- W empik go
Trzysta sześćdziesiąt pięć dni jętki jednodniówki. Dzień po dniu bez Zbyszka - ebook
Trzysta sześćdziesiąt pięć dni jętki jednodniówki. Dzień po dniu bez Zbyszka - ebook
Rozpoczyna się rok 2019. Od dnia, w którym Zbyszek zmarł na raka, minęły niespełna trzy miesiące. Ewa postanawia upamiętnić swojego wieloletniego partnera, byłego księdza, poprzez wydanie dziennika. Codziennie, przez 365 dni roku, pozostawia notatkę na jakiś temat: opisuje najważniejsze bieżące wydarzenia ze swojego życia, używając dosadnego języka komentuje wydarzenia polityczne, recenzuje czytane książki i oglądane filmy, wspomina trudne dzieciństwo i młodość, pierwsze miłości, czas pracy zawodowej, społeczne zaangażowanie… Poszczególne wpisy są jak puzzle, które z czasem układają się w barwny obraz, pozwalając nam poznać świat zbudowany na wyjątkowym, silniejszym niż miłość uczuciu.
Odejście Zbyszka wydaje się bez zwieńczenia. Nie powiedziałam mu „Żegnaj”, bo się tego nie spodziewałam. Kiedyś w lesie ofiarował mi siebie, gdyż go potrzebowałam. Teraz zniknął, ponieważ nie chciał być ciężarem. Zawsze był prawdziwym mężczyzną i rola dziecka uzależnionego od innych była dla niego nie do przyjęcia, upokarzała go. Przerażony na myśl o paraliżu, zamknął oczy, by nie wrócić z krainy ciemności i niebytu. W ten sposób zamknął za sobą drzwi tak dyskretnie i cicho, jak żył obok mnie, przy mnie.
Piszę to, by pamięć o nim nie zaśniedziała jak stara srebrna biżuteria, którą znalazłam w zakurzonym naczyniu stojącym latami na półce.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-491-3 |
Rozmiar pliku: | 822 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez jakiś czas zmagałam się z dylematem dotyczącym wydania tej książki. A właśnie czytałam „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk. Kończyłam „Księgę Komety”. Doszłam do stron 325–324 i nagle olśnienie! Nachman, czyli Piotr Jakubowski, pisze:
„Tak i ja daję się prowadzić mojej własnej Ręce, mojej własnej Głowie, Głosom, Duchom Zmarłych, Bogu, Wielkiej Pannie, Literom, Sefirom. Poruszam się zdanie po zdaniu niczym ślepy po sznurku i choć nie wiem, co jest na końcu, cierpliwie brnę dalej, nie pytając o cenę, którą będę musiał zapłacić, ani tym bardziej nagrodę. Moją przyjaciółką jest ta chwila, ta nabrzmiała godzina, najdroższy mi czas, kiedy pojawia się znikąd nieoczekiwana łatwość pisania i wtedy wszystko wydaje się cudownie wyrażalne. Co za błogi stan! Czuje się wtedy bezpiecznie, a cały świat staje się kołyską, w której ułożyła się ona, Szechina, i teraz pochyla się nade mną niczym matka nad niemowlęciem.
Na lewą drogę zasłużył sobie tylko ten, kto rozumie to, co powtarzał reb Mordke – że świat domaga się opowiedzenia, dopiero wtedy istnieje naprawdę, dopiero wtedy w pełni rozkwita. Lecz także to, iż opowiadaniem świata jest jego zmienianie”.
Niech to wystarczy za wstęp.
_Fragment zaczerpnęłam z książki Olgi Tokarczuk Księgi Jakubowe, Warszawa 2014, s. 325–324._1 stycznia 2019
Sylwestrową noc spędziłam w Stuttgarcie u przyjaciela Zbyszka. To była jedna z niewielu chwil względnego spokoju, gdzie ekstremalne uczucia nie zagęszczały atmosfery. Wyszłyśmy nawet z Gosią poodpalać fajerwerki i życzyłyśmy najlepszego okolicznym Niemcom i Polakom. W domu wypiłam prawie całego szampana i oszołomiona nim poszłam spać. To nie tęsknota była przyczyną mojego przesadnego zasmakowania w alkoholu, ale tragedia życia moich gospodarzy, którzy stworzyli sobie piekło na ziemi. Byłam tak wypełniona złymi emocjami, że ciążyły one niczym kamienie ciągnące człowieka na dno.
Sen mnie trochę wyciszał. Toteż następny dzień cechował się totalnym lenistwem i oglądaniem filmów z Luis de Funesem, oczywiście z okropnym niemieckim dubbingiem i ze znacznie lepszym tłumaczeniem Gosi. Tak wylegując się i przypominając sobie francuskie komedie naszej młodości, spędziłyśmy cały dzień. Nie było kłótni, skakania sobie do oczu. Istna sielanka niespotykana w tym domu.
2 stycznia 2019
Zmęczone bezczynnością wybrałyśmy się na zwiedzanie nowoczesnej biblioteki w centrum miasta. Olbrzymi, jasny, przestronny gmach pełen regałów z umieszczonymi na nich różnokolorowymi książkami, z łatwym do nich dostępem. Zbiory o różnej tematyce rozmieszczono na kilku poziomach widocznych dla wszystkich wędrujących dookoła tarasów. To prawie czarodziejski widok, który zachwyca mnie w najpiękniejszych bibliotekach, jak na przykład tej znacznie starszej w Coimbrze w Portugalii. Niestety, ku mojej rozpaczy, nie można jej było fotografować. Równiutkie rządki różnobarwnych kreseczek, w których zawarta jest mądrość całego świata.
Ostatecznie wylądowałyśmy w jakiejś młodzieżowej knajpce, którą wybrała Marysia. Tym razem bez złości na cały świat. Zjadłyśmy niezdrowe hamburgery. Po wielu latach były niezłe, oczywiście z nieodzownym kuflem piwa. Małgosia pozwoliła mi zapłacić za wszystko. Po europejsku posłużyłam się moją kartą i poczułam na własnej skórze, co to znaczy być członkiem wspólnoty.
Rozochocona dwudziestolatka zaciągnęła nas do galerii handlowej. Jota w jotę jak pod moim domem. Cel był oczywisty – coś kupić. Tak nas to zmęczyło, że zostawiłyśmy panienkę samą i odpoczywałyśmy przy barze kawowym. Skończyło się to drobnymi zakupami, chociaż apetyt sięgał znaczniejszych kwot.
Dziewczyny nie spięły się, nie rzuciły sobie do oczu, a Marysia nawet bez mrugnięcia wyprowadziła psa.
3 stycznia 2019
Porażona atmosferą domu przyspieszyłam swój wyjazd. Na 18.40 odwieźli mnie wszyscy (z wyjątkiem psa) na lotnisko, gdzie czekały autobusy. Byłam tak zmęczona, że było mi już wszystko jedno, w jakich warunkach przebiegnie podróż. Zastanawiałam się, jak Zbyszek znosił tę atmosferę, którą stwarzali Piotr i Gosia. Może był bardziej odporny na ich nastroje i wzajemne stosunki.
W autobusie wszelkie stresy opadły, chociaż pozostała pamięć pełna scen rodem z najtragiczniejszych tragedii. Byłam tylko z nim. Zamykałam oczy i próbowałam przywołać jego obraz. Daremnie. Mogłam jedynie odtwarzać fakty. A przecież najbardziej pragnęłam go zobaczyć. Wydawało mi się, że w samotności potrafię zwizualizować sobie jego postać. Byłam prawie wolna i wyciszona, ale on nie chciał przyjść.
Przed wyjazdem byłyśmy z Gosią w uzdrowiskowej dzielnicy Stuttgartu. W parterowych, typowo kurortowych budynkach mieściły się baseny i pijalnie wód. A obok restauracje i kawiarnie. W wielkim mieście taka oaza. Korzystali z niej głównie staruszkowie, co zaobserwowałam w jadłodajni. Wszyscy byli zrelaksowani, radośni, zadbani, jakby życie zaczynali na nowo. Wydawało mi się, iż rozbrzmiewa wokoło: „Ich liebe dich”.
A naprzeciwko mnie siedziała złamana przez los pięćdziesięciolatka, niepotrafiąca wyjść z matni niespełnienia i złości na wszystko i wszystkich. Nie mogłam jej pomóc, bo była tak zakleszczona w swoim bólu, iż nie było do niej dostępu.
4 stycznia 2019
Jazda nocą to potężne wyzwanie. Nie spałam, nie wspominałam pobytu w Stuttgarcie i nawet niezbyt cierpiałam z powodu autobusowych niewygód. Było wyjątkowo znośnie. Rankiem dotarliśmy do Polski. Potem Poznań. A następnie Gniezno. Tam jeździłam kilkakrotnie ze Zbyszkiem, by robić zdjęcia drzwi gnieźnieńskich. Wędrowaliśmy trochę po mieście i na przemian poznawaliśmy jego historię i współczesność. Kupiłam tam sandały, które znosiłam do imentu i z wielkim żalem się z nimi ostatecznie rozstawałam. Lubiliśmy słowiański urok Gniezna. Wzgórze Wojciecha, katedrę i relikwie św. Wojciecha w małej złotej trumience, jego żywot odtworzony na drzwiach. Zbyszek się tym fascynował, a ja nim.
Potem był Żnin. Wyruszaliśmy z niego do Wenecji. Kilka razy gościliśmy w nim, by zdobyć lekarstwo na zapalenie pęcherza. Tam kupiliśmy nasz aluminiowy kubek do grzania herbaty. Czerwony słoń z podniesioną trąbą ratował nas przed odwodnieniem.
W Bydgoszczy pierwszy raz od wielu lat nikt na mnie nie czekał. Nie poczułam silnego uścisku ramion i nie zobaczyłam rozpromienionych oczu, które ucieszył mój widok. Było mi jakoś dziwnie, nieswojo. W domu bez rozgardiaszu. Zbyszek kiwał do mnie tylko z fotografii.
Obdzwoniłam wszystkie moje kumochy i był czas na obiad. Odkąd nie ma Bynia, jem w „Zielonych Arkadach”. Ten tłum ludzi zawsze działa na mnie stymulująco. Obiad był angielski: frytki, dorsz i mizeria. A potem do domu.
Świadomość wieczorną straciłam dwadzieścia minut po północy. Ukołysał mnie ożywczy sen.
5 stycznia 2019
Po podróży dałam sobie prawo do dłuższego wylegiwania się. Zwykle szkoda mi dnia, tej świadomej egzystencji, kiedy nawet widok za oknem jest wartością. Pogoda sprzyjała spacerom. Ciepło, słońce, leciutki wiaterek. Poszłam do szmateksu i upolowałam białą torebkę za dwadzieścia złotych. Potrzebowałam tego po stuttgarckich galeriach, przez które przegnała nas Marysia. Ładny, tani drobiazg dla kobiecej próżności.
Próbowałam od rana skontaktować się z moim kamieniarzem, ale nadaremnie. Dopiero wieczorne esemesowe ultimatum skłoniło go do zadzwonienia. Nie chcę sporu z zarządcą cmentarza o szerokość nagrobka Zbyszka, chcę mieć spokój i on także. Pan Tomasz przekonał mnie i uspokoił stwierdzeniem, że coś wykombinuje. Myślę, że za łatwo mu poszło.
Zepsuła mi się także nakładka na kran nad zlewem kuchennym. Gdyby był Zbyszek, zapewne naprawiłby ją lub chociażby zdiagnozowałby przyczynę. Ja muszę kupić nowe urządzenie. Brakuje mi go w praktycznej codzienności, z którą muszę się zmagać samotnie. Był specjalistą od takich robótek. Grzebał w tym tak długo, dopóki czegoś nie wymyślił. Przed śmiercią naprawił tak zapalarkę do gazu. Był czarodziejem od spraw małych, acz niemożliwych.
Zakończenie dnia to jak zazwyczaj usypiająca telewizja. I tym razem znużona przegapiłam zaznaczone programy, by wejść w sen niespokojnie i z przerwami.
6 stycznia 2019
Święto Trzech Króli postanowiłam spędzić w domu. Za oknem szaro i ponuro, więc wypadało zająć się porządkami i drobną kosmetyką wnętrza.
Wieczorem, gdy leżałam już w łóżku, przypomniałam sobie rozmowę z Piotrem. Zdarzyło się nam wejść na tematy wiary.
– Ja nie wierzę – powiedziałam mu bez ogródek.
– Mój Boże, jakież to prymitywne! – skomentował Piotr.
– Ja nie oceniam niczyich poglądów. Każdy ma do nich prawo. Człowiek jest wolny. Szanuję to, tak samo jak szanuję Buddę za to, że poszukiwał odpowiedzi na pytanie, jak żyć niezależnie od tego, czy Bóg istnieje, czy nie. Indoktrynacja Kościoła katolickiego jest dla mnie nie do przyjęcia. Sensem życia jest bowiem nie boskość a człowieczeństwo.
Skwitował to:
– To piętnastowieczny humanizm.
I nie wiem, czy miało to wydźwięk pozytywny, czy negatywny.
Przy telewizorze i tak zasnęłam.
7 stycznia 2019
W poniedziałek ruszyłam na podbój lumpeksów i udało mi się złowić sukienkę. Jest to któraś z kilkunastu, ale liczy się myszkowanie wśród szmat w poszukiwaniu czegoś wyjątkowego i taniutkiego. Była ładna pogoda, więc część trasy pokonywałam pieszo, by nabrać nieco kondycji.
W domu wylądowałam z dwoma litrowymi flaszkami piwa. Nie oderwałam się od nich, póki nie wypiłam ich do dna. I tu mogłabym skończyć relację z tego dnia. Ale była jeszcze noc. Kotłowanina myśli, obrazów, ludzi i w ani jednym – on. Pragnęłabym się spotykać z nim w tych nocnych seansach, lecz także za jego życia śniłam, że ciągle go poszukuję i nie mogę znaleźć. Budziłam się a Zbyszek był na wyciągnięcie ręki. Szczęście miałam na jawie, a nie we śnie. Teraz straciłam go zupełnie.
8 stycznia 2019
Rano dowiedziałam się, że u Elżbiety było wczoraj pogotowie z powodu nadciśnienia. Takie niespodzianki mogą się zdarzać. We mnie także wzbudziło to trochę niepokoju. Mam przecież i ja z tym kłopoty. Ale byle się z tym nie utożsamiać. Poczułam się lepiej, gdy odniosłam jej walizkę i zabrałam moje kwiaty. Była w zupełnie niezłej kondycji.
Wieczór przywitał mnie myślami o Zbyszku. Dzisiaj, wędrując ulicami miasta, stwierdziłam, że dla wielu zdaję się być zupełnie niewidzialna. Nie przeszkadzało mi to dotąd, bo w domu był on, ten, który patrzył na mnie oczami pełnymi mnie. Nawet na pospolite pytanie, jak wyglądam, odpowiadał: „Bardzo ładnie”, „To dobrze leży”.
Dodawał mi tym pewności. Zresztą wystarczyło, że akceptował moją fizyczność – a to czułam w każdym geście, w każdym spojrzeniu. Przy nim chodziłam jak triumfator. Bez dawnej niepewności. Był dla mnie arbitrem elegancji. (Nie zawsze sprawdzało się to w stosunku do niego samego – szczególnie w kwestii koloru lub jakości pocerowanych wełnianych skarpetek włożonych do letniego stroju). Dla mnie brak jego pozytywnej opinii był sygnałem, że trzeba się przypatrzeć całej kreacji. Aprobata dawała bezwzględną pewność, że tak mogę wejść między ludzi. I to się sprawdzało.
9 stycznia 2019
Byłam któregoś dnia w Biedronce po zakupy i znalazłam w portfelu jakiś paragon. Okazał się on niezrealizowaną częścią recepty od mojego psychiatry. Ważność wygasała za kilka dni, więc postanowiłam udać się do apteki w środę, to jest dzisiaj.
Rano, przygotowując się do wyjścia, zajrzałam do łazienkowego lustra i poczułam się nieswojo. Spoglądała na mnie jakaś stara baba z ustami zdeformowanymi głębokimi bruzdami i mnóstwem mniejszych zagłębień dookoła. Nie wyobrażałam sobie, że wiek robi u mnie aż takie spustoszenia w wyglądzie. Jadąc autobusem, wpatrywałam się w inne kobiety, by porównać efekty działalności PESEL-i na ich urodę. Wynik oględzin był nie najlepszy. Nie ma co ukrywać.
Ale przy okazji przypomniało mi się pewne wydarzenie z lat mojej młodości.
Popołudnia po pracy często spędzałam u M. Tego dnia zajmowała się ona swoją urodą, spoglądając w małe lusterko i siedząc na blacie kuchennym. Obok stał radiomagnetofon – jej duma i szaleństwo.
– Nie wgapiaj się tak. Piękniejsza nie będziesz – powiedziałam do niej, wchodząc.
– Ale to lusterko jest czarodziejskie – odrzekła ze swoim doskonałym wyczuciem sytuacji.
Uśmiechnęłam się i na chwilę wycofałam się do łazienki. Gdy wróciłam, M. spojrzała na mnie i z całą powagą zakomunikowała:
– Przekonaj się. Zapytaj jak w „Królewnie Śnieżce”. Weź lusterko.
Zrobiłam to i jak zwykle skora do zabawy wypowiedziałam znaną formułkę:
– Lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy w świecie?
I co usłyszałam?
– Tyś jest piękna jak gwiazda na niebie, ale M. stokroć piękniejsza od ciebie.
Na moment zaniemówiłam, a potem obie zaczęłyśmy się śmiać. Owa M. podczas mojej nieobecności nagrała ów fragmencik i puściła go niepostrzeżenie z magnetofonu. I ona, i lusterko, i magnetofon wydają mi się dzisiaj czarodziejskie.
Później takim magiem był Zbyszek. Gdy rzadko bo rzadko, ale jednak miewałam chwile kobiecej próżności, podtrzymywał mnie na duchu.
– Z twoich koleżanek wyglądasz najmłodziej.
On w to wierzył, więc czemu ja nie miałam?
Dzisiaj wszystkie zmagamy się z wiekiem. Każda zdaje się przekonywać siebie o swojej niepowtarzalności. Niektórym pomagają partnerzy, a inne muszą zmagać się z tym same.
10 stycznia 2019
Nareszcie po wielu nocach pojawił się na pół we śnie, na pół na jawie. Szybko jednak zniknął i już do rana tylko intensywnie go poszukiwałam.
Znalazłam za to wiersz dla Zbyszka, który napisałam 2 lutego 1992 r. o godzinie 23.40.
_Ballada o śpiochu_
_Był sobie zmęczony człowiek,_
_Który zasypiał, przyłożywszy głowę do poduszki._
_Czy śniły mu się lwy na brzegu morza?_
_Czy może las pełen zajęcy?_
_Gdzie zostawił mnie,_
_Gdy wyruszał na swe nocne wędrówki?_
_Była sobie dziewczyna,_
_Która chciałaby odejść razem z nim,_
_Ale nie mogła._
_Czuwała więc przy nim i uczyła się_
_Na pamięć jego twarzy we śnie,_
_By nie zagubić się w świecie,_
_W którym nie ma już marzeń._
11 stycznia 2019
Przejeżdżałam koło Bazyliki i jak zwykle wróciły wspomnienia. Tam, koło kościoła, Zbyszek zrobił mi pierwsze zdjęcie. Zdaje się, przechodził okres fascynacji fotografowaniem i zdejmował wszystko, co mu się nawinęło. Widziałam także jego eksperymenty z ruchem ulicznym. Miał więc pasję, która mu pozostała. Zawsze wszystko robił perfekcyjnie i ja później mogłam polegać na jego zdaniu. Nawet zdjęcia z fragmentów książek ponawiał wielokrotnie, gdy nie wyszły tak, jak się spodziewał.
Ale Bazylika to także dla mnie twierdza, którą udało mi się zdobyć. Wtedy miałam bardzo wysokie mniemanie o intelekcie księży. O ich wiedzy. Wydawało mi się zatem, że przekraczając progi plebanii, znalazłam się w akademii, czymś owianym sławą i tajemnicą. Potwierdzał to Zbyszek, gdy weszłam do jego pokoju pełnego książek i zapisanych kartek papieru. Spotkał mnie zaszczyt. Nawet dziurawy sweter i poplamiona sutanna wisząca w kącie dopełniały moich wyobrażeń.
Jakże lubiłam rozsiadać się na zdezelowanym tapczanie i snuć swoje wizje świata. A on słuchał cierpliwie i niczego nie starał się zmieniać na siłę.
Potem wszystko się zmieniło. Spadła zasłona dymna i moim oczom ukazał się świat niezasługujący na moje uznanie. A pokój w Kamiennym Potoku stał się jedynie miejscem schadzek, którego nie lubiłam, bo mimo wszystko oboje czuliśmy się skrępowani. Tam zaczęłam patrzeć na sługi Pana Boga z wyższością i niechęcią.
Zdjęcie to do niedawna gdzieś trzymałam. Może leży zakurzone w pudełku? Zbyszek swoje z tamtych czasów zlikwidował i już nie dowiem się, dlaczego.
Teraz siedzę sobie i towarzyszy mi chór z Nabucco Verdiego ze swoją nieśmiertelną „Va pensiero”. „Leć myśli na złotych skrzydłach; Leć, odpoczywając na górach i pagórkach, tam, gdzie powietrze napełnione delikatnością i ciepłem, (…). Obudź pamięć w sercu, opowiedz o minionych czasach…”
12 stycznia 2019
Wieczór spędziłam na „Nasercowym graniu”, wspomagając WOŚP. Restauracja „Zatoka” roiła się od ludzi starych i młodych, i najmłodszych. Atmosfera jak na pikniku. To trochę przeszkadzało w słuchaniu piosenek. Ale tak jest tam zawsze, bo to wszystko przyjaciele lub przyjaciele przyjaciół. Muszą się więc nagadać. Licytowano przeróżne rzeczy w zależności od pomysłowości i fantazji ofiarodawców. Od grzybów suszonych i porcji sernika, po obrazy namalowane przez amatorów. Szlachetny cel uskrzydla dobrych ludzi. Dlatego lubię bywać raz w roku na tej imprezie.
W pewnym momencie zapachniało nawet sensacją. Ela wyszła wcześniej, bo spieszyła się do kina. Jednak po chwili wróciła do mnie z paniką w oczach. Nie mogła znaleźć swojej kurtki. Ktoś jej gwizdnął. Będzie w sweterku jechać do domu itp. Rozebrałyśmy cały wieszak. Znalazłyśmy moją, a jej ani widu, ani słychu. Ela w kółko grzebała w jednej stercie. Ruszyłam więc dalej i w sali obok znalazłam taki sam wieszak… z jej zgubą. Za to kurtka, którą ja nosiłam pod pachą, okazała się nie moja. Gwizdnęłam ją komuś, bo też była pomarańczowa. Z kina nic nie wyszło. Ela odprowadziła mnie do Ronda Kujawskiego. W domu wylądowałam po dwudziestej.
13 stycznia 2019
Podczas finału WOŚP w Gdańsku nożownik zranił poważnie prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. To owoc polityki i mentalności nienawiści kultywowanej przez PiS. Zniszczą Polskę i Polaków. Że takie wszy nie da się usunąć na margines, a najlepiej na bezludną wyspę.
Dzisiaj rano obudziło mnie gruchanie i przypętała mi się historia z gołębiem. Zbyszek wypowiedział im wojnę i konsekwentnie gonił je z naszego balkonu. Wystarczyło, że pojawił się na nim, a już chmary ptaszysk zwiewały, gdzie pieprz rośnie. Na bardziej odważne miał przygotowaną wodę, która była ponoć bardzo skuteczną bronią.
Razu pewnego jakaś ofiara losu nie ruszyła się nawet, gdy wyszliśmy na balkon. Zbyszek złapał z łatwością nieproszonego gościa i wtedy okazało się, że jest ledwo żywy, bo jego nóżki oplata mocno plastikowa żyłka. Ostrożnie, aby niczego nie uszkodzić, odciął sidła. Sprawiło to ptakowi wyraźną ulgę, ale i tak nie mógł odlecieć. Był za słaby, a jedna z nóżek zwisała bezwładnie. Stwierdziliśmy, że nic jej już nie uratuje, a może jedynie zabić gołębia. Ja oczywiście w przerażeniu zamykałam oczy, a Byniu pewną ręką ludowego chirurga odciął kikut. Po tym zabiegu przygotowaliśmy karton dla gościa i czekaliśmy, co los przyniesie. Poiliśmy go, dokarmialiśmy, aż pewnego dnia ożywił się i próbował swoich skrzydeł. Potem odleciał. Zbyszek martwił się o niego, że inne, silniejsze gołębie nie dadzą mu żyć albo że może nie zdołać uciec kotom. Nic się nie sprawdziło. Rekonwalescent przychodził długo pod nasze kuchenne okno i gruchaniem domagał się wsparcia. Uwielbiał żółty ser, który czekał zwykle na niego. Jadł z ręki. Na wiosnę zniknął, by pojawić się na początku następnej zimy – znak rozpoznawczy: kuternoga.
Zaimponowało mi zdecydowanie Zbyszka. Uratował ptaka, gdy ja bałam się go dotknąć. Nic to natomiast nie zmieniło w jego stosunku do gołębi zanieczyszczających parapety i balkony. Gonił je nadal bez litości.
14 stycznia 2019
Paweł Adamowicz nie żyje. Zamordowano go na oczach wszystkich ludzi, którzy przyszli tam z nadzieją czynienia dobra. Jeden schizofrenik uznał, że tak jak rządzący – może wszystko. Że nie istnieją normy, prawa. Że liczy się tylko on i jego zemsta. Że nic mu nikt nie zrobi, bo na takie działanie jest przyzwolenie. Może nawet stanie się bohaterem, który jak muzułmanin zasili grono świętych, bo rozprawił się z hołotą.
Oczywiście winnym został Jurek Owsiak. Wygląda to tak, jakby rządzący czekali, aby mu dołożyć ostatecznie.
A my niczym głupie owieczki przyglądamy się temu bezradnie.
Nie chcę żyć w takim kraju.
Wspomagałeś mnie w takich chwilach nawet tylko tym, że byłeś.
15 stycznia 2019
Ludzie coraz bardziej zamykają się w mikroświatach. Wyręcza ich w kontaktach technika. Odhaczają SMS-a czy maila i myślą, że to wystarczy, by utrzymać ten sztuczny związek. Dlatego postanowiłam spotkać się imieninowo z Elą i Ewą, mimo choroby Renaty. Wspólny posiłek, bliskość, ciepło, paplanina są stokroć ważniejsze niż pisemne zapewnienia o dozgonnej przyjaźni. Drugi człowiek jest nam niezbędny tu i teraz, żeby mogło normalnie funkcjonować życie.
Czułam się pełniejsza po tym pobycie w „Karczmie Młyńskiej”. I nie przygnębiała mnie aż tak pustka mego mieszkania. Podczas spotkania ścisnęło mnie w dołku tylko wówczas, gdy zagrano sentymentalną melodię, a ja nie mogłam chwycić Zbyszka w ramiona i poprowadzić go niezdarnie acz czule do tańca.
Zazwyczaj na naszych imprezach nie udzielał się tanecznie. Zwykle obserwował i zapewne rozmyślał nad tym, co on tu robi. Ale razu pewnego u Iwony po ciągłych: „Zbyszek, zatańcz”, ruszył się z kanapy, przy głośnym aplauzie i moim zdziwieniu chwycił mnie w ramiona, zakręcił raz i usiadł na przeciwległym krześle. To był jedyny publiczny występ. W domu dawał się uwieść nastrojowi chwili i kołysaliśmy się w rytm muzyki bez okazji i bez oporu.
16 stycznia 2019
Odejście Zbyszka wydaje się bez zwieńczenia. Nie powiedziałam mu „Żegnaj”, bo się tego nie spodziewałam. Kiedyś w lesie ofiarował mi siebie, gdyż go potrzebowałam. Teraz zniknął, ponieważ nie chciał być ciężarem. Zawsze był prawdziwym mężczyzną i rola dziecka uzależnionego od innych była dla niego nie do przyjęcia, upokarzała go. Przerażony na myśl o paraliżu, zamknął oczy, by nie wrócić z krainy ciemności i niebytu. W ten sposób zamknął za sobą drzwi tak dyskretnie i cicho, jak żył obok mnie, przy mnie.
Piszę to, by pamięć o nim nie zaśniedziała jak stara srebrna biżuteria, którą znalazłam w zakurzonym naczyniu stojącym latami na półce. W tej małej porcelanowej wazie ozdobionej radosnymi kolorowymi kwiatami zamknęłam broszki, wisiorki, pierścionki i łańcuszki i tam zaczęły one swój ukryty marsz ku zapomnieniu. Nie chcę tego dla niego. Dlatego wydaję książkę o nas i staram się o zainteresowanie wydawnictw pracą Zbyszka o Tumie. Byłabym przeszczęśliwa, gdyby to drugie się udało. Pracował nad tym dziełem niemal do końca życia. Włożył w nie cały zapał twórczy i myślę, że jest niezwykłe. Tak potrafi pisać tylko on. Profesor Świechowski chwalił jego piękny język, bogaty w odcienie, dzięki któremu bardzo trudny opis ujmuje plastyką, barwnością i jednocześnie precyzją.
A obok tego płynie codzienność. Nie ustaje wrzenie po zamordowaniu Pawła Adamowicza. Oburzenie sięga zenitu, tym bardziej że nasz „Pan K.” coraz bardziej uważa się za właściciela folwarku zwanego Polską.
17 stycznia 2019
Dzień upłynął bardzo spokojnie. Tylko otrzymana wieczorem wiadomość o chęci publikacji przez wydawnictwo Novae Res mojej książki trochę mnie zenergetyzowała. Uświadomiłam sobie, co to jest natchnienie. Ja takiego doznałam, pisząc ten utwór. Byłam nabuzowana emocjami i słowa płynęły jak bystry potok górski. Bez odpoczynku, bez wytchnienia. Wiedziałam, że to nie może przejść bez echa, bo oprócz mnie pisał to także Zbyszek i jego listy tworzyły klimat całości.
A poza tym istnieje przecież miłość i ona potrafi działać cuda.
18 stycznia 2019
Dzień jak co dzień.
Z powodu trwania karnawału przypomniało mi się wydarzenie z młodości. Wędrowałam z M. i Emilem, jej adoratorem, ulicami wieczornej Bydgoszczy i uwagę naszą przykuł usytuowany nad brzegiem Brdy klub, w którym odbywał się bal karnawałowy. Podeszliśmy bliżej i usłyszeliśmy zachęcającą muzykę oraz zobaczyliśmy światła wabiące przybyszów. Skorzystaliśmy, zupełnie instynktownie, z gościny i zmarznięci styczniowym chłodem sami zaprosiliśmy się na bal. Szatniarz spytał:
– Jesteście państwo gośćmi pana Pietrasa?
– Jak najbardziej – odpowiedzieliśmy.
Odebrano od nas płaszcze i kurtki i wylądowaliśmy na pierwszym piętrze klubu. Muzyka grała skoczne przeboje, więc M. ruszyła na salę i utworzyła łańcuszek, rozbawiając gości. My zaś, uzbrojeni w aparat fotograficzny, robiliśmy okolicznościowe zdjęcia gościom wychodzącym na moment oddechu. Wszyscy bawiliśmy się doskonale, póki orkiestra nie przestała grać. Balowicze zasiedli do stołów, a my jak gwizdki zostaliśmy poza salą. Wówczas ktoś z organizatorów zainteresował się nami. Podszedł do dyrektora „Rometu” i zapytał, co z nami zrobić. Afera wisiała w powietrzu. Zanim doszło do wyrzucenia nas z imprezy, ewakuowaliśmy się zapobiegliwie sami.
Tego dnia szukaliśmy miejsc na godziwe spędzenie karnawału. Dotarliśmy nawet do obecnego UKW i przez płot wdrapywaliśmy się do tamtejszego klubu. Koniec był taki, że furtka okazała się otwarta, a impreza właśnie się kończyła. Za to tę noc zapamiętałam do dzisiaj.
Byliśmy tym bardziej niezwykłymi gośćmi, że ubranymi w ciepłe spodnie i kurtki, które nie przypominały kreacji karnawałowych. A jednak zmyliliśmy wszelkie służby porządkowe. I mieliśmy swoje pięć minut.
19 stycznia 2019
Dzień pogrzebu Pawła Adamowicza, prezydenta Gdańska. Homilię wygłosił arcybiskup Sławoj Leszek Głódź. Mowa drętwa i chłodna jak stal, pełna konwenansów, bez cienia przekonania i emocji. Widać, że pilnuje swoich interesów i nie zmieni swego postępowania, bo wszystko zło to jacyś anonimowi inni, a on stoi ponad tym. Pewny siebie, bo z Bogiem za pan brat. Właściwe słowa padły dopiero w mowach pożegnalnych. A ojciec dominikanin Ludwik Wiśniewski prosto i krótko ukazał sedno sprawy. Na to czekali zgromadzeni w bazylice i na ulicach Gdańska. Oskarżał nie tylko samą politykę nienawiści, ale także tych, którzy ją rozpętali – rządzących, partie, organizacje i Kościół. Dostał długie brawa na stojąco.
Nie uważam, że okrzyczane pojednanie kiedykolwiek nastąpi. Trzeba rozliczyć i ukarać tych, który sieją nienawiść i pogardę, inaczej ich bezkarność przyniesie podobne żniwo w postaci terroru, bezwzględności i nieliczenia się z kimkolwiek. Potrzebna jest sprawiedliwość, której ugruntowanie da podstawy do zmiany poglądów i postępowania nas wszystkich. Trzeba kultywować wartości, o których się zapomina. Wystarczy sięgnąć do dziesięciu przykazań i żyć według nich.
Ucieszyło mnie, że Jurek Owsiak pod wpływem opinii publicznej i swoich przemyśleń odwołał rezygnację z funkcji prezesa WOŚP. Ale trzeba też mieć w sobie niemało heroizmu, żeby znosić takie upokorzenia jak on. Od władz, które nie lubią lepszych, i od Kościoła, który najwidoczniej czegoś nie dopełnia, stąd jego negatywne nastawienie do Wielkiej Orkiestry.
20 stycznia 2019
Gdy Zbyszka nie ma, cisza dzwoni w uszach.
Zwykle popołudniami robił sobie sjestę. Potem był podwieczorek i czas na zajęcia indywidualne. Leżałam najczęściej na tapczanie w dużym pokoju i czytałam. On siedział w małym przy komputerze i albo wprowadzał do niego przedpołudniowe zdobycze z bibliotek, albo czytał stare. Przez cały czas czułam jego życiodajną energię. Za ścianą biło drugie serce.
Oparty o blat biurka palił papierosa za papierosem i wnikał w zawiłości tekstu. Był skupiony, zamyślony, nieobecny. Czasami marudził nad jakością zdjęć, ale każdy nowy materiał pochłaniał jego uwagę. Bywało, że stawałam w drzwiach i przyglądałam się jego pochylonej sylwetce i jego zatraceniu się w szlifowaniu nie tylko treści, ale i formy zdań jego utworów. To była prawdziwa praca twórcza. Nie widział mnie. Reagował dopiero, gdy podeszłam do niego i ucałowałam go w głowę. Lecz i wówczas zachowywał się jak powracający gdzieś z daleka.
Bywało też, że siadał w dużym pokoju na fotelu i oglądał najczęściej obrazki ze swoich albumów o średniowieczu. Porównywał, szukał, zamyślał się. Był ciągle aktywny. Widać to było po jego twarzy, zamyślonych oczach i drgających kącikach ust. Spoglądałam na niego od czasu do czasu, by zaczerpnąć nieco energii i upewnić się, że jest tuż obok. W ramach relaksu pytałam się:
– Kochasz mnie?
– Ty pluskwo – odpowiadał i podnosił się, żeby podejść i pocałować mnie serdecznie w usta.
To był niemalże rytuał. Chłonęliśmy siebie w każdej sekundzie dnia i nocy. Nawet sen w tej bliskości był spokojniejszy. On co prawda znikał w ciemności nocy i wędrował po nieznanych mi zakamarkach, ale ja budziłam się czasami i sprawdzałam, czy jest. Był. A teraz go nie ma.
21 stycznia 2019
Zamieszkał u mnie – lub raczej zamieszkaliśmy razem – w październiku 1995 roku. Nie tylko uczuciowo ta druga forma jest bardziej poprawna. Przekształciliśmy nasze spółdzielcze 36 metrów kwadratowych na własnościowe i Zbyszek dołożył do tego swoje oszczędności. Na Karpacką przywiózł go ks. Marek z Oliwy, który potem został proboszczem w Bazylice św. Wincentego a Paulo w Bydgoszczy i niejednokrotnie wspomagał nas finansowo. Puste dotąd półki, zaprojektowane przez Bynia, zapełniły się w jeden wieczór książkami i szpargałami. Walizki z niepotrzebnymi rupieciami powędrowały do piwnicy, a my od tej pory skazani na siebie zajęliśmy się codziennością. Moje marzenie się spełniło dzięki niemu. I tak od tej pory realizował je Zbyszek każdego dnia, nie mając o tym pojęcia.
Nie pamiętam naszych reakcji z tego finałowego dnia. Zapewne oprócz kolacji zrobiliśmy sobie wspólną kąpiel i może właśnie wtedy powiedział mi, że ostatnio myła go tak matka, a dzisiaj ja. Nasze łóżko było niewygodne jak diabli, lecz wydawało się łożem rozkoszy, bo byliśmy w nim razem i nikt nie musiał pilnować ograniczających nas minut. Czytałam mu poezję Leśmiana i Herberta, która wypełniała moją spragnioną ukojenia duszę. Nic nie było nam obce i oboje, jak dzieci (dosyć duże), szukaliśmy wszystkiego, co uczyni nas najbliższymi sobie. Zawsze ogarniała mnie ciepłem jego fala czułości. Nawet w najwyższej ekstazie nie zapominał o mnie leżącej tuż obok.
Tamtego dnia i nocy związaliśmy się na zawsze.
22 stycznia 2019
Poprosiłam Piotra o przetłumaczenie listu Agnes. Oto jej słowa:
_„Droga Pani Malinowska. Dziękuję za zdjęcie Zbyszka. Ogromnie się ucieszyłam. Żałuję, że nie mogłam Go odwiedzić za życia, gdyż umarł niespodziewanie szybko. Tak telefonicznie przekazał mi ks. Włoczyk. Mam nadzieję, że Święta przeżyła Pani nie w samotności. Życzę wiele sił oraz dobrych przyjaciół, aby nie była Pani sama. Pozdrawiam najserdeczniej i jeszcze raz dzięki za zdjęcie Zbyszka. Agnes”._
Wysłałam jej zdjęcie, które stoi i u mnie. Tajemniczo uśmiechnięty Zbyszek macha ręką i ten gest jest na pierwszym planie. Zrobiliśmy je sobie razem u Elżbiety w domu podczas jej nieobecności. Ale o tym już gdzieś pisałam. Zaobserwowałam, że ilekroć biorę je do ręki, by go pocałować, zdaje się, że jego wejrzenie robi się pogodniejsze i bardziej czułe. To mi pomaga przeżyć dzień.
23 stycznia 2019
Byłyśmy wczoraj z Elą u Henryki. To moja cegiełka do poszanowania przeciwników politycznych. Nasza gospodyni to fanatyczny pisowiec, który nie toleruje żadnego sprzeciwu i opętany jest przez pseudonaukowe wywody mądrali z kręgów Zjednoczonej Prawicy. Zanim się do niej wybrałam, strzeliłam sobie piwko, by się wyluzować. I udało się. Ani jednego słowa o polityce.
Sprzedałam jej także mój stary komórkowiec. Nie chce mi się wnikać, kto wyszedł na tym lepiej, bo nie chciałam przede wszystkim, by leżał bezużytecznie w domu.
Rano obejrzałam pierwszy odcinek serialu „Ptaki ciernistych krzewów”. Jakże losy jego bohaterów są bliskie moim. Gdy go oglądałam po raz pierwszy, nawet nie przypuszczałam, że tamte wydarzenia staną się moimi. Ojciec Ralph, grany przez Richarda Chamberlaina, miał inny problem niż Zbyszek. Nie potrafił wybrać, zmotywowany nie tylko miłością, ale niestety i pychą – jak on to powiedział – czy kocha bardziej Boga, czy Maggie? U nas nie było tego pytania, żadnej rywalizacji, żadnego przeciwstawienia. Kochał mnie i kochał Boga. Żadnej sprzeczności. Zupełnie inaczej byłoby, gdyby wciągnęły go zabiegi o awanse w hierarchii kościelnej. Zbyszek nie miał takich ambicji i zrezygnował z tego przy pierwszym podejściu, kiedy zaproponowano mu funkcję wizytatora prowincji. Był rozmiłowany w swojej historii sztuki i w średniowieczu. Temu też się poświęcił. Myślę, że jego Bóg nie miał mu tego za złe. Był przede wszystkim dobrym człowiekiem.
24 stycznia 2019
Obie z mamą mamy podobny życiorys. Obie żyłyśmy pod prąd. Babcia zapewne powiedziałaby: „Co powie pani Osicka?”, i załamałaby ręce.
Urodziłam się jako nieślubne dziecko. Mama musiała zniknąć z Bydgoszczy, by nie przynosić wstydu rodzinie. Znalazła azyl w Sławie Śląskiej u swojej przyjaciółki z Wołkowyska – Haliny, którą ja nazywałam ciocią Lińcią. Tam, w maleńkim szpitaliku, przyszłam na świat. Byłam dowodem nieobyczajności, która stała się udziałem mamy. Dziękuję jej za to. Do domu przyjechałam przed śmiercią dziadka, a przywiozła mnie ciocia Irena, następna bezinteresowna przyjaciółka mamy z jej pracy w Centralnym Biurze Rozrachunków Zagranicznych PKP. Znalazłyśmy w niej oparcie na wiele, wiele lat. Gdyby babcia zobaczyła, co ze mnie wyrosło, skwitowałaby: „Karau”. Nie wiem, co to znaczy ani w jakim jest języku, ale pojawiało się zawsze w sytuacjach krytycznych i pozostało w mojej pamięci.
Nie usłyszałabym co prawda, że zadawałam się ze zwykłym chamem (takie miano zyskał mój ojciec), ale zapewne, że jestem księżowską kochanką, co słyszałam wiele razy, gdy o takich wydarzeniach opowiadano z oburzeniem. W tym świecie pełnym moralnych pułapek moja babcia musiała się odnaleźć. Pomogła jej w tym miłość do mnie, małej i bezbronnej. Zajęła się moim wychowaniem. Pozostała mi w pamięci z lat najmłodszych. Gdzieś tam wychyla się zza kurtyny czasu wspomnienie opiekunki, młodej dziewczyny, ale niewiele o niej wiem. Za to mnóstwu moich obrazów z dzieciństwa towarzyszy moja babcia. W pamięci pozostała mi więc do dzisiaj.
A swoją drogą ten feralny dzień mojego poczęcia przypada gdzieś na karnawał 1954 roku. To fajne okoliczności. Wino się lało i buzowały hormony. Mam nadzieję, że ta jedna chwila dała im nieco przyjemności. Może im dwojgu zdarzyło się wówczas być szczęśliwymi. Naszej trójce niestety nigdy nie udało się połączyć.
25 stycznia 2019
Piątek był dniem, w który ostatnio ze Zbyszkiem wędrowaliśmy do bydgoskiego onkologa. Trwało to przez dziesięć lat. Przed wyjazdem byliśmy zwykle niespokojni, a po powrocie zmęczeni i totalnie wydrążeni. Siedzieliśmy tam najczęściej kilka godzin.
Na początku oddział chemioterapii znajdował się w piwnicy. W wąskich korytarzach panowała duchota. Po obu stronach przy ścianach siedzieli pacjenci. Na środku królowało duże, miękkie, okrągłe siedlisko przeznaczone najczęściej dla gotowych już, po wizycie u lekarza, na przyjęcie chemii. W powietrzu czuło się napięcie, zniecierpliwienie i zwykły strach. Zdarzało się często, że przyjmujący byli odwoływani do nagłych przypadków i wówczas czas oczekiwania wydłużał się do kilku godzin. Jak miał to wytrzymać człowiek chory i osłabiony, który oprócz kilku godzin pod gabinetem, następne spędzi na zimnej sali, by przyjąć ciężką, wychładzającą truciznę?
Te masy pacjentów przerażały. Jedni milczeli pogrążeni w swoich myślach, inni próbowali rozładować emocje, zaczynając rozmowę z sąsiadami. Słuchałam tych dyskusji uważnie, gdyż można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy związanych z rakiem i radzeniem sobie z nim. Ważne też były wiadomości związane z funkcjonowaniem placówki, które zmieniały się dosyć często, co wprowadzało zamieszanie i nerwowość.
Każdy jednak pobyt tam to była gehenna.
Zmieniło się nieco, gdy chemioterapię przeniesiono na parter. Większość chorych mogła leżeć na łóżkach, a nie kulić się i przysypiać na niewygodnych zwykłych krzesełkach. Zbyszek miał chemię tylko raz, potem dostawał tabletki. Ale zawsze dręczyła nas niewiadoma, co będzie dzisiaj. Gdy PSA opadało, cieszyłam się jak dziecko. Gdy rosło, ogarniało mnie przygnębienie. A ostatnio niewiele miałam powodów do radości.
Moja obecność była dla Bynia balsamem. Siedzieliśmy wyczerpani oczekiwaniem i trzymaliśmy się za ręce. Często ogrzewałam go moimi gorącymi dłońmi i widziałam, że dodaje mu to pewności siebie. Przytulał mnie zwykle w domu, dziękując tym gestem za moją obecność przy nim. Dużo rzeczy robiliśmy „na dwie ręce”, zarówno gdy chodziło o mnie, jak i o niego. Na dobre i na złe. I nigdy nie musieliśmy sobie tego przysięgać na piśmie.
26 stycznia 2019
Śnił mi się sen.
Jak zwykle wracając z miasta, skręciłam w stronę parku i bazyliki, by szukać Zbyszka. Ale tym razem stanęłam zadziwiona. Przede mną rozpościerał się zupełnie nieznany krajobraz. Mozaika krystalicznie czystych jeziorek połączonych przesmykami z bujną roślinnością jak nad biebrzańskim rozlewiskiem. Wokół wzgórza zielone, pełne drzew i kępek zarośli. Ciągnęło się to po horyzont. W wodach kąpali się ludzie, pływały kajaki. Bez tłoku, wśród wyciszonych głosów rozchodzących się w niezmierzonej przestrzeni. Było płytko, więc swobodnie zamoczyłam nogi i ruszyłam przed siebie, chcąc przeprawić się gdzieś na drugi brzeg. W pewnej chwili wspięłam się na zbocze, które zamajaczyło przede mną. Na nim ukazała mi się zrujnowana budowla. Nie na tyle jednak, by nie zaprezentować swego dawnego piękna. Przypominała bizantyńską świątynię lub pałac, w którym dominowały błękit, delikatny róż, złoto i migdałowa biel. Biegały po niej dzieci, pokonując ułożone przez siebie przeszkody. I ja musiałam przejść po beli położonej nad przepaścią. Stanęłam po drugiej stronie muru szczęśliwa, że mi się udało. Jeszcze raz obejrzałam się, by zapamiętać ten niezwykły widok. By móc przekazać innym, jakie nieodkryte skarby kryje nasza rzeczywistość.
Obudziłam się, gdy usłyszałam, jak wśród szarzyzny okolicznych domów pytam przechodnia, gdzie jest ulica Jagiellońska.
27 stycznia 2019
Coś za łatwo mi poszło z tym spacerem przez rozlewisko. Zwykle nie lubię takich samotnych wypraw, bo się boję. Pozostało mi to z dzieciństwa, gdy moja babcia, nieświadoma traumy, jaką wywoła, usypiała mnie, strasząc cieniami na ścianie. Odtąd nawet pokonanie kilku metrów ciemnym korytarzem było dla mnie wyczynem.
Dopiero Zbyszek wprowadził zwyczaj popołudniowych i sobotnio-niedzielnych wycieczek. Stał się moim motywatorem. Bywało, że wybieraliśmy się do pobliskiego lasu w najgorsze mrozy. Szczypało w policzki, sklejały się nozdrza, a my na zaśnieżonych duktach wyobrażaliśmy sobie, jak niejeden szarak zamarza w swoim wyskoku ponad biały puch. Po powrocie, w cieplutkim mieszkaniu sączyliśmy sobie kawówkę zrobioną przez Bynia.
Uwielbiał takie wyprawy w teren. Lubił przecierać nieznane szlaki, wędrować bezdrożami z dala od ludzi i tłoku. W pełnym turystów Władysławowie znaleźliśmy sobie azyl na plaży po drugiej stronie portu. Tam było pusto i można było wędrować brzegiem morza po Chałupy, w których byliśmy nie raz, i Jastarnię, na którą mnie namówił. Po drodze zdarzało mu się kąpać pośród wysokich fal, chociaż nie pływał zbyt dobrze. Czuliśmy się jak na bezludnej wyspie. On mi dodawał pewności, był oparciem. Polegałam na nim.
W Jastrowiu obeszliśmy okoliczne lasy, przynosząc nawet łup w postaci grzybów, których jakoś nikt nie zbierał. Postanowiłam je podsuszyć, lecz warunki w ocienionym, wilgotnym domku okazały się nieodpowiednie i po kilku dniach zaroiło się od białych obrzydliwych robaków. Z żalem musieliśmy zniszczyć nasz dorobek.
Grzybowe eskapady to następna historia. Najczęściej towarzyszyłam Zbyszkowi, ale jednego razu wybrał się na grzybobranie w zimny wilgotny poranek, podczas mojej nieobecności. Zachorował wtedy strasznie i gdy wróciłam do domu z jakiejś wycieczki, musiałam natychmiast zająć się leczeniem nieszczęśnika. Wyznawał co prawda zasadę, że co weszło, samo wyjdzie, ale niestety nie sprawdzała się i musiałam interweniować.
Zamierzam w tym roku jechać nad morze z Elą – bez niego. Jak to będzie?
28 stycznia 2019
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
Przetłumaczyła mi to dawno temu moja przyjaciółka.