Tu i tam - ebook
Tu i tam - ebook
"Tu i tam" to zbiór felietonów pisanych od kilkunastu lat przez Huberta Klimko-Dobrzanieckiego do miesięcznika „Odra”. Do wydania książkowego autor zdecydował się wybrać te, które są świadectwem jego życiowej i artystycznej drogi. Od 33 lat mieszka poza Polską, ale utrzymuje stały kontakt z ojczyzną. Stąd tytuł tego tomu, w którym oprócz spostrzeżeń i refleksji dotyczących życia w Anglii, Holandii, na Islandii czy w Austrii znalazły się też zapiski natury ogólniejszej. Jak przystało na dobrego felietonistę Klimko-Dobrzaniecki pisze subiektywnie, emocjonalnie, a czasem nawet tendencyjnie i prowokacyjnie. W swoich opiniach jest krytyczny, posługuje się szyderstwem i ironią, wywołuje u czytelników emocje, skłania ich do myślenia i sformułowania własnego zdania na poruszane tematy. Nie stroni też od powagi, która ujawnia się zwykle przy okazji trudniejszych wspomnień. Stwarza również okazję do prześledzenia niektórych wątków przewijających się w powieściach, a mających źródło w zdarzeniach opisanych w felietonach.
Dla wielu miłośników twórczości pisarza nie lada gratką będzie odkrycie jego kolejnego talentu, a mianowicie Hubert Klimko-Dobrzaniecki jest też całkiem niezłym rysownikiem, o czym świadczą ilustracje jego autorstwa uzupełniające teksty w tym zbiorze.
| Kategoria: | Felietony |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-7392-985-2 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czasy były ciężkie. Polska szara, głodna kolorów błąkała się gdzieś między robieniem sobie jaj z komuny a strachem, że owa komuna nigdy nas nie opuści. Ale przychodziły wakacje i państwo oraz rodzice zaczynali działać w dwóch kierunkach. Północ – południe i południe – północ. Dzieci z południa kraju jechały po cenny jod na północ, a dzieci z północy wysyłano na południe, w góry, żeby sobie pohasały, po nierównym połaziły, schudły i pomarzyły o południowej zagranicy, czyli Czechosłowacji. Jestem z południa, więc wysyłali mnie nad morze. Będąc tam, też marzyliśmy o zagranicy, o tej lepszej, o Skandynawii. Widziałem i słyszałem pijanych Szwedów, wiedziałem, że mają kupę kasy, a w Polsce tamtych czasów nawet prosty dwumetrowy drwal z rudą brodą był milionerem. Obserwowałem ich uważnie. Czułem, że są z innego świata – świata, w którym brak papieru toaletowego oraz innych podstawowych rzeczy to czysta fikcja. Zazdrościłem im beztroski, zdrowej cery, ładnych ubrań i tego, że choć ciągle chodzili na bani, Milicja Obywatelska omijała ich szerokim łukiem. Wiadoma sprawa, dewizowy gość to był ktoś, kto miał tych dewiz zostawić jak najwięcej. Nawet gdyby sikał w miejscach publicznych, patrzono by na niego przez palce.
Moja mama należała do osób potrafiących łączyć przyjemne z pożytecznym, toteż jeździła na kolonie ze mną. Ściślej pisząc, to ja jeździłem z nią. Była nauczycielką i w czasie wakacji dorabiała jako wychowawczyni, przy okazji zabierając własnego syna najpierw do Gdańska na ulicę Polanki, gdzie obecnie rezyduje najsławniejszy elektryk świata, a potem też do Gdańska, ale na Przymorze, gdzie przyjeżdżaliśmy wraz z innymi dziećmi z Dolnego Śląska. Szkoła, w której stacjonowaliśmy, znajdowała się przy ulicy Patryka Lumumby. Posiadała kryty basen, co w tamtych czasach było ewenementem w skali kraju. Co się tyczy nazwy ulicy, pewnie po 1989 roku ją zmieniono, gdyż towarzysz Lumumba był jakimś afrykańskim rewolucjonistą. Do głowy przychodzi mi natychmiast ulica, na której mieszkał mój dziadek. Przez lata żył na Pstrowskiego, dawniej Świętej Anny, ale swego żywota dokonał na Asnyka. Mniejsza o nazwy, te zawsze się zmieniają i zmieniać będą. Otóż w Gdańsku na koloniach była dyscyplina. Codzienne życie zaczynaliśmy od apelu, w czasie którego wciągano flagę na maszt i śpiewano pieśń: Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec... i tak dalej. A potem na sam koniec coś w stylu, że jak się nam nie uda, to na jego dnie z honorem polegniemy. W każdym razie było to uroczyste, podniosłe, wzruszające i ryjące mózgi młodocianych. Jeśli nie wiadomo, o co chodziło, to wiadomo było, że o Niemców. Znaczy się, żeby tych Niemców trzymać jak najdalej od Gdańska. Po apelu śniadanie, a potem różne aktywności. Jedni szli na basen, a inni do ubikacji, żeby ukradkiem palić papierosy. Ale zdarzały się dni, kiedy mama miała wolne, i wtedy byłem wyróżniany. Zabierała mnie na indywidualne wycieczki. Pewnego dnia pojechaliśmy do Gdyni. To miasto od razu mi się spodobało, ponieważ wyszedłszy z podmiejskiej kolejki, znalazłem obok kosza na śmieci zwitek banknotów. Nie było portfela ani dokumentów, więc spokojnie przejąłem zgubę. I wtedy mama powiedziała, że jeśli łatwo przyszło, to ma łatwo sobie pójść. Poszliśmy na przystań. Naprzeciwko budynku Akademii Morskiej stał dość pokaźnych rozmiarów komunistyczny bloczek, w którym znajdowała się restauracja Róża Wiatrów. Restauracja jak na ówczesne standardy wykwintna, kelnerzy – ubrani w czerwone kamizelki, białe koszule i czarne spodnie w kant – obsługiwali nas pierwszorzędnie. Przejedliśmy wszystkie pieniądze. Przejedliśmy je, patrząc przez okna restauracji na zatokę.
Po wielu latach przerwy powróciłem do Gdyni. Pieniędzy tym razem nie znalazłem, ale dostałem honorarium, co też było miłe. Po spotkaniu wybrałem się na wspominkowy spacer. Zaszedłem na przystań. I łezka w oku się zakręciła, bo Róża Wiatrów była w tym samym miejscu. Taka sama jak wtedy. Jakby nietknięta przez czas...
„Odra” 2016, nr 7–8
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------