Tuf wędrowiec - ebook
Tuf wędrowiec - ebook
Haviland Tuf jest podróżnikiem i rzetelnym, aczkolwiek drobnym międzygwiezdnym
kupcem. Dzięki niezwykłemu splotowi zdarzeń staje się właścicielem wiekowego, długiego na
wiele mil statku - bazy ziemskiego Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Zbudowany jako
śmiercionośna broń, statek ów chroni sekrety zapomnianej dziedziny nauki. Funkcjonuje
wystarczająco sprawnie, aby za pomocą inżynierii genetycznej i technik klonowania produkować
dziesiątki tysięcy rozmaitych gatunków roślin i zwierząt - zarówno dobroczynnych, jak i
niszczycielskich.
Ekscentryczny, ale zawsze postępujący zgodnie z zasadami etyki, Tuf postanawia zmienić
profesję i mianuje się inżynierem ekologiem, używając zasobów statku-bazy do rozwiązywania
problemów nękających rozliczne światy.
„George R.R. Martin to prawdziwy literacki derwisz, fascynuje skomplikowanymi
psychologicznie postaciami i barwnym językiem, a jego wizjonerskie pomysły fabularne stawiają
go w gronie najlepszych pisarzy SF w historii”.
„New York Times”
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-569-0 |
Rozmiar pliku: | 928 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KATALOG SZÓSTY NUMER ZNALEZISKA: 37433-800912-5442894
OŚRODEK BADAŃ NAD HISTORIĄ ROZWOJU KULTURY I WIEDZY SHANDELLOR, WYDZIAŁ KSENOANTROPOLOGII opis znaleziska: kryształ z zapisem dźwiękowym
miejsce odkrycia: Hro B'rana (wsp.: SQ19, Y7715, 121) wiek znaleziska: ok. 276 lat standardowych
sklasyfikowane pod:
rasy podległe, Hrangan
legendy i mity, Hruun
inf. medyczne —
choroby, niezidentyfikowane
ośrodki handlowe, opuszczone
Halo? Halo?
Widzę, że działa. To dobrze.
Nazywam się Rarik Hortvenzy, jestem początkującym kupcem i nagrywam to ostrzeżenie dla tych, którzy być może znajdą ten kryształ.
Zapada zmierzch, dla mnie już ostatni. Słońce skryło się za zachodnim urwiskiem, ziemię zalała czerwona poświata i pomału, ale niepowstrzymanie, zbliża się do mnie ciemność. Na niebie kolejno zapalają się gwiazdy, ale ta najważniejsza płonie bez przerwy w dzień i w nocy, w nocy i w dzień. Jest zawsze ze mną, najjaśniejszy obiekt na niebie, zaraz po słońcu. Gwiazda śmierci.
Dzisiaj pochowałem Janeel. Od świtu kopałem grób w kamienistej ziemi, a kiedy wreszcie późnym popołudniem uporałem się z tym, kiedy złożyłem ją w mogile i przysypałem ohydnym, wstrętnym, obcym piachem, kiedy przytoczyłem ostatni kamień, wyprostowałem się i splunąłem pod nogi.
To wszystko jej wina. Powtarzałem jej to wiele razy, kiedy umierała, aż wreszcie, tuż przed śmiercią, przyznała mi rację. To jej wina, że tu przybyliśmy i że nie odlecieliśmy, kiedy jeszcze istniała taka możliwość. To jej wina, że nie żyje — tak, bez wątpienia — i jej wina, że kiedy ja umrę, moje ciało stanie się pokarmem dla dzikich bestii, drapieżnych latających stworzeń oraz nocnych łowców, z którymi zamierzaliśmy robić interesy.
Gwiazda śmierci świeci jasnym spokojnym blaskiem, który jakby nigdy nic spływa na ziemię. „To nie w porządku" — powiedziałem kiedyś Janeel. „Gwiazda śmierci powinna świecić na czerwono, powinna żarzyć się złowieszczo, spowita szkarłatną poświatą, powinna wypełniać noc szeptanymi zapowiedziami ognia i krwi. Co ten czysty biały blask ma wspólnego ze śmiercią?" Na początku, kiedy wyczarterowany statek wysadził nas tutaj i od razu poleciał dalej, gwiazda śmierci była zaledwie jedną z około pięćdziesięciu gwiazd pierwszej wielkości, jakie mogliśmy podziwiać na obcym niebie, wcale nie najłatwiejszą do odnalezienia. Wtedy jeszcze śmialiśmy się z przesądów tych prymitywnych, zacofanych barbarzyńców, którzy wierzyli, że choroba przychodzi z nieba.
Wkrótce potem gwiazda śmierci zaczęła rosnąć. Co noc świeciła jaśniej, aż wreszcie można ją było oglądać nawet w dzień. Zanim to nastąpiło, wybuchła zaraza.
Po ciemniejącym niebie suną latawce. Nie poruszając skrzydłami, szybują w powietrzu na prądach wstępujących; z daleka wyglądają prawie pięknie i przywodzą mi na myśl milczące jak cienie mewaki z mojej ojczyzny, Budakharu, położonego nad żywym morzem na planecie Razyar. Tutaj jednak nie ma morza, są tylko góry, wzgórza i pustynie, z bliska zaś latawce wcale nie są piękne, tylko przerażające: połowy wysokości człowieka, z cienką skórą opiętą na przedziwnym szkielecie z pustych kości. Ich skrzydła są twarde jak arkusze blachy, szpony ostre jak sztylety, oczy czerwone jak rozżarzone węgle, wielkie kościane grzebienie, wyrastające pośrodku wąskich czaszek, przypominają zakrzywione noże.
Janeel twierdziła, że latawce są inteligentne i że nawet mają własny język. Słyszałem ich głosy — przeraźliwie świdrujące skrzeczenie, od którego dostaje się gęsiej skórki — ale ani ja, ani Janeel nie zdołaliśmy opanować ich języka. „Inteligentne" — mówiła. „Będziemy z nimi handlować". Niestety, nie chciały ani nas, ani naszego handlu. Inteligencji wystarczyło im akurat na tyle, żeby nauczyć się kraść, ale w końcu okazało się, że jednak coś je z nami łączy: śmierć.
Latawce umierają. Umierają też nocni łowcy o silnych, poskręcanych kończynach i zdeformowanych rękach z dwoma kciukami, o oczach płonących w wysoko sklepionych czaszkach niczym węgle w dogasającym ognisku. Łowcy dysponują przerażającą siłą, a ich oczy doskonale widzą w ciemności, również wtedy, kiedy ciężkie burzowe chmury zasnują niebo, przesłaniając nawet gwiazdę śmierci. Ukryci w jaskiniach łowcy opowiadają sobie szeptem o wielkich Mózgach, którym niegdyś służyli, a które kiedyś powrócą i dadzą im sygnał do rozpoczęcia kolejnej wojny. Mózgi jednak nie wracają, łowców natomiast robi się coraz mniej — podobnie dzieje się z latawcami oraz innymi gatunkami zwierząt i roślin. Umierają wszyscy, a my razem z nimi.
Janeel zapowiadała, że ta planeta da nam niezmierzone bogactwo, a tymczasem dała nam tylko śmierć. W starych atlasach nosi nazwę Hro B'rana, ale ja nie będę jej tak nazywał. Janeel znała wiele innych nazw, ja jednak zapamiętałem tylko jedną: Hruun. Tak również zwą się nocni łowcy. Kiedyś, jeśli wierzyć Janeel, byli niewolnikami, największymi nieprzyjaciółmi Hrangan, którzy wymarli przed wiekami, pozostawiając swoich wrogów — i zarazem poddanych — ich własnemu losowi. Kiedyś (tego także dowiedziałem się od Janeel) miała tu być kwitnąca kolonia, założona przez garstkę zapaleńców, którzy pragnęli wzbogacić się na handlu. Wiedziała tak wiele, a ja tak niedużo, teraz jednak, kiedy ją pochowałem i splunąłem na jej grób, wiele rzeczy stało się dla mnie jasnych. Jeśli naprawdę byli niewolnikami, to chyba bardzo leniwymi i krnąbrnymi, skoro panowie ukarali munów, wtrącając ich do piekła rozjaśnionego bezlitosnym blaskiem gwiazdy śmierci.
Ostatni statek z zaopatrzeniem dotarł do nas pół roku temu. Mogliśmy nim odlecieć. Zaraza już szalała. Latawce bezradnie pełzały po zboczach, spadały z urwisk. Coraz częściej znajdowałem je u podnóża skalnych ścian, z poszarpanymi skrzydłami i głębokimi ranami, z których sączyła się bezbarwna ciecz. Nocni łowcy zjawiali się pokryci ropiejącymi wrzodami i kupowali od nas parasole, aby uchronić się przed promieniami gwiazdy śmierci. Kiedy statek wylądował, mogliśmy wejść na jego pokład i odlecieć, ale Janeel uparła się, żeby zostać. Znała nazwy chorób, które zabijały latawce i nocnych łowców. Znała nazwy leków, które miały uratować te stwory. Myślała, że jeśli coś zostanie nazwane, to od razu przestanie być groźne. Liczyła na to, że będziemy uzdrowicielami, zdobędziemy ich zaufanie, a potem bez trudu zbijemy ogromny majątek. Wykupiła cały zapas leków ze statku, zamówiła kolejny transport, po czym przystąpiliśmy do walki z chorobami.
Znała również nazwę następnej zarazy, a także wszystkich, które nadeszły później. Było ich tak wiele, że w końcu straciliśmy rachubę. Najpierw skończyły się nam leki, wkrótce potem zabrakło nazw, dziś o świcie zaś zacząłem kopać jej grób. Była wysportowaną kobietą, prowadzącą bardzo aktywny tryb życia, jednak po śmierci zrobiła się całkiem sztywna, a jej ciało potwornie spuchło. Grób musiał być bardzo duży, żeby pomieścić sztywne, opuchnięte zwłoki. Mnie dopadła inna, bezimienna choroba. Przy każdym ruchu pali mnie od środka żywy płomień, a moja skóra zszarzała i stała się bardzo krucha. Codziennie rano znajduję w pościeli mnóstwo jej fragmentów; otwarte rany, które pozostały w miejscach, gdzie odpadła, nie chcą się goić.
Gwiazda śmierci wisi niemal dokładnie nad moją głową, ogromna i oślepiająco jasna. Teraz już wiem, dlaczego świeci białym światłem. Biel jest kolorem czystości, a ona oczyszcza tę planetę, nawet jeśli chwilowo każde jej dotknięcie kończy się cierpieniem i rozkładem. Ironia losu, prawda?
Przywieźliśmy mnóstwo broni, sprzedaliśmy niewiele. Broń nie mogła pomóc nocnym łowcom i latawcom w walce z tym przeciwnikiem, więc niemal od początku parasole cieszyły się znacznie większym wzięciem niż lasery. Zabrałem z magazynu miotacz i nalałem sobie kieliszek czerwonego wina.
Posiedzę tutaj, w chłodzie, opowiem o wszystkim temu kryształowi, wypiję wino i jeszcze trochę popatrzę na nieliczne ocalałe latawce, szybujące na tle mroczniejącego nieba. Z daleka naprawdę wyglądają jak mewaki. Dopiję wino do końca, spróbuję sobie przypomnieć szum morza na Razyarze, w który kiedyś się wsłuchiwałem, marząc o gwiazdach, a kiedy kieliszek będzie pusty, sięgnę po miotacz.
(długie milczenie)
Nie wiem, co jeszcze powiedzieć. Janeel znała wiele słów i nazw, ale dzisiaj ją pochowałem.
(długie milczenie)
Jeśli ktoś to znajdzie…
(krótka przerwa)
Jeśli ktoś znajdzie to nagranie już po tym, jak gwiazda śmierci zgaśnie (a nocni łowcy twierdzą, że w końcu to nastąpi), niech nie da się zwieść: to nie jest przyjazna planeta. Tutaj rządzą śmierć, niezliczone choroby i cierpienie. Prędzej czy później gwiazda śmierci zabłyśnie ponownie.
(długie milczenie)
Wina już nie ma.
(koniec nagrania)