-
nowość
-
promocja
Tulipany nad urwiskiem - ebook
Tulipany nad urwiskiem - ebook
By odnaleźć siebie, musiał… umrzeć.
Simon Philip Christopher Lavdor, przyszły władca Bregsburga, nigdy nie czuł się częścią królewskiego dworu. Zbyt wrażliwy, zbyt ludzki – każdego dnia musi mierzyć się z chłodem bezlitosnej matki i pogardą młodszego brata, który marzy, by zająć jego miejsce. Tylko Cassandra, najbliższa przyjaciółka, sprawia, że życie w pałacu staje się znośne. Ale nawet ona nie potrafi powstrzymać księcia przed realizacją planu, który na zawsze odmieni los Bregsburga.
W dniu osiemnastych urodzin Simon finguje własną śmierć. Przyjmuje nową tożsamość i wybiera życie z dala od pałacu, gdzie nie obowiązują żadne tytuły. Szybko jednak przekonuje się, że ucieczka od przeszłości nie zasklepia przepaści, nad którą staje każdego dnia, a jego decyzja niesie konsekwencje, jakich nie da się cofnąć.
„Tulipany nad Urwiskiem” to niezwykła opowieść o trudach dorastania, miłości, odwadze i o tym, jak trudno być sobą w świecie, w którym każdy nosi maskę.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8423-092-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dla tych, w których ból zapuścił korzenie, przez co milczenie stało się krzykiem, a nadzieja – snem o nieistnieniu. Pamiętajcie, że nawet w najgłębszej ciemności może tlić się iskra.
Oraz mojej Mamie, która uwierzyła w tę historię, gdy ja zwątpiłam.PROLOG
Oto moja historia
Czasem jeden niepozorny moment potrafi odmienić życie…
Długo nie zdawałem sobie sprawy, iż dzień moich szóstych urodzin stał się równoznaczny z początkiem drogi ku samozagładzie. Gdy tylko o nim myślałem, gorzki posmak opanowywał moje usta, a kończyny drętwiały, stając się niebywale ciężkie, ale bez tego bolesnego wspomnienia nie zrozumiesz mojej historii, drogi Czytelniku.
Zacznijmy więc od początku – ale nie od chwili, kiedy pozbawiono mnie dziecięcych marzeń i odebrano beztroskę, bo tego w moim życiu nie było tak naprawdę nigdy. Żyłem w idealnej bańce, spod moich stóp usuwano kurz, a sprzed nosa zabierano zniszczone zabawki. Nie pozwalano mi się ubrudzić, a jeśli już tak by się stało, w sekundzie otaczał mnie zastęp służby, by jak najprędzej zmyć karygodny brud. Byłem przecież pierworodnym synem królowej, nadzieją dla Bregsburga i następnym, którego sylwetka zapisze się na kartach historii.
Od zawsze musiałem być perfekcyjny w każdym calu, choć kiedyś nie zdawałem sobie z tego sprawy. Będąc dzieckiem, nie znałem innego świata, więc zachowanie otaczających mnie ludzi było dla mnie normalne.
Zacznijmy więc od początku – od chwili, kiedy po raz pierwszy tak naprawdę zrozumiałem, na jaką posadę byłem skazany. Pojąłem to w naiwny i dziecinny sposób, a z czasem odkryłem, że moje życie to krystaliczne piekło, skryte za kurtynami idealności i nieskazitelności.
12 lat wcześniej
Po zjedzeniu tortu moja matka, królowa Jasmine, zaprowadziła mnie do swojej komnaty, zapowiedziawszy, że musimy odbyć poważną rozmowę. Podążając za nią labiryntem korytarzy, usiłowałem przypomnieć sobie, czy zrobiłem coś, co mogłoby ją rozzłościć. Byłem przestraszony, ponieważ za nic w świecie nie chciałem znowu dostać zakazu zabawy moimi ulubionymi samochodzikami. Usiadłem jak na igłach na ogromnej puszystej kanapie. Podparłem głowę na zaciśniętych pięściach, unikając wzroku mamy. W tamtym momencie wszystko wydawało się ciekawsze od jej twarzy.
– Simonie, nadszedł czas, byś zaczął przygotowania do swojej przyszłej roli. Pewnego dnia, gdy przyjdzie mi umrzeć, to ty staniesz na czele Bregsburga. – Założyła nogę na nogę, przyjmując postawę dumnej władczyni.
Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że kiedyś zabraknie jej na świecie. Owszem, słyszałem, że ludzie umierali, co tłumaczono mi jako odejście do innego, lepszego miejsca. Nigdy wcześniej nie powiedziano mi jednak, że taki sam los czekał moją matkę. Byłem zdruzgotany.
Przyjrzałem się obrazowi wiszącemu na ścianie naprzeciwko mnie. Przedstawiał mojego nieżyjącego dziadka – króla Xandera Alberta Oscara Lavdora. Pukle kręconych, jasnych włosów opadały na jego stosunkowo wysokie czoło. Nieobecny wzrok oparł na nieokreślonym punkcie w oddali. Po jego twarzy błąkał się subtelny uśmiech przepełniony poczuciem godności. Dziadek zmarł na długo przed moim narodzeniem. Uświadomiłem sobie, że tak jak po niego – po Jasmine pewnego dnia przyjdzie śmierć.
Przez lata ten obraz wyrył się w mojej pamięci ostrą kreską. Znałem każdy jego szczegół, mógłbym go odwzorować w każdej chwili.
– Co masz na myśli, mamusiu? – zapiszczałem.
Spojrzała na mnie z pobolewaniem.
– Według tradycji przekazywanej od wieków z pokolenia na pokolenie od momentu ukończenia szóstego roku życia stajesz się oficjalnym członkiem rodziny królewskiej. W twoim przypadku pierwszym kandydatem do objęcia korony.
Milczałem, nie wiedząc, co mógłbym jej odpowiedzieć. Ta informacja doszczętnie wstrząsnęła moim młodym umysłem.
– Nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Kres mych rządów może nadejść w każdej chwili, życie płata figle. – Westchnęła. – Moim obowiązkiem jako królowej jest przygotować cię jak najlepiej. Nie możemy zwlekać, Simonie, twój naród na ciebie liczy. Od teraz jesteś za niego odpowiedzialny, nie ma już miejsca na błędy. Musisz dawać dobry przykład. Koniec z bezsensownymi zajęciami. Jesteś przyszłym królem, zachowuj się, jak na niego przystało.
„Twój naród na ciebie liczy”.
„Nie ma już miejsca na błędy”.
„Musisz dawać dobry przykład”.
Nie miałem pojęcia, jak wielkie piętno odcisną na mnie te słowa w przyszłości.
Od momentu szóstych urodzin stałem się oficjalnym następcą tronu.
Od momentu szóstych urodzin każdego dnia wpajano mi prawo i zasady panujące w kraju. Uczono, jak władać państwem. Powtarzano, że moim najważniejszym zadaniem było stać się potężnym władcą. Przez te wszystkie lata do perfekcji opanowałem, jak kierować obywatelami i troszczyć się o nich. Szkoda, że nikt nie nauczył mnie, jak pokierować swoim życiem i zatroszczyć się o samego siebie.
Nazywam się Simon Philip Christopher Lavdor i pochłania mnie ciemność.
Oto moja historia.
***ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pieniądze, sława, rozgłos
Chciałbym móc powiedzieć, że urodziłem się we właściwym ciele, a bycie następcą tronu to najwspanialsze, co mogło mi się przytrafić. Nade wszystko chciałbym móc powiedzieć, że kobiece krzyki, które dochodziły spod drzwi mojej komnaty, zwiastowały coś dobrego.
– Simonie, naprawdę nie obchodzi mnie to, że śpisz, i to, że za tydzień cię tu nie będzie! Masz w tym momencie podnieść swoje, jeszcze książęce, cztery litery ze swojego parszywego łóżka i w tej chwili stawić się na spotkanie!
Przewróciłem się na plecy. Wbiłem spojrzenie w marmurowy sufit. Przetarłem oczy, ciężko wzdychając.
– Jakie znowuż spotkanie? – jęknąłem.
Mosiężne wrota otworzyły się z trzaskiem o ściany. Twarz królowej poczerwieniała aż po same uszy.
– Spotkanie z dyrektorem McWhite’em dotyczące partnerstwa konkursu!
Kompletnie o nim zapomniałem. Ostatnimi czasy moje myśli uciekały w stronę zbliżającego się dnia wyzwolenia z więzienia, eufemistycznie zwanego pałacem królewskim.
– Konkursu? Jakiego konkursu? – Zmarszczyłem brwi.
– Wiedzy o bregsburskiej monarchii! Jest objęty patronatem pałacu! – warknęła, zaciskając pięści.
Niechętnie poderwałem się do siadu. Pochwyciłem w dłonie czerwoną poduszkę i wtuliłem w nią twarz. Nie uśmiechało mi się patrzeć na zdenerwowaną twarz Jasmine. Po tylu latach znałem ją już jednak tak doskonale, że od razu ujrzałem ją w swoim umyśle.
– Masz dwadzieścia minut, leniu. – Odwróciła się na pięcie i skierowała się do wyjścia. Na odchodne dodała cicho: – Jeśli nie stawisz się na czas, zdemaskuję twój cały cholerny plan ucieczki.
Gdy wyszła, jeden ze strażników stojących przed moją komnatą wejrzał do środka. Jego twarz wyrażała skruchę.
– Proszę wybaczyć, wasza książęca wysokość, próbowaliśmy powstrzymać królową, ale…
– W porządku. – Posłałem mu blady uśmiech, po czym dodałem stanowczo: – Nie słyszeliście naszej rozmowy.
– Czy książę czegoś potrzebuje?
Pokręciłem głową i spojrzałem na wahadłowy zegar ścienny – ósma czterdzieści. Nie spałem od dokładnie czwartej pięćdziesiąt trzy, ponieważ cierpiałem na swego rodzaju bezsenność. Każdego dnia budziłem się o tej samej godzinie. Sięgałem po telefon i przeglądałem kolejno wszystkie możliwe media społecznościowe i portale informacyjne. Gdy byłem już na bieżąco z najnowszymi plotkami dotyczącymi bregsburskiej monarchii, nadchodziła pora na serial lub książkę. Czasem po prostu spędzałem ten czas, leżąc w łóżku bądź na parapecie. Wsłuchiwałem się wtedy w śpiew ptaków za oknem lub zanurzałem w najciemniejsze zakamarki mojego jestestwa.
Zwlokłem się z łóżka i przeszedłem do drugiego pokoju komnaty. Na dębowym stoliku w rogu czekał na mnie idealnie wyprasowany burgundowy garnitur. Ściągnąłem brwi. Cass wiedziała o moim spotkaniu i nie raczyła mi o nim przypomnieć.
– A może to zrobiła, ale zapomniałem? – mruknąłem pod nosem.
Cassandra, będąca formalnie moją służącą, to jedna z dwóch bliskich mi osób. Skłamałbym, mówiąc, że uczucia, którymi ją darzyłem, były czysto przyjacielskie. To o niej opowiadałem nocnemu niebu, dziękując za to, że pojawiła się w moim życiu. Gdyby nie Cass, już dawno postradałbym zmysły. Jej obecność była jak chłodny wiatr w upalny dzień. Rozmowa z nią pozwalała mi ostudzić kotłujące się we mnie emocje i choć na chwilę zasklepić rany szpecące moje serce.
Przed wyjściem nałożyłem jeszcze pomadkę nawilżającą o zapachu szarlotki na moje jak zwykle spierzchnięte usta. Gdybym zapomniał o tym punkcie, istniałaby ogromna szansa, że z powodu pieczenia warg wpadłbym w furię i zabił każdego, kto stanąłby mi na drodze. Podążając długim holem, napotkałem królową. Ta zmierzyła mnie wzrokiem, którym mogłaby z łatwością przyszpilić mnie do znajdującej się za mną ściany. Jej różowy ubiór perfekcyjnie kontrastował z czerwono-złotym misternie tkanym dywanem wyściełającym wypolerowaną posadzkę. Lśniący nad jej głową ogromny żyrandol mógłby łaskawie oderwać się od sufitu, przemknęło mi przez myśl. Jej oblicze wciąż przysłaniała mgła furii, zdałem sobie więc sprawę, że to nie koniec pretensji.
– Mam dość twojego egoizmu! Porzucisz tytuł, bo zamiast dumnie nosić koronę i służyć swym poddanym, wolisz stać się zwykłym, szarym człowiekiem! – Oczy Jasmine płonęły żywym ogniem. Była na skraju wściekłości. – Zostało ci jeszcze kilka dni w pałacu, wysil się i udawaj, że jesteś dumny ze swojej funkcji. Potem możesz robić, co ci się będzie żywnie podobało, ale wiedz, że pewnego dnia egoizm strawi cię od środka.
Każde kolejne wykrzyczane słowo odbijało się echem w mojej głowie.
– Wiesz, że nie o to chodzi – syknąłem, mrużąc powieki.
Kobieta prychnęła, strzepując z marynarki wyimaginowany paproch. Podeszła do mnie i z pobłażliwą miną pogłaskała mnie po włosach.
– No tak, przecież ty jesteś zbyt słaby i delikatny, by być egoistą. Zapomniałam, wybacz.
Jak na zawołanie w moim umyśle pojawiły się ciemne postacie, które porównałbym do demonów. Wybuchnęły głośnym śmiechem, aprobując słowa matki. Poczułem, że moje stopy zlały się z podłogą. Zagryzłem dolną wargę.
– Wiesz co? Lepiej już pójdę. Dyrektor na mnie czeka. – Przyspieszonym krokiem skierowałem się do Srebrnej Sali Spotkań.
Królowa była niezaprzeczalnie jednym z powodów, przez które uknułem plan ucieczki. Od najmłodszych lat wpajała mi, że emocje powodowały utratę wolności i zdolności racjonalnego myślenia. Nieraz podniosła na mnie rękę, kiedy – w jej mniemaniu – byłem zbyt słaby. Krzyczała, gdy płakałem. Unosiła się gniewem, gdy byłem przygnębiony. Odkąd sięgałem pamięcią, była przekonana, że obojętność to cecha silnego człowieka. Gorszy dzień? Bezsilność? Niemoc? Te słowa dla niej nie istniały. Wiecznie karmiła mnie wyrzutami, że nie zachowywałem się jak przyszły król. Od kiedy tylko pamiętałem, wytykała mi moją nadmierną emocjonalność. Zarzucała, że przez moje uczucia nigdy nie stanę się prawdziwym mężczyzną. Z biegiem czasu uwierzyłem we wszystko, co mi wmawiała. Uświadomiłem sobie, że nie nadawałem się, by objąć posadę władcy. Co więcej, pałac na każdym kroku przypominał mi, że nie był miejscem dla mnie. Być może wybrałem najprostsze rozwiązanie swoich problemów, ale nie miałem już siły stawiać czoła obowiązkom i wygórowanym oczekiwaniom.
Jak w transie przemierzałem labirynty korytarzy i schodów, całkowicie poddając się temu, w co po raz kolejny wpędziła mnie Jasmine. Poczuciu winy. Mówiąc szczerze, na palcach jednej dłoni można by policzyć dni, kiedy nie nawiedziły mnie wyrzuty sumienia. Przylgnęły do mnie tak bardzo, że nie potrafiłem już przypomnieć sobie, kim bez nich byłem. Były dla mnie jak powietrze, które choć gęste i kwaśne, stanowiło niezbędny do życia element. Nie umiałem wskazać momentu, kiedy to bezlitosny wewnętrzny krytyk stał się mną samym.
Znalazłem się pod drzwiami Srebrnej Sali Spotkań. Wrota z jasnego drewna były zdobione przez srebrne aplikacje, co przekładało się również na umeblowanie komnaty. Stojący przy wejściu strażnicy ubrani byli w jasnobrązowe mundury ze srebrnymi wzorami przy kołnierzu, mankietach i w talii. Ukłoniwszy się aż po pas, mężczyźni wpuścili mnie do środka. Tam, w towarzystwie dwóch przedstawicieli pałacowej służby, już oczekiwał mnie dyrektor Conrad McWhite. Prezentował się komicznie. Miał na sobie prosty błękitny garnitur, śnieżnobiałą koszulę i błękitny krawat. Nie mógłbym nie wspomnieć o jego fałszywym wyrazie twarzy, który był wręcz przewyborny.
Skinienie głową. Sztuczny uśmiech. Zdecydowany uścisk dłoni.
– Witam waszą książęcą wysokość – zachrypiał jak stare, nienaoliwione drzwi.
Zebrało mi się na wymioty z powodu tej udawanej uprzejmości. Chciałbym powiedzieć: „Witam waszą dyrektorską niskość”, żeby ukrócić jego niepohamowaną radość. Matka z pewnością dowiedziałaby się o tych słowach, przez co wpadłaby w złość. Uśmiechnąłem się w duchu i finalnie zdecydowałem się przemilczeć powitanie – tylko kiwnąłem głową.
– Proszę usiąść. – Wskazałem na jedno z krzeseł.
Zasiadłem po drugiej stronie sosnowej ławy obitej srebrem, aby móc niezręcznie patrzeć mężczyźnie w oczy. Oparłem o nią łokcie i ułożyłem palce w coś na kształt trójkąta. Przyjąłem wpojoną mi pozycję kipiącą pewnością siebie, co spowodowało, że biedaczek skulił się w sobie, przez co wyglądał jak spłoszone kocię.
– Dobrze, panie McWhite, co pana sprowadza?
– Wasza książęca wysokość, uczniowie mojego liceum biorą udział w finale konkursu „Kiedyś i dziś – zanurz się w historię Bregsburga”. To oczywiste, że to właśnie dynastia Lavdorów odegrała najważniejszą rolę w naszych dziejach. Chciałbym więc prosić o spotkanie waszej książęcej wysokości z uczniami Stonewill, by mogli wziąć udział w lekcji poprowadzonej przez przyszłą głowę naszego państwa. – Uśmiechnął się sztucznie. – Jestem przekonany, że pozwoliłoby im to udoskonalić swoją wiedzę, poszerzyć horyzonty i sprawiło, że będą jeszcze bardziej dumni z bycia Bregsburzanami.
Dyrektor kontynuował swój wywód, a ja kompletnie przestałem go słuchać. Niezmiernie zirytował mnie fakt, że konkurs obejmował wiele szkół, ale to właśnie uczniowie prywatnego liceum Stonewill (swoją drogą, najlepszego w całym kraju) mieli spotkać się ze mną. Czyli jak zwykle – gdy jesteś znany i masz pieniądze, możesz wszystko. Domyślałem się, że nie obędzie się bez wstawienia niecodziennych zdjęć na stronę internetową szkoły, bo przecież dodatkowy rozgłos też by nie zaszkodził.
Fascynujące. Pieniądze. Sława. Pieniądze. Rozgłos.
Właśnie dlatego miałem dość tego całego świata wyższych sfer.
Pragnąłem wieść normalne życie, i koniec.
Naprawdę byłem blisko zwrócenia wczorajszej kolacji.
Nastała niezręczna cisza. Dyrektor powiedział już wszystko, co miał zaplanowane. Powinienem teraz ustalić z nim termin spotkania. To oczywiste, że nie miałem ochoty, by się tam wybrać, jednak pomimo to musiałem udawać, że wizyta w tej prestiżowej szkole to ważny punkt mojego planu tygodnia.
– Panie McWhite, z wielką chęcią odwiedzę pańskie liceum. – Kolejny sztuczny uśmiech, mdłości przybrały na sile.
Jego oblicze rozbłysło niczym spadająca gwiazda. Odniosłem wrażenie, że jego piwne oczy na ułamek sekundy stały się jaśniejsze. Przyłożył rozprostowaną dłoń na wysokości serca. Na jego miejscu uważałbym z takimi ruchami. Istniało przecież ryzyko, że pobrudzi swoją śnieżnobiałą koszulę.
– To dla nas zaszczyt! W imieniu społeczności szkolnej bardzo dziękuję. – Mężczyzna był bliski wzruszenia się z radości. – Którego dnia książę znajdzie dla nas czas?
Odczułem przeogromną ochotę zaproponować termin po moim odejściu. Jeślibym tak zrobił, matka wpadłaby w furię. Po raz ostatni zadbałem o układ nerwowy monarchini i postanowiłem odwiedzić ich jeszcze w tym tygodniu.
– Mam bardzo napięty grafik – zacząłem zatroskanym tonem. – Jednakże myślę, że w czwartek znajdę kilka godzin dla Stonewill.
Tak naprawdę przez większość tego tygodnia planowałem dopracowywać szczegóły mojego wyjazdu. Miałem jeszcze kilka kwestii do omówienia z matką. Musieliśmy wprowadzić poprawki do moich nowych dokumentów. To niesamowite, ile pracy wymagało stworzenie fałszywych zaświadczeń.
Istniała jeszcze jedna istotna kwestia – chciałem spędzić jak najwięcej czasu z Cassandrą. Ona oczywiście nie wiedziała o moim planie. Niejednokrotnie żaliłem się jej z nienawiści do tytułu, odnajdywałem ukojenie w jej czułym uścisku, jednakże nikt poza mną i matką nie mógł dowiedzieć się o upozorowanej śmierci. Tak dla bezpieczeństwa i pewności, że będę mógł wreszcie zacząć żyć.
– Jestem niezmiernie wdzięczny waszej książęcej mości.
McWhite znów wykrzywił usta w fałszywym i sztucznym uśmiechu. Miałem wrażenie, że już wszystko zostało ustalone, więc wstałem, aby dyskretnie, acz dosadnie dać mu do zrozumienia, iż audiencja dobiegła końca.
Zdecydowany uścisk dłoni. Uśmiech. Otworzyły się drzwi. Opuścił pomieszczenie.
Doskonale.
***