbę, taką zwyczajną do zawieszenia na ramię, z białym napisem „Polsport”. Wsiedli, samochód zakaszlał parę razy, po chwili silnik zaskoczył i nyska ruszyła, by zniknąć gdzieś tam hen za narożnikiem bloku.
Droga była wolna. Wyszedł więc na zewnątrz i spojrzał w ślad za odjeżdżającą suką. Czemu te szkieły tu łażą po nocy, zastanawiał się, i u kogo mogli być? Przecież tu w klatce mieszka normalna wiara, żadnych wywijasów.
Ruszył przed siebie już znacznie pewniejszym krokiem, bo spotkanie z milicyjnym wozem spowodowało, że ze strachu trochę otrzeźwiał. Po chwili był już przed swoim wejściem.
Otworzył drzwi i znalazł się w korytarzu prowadzącym na schody czteropiętrowego bloku. Mieszkał na trzecim, miał więc do pokonania jeszcze trochę drogi. Zaklął w myślach, gdy spróbował zapalić światło. Bezskutecznie. Klatka była kompletnie ciemna, bo już dawno z lamp na piętrach zniknęły wszystkie żarówki. Wiadomo, towar deficytowy, którego nie było w sklepach, a tu był – przynajmniej od czasu do czasu – na wyciągnięcie ręki. Przypomniał sobie, że niedawno sam wykręcił żarówkę z parteru, bo mu się przepaliła w ubikacji.
– Pierdolić to! – zaklął głośno i ruszył w górę, trzymając się mocno poręczy.
Na drugim piętrze było nieco jaśniej. Ze zdziwieniem zobaczył, że drzwi od mieszkania Walkowiaków są uchylone, a przez szparę sączy się strumień światła.
Pewnie Miras Walkowiak ma tytę i zapomniał zamknąć, domyślił się. Trzeba by mu powiedzieć, żeby się zakluczył, bo jakieś penerstwo okradnie mu chatę…
Przycisnął pstryczek dzwonka elektrycznego, ale nie było żadnego dźwięku. Dzwonek nie działał. Przyłożył więc pięść do drzwi i energicznie zapukał. W domu cisza. Niewiele się zastanawiając, nacisnął klamkę. Wiedział, że Marysia Walkowiakowa miała jechać na wieś do swoich rodziców po zaopatrzenie. Pomyślał więc, że Miras wykorzystał wolny wieczór, uchlał się i teraz śpi w najlepsze.
Wszedł do korytarzyka prowadzącego w głąb mieszkania i wtedy coś go zaniepokoiło. Wyglądało to tak, jakby przeleciała tamtędy gwałtowna burza. Kurtki i płaszcze, pozrzucane z wieszaka, leżały pomięte na podłodze. Obok nich walały się poprzewracane buty, a wszystko to pokrywała warstwa gazet z rozprutej paczki z makulaturą, która stała na niewielkim stoliku obok lustra. Walkowiak, podobnie jak większość sąsiadów, zbierał stare gazety. Za oddanie do skupu niepotrzebnych papierów można było dostać nieosiągalny w normalnej sprzedaży papier toaletowy, więc się opłacało.
– No to żeś nawywijał, chłopie, aleś gemelę tu urządził – powiedział głośno Marceli i ruszył dalej.
W dużym pokoju panował podobny niemiłosierny bałagan. Z tym że o ile przez korytarz przeszła wichura, o tyle śmiało można było powiedzieć, że tu swoje żniwo pozostawiła trąba powietrzna. Przewrócony stół i krzesła, rozpruty materac tapczanu, książki postrącane z półek i dokumenty powyrzucane z szuflad.
– Miras, gdzieżeś jest, kurwa?! – zawołał. Nie było żadnej odpowiedzi. Zajrzał więc do drugiego pokoju, ale i tam nikogo nie zastał. Pomieszczenie również było splądrowane.
Pozostała jeszcze kuchnia i łazienka. Sąsiad był w kuchni. Wprawdzie światło było tam zgaszone, ale jego postać oświetlała jasna smuga wpadająca tu z korytarza. Siedział przy białym stole z głową opartą na blacie. Przed nim stała do połowy wypita butelka wódki i pusta szklanka.
Marceli podszedł do stołu, by klepnąć kolegę w plecy. Już podniósł rękę, ale nie opuścił jej. Zamarł w bezruchu. Po chwili cofnął się do drzwi i szybko zapalił światło. To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie. W ręce leżącej na stole w kałuży krwi Walkowiak ściskał czarny pistolet, ruską tetetkę. Kula przeszyła mu lewą skroń. Widać było wyraźnie niewielką dziurkę wlotową. Natomiast prawej strony głowy nie było wcale. Jej rozpryskane resztki poprzyklejały się do ściany na prawo od siedzącego, tworząc tam wzorzystą plamę, której nie powstydziłby się żaden z uznanych malarzy abstrakcjonistów.
Godzina 23.20
W milicyjnej nysce jechało pięciu ludzi. Wszyscy, z wyjątkiem jednego cywila, ubrani byli w polowe mundury moro. Dwaj podoficerowie, prócz zwyczajnej podczas akcji broni krótkiej, mieli także automaty Kałasznikowa. Kierowca z papierosem w zębach spokojnie prowadził auto po osiedlowych uliczkach. Oficer siedzący przy nim liczył kolejne numery klatek schodowych bloku przy ulicy Wołkowa. Szukali piętnastki i wszystko wskazywało na to, że będzie to ostatnia klatka tego bloku.
– To kto to ma być, obywatelu kapitanie, znaczy się ten delikwent, co my tu jego mamy zgarnąć? – zapytał kierowca, kapral Grzechu Kowal.
Kapitan spojrzał na rozłożoną na kolanach czarną milicyjną raportówkę, przyświecając sobie sygnałową latarką. W celuloidowej owijce miał schowaną kartkę z wypisaną na maszynie listą pięciu nazwisk.
– Markowski Kazimierz, syn Władysława, pracownik Cegielskiego, działacz Zarządu Regionu Solidarności. Podobno bardzo radykalny. Napisali tu jeszcze, że trzeba szczególnie uważać podczas zatrzymania, bo może być niebezpieczny.
– Co niby znaczy, że bardzo radykalny? – dopytywał się kierowca.
– Taki, że jakby miał broń, to mógłby wam odstrzelić łeb – wyjaśnił oficer.
– A on ma broń? – zdziwił się szofer.
– Cholera go wie.
– Jak to? Przecież u nas nie można mieć broni. No chyba że jest się myśliwym. Bo ci to mają pozwolenie na broń. Dubeltówki mają. On jest myśliwym? – dopytywał się dalej Kowal.
– A skąd ja, do cholery, mam wiedzieć? Tu nie jest napisane. Zresztą, co wy mi tu dupę zawracacie? Trzymajcie się kierownicy!
– Ooo, jest ta piętnastka. – Kapral zatrzymał samochód naprzeciw drzwi do klatki schodowej.
Kapitan Ludwik Karpiński zamknął swoją torbę i odwrócił się do siedzącego za nim cywila.
– No co, towarzyszu kapitanie, jesteście na miejscu, więc przejmujcie komendę, tak jak było przykazane – powiedział z uśmiechem. – Panowie – tu zwrócił się do pozostałych milicjantów – kapitan Jaszcz z SB jest szefem akcji. Proszę całkowicie podporządkować się jego poleceniom.
Żaden ze starszych szkiełów siedzących w nysce nie miał co do faktu przejęcia dowództwa żadnych uwag. W ogóle nie mieli żadnych uwag do akcji, którą za chwilę zaczynali, bo było im wszystko jedno. Kapral Kowal od ponad roku był na etacie kierowcy w komendzie wojewódzkiej i tak naprawdę interesowała go tylko własna pensja i samochody, które były od zawsze jego pasją. Przyzwyczaił się już, że z rozkazami przełożonych nie ma co dyskutować. Szczególnie od pewnego czasu, gdy czuło się, że coś wisi w powietrzu. Dziś Grzechu wiedział, że to coś właśnie się zaczyna. Opryskliwe odpowiedzi kapitana upewniły go w przekonaniu, że będzie się aresztować myśliwych. W końcu tylko oni mieli broń w domach, więc mogli z bronią w ręku wystąpić przeciw ludowej władzy.
Obojętny na wszystko był też czterdziestoletni sierżant sztabowy Wiktor Dąbrowa, który przed wyjściem z domu pożegnał się z żoną i powiedział jej, że nie wie, kiedy wróci. Najczęściej, gdy mówił w ten sposób, doskonale wiedział, że pojawi się dopiero rano, bo noc spędzi u pewnej sympatycznej sprzedawczyni ze sklepu spożywczego na Ratajach, która była rozwódką i w związku z tym zawsze miała w swoim łóżku trochę miejsca dla sierżanta. Tym bardziej że Dąbrowa nie był jakimś zupełnie obcym jej człowiekiem. Znali się od lat, gdyż żona sierżanta była jej najlepszą przyjaciółką. Tym razem jednak, wychodząc z domu, podoficer po raz pierwszy od dawna naprawdę nie miał pojęcia, kiedy zakończy się ta robota. Niby wszystko do ostatniej chwili trzymane było w tajemnicy, ale Dąbrowa dobrze wiedział, że to właśnie dziś dojdzie do ostatecznej rozprawy z tymi ekstremistami z Solidarności. Wolałby, oczywiście, rozprawiać się z zaprzyjaźnioną sprzedawczynią, ale co zrobić? Służba nie drużba.
Natomiast najmłodszy z grupy, szczupły rudzielec z twarzą upstrzoną piegami, świeżo upieczony podporucznik Mirosław Brodziak był wkurzony tym, co niebawem miało się wydarzyć. Dopiero kilka tygodni temu skończył szkołę oficerską w Szczytnie, dostał przydział do swojego rodzinnego Poznania i zamiast zajmować się milicyjną robotą, został wysłany nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co. Wyczuwał, że coś jest nie w porządku. I wcale nie było mu z tym dobrze. Poszedł do pracy w milicji, a dziś w nocy miał zostać esbekiem.
Godzina 23.30
W międzymiastowej centrali telefonicznej, mieszczącej się w budynku poznańskiej Poczty Głównej przy Alejach Karola Marcinkowskiego, dyżur pełniły zaledwie cztery kobiety. O tej porze nie miały zbyt wiele pracy. Zamówionych rozmów było mało, więc wywołały już dawno i czekały na odzew z central w innych miastach. Trochę zamieszania zrobiło się około godziny dwudziestej trzeciej. Wtedy zaczęli dzwonić z pretensjami poirytowani rozmówcy, którym nagle przerwały się połączenia z Wybrzeżem. Telefonistki robiły, co mogły, by połączyć ich ponownie, ale wszelkie próby okazały się bezskuteczne. Szybko stało się jasne, że w żaden sposób nie można dodzwonić się do Trójmiasta i Elbląga. Wyglądało to tak, jakby tamtejsze centrale zostały całkowicie wyłączone. Maria Kowalska, która przepracowała tu już prawie dwadzieścia lat, po kilkunastu próbach przywołania Gdańska z rezygnacją zdjęła słuchawki z uszu i odłożyła je na blat stołu. To nie może być jakaś zwykła awaria, pomyślała. Przypomniała sobie od razu, że podobnie się działo, kiedy w sierpniu ubiegłego roku na Wybrzeżu były strajki. Wtedy władze odcięły łączność, żeby informacje od strajkujących i ich rodzin nie rozchodziły się po kraju.
– Ta cisza to jest taka jak wtedy w sierpniu, co poodłanczali wszystko w Gdańsku – powiedziała do siedzącej obok koleżanki Janiny Tomaszczyk.
– Łe, może mróz idzie i zamarzły kable?
– Ady tam mróz. Niby jest zimno, ino że nie tak, żeby całe Trójmiasto odcięło. – Kowalska pracowała na tyle długo w telefonach, że znała się jak mało kto na pogodowych awariach. – Mróz to odetnie jedną centralę, no może dwie, ale nie tyle. No chyba że zima stulecia znowu by przyszła.
– Stulecia już nie przyjdzie.
– Czemu?
– Bo już była.
– No i co, że była?
– Jak już była, to nie może być druga. Druga może być w następnym stuleciu, znaczy się w XXI wieku.
– No prawda – zgodziła się z koleżanką Kowalska. – To następna może być dopiero za… – szybko policzyła na palcach – za dwadzieścia lat. Wtedy będzie następne stulecie.
– Jak nie mróz, to znaczy, że te cholery odcięły – stwierdziła Tomaszczykowa. – Pewnie jaki strajk tam się zaczyna. W „Dzienniku” pokazywali, że tam w tym Gdańsku jest przecież teraz zjazd Solidarności, to pewnie te gnoje chcą ich znowu odciąć, żeby nikt nie wiedział, co tam Wałęsa uradził. Trzeba będzie jutro posłuchać Wolnej Europy.
– A niby skąd to oni będą wiedzieć? – Kowalska pokręciła głową. – Nie mogą wiedzieć, jak telefony nie działają. Przecie do tego NRF-u musieliby zadzwonić, żeby ci mogli przez radio nadać. A nie zadzwonią, jak telefony odłączone.
– Prawda, bez telefonów nic się nie da zrobić.
– Ja to już rano będę wiedziała, czy co mówili – pochwaliła się Maria. – Mój stary, jak się kładzie do łóżka, to włancza sobie radio na Wolną Europę, a jak przychodzę po nocce do chaty, to mi zaraz powiada, co ciekawego było. Bez tej Wolnej Europy to by my nic nie wiedzieli, co się dzieje, bo te cholery to nic prawdy nie powiedzą. Ani w telewizji, ani w radiu nic prawdy nie gadają. Jak kłamali kiedyś, tak i teraz same kłamstwa.
– Święta prawda – potwierdziła Tomaszczykowa. – Jakby Solidarność miała dostęp do radia i telewizji, wszystko byłoby inaczej. A tak to te czerwone robią se, co ino chcą, a Wolną Europę to jeszcze zagłuszają. Mają takie specjalne radiostacje, co nadają szum, żeby się ludzie nie mogli niczego prawdziwego dowiedzieć.
– Pani Mario, Śląsk zamilkł! Nie mamy kontaktu z Katowicami – zawołała drobna blondynka Aldonka, siedząca przy ostatniej konsoli.
W tym momencie rozległo się gwałtowne łomotanie do metalowych drzwi.
– A co za cholera tam się tłucze po nocy? – zdenerwowała się Kowalska. – Już ja ci dam tak walić! W łeb się walnij, baranie jeden! – Wstała z krzesła i poszła sprawdzić, gotowa opieprzyć natręta bardziej konkretnie. O tej porze nikt nie powinien wchodzić do centrali, no chyba że stałoby się coś wyjątkowego. Przekręciła klucz w zamku i metalowe drzwi jęknęły. Jakież było jej zdziwienie, gdy na progu zamiast spodziewanego stróża Jabłońskiego – który lubił od czasu do czasu wpaść na pogaduchy, szczególnie gdy coś wypił, a pił niemal codziennie, więc bywał tu częstym gościem – zobaczyła trzech żołnierzy w hełmach z wycelowanymi w jej kierunku karabinami.
– A wy tu czego? – zawołała przestraszona, ale żaden z nich nie zamierzał niczego tłumaczyć. Mężczyźni odepchnęli ją i wpadli do środka. Natychmiast rzucili się do centralek i zaczęli wyrywać wtyczki, przerywając połączenia. Za nimi do sali wkroczył wojskowy kapitan, a wraz z nim dyrektor Jakubowski.
– Panie dyrektorze, co oni robią? Zwariowali czy jak?
– Pani Mario, spokojnie, niech się pani nic nie boi. – Dyrektor próbował uspokoić kobietę. Ale widać było na pierwszy rzut oka, że sam jest mocno wystraszony. Kowalska tkwiła przy drzwiach jak skamieniała. Pozostałe trzy telefonistki skupiły się pod ścianą, a Janina nawet uniosła ręce do góry na znak, że się poddaje.
– Spokojnie, drogie panie, nic się nie stało, wszystko jest pod kontrolą – tłumaczył dyrektor łamiącym się głosem. – A pani niech opuści te ręce. Nie trzeba się bać. Do niewoli nas nie przecież nie wezmą.
Powiedziawszy to, spojrzał pytająco na oficera.
– Do jakiej, kurwa, niewoli? Czy my jesteśmy z gestapo? Wojsko Polskie jesteśmy! Kobiety, siadać na krzesłach i nie przeszkadzać. A pan niech no mi wskaże aparaturę głównego zasilania centrali.
– Tam jest, za tą szklaną szybą – wyjaśnił dyrektor, podając mu jednocześnie niewielki klucz z przymocowaną sznurkiem listewką informacyjną.
Oficer otworzył szklane drzwiczki i chwycił czarną wajchę.
– Co pan robi, czy pan zwariował? Wyłączy pan wszystkie telefony w mieście! – krzyknęła zdenerwowana Kowalska.
– I o to właśnie chodzi – warknął kapitan i przesunął dźwignię w dół. Lampki błyszczące dotąd na pulpitach centralek telefonicznych zamrugały po raz ostatni i zgasły. Telefony w Poznaniu zamilkły.
Godzina 23.40
Oszołomiony Marceli wybiegł z mieszkania i zatrzymał się naprzeciwko przed drzwiami sąsiada Kazia Markowskiego. Teraz nie tracił czasu na dzwonienie. Od razu zaczął łomotać pięściami. Minęło zaledwie kilka sekund, a drzwi otworzyły się i w szparze między framugą a krawędzią skrzydła pojawiła się zaspana głowa.
– A niechże cię cholera jasna weźmie! – krzyknął z wyrzutem rozbudzony sąsiad, przecierając oczy. – Co straszysz ludzi po nocy, już myślałem, że szkieły przylazły mnie aresztować!
– Nie przylazły, ale zaraz tu będą. Sam po nich zadzwonisz za chwilę. Chodź, zobacz, co się stało.
– Gdzie mam łazić po nocy? – zdziwił się Markowski.
– Tu, do Mirasa, on jest, no, ten, nieżywy, znaczy się zabity leży w swojej chacie.
– Co ty pierdolisz, opił żeś się czy jak? Jak Miras nieżywy? Ja godzinę temu z nim gadałem.
– To już nie pogadasz więcej. Przestań kłapać dziobem i chodź, zobacz se sam. – Marceli pociągnął go za rękę. Obaj mężczyźni ruszyli do mieszkania naprzeciwko. Markowskiemu wystarczyło jedno spojrzenie, by upewnić się, że sąsiad ma całkowitą rację. Trup wyglądał zdecydowanie na trupa. Przyjrzał mu się uważnie, a potem szybko podjął decyzję.
– Słuchaj, Marceli, on jest zimny na amen. Trzeba zawiadomić milicję.
– No przecie mówiłem – obruszył się Kruszona. – Nieżywy bez dwóch zdań. Pół głowy mu odleciało.
– Strzał z przyłożenia. – Markowski uważnie przyglądał się ranie wlotowej.
– No właśnie. Kto by to pomyślał. A miał taki mocny łeb…
– Na kulę nic nie poradzisz. Zwłaszcza taką z tetetki. – Wskazał na pistolet, który nieboszczyk trzymał w dłoni.
– W Czterech Pancernych ten kolega Janka, co mówił ciągle jołki-połki, też dostał w głowę i wtedy…
– Ja zadzwonię z domu po szkiełów – przerwał mu bezceremonialnie Markowski – a ty wyleć na dwór i rozejrzyj się, czy gdzieś jakiś patrol nie łazi po blokach. Jakby byli, to ich wołaj na górę.
– Tu przed chwilą stała na naszym chodniku nyska milicyjna – przypomniał sobie Marceli. – Dwóch szkiełów wyłaziło z naszej klatki schodowej. Mogą gdzieś się tu jeszcze pałętać. Polecę zobaczyć.
Gdy Kruszona wybiegł na zewnątrz, Markowski wpadł do swojego mieszkania. Aparat miał zainstalowany w przedpokoju, którego ściany wyłożone były drewnianą sosnową boazerią. Telefon założono mu dość niespodziewanie jakiś miesiąc temu, mimo że wniosek złożył zaledwie przed dwoma laty. Sąsiedzi w bloku czekali na to szczęście bezskutecznie już ponad dziesięć lat, czyli od momentu, kiedy wprowadzili się do nowo oddanych mieszkań. I jak dotąd nikt się nie doczekał. Telefon Markowskiego był pierwszy w całym budynku. Dlatego część mieszkańców była przekonana, że komuś coś się w telekomunikacji musiało pomylić i zaczęli zakładać telefony w odwrotnej kolejności. Pewnie jakiś urzędnik zamiast sięgnąć po najstarsze podania, chwycił to najnowsze Markowskiego. Była w tym jednak nadzieja, że teraz będą brać kolejno następne i w końcu wszyscy się doczekają. Byli też jednak sceptycy, którzy uważali, że nikt niczego nie pomylił, a sąsiad dostał przydział tylko ze względu na to, że jest działaczem Solidarności. Bez telefonu esbecja nie mogłaby go przecież podsłuchiwać. Tak też myślał i sam Markowski, uznając, że jego nowy telefon to prymitywny podstęp bezpieki. Przez chwilę, gdy przyszli do niego instalatorzy z poczty z nowiutkim czerwonym aparatem, myślał nawet, żeby im odmówić. Ale w końcu zdrowy rozsądek zwyciężył. Telefon mógł się przydać w razie potrzeby, a o związkowych sprawach przecież nie musiał przez aparat rozmawiać. Z tego powodu prawie z niego nie korzystał, zwłaszcza w ostatnim tygodniu, gdy atmosfera wzajemnego porozumienia między rządem a Solidarnością zgęstniała do tego stopnia, że można było ją kroić nożem.
Ironia losu, pomyślał, podnosząc słuchawkę. Najważniejsze dotąd moje połączenie będzie z Milicją Obywatelską. Już chciał wykręcić numer alarmowy, ale w słuchawce nie było sygnału. Uderzył parę razy w widełki, jednak połączenia nadal nie uzyskał.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji