Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Tu i tam - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
12 marca 2025
37,00
3700 pkt
punktów Virtualo

Tu i tam - ebook

"Tu i tam" to zbiór felietonów pisanych od kilkunastu lat przez Huberta Klimko-Dobrzanieckiego do miesięcznika „Odra”. Do wydania książkowego autor zdecydował się wybrać te, które są świadectwem jego życiowej i artystycznej drogi. Od 33 lat mieszka poza Polską, ale utrzymuje stały kontakt z ojczyzną. Stąd tytuł tego tomu, w którym oprócz spostrzeżeń i refleksji dotyczących życia w Anglii, Holandii, na Islandii czy w Austrii znalazły się też zapiski natury ogólniejszej. Jak przystało na dobrego felietonistę Klimko-Dobrzaniecki pisze subiektywnie, emocjonalnie, a czasem nawet tendencyjnie i prowokacyjnie. W swoich opiniach jest krytyczny, posługuje się szyderstwem i ironią, wywołuje u czytelników emocje, skłania ich do myślenia i sformułowania własnego zdania na poruszane tematy. Nie stroni też od powagi, która ujawnia się zwykle przy okazji trudniejszych wspomnień. Stwarza również okazję do prześledzenia niektórych wątków przewijających się w powieściach, a mających źródło w zdarzeniach opisanych w felietonach.

Dla wielu miłośników twórczości pisarza nie lada gratką będzie odkrycie jego kolejnego talentu, a mianowicie Hubert Klimko-Dobrzaniecki jest też całkiem niezłym rysownikiem, o czym świadczą ilustracje jego autorstwa uzupełniające teksty w tym zbiorze.

Kategoria: Felietony
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7392-985-2
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gdy­nia cal­ling

Czasy były cięż­kie. Pol­ska szara, głodna ko­lo­rów błą­kała się gdzieś mię­dzy ro­bie­niem so­bie jaj z ko­muny a stra­chem, że owa ko­muna ni­gdy nas nie opu­ści. Ale przy­cho­dziły wa­ka­cje i pań­stwo oraz ro­dzice za­czy­nali dzia­łać w dwóch kie­run­kach. Pół­noc – po­łu­dnie i po­łu­dnie – pół­noc. Dzieci z po­łu­dnia kraju je­chały po cenny jod na pół­noc, a dzieci z pół­nocy wy­sy­łano na po­łu­dnie, w góry, żeby so­bie po­ha­sały, po nie­rów­nym po­ła­ziły, schu­dły i po­ma­rzyły o po­łu­dnio­wej za­gra­nicy, czyli Cze­cho­sło­wa­cji. Je­stem z po­łu­dnia, więc wy­sy­łali mnie nad mo­rze. Bę­dąc tam, też ma­rzy­li­śmy o za­gra­nicy, o tej lep­szej, o Skan­dy­na­wii. Wi­dzia­łem i sły­sza­łem pi­ja­nych Szwe­dów, wie­dzia­łem, że mają kupę kasy, a w Pol­sce tam­tych cza­sów na­wet pro­sty dwu­me­trowy drwal z rudą brodą był mi­lio­ne­rem. Ob­ser­wo­wa­łem ich uważ­nie. Czu­łem, że są z in­nego świata – świata, w któ­rym brak pa­pieru to­a­le­to­wego oraz in­nych pod­sta­wo­wych rze­czy to czy­sta fik­cja. Za­zdro­ści­łem im bez­tro­ski, zdro­wej cery, ład­nych ubrań i tego, że choć cią­gle cho­dzili na bani, Mi­li­cja Oby­wa­tel­ska omi­jała ich sze­ro­kim łu­kiem. Wia­doma sprawa, de­wi­zowy gość to był ktoś, kto miał tych de­wiz zo­sta­wić jak naj­wię­cej. Na­wet gdyby si­kał w miej­scach pu­blicz­nych, pa­trzono by na niego przez palce.

Moja mama na­le­żała do osób po­tra­fią­cych łą­czyć przy­jemne z po­ży­tecz­nym, to­też jeź­dziła na ko­lo­nie ze mną. Ści­ślej pi­sząc, to ja jeź­dzi­łem z nią. Była na­uczy­cielką i w cza­sie wa­ka­cji do­ra­biała jako wy­cho­waw­czyni, przy oka­zji za­bie­ra­jąc wła­snego syna naj­pierw do Gdań­ska na ulicę Po­lanki, gdzie obec­nie re­zy­duje naj­sław­niej­szy elek­tryk świata, a po­tem też do Gdań­ska, ale na Przy­mo­rze, gdzie przy­jeż­dża­li­śmy wraz z in­nymi dziećmi z Dol­nego Ślą­ska. Szkoła, w któ­rej sta­cjo­no­wa­li­śmy, znaj­do­wała się przy ulicy Pa­tryka Lu­mumby. Po­sia­dała kryty ba­sen, co w tam­tych cza­sach było ewe­ne­men­tem w skali kraju. Co się ty­czy na­zwy ulicy, pew­nie po 1989 roku ją zmie­niono, gdyż to­wa­rzysz Lu­mumba był ja­kimś afry­kań­skim re­wo­lu­cjo­ni­stą. Do głowy przy­cho­dzi mi na­tych­miast ulica, na któ­rej miesz­kał mój dzia­dek. Przez lata żył na Pstrow­skiego, daw­niej Świę­tej Anny, ale swego ży­wota do­ko­nał na Asnyka. Mniej­sza o na­zwy, te za­wsze się zmie­niają i zmie­niać będą. Otóż w Gdań­sku na ko­lo­niach była dys­cy­plina. Co­dzienne ży­cie za­czy­na­li­śmy od apelu, w cza­sie któ­rego wcią­gano flagę na maszt i śpie­wano pieśń: Mo­rze, na­sze mo­rze, bę­dziem cie­bie wier­nie strzec... i tak da­lej. A po­tem na sam ko­niec coś w stylu, że jak się nam nie uda, to na jego dnie z ho­no­rem po­le­gniemy. W każ­dym ra­zie było to uro­czy­ste, pod­nio­słe, wzru­sza­jące i ry­jące mó­zgi mło­do­cia­nych. Je­śli nie wia­domo, o co cho­dziło, to wia­domo było, że o Niem­ców. Zna­czy się, żeby tych Niem­ców trzy­mać jak naj­da­lej od Gdań­ska. Po apelu śnia­da­nie, a po­tem różne ak­tyw­no­ści. Jedni szli na ba­sen, a inni do ubi­ka­cji, żeby ukrad­kiem pa­lić pa­pie­rosy. Ale zda­rzały się dni, kiedy mama miała wolne, i wtedy by­łem wy­róż­niany. Za­bie­rała mnie na in­dy­wi­du­alne wy­cieczki. Pew­nego dnia po­je­cha­li­śmy do Gdyni. To mia­sto od razu mi się spodo­bało, po­nie­waż wy­szedł­szy z pod­miej­skiej ko­lejki, zna­la­złem obok ko­sza na śmieci zwi­tek bank­no­tów. Nie było port­fela ani do­ku­men­tów, więc spo­koj­nie prze­ją­łem zgubę. I wtedy mama po­wie­działa, że je­śli ła­two przy­szło, to ma ła­two so­bie pójść. Po­szli­śmy na przy­stań. Na­prze­ciwko bu­dynku Aka­de­mii Mor­skiej stał dość po­kaź­nych roz­mia­rów ko­mu­ni­styczny blo­czek, w któ­rym znaj­do­wała się re­stau­ra­cja Róża Wia­trów. Re­stau­ra­cja jak na ów­cze­sne stan­dardy wy­kwintna, kel­ne­rzy – ubrani w czer­wone ka­mi­zelki, białe ko­szule i czarne spodnie w kant – ob­słu­gi­wali nas pierw­szo­rzęd­nie. Prze­je­dli­śmy wszyst­kie pie­nią­dze. Prze­je­dli­śmy je, pa­trząc przez okna re­stau­ra­cji na za­tokę.

Po wielu la­tach prze­rwy po­wró­ci­łem do Gdyni. Pie­nię­dzy tym ra­zem nie zna­la­złem, ale do­sta­łem ho­no­ra­rium, co też było miłe. Po spo­tka­niu wy­bra­łem się na wspo­min­kowy spa­cer. Za­sze­dłem na przy­stań. I łezka w oku się za­krę­ciła, bo Róża Wia­trów była w tym sa­mym miej­scu. Taka sama jak wtedy. Jakby nie­tknięta przez czas...

„Odra” 2016, nr 7–8

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij