Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tumany i kałuże nowele i opowiadania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tumany i kałuże nowele i opowiadania - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 297 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Gdy po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem Ma­no­la H*, by­łem jesz­cze dziec­kiem: mia­łem dwa­na­ście lat i go­ści­łem w domu ro­dzi­ców Fer­nan­da S***, naj­mil­sze­go mi z mo­ich ko­le­gów szkol­nych.

Fer­nan­do miał star­sze­go bra­ta, wiel­kie­go przy­ja­cie­la Ma­no­la, i ten za­wiózł nas raz do jego wspa­nia­łe­go pa­ła­cu, aby­śmy obej­rze­li prze­pysz­ne­go lwa z Sa­ha­ry, któ­ry się tam znaj­do­wał, za­mknię­ty w okra­to­wa­nej, na­tu­ral­nej gro­cie par­ko­wej.

Gdy­śmy za­je­cha­li przed uro­czą espla­na­dę pa­ła­cu, uj­rze­li­śmy kil­ka po­wo­zów, a po­mię­dzy nie­mi zwró­cił moją uwa­gę prze­ślicz­ny ko­szyk za­przę­żo­ny w czte­ry kare kuce w błę­kit­nych ze sre­brem szo­rach.

– Ach! jest Cur­ri­to Pen­cas! – wy­krzyk­nął Fer­nan­do, klasz­cząc w dło­nie z ra­do­ści i jed­nym su­sem wy­ska­ku­jąc z po­wo­zu.

Za­py­ta­łem go, kto­by to był ów Cur­ri­to Pen­cas, a on od­po­wie­dział mi, że jest to sław­ny tor­re­ro, wiel­ki przy­ja­ciel jego bra­ta i Ma­no­la, i przy­wód­ca klu­bu Tor­re­adzi­stów, któ­re­go obaj byli człon­ka­mi.

– A dzi­siaj jadą do Ia Pi­co­ta wy­bie­rać tam byki na czwart­ko­wą wal­kę – cią­gnął da­lej Fer­nan­do jed­nym tchem. – Mój brat wy­stę­pu­je jako ma­ta­dor, a Ma­no­lo jako ban­de­ril­los. Ja jesz­cze nie mogę w tem brać udzia­łu, bo je­stem mały, ale gdy do­ro­snę, będę tak­że ban­de­ril­lo­sem. A ty, chcesz tak­że być tor­re­rem?

– Nie! – od­rze­kłem – ja chcę być ma­ry­na­rzem.

– Toś głu­pi! – wy­krzyk­nął – czy my­ślisz, że bę­dziesz miał wte­dy ta­kie ko­nie i po­wo­zy, jak Cur­ri­to Pen­cas?

Nie od­po­wie­dzia­łem mu nic na to, i obaj po­szli­śmy za bra­tem Fer­nan­da, któ­ry, mi­nąw­szy kil­ka przed­sion­ków, ku­ry­ta­rzy i salę bi­lar­do­wą, za­pro­wa­dził nas do kom­na­ty, gdzie się znaj­do­wał Ma­no­lo. Była ona ob­szer­na, kwa­dra­to­wa, cala wy­bi­ta bo­ga­tą, kor­du­bań­ską skó­rą, uję­tą w mi­ster­ne dę­bo­we lam­pe­rye; w czte­rech na­roż­ni­kach mie­ści­ły się czte­ry peł­ne zbro­je: jed­na arab­ska, z heł­mem owi­nię­tym w bia­ły tur­ban, dru­ga me­dy­olań­ska, bo­ga­to cy­ze­lo­wa­na, i dwie kol­czu­gi z XIII wie­ku. Na ścia­nach wi­sia­ła róż­na broń tak­że sta­ro­żyt­na, a nad wiel­kie­mi po­dwo­ja­mi, któ­re­mi wcho­dzi­ło się do kom­na­ty, mie­ści­ły się dwa por­tre­ty: je­den męż­czy­zny z ozna­ką wiel­kie­go krzy­ża Ca­la­tro­vy na szyi, a dru­gi ko­bie­ty w wie­ku doj­rza­łym, i w su­ro­wym, bia­ło-czar­nym stro­ju Ser­bów z XVII wie­ku. U stóp tej damy znaj­do­wa­ła się szka­tuł­ka z klej­no­ta­mi, a na niej na­pis, opie­wa­ją­cy, jako klej­no­ty te ofia­ro­wa­ne były przez nią na ufun­do­wa­nie szpi­ta­la w 1630 roku. Ume­blo­wa­nie skła­da­ło się z ol­brzy­mie­go dę­bo­we­go sto­łu na rzeź­bio­nych bo­ga­to no­gach i ta­kich sa­mych krze­seł, oraz dwóch ogrom­nych szaf z XVI wie­ku, rzeź­bio­nych i in­kru­sto­wa­nych prze­cu­dow­nie, z umiesz­czo­ne­mi w na­czół­kach her­bo­we­mi tar­cza­mi domu Ma­no­lich.

Ale na­tem tle su­ro­wej i sta­ro­świec­kiej wspa­nia­ło­ści, Ma­no­lo, zło­ty mło­dzie­niec na­szej epo­ki, na­gro­ma­dził wszyst­ko, co tyl­ko ka­pry­sy mody i dzi­wac­twa prze­lot­nych upodo­bań zgro­ma­dzić mogą. Wi­dzia­ło się więc roz­rzu­co­ne wszę­dzie w nie­ła­dzie niby ar­ty­stycz­nym brą­zy, por­ce­la­ny, bro­nie, przy­bo­ry do po­lo­wa­nia, flo­re­ty, faj­ki wszel­kie­go ro­dza­ju, szpi­cru­ty, in­stru­men­ty mu­zycz­ne, akwa­rel­le, fo­to­gra­fie sław­nych śpie­wa­czek i skan­da­licz­nych pięk­no­ści. Na jed­nej ścia­nie, jako ro­dzaj oso­bliw­sze­go tro­feum, wi­sia­ło kil­ka szpad ta­kich, ja­kie­mi po­słu­gu­ją się ma­ta­do­ro­wie, kil­ka wspa­nia­le przy­stro­jo­nych ban­de­ril­li, a po­środ­ku wy­pcha­na gło­wa byka ze zło­co­ne­mi ro­ga­mi. Na me­dy­olań­skiej zbroi wi­siał szkar­łat­ny, atła­so­wy płaszcz tor­re­ra; z pod przy­łbi­cy wy­glą­da­ło kosz­tow­ne ha­wań­skie cy­ga­ro, a za pod­po­rę słu­ży­ła jej pał­ka do za­bi­ja­nia by­dła, kto­rą Ma­no­lo ka­zał był zro­bić z drzew­ca włócz­ni jed­ne­go ze swo­ich przod­ków, po­le­głe­go w woj­nie z Mau­ra­mi.

U stóp damy z XVII wie­ku wi­siał por­tre­cik ba­let­nicz­ki fran­cu­skiej, zwa­nej przez swych wiel­bi­cie­li córą po­wie­trza, a po­ni­żej, opraw­ny w bo­ga­te zło­co­ne ramy i oto­czo­ny lau­ro­wym wień­cem, błysz­czał bia­ły, atła­so­wy trze­wi­czek, re­li­kwie tej­że zna­ko­mi­to­ści cho­re­ogra­ficz­nej, któ­rą Ma­no­lo, w dwu­dzie­stym dru­gim roku ży­cia, na­zy­wał swem ostat­niem ziem­skiem złu­dze­niem.

Je­den jesz­cze szcze­gół zwró­cił moją dzie­cię­cą uwa­gę: oto na jed­nej z tarcz her­bo­wych, zdo­bią­cych owe sza­fy, na tar­czy, któ­rą Iza­be­la ka­to­lic­ka uświet­ni­ła hra­biow­ską ko­ro­ną, tkwi­ła fil­co­wa cza­pecz­ka tor­re­ra.

Nie wiem, czy to było dzie­ło przy­pad­ku, czy pu­sto­ty, ale to pew­na, że bied­ny Ma­no­lo nig­dy przed­tem, ani po­tem nie do­dał żad­nej in­nej od­zna­ki do ro­do­wych pie­czę­ci swe­go domu, prócz owej cza­pecz­ki, bę­dą­cej, jak do­tych­czas, nie­zna­nym w he­ral­dy­ce sym­bo­lem.

W chwi­li, gdy­śmy we­szli do kom­na­ty, Cur­ri­to Pen­cas, sie­dząc jak na ko­niu na prze­ślicz­nem krze­śle w sty­lu Lu­dwi­ka XV, któ­re ja­ko­by kie­dyś zdo­bi­ło ja­dal­nię hra­bi­ny Du­bar­ry i któ­re Ma­no­lo ku­pił w Lon­dy­nie za ba­jecz­ną sumę, Cur­ri­to, mó­wię, opo­wia­dał ota­cza­ją­ce­mu go to­wa­rzy­stwu swą po­dróż do Pa­ry­ża, na wal­kę by­ków i swo­ją prze­pra­wę, jak się wy­ra­żał, z pa­nu­ją­cym pod­ów­czas Na­po­le­onem III.

Był to męż­czy­zna czter­dzie­sto­let­ni, wspa­nia­le zbu­do­wa­ny; rysy jego mia­ły tę po­spo­li­tą re­gu­lar­ność, cha­rak­te­ry­zu­ją­cą pięk­ne typy lu­do­we; lecz trze­ba przy­znać, że cała jego po­stać tchnę­ła ja­kimś wdzię­kiem i ry­cer­sko­ścią, nie­po­zba­wio­ną god­no­ści, co na pierw­szy rzut oka czy­ni­ło go sym­pa­tycz­nym. Miał na so­bie ciem­no­fioł­ko­wą, ak­sa­mit­ną kurt­kę, otwie­ra­ją­cą się na bo­ga­to ha­fto­wa­nej ko­szu­li, za­pię­tej na ogrom­ne bry­lan­to­we szpil­ki; je­dwab­ny, ja­skra­wy pas, za­koń­czo­ny cięż­ką zło­tą frendz­lą, oka­lał jego bio­dra.

Ma­no­lo sie­dział na dę­bo­wym sto­le, po pra­wej ręce Cur­ri­ta, a do­ko­ła nich sta­ło i sie­dzia­ło kil­ku­na­stu in­nych mło­dzień­ców, wszyst­ko śmie­tan­ka dwor­skich sa­lo­nów, a jed­no­cze­śnie chlu­ba klu­bu tor­re­adzi­stów.

– No cóż, Cur­ri­to, cóż da­lej? – wy­krzyk­nął Ma­no­lo, za­chę­ca­jąc go do pod­ję­cia opo­wia­da­nia, prze­rwa­ne­go na chwi­le na­szem wej­ściem.

– Ano, cóż! – od­rzekł Cur­ri­to… – po­ka­za­ło się, że ten Na­po­le­on nie miał na­wet kil­ku­na­stu po­rząd­nych koni do wal­ki. Nim przy­szło co do cze­go, by­łem jak kot w wor­ku, bo raz mó­wią, że wal­ka bę­dzie dziś, a dru­gi raz, że ju­tro, a tu zim­no ta­kie psie, że tyl­ko chu­chaj w pal­ce. Włó­czy­łem się po tych prze­klę­tych ol­wa­rach (bul­wa­rach) zły jak wszy­scy dy­abli, i już chcia­łem plu­nąć na wszyst­ko, kie­dy na­resz­cie wy­ka­ra­ska­li się z temi przy­go­to­wa­nia­mi… No, ale to było pę­kać ze śmie­chu, pa­no­wie. Cyrk jak sło­ik po­ma­dy, a po­słu­ga­cze nie­le­d­wie, że w rę­ka­wicz­kach. Po­wia­dam, pę­kać ze śmie­chu! Dość wam po­wie­dzieć, pa­no­wie, że gdy wy­szedł pierw­szy byk, to mu za­gra­li mar­sza!

Ogól­ny wy­buch śmie­chu prze­rwał na chwi­lę opo­wia­da­nie, po­czem Cur­ri­to cią­gnął da­lej:

– Za­bi­łem pierw­sze­go byka ta­kiem pchnię­ciem, że gdy­bym je dał w Se­wil­li, to, pa­no­wie, wszyst­kie dzwo­ny Gi­ral­dy bi­ły­by mi na wi­wat. Ale czy w tym głu­pim kra­ju ma kto o czem po­ję­cie? Bez jed­ne­go bra­wa prze­sze­dłem are­nę i zbli­ży­łem się do ce­sar­skiej loży, żeby wy­pić brin­dę (1). Sie­dział tam Na­po­le­on, wy­pro­sto­wa­ny, jak gdy­by kij po­łknął, i ce­sa­rzo­wa i ksią­żę na­stęp­ca i paru jesz­cze pa­nów i pań, a wszyst­ko ta­kie su­che i sztyw­ne, jak z drew­na. Ce­sa­rzo­wa dala mi znak i ka­za­li mi wejść do loży. Wte­dy Na­po­le­on wło­żył so­bie oku­la­ry, obej­rzał mnie od stóp do głów i, da­cie wia­rę pa­no­wie, zu­peł­nie jak gdy­by kot do­mo­wy wszedł do po­ko­ju, od­wró­cił się ple­ca­mi i za­czął roz­ma­wiać z ja­kąś sta­rą babą, któ­ra mia­ła na gło­wie ja­kiś ogrom­ny bia­ły cze­piec, a w ręku pęk piór za­miast wa­chla­rza. "Z ja­kiej­że dzwon­ni­cy ucie­kła ta wro­na" – po­my­śla­łem so­bie, bo le­d­wom na nią spoj­rzał, już mnie coś od niej od­rzu­ci­ło. A po­tem do­wie­dzia­łem się, że to była księż­na la Mota (La Mot­te) grzyb bliz­ko Ośm­dzie­się­cio­let­ni.

Z tem wszyst­kiem zdję­ła mnie złość na taki de­spekt, jaki mi Na­po­le­oa oka­zy­wał, boć prze­cie brin­do­wa­łem do nie­go po fran­cu­sku i…

– Po fran­cu­sku! – wy­krzyk­nę­ło kil­ka gło­sów. – Jak­że to było? Có­żeś po­wie­dział? Po­wtórz, Cur­ri­to! po­wtórz!

–- (1) Jest zwy­czaj w Hisz­pa­nii, że gdy ko­ro­no­wa­ne oso­by znaj­du­ją się na wal­ce by­ków, tor­re­ro po za­bi­ciu byka speł­nia kie­lich na ich cześć z od­po­wied­niem prze­mó­wie­niem. Na­zy­wa się to tech­nicz­nie: brin­dar el toro. (Przyp… tłóm.).

– A no cóż; po­wie­dzia­łem mu: "Brin­du­ję za was i za wa­sza ko­bie­tę, i za wa­sze­go wy­rost­ka".

Nowe wy­bu­chy śmie­chu wstrzą­snę­ły kom­na­tą, i śmia­no się tak gwał­tow­nie, aż Cur­ri­to mu­siał uci­szać roz­we­se­lo­ną mło­dzież.

– Ce­sa­rzo­wa – opo­wia­dał da­lej, przy­pro­wa­dziw­szy swych słu­cha­czy do po­rząd­ku – że to niby Hisz­pan­ka, oka­za­ła się po­li­tycz­niej­szą. Za­czę­ła ze mną roz­ma­wiać; po­wie­dzia­ła mi, że mnie pa­mię­ta jesz­cze z Gra­na­dy i ogrom­nie się o mnie trosz­czy­ła, że­bym kie­dy ja­kie­go wy­pad­ku nie miał. A wtem, to sta­re czu­pi­ra­dło od­wra­ca się i mówi z taką miną, co to nie przy­stę­puj bez kija:

– Ten bied­ny byk barr­r­dzo krr­r­wa­wił.

– A ja jej na to: "Niech go pani po­śle do ko­no­wa­ła, żeby mu dał trut­kę, to zdech­nie bez krwi". Nie wiem, czy mnie zro­zu­mia­ła, ale po­wia­dam wam, pa­no­wie, że ce­sa­rzo­wa aż się krztu­si­ła ze śmie­chu.

A tym­cza­sem, kie­dy ona się tak śmia­ła, a on roz­ma­wiał jak­by nig­dy nic, zbli­ża się do mnie mały Na­po­le­onek, bie­rze mnie za chwa­sty od kurt­ki i po hisz­pań­sku mówi mi do ucha:

– Da­ru­jesz mi to pięk­ne ubra­nie?

– Z ca­łe­go ser­ca – od­po­wie­dzia­łem mu – dziś jesz­cze po­ślę ci je do domu. Bo po­wia­dam wam, pa­no­wie, że to był czy­sty che­ru­bi­nek ten chło­pak.

I tak się też sta­ło. Jesz­cze tego wie­czo­ra po­sła­łem mu cały ubiór do Tu­il­le­ries, z ta­kim na­pi­sem na bar­dzo pięk­nej kar­cie:

Księ­ciu na­stęp­cy Cur­ri­to Pen­cas.

Ale po­słu­chaj­cie, pa­no­wie, co się da­lej sta­ło. Na­za­jutrz wie­czo­rem szy­ko­wa­łem się wła­śnie do wyj­ścia, aż tu się drzwi otwie­ra­ją i wcho­dzi nie­ja­ki Mo­usiou Co­li­flor (Col­fleu­ri), szam­be­lan ce­sar­ski, su­cha be­stya jak tycz­ka.

– Pan Pen­cas? – po­wia­da do mnie.

– Do wa­szych usług, przy­ja­cie­lu – od­rze­kłem mu.

Tedy za­czął mi ga­dać róż­ne grzecz­no­ści:… a pan Pen­cas to, a pan Pen­cas tam­to… wresz­cie wyj­mu­je czte­ry bi­le­ty ban­ko­we po ty­siąc fran­ków i kła­dzie mi je w rękę, mó­wiąc, że to ce­sarz mi przy­sy­ła, jako za­pła­tę za ubiór, któ­ry po­da­ro­wa­łem jego chłop­cu.

Krew mi ude­rzy­ła do gło­wy, pa­no­wie; jak gdy­by mnie ten czło­wiek chlu­snął w pysk. Mnie… mnie… pła­cić czte­ry ty­sią­ce fran­ków za po­da­ru­nek, jaki mi się po­do­ba­ło uczy­nić!

– Trzy­maj się, Cur­ri­to, trzy­maj się! – po­wie­dzia­łem so­bie w du­chu – trze­ba utrzeć szkłem nosa temu py­szał­ko­wi. I jak­by nig­dy nic, rzu­cam ja owe bi­le­ty na stół, na­wet na nie nie spoj­rzaw­szy, i mó­wię do mego kom­pa­na:

– Sia­daj­cie Mo­usiou Co­li­flor, wy­pa­li­my so­bie cy­ga­ro. I wyj­mu­ję zło­tą ażu­ro­wą cy­gar­ni­cę, któ­rą mi po­da­ro­wa­ła kró­lo­wa.

– O! jaka pięk­na cy­gar­ni­ca! – po­wia­da Co­li­flor.

– Nie brzyd­ka – od­po­wia­dam nie­dba­le. – Po­da­ro­wa­ła mi ją kró­lo­wa hisz­pań­ska.

– A ja­kie wy­bor­ne cy­ga­ra!

– Ano, nie­złe – mó­wię znów. – Król por­tu­gal­ski przy­stał mi ta­kich sześć pu­de­łek.

Mój pan Co­li­flor roz­dzia­wia gębę… a ja, jak­by nig­dy nic, skrę­cam owe bi­le­ty w tut­kę, za­pa­lam je u stocz­ka i po­da­ję mu, żeby so­bie za­pa­lił cy­ga­ro.

A on jak nie wrza­śnie:

– Co pan czy­nisz, pa­nie Pen­cas! Pa­lisz pan pie­nią­dze!

– Nie bój­cie się, pa­nie – od­po­wia­dam mu na to – jesz­cze mi tam zo­sta­nie w kie­sze­ni kil­ka re­ali, żeby ce­sa­rzo­wi ku­pić ka­ta­ryn­kę i małp­kę, je­że­li ze­chce przy­wę­dro­wać do Hisz­pa­nii na za­ro­bek.

– Co to pan mó­wisz, pa­nie Pen­cas?

– Mó­wię, je­że­li wam to do wia­do­mo­ści po­trzeb­ne, że Cur­ri­to Pen­cas nie jest żad­nym dra­pi­chru­stem, ani też wy­cie­ru­chem kró­lew­skich po­koi. Ro­zu­miesz pan? I mó­wię, że gdy Cur­ri­to Pen­cas, co komu po­da­ru­je, to mu się za to pła­ci ser­cem, nie pie­niędz­mi… I mó­wię, że Cur­ri­co Pen­cas nie po­zwo­li się po­nie­wie­rać, ani ce­sa­rzo­wi fran­cu­skie­mu, ani ce­sa­rzo­wi ca­łe­go świa­ta. Ro­zu­miesz pan, co? ro­zu­miesz?

– Nie mogę ochło­nąć z prze­ra­że­nia…

– To się pan na­pij wody, a za­raz cię ochło­dzi… – od­po­wie­dzia­łem mu, od­wra­ca­jąc się od nie­go ple­ca­mi. I te­goż sa­me­go wie­czo­ra ze­bra­łem całą gro­ma­dę i wsie­dli­śmy do wa­go­nu, mó­wiąc przez okna: "By­waj zdrów, Pa­ry­żu. Trzy­maj się cie­pła bez Cur­ri­ta Pen­cas".

Cur­ri­to Pen­cas umilkł i wów­czas za­pał słu­cha­czów do­się­gnął szczy­tu. Ta zło­ta mło­dzież, ma­ją­ca bał­wo­chwal­czą cześć dla Pa­ry­ża, tego Pa­ry­ża, któ­ry Veu­il­lot na­zy­wał Uni­wer­sy­te­tem sied­miu grze­chów głów­nych, obu­rza­ła się, że Pa­ryż praw­dzi­wie ele­ganc­ki i wy­kształ­co­ny nie padł na ko­la­na przed jej bo­żysz­czem, lecz wi­dział w niem tyl­ko stroj­ne­go cyr­kow­ca. Peł­ne god­no­ści po­stą­pie­nie Na­po­le­ona zo­sta­ło okrzyk­nię­te za zbrod­nię ob­ra­zy ma­je­sta­tu tego bo­ha­te­ra by­czej are­ny, a zu­chwal­stwo jego sa­me­go po­czy­ta­no mu za czyn bar­dziej ry­cer­ski i wspa­nia­ły niż na­wet po­stę­pek owe­go hra­bi de Be­ne­ven­to, któ­ry ob­ró­cił w perzy­nę pa­łac swój, za to, że pod jego da­chem ugo­ścił Kont­sa­bla de Bo­ur­bon, zdraj­cę swo­jej oj­czy­zny,

Oto­czo­no za­tem Cur­ri­ta i z okrzy­ka­mi: "Do­brze! Bra­wo! Wi­wat Cur­ri­to! Niech żyje Se­vil­la" pod­nie­sio­no go ra­zem z krze­słem nie­boszcz­ki. Du­bar­ry i po­sta­wio­no na sto­le.

– Boć to prze­cie ja­sne, moi pa­no­wie – rzekł Cur­ri­to z wy­żyn swo­jej apo­te­ozy. – Kto co po­nie­dzia­łek za­bi­ja sześć by­ków, może raz w ży­ciu dać prztycz­ka w nos ce­sa­rzo­wi… Co?

W tej chwi­li otwar­ły się drzwi i wszedł kil­ku­na­sto­let­ni mu­rzy­nek, ubra­ny w zie­lo­ną li­be­ryę, nio­sąc ogrom­ną tacę peł­ną bu­te­lek, ta­le­rzy i kie­lisz­ków. Był to gro­om Ma­no­la, któ­ry przy­no­sił lunch dla go­ści.

Sam Ma­no­lo na­lał mnie i Fer­nan­do­wi wina, oraz uczę­sto­wał nas ciast­ka­mi, po­czem zwró­cił się do mu­rzyn­ka z roz­ka­zem, aby nas za­pro­wa­dził do lwiej gro­ty. Za­pew­ne obec­ność ta­kich dwóch nie­win­nych świad­ków krę­po­wa­ła swo­bo­dę to­wa­rzy­stwa. Ale Fer­nan­do, któ­ry za nic nie chciał od­stą­pić Cur­ri­ta Pen­cas, pod­niósł taki krzyk i tak się opie­rał, że aż brat mu­siał go siłą wy­rzu­cić na ogro­do­we scho­dy. Tam roz­ka­zał swe­mu lo­ka­jo­wi, aby po obej­rze­niu lwa od­wiózł nas do domu w tem sa­mem til­bu­ry, któ­re nas tu przy­wio­zło.

Za­le­d­wie od­da­li­li­śmy się tro­chę, usły­sze­li­śmy pięk­ny, ba­ry­to­no­wy głos Ma­no­la, śpie­wa­ją­cy do tak­tu brzę­ko­wi kie­lisz­ków słyn­ne brin­di­si Or­si­nie­go z "Lu­kre­cyi":

Il se­cre­to per es­ser fe­li­ce

So io per pro­va, é l'in­se­gno agli ami­ci…

Sły­sząc to, Fer­nan­do zgrzyt­nął zę­ba­mi z wście­kło­ści i wy­krzyk­nął:

– Gdy­bym był lwem to po­ła­mał­bym kra­ty i po­żarł­bym swe­go bra­ta i tego dur­nia Ma­no­la.

Że jed­nak nie był lwem, mu­siał pod­dać się lo­so­wi i rad nie rad wsiadł ze mną do til­bu­ri, pod­czas gdy we­so­ła kom­pa­nia ze śmie­chem i krzy­kiem sa­do­wi­ła się na brek, za­przę­żo­ny w czte­ry ko­nie, któ­re­mi po­wo­do­wał sam Ma­no­lo. Wkrót­ce brek znik­nął nam z oczu, pę­dząc do­brym kłu­sem w stro­nę la Pi­co­ta.

Po dro­dze roz­mi­nę­li­śmy się z dwo­ma na­ję­te­mi po­wo­za­mi, z któ­rych z po za spusz­czo­nych u okien fi­ra­nek do­le­cia­ły nas ko­bie­ce gło­sy i chi­cho­ty. Lo­kaj, bar­dzo po­ufa­le ob­cho­dzą­cy się z Fer­nan­dem, uśmiech­nął się dziw­nie i po­wie­dział mu coś, cze­go nie zro­zu­mia­łem. Fer­nan­do od­rzekł mu tak­że parę rów­nie dla mnie nie­po­ję­tych wy­ra­zów i wpadł w głę­bo­ką za­du­mę.

Chcąc go ro­ze­rwać, da­łem mu szczut­ka w bok.

– Daj mi po­kój! – od­rzekł szorst­ko – nie bądź dziec­kiem.

I co­raz bar­dziej za­my­ślo­ny, śle­dził wzro­kiem owe dwa po­wo­zy, któ­re w tej wła­śnie chwi­li skrę­ca­ły tak­że na dro­gę do la Pi­co­ta.

Bied­ny Fer­nan­do! W trzy mie­sią­ce po­tem umarł po krót­kiej cho­ro­bie, a mat­ka jego nie po­zwo­li­ła we­zwać do nie­go spo­wied­ni­ka.

– Poco go prze­stra­szać? – mó­wi­ła. – Toż to nie­win­ny anio­łek.

Ach, nie­ste­ty, nie są anio­ła­mi w trzy­na­stu la­tach ci chłop­cy, któ­rych mat­ki zo­sta­wia­ją nie­bacz­nie na opie­ce sług od naj­wcze­śniej­sze­go dzie­ciń­stwa.II.

Tak upły­wa­ły dnie Ma­no­la, po­dob­ne jed­ne do dru­gich w swej próż­nia­czej, bez­myśl­nej we­so­ło­ści. Ni­czem nie­krę­po­wa­na swo­bo­da otwie­ra­ła mu dro­gę do wszel­kich wy­stęp­ków, a wiel­ki do­sta­tek na każ­dym kro­ku nowe na­strę­czał po­ku­sy.

Nig­dy ro­dzi­ce jego nie sprze­ci­wi­li mu się w ni­czem, nig­dy nie od­mó­wi­li bo­daj naj­nie­do­rzecz­niej­szej jego za­chcian­ce, i ta buj­na, nie­okieł­zna­na na­tu­ra roz­wi­ja­ła się sama, jak dzi­ka płon­ka na opusz­czo­nym grun­cie. Obcą mu była wal­ka z sa­mym sobą, wszel­ka ko­niecz­ność prze­zwy­cię­ża­nia swe­go ja; nie poj­mo­wał zgo­ła, aby ży­cie mo­gło mieć jaki inny cel po za do­ga­dza­niem wła­snym upodo­ba­niom; i w fi­lo­zo­fii tej szedł da­lej na­wet, niż ci, któ­rzy mó­wią: "Jedz­my i pij­my, bo po­mrze­my ju­tro;" jemu bo­wiem zda­wa­ło się, że nie umrze nig­dy.

Tym­cza­sem jed­nak umarł jego oj­ciec, i po­trze­ba było po­dzie­lić na sześć czę­ści (Ma­no­lo miał pięć sióstr) ów ma­ją­tek, któ­ry wy­da­wał się tak ol­brzy­mi, a któ­ry w grun­cie rze­czy był zruj­no­wa­ny przez nie­dba­łą ad­mi­ni­stra­cyę, a na­de­wszyst­ko dłu­gi, tego raka, to­czą­ce­go tyle for­tun pań­skich.

Wów­czas, na­gle, ów świet­ny mło­dzie­niec uj­rzał się dzie­dzi­cem je­dy­nie świet­ne­go imie­nia, któ­re­go bla­sku ni­czem pod­trzy­mać nie mógł i ofia­rą prze­róż­nych wy­ma­gań swe­go po­ło­że­nia w świe­cie i swe­go wy­cho­wa­nia. Po raz pierw­szy zmu­szo­ny był się­gnąć wzro­kiem po za wid­no­kręg koni, psów, by­ków, sa­lo­nów i lu­pa­na­rów, w ja­kim żył do­tąd za­mknię­ty, i ze zdu­mie­niem zo­ba­czył, że tuż za do­stat­kiem szła mier­ność, a tuż za mier­no­ścią mo­gła na­dejść nę­dza.

Ani na chwi­lę jed­nak nie przy­szło mu do gło­wy ze­rwać z tem ży­ciem zbyt­ku i próż­niac­twa, do ja­kie­go wdro­ży­li go ro­dzi­ce. Po­sta­no­wił tyl­ko po­de­przeć chy­lą­cą się do upad­ku wiel­kość domu mał­żeń­stwem z cór­ką ja­kie­go bo­ga­te­go ban­kie­ra lub prze­my­słow­ca, i w tym celu rzu­cił się w więk­szy jesz­cze wir świa­ta i więk­sze­go jesz­cze za­da­wał szy­ku. Ale czy to że nie zna­lazł dla sie­bie od­po­wied­niej par­tyi, czy że nie był dość po­żą­da­ną dla in­nych, owe ma­try­mo­nial­ne za­mia­ry nie urze­czy­wist­nia­ły się ja­koś. Wte­dy przy­szło mu na myśl po­świę­cić się po­li­ty­ce, tej ha­zar­dow­nej grze, w któ­rej wszy­scy mogą ku­sić for­tu­nę; ale brak wy­kształ­ce­nia za­my­kał mu wszyst­kie uczci­we dro­gi, ja­kie­mi do­cho­dzi się do sta­no­wisk wyż­szych, a nie­prze­zwy­cię­żo­ne le­ni­stwo i brak wy­trwa­ło­ści czy­ni­ły mu rów­nież nie­do­stęp­ne­mi inne ścież­ki, któ­re­mi prze­py­cha się am­bi­cya, z sil­ną po­łą­czo­na wolą.

Tym­cza­sem dnie pły­nę­ły za dnia­mi, pły­nę­ły też i pie­nią­dze Ma­no­la, tak, że po dwóch la­tach nie zo­sta­ło mu nic zgo­ła ze spad­ku po ojcu. Ale i to go nie opa­mię­ta­ło; zmie­nił tyl­ko po­stę­po­wa­nie o tyle, że za­prze­stał pła­cić dłu­gi, ja­kie na wszyst­kie stro­ny za­cią­gał, i spa­da­jąc co­raz ni­żej, do­szedł w koń­cu do tego, że żył zu­peł­nie kosz­tem wła­sne­go wsty­du i cu­dzej ła­two­wier­no­ści lub do­bro­ci. Wy­że­bry­wał po­życz­ki, wie­szał się u kla­mek swo­ich bo­ga­tych krew­nych, zja­dał u nich obia­dy i śnia­da­nia, wy­krę­cał się wie­rzy­cie­lom i za­sta­wiał klej­no­ty, a na­wet ubra­nia, aby ku­pić bu­kiet ja­kiej mod­nej ak­tor­ce, lub za­spo­ko­ić jaką inną po­dob­ną za­chcian­kę, któ­ra mu się wy­da­wa­ła obo­wiąz­kiem to­wa­rzy­skim lub ko­niecz­no­ścią jego po­ło­że­nia w świe­cie.

Nie przy­szło mu to z ła­two­ścią. Czło­wiek z do­bre­go gniaz­da, do­pó­ki się osta­tecz­nie nie spodli, ma w so­bie wro­dzo­ne po­czu­cie ho­no­ru i uczci­wo­ści i cięż­ko mu się z nie­mi upo­rać. Ja­kim­że wsty­dem spło­nę­ło mu czo­ło, gdy po raz pierw­szy nie mógł za­pła­cić dłu­gu, o jaki mu się upo­mi­na­no! Jaki ból, gdy po raz pierw­szy prze­stą­pił próg lom­bar­du! Ja­kie upo­ko­rze­nie, gdy mu­siał wresz­cie od­czuć, że wszę­dzie trak­tu­ją go jak pie­cze­nia­rza!

A prze­cież Ma­no­lo nie miał już nie­omal wła­snej ko­szu­li na grzbie­cie i po­trze­bo­wał do­brze na­su­szyć so­bie mózg, nim uda­ło mu się wy­do­być zkąd czte­ry pe­se­ty na ku­pie­nie pary rę­ka­wi­czek, a wciąż jesz­cze trzy­mał po­wóz i ko­nie, wciąż abo­no­wał krze­sło w te­atrze, wciąż wy­da­wa­ło mu się nie­po­do­bień­stwem wy­rzec się tego lub owe­go ze swych zbyt­kow­nych przy­zwy­cza­jeń, któ­re, wpa­ja­ne mu od dzie­ciń­stwa, sta­ły się jego dru­gą na­tu­rą.

Pew­ne­go dnia wy­je­chał na spa­cer, po­wo­żąc zręcz­nie za­przę­żo­ne­mi w lejc koń­mi swe­go til­bu­ry, ma­jąc za sobą lo­ka­ja, któ­ry sie­dział ze skrzy­żo­wa­ne­mi na pier­siach rę­ko­ma i pia­sto­wał w nich la­skę swe­go pana z kosz­tow­ną ma­la­chi­to­wą gał­ką. Na­gle ja­kiś czło­wiek z ludu, z twa­rzą wście­kłą i ki­jem w za­ci­śnię­tej pię­ści, rzu­cił się na ko­nie i sil­nem szarp­nię­ciem osa­dził ele­ganc­ki ekwi­paż na miej­scu. Obu­rzo­ny Ma­no­lo pod­niósł bicz, aby uka­rać śmiał­ka, nie po­znaw­szy w nim sto­la­rza klu­bu tor­re­adzi­stow, któ­re­mu wi­nien był trzy ty­sią­ce re­ali za krze­sła, dzi­dy i pa­łecz­ki do ban­de­ril­li. Ale ten, szyb­ki, jak bły­ska­wi­ca, wsko­czył na sto­pień po­wo­zi­ku i chwy­ta­jąc zło­te­go mło­dzień­ca za koł­nierz, wrzesz­czał na całe gar­dło:

– Moje dzie­ci umie­ra­ją z gło­du, a ty się roz­bi­jasz po­wo­zem! Za­płać mi, ło­trze, za­płać, albo cię udu­szę!

I z temi sło­wy, wca­le nie dwu­znacz­nym ru­chem, pod­niósł kij i już go miał spu­ścić na ple­cy ele­ganc­kie­go dłuż­ni­ka, gdy Ma­no­lo, wy­rwaw­szy mu się roz­pacz­li­wie, wy­sko­czył z dru­giej stro­ny po­wo­zu i bar­dziej wście­kły niż za­wsty­dzo­ny, znik­nął w tłu­mie cie­ka­wych, jaki się wnet do­ko­ła nich zgro­ma­dził, pod­czas gdy sto­larz wrzesz­czał, pie­niąc się ze zło­ści:

– Oszu­ście! zło­dzie­ju! choć­byś się skrył pod zie­mią, to cię znaj­dę i wy­drę ci z gar­dła moje pie­nią­dze.

Wy­pa­dek ten na­peł­nił Ma­no­la ta­kim stra­chem, że nie chcąc się do­cze­kać speł­nie­nia sto­la­rzo­wych po­gró­żek, po­sta­no­wił mu co naj­prę­dzej za­pła­cić. Tak; ale zkąd tu wziąć trzy ty­sią­ce re­ali, nędz­ną kwo­tę, któ­ra dla jego pu­stej kie­sze­ni przed­sta­wia­ła sumę po­pro­stu prze­ra­ża­ją­cą.

Za­prząt­nię­ty tą my­ślą, udał się przed wie­czo­rem do domu hra­bi­ny Z**, swo­jej bo­ga­tej i zna­ko­mi­tej krew­nej, któ­rej je­dy­na cór­ka mia­ła za kil­ka dni wyjść za­mąż.

Wszyst­kie pa­nie znaj­do­wa­ły się w mau­ry­tań­skim sa­lo­nie, któ­re­mu za wej­ście z obu stron słu­ży­ły arab­skie ko­lum­ny, przy­sło­nię­te cien­kie­mi fi­ran­ka­mi z mo­ga­dor­skie­go je­dwa­biu. W sa­lo­nie tym urzą­dzo­na była wy­sta­wa po­da­run­ków ślub­nych na­rze­czo­nej, a zgro­ma­dzo­ne tam przy­ja­ciół­ki i ku­zyn­ki hra­bi­ny oglą­da­ły, po­dzi­wia­ły, kry­ty­ko­wa­ły z za­zdro­ścią w du­szy ten ol­brzy­mi zbiór stro­jów i klej­no­tów, przed­sta­wia­ją­cy war­tość prze­szło dwóch mi­lio­nów re­ali. Każ­dy przed­miot miał na so­bie kar­tecz­kę z na­zwi­skiem oso­by, od któ­rej po­cho­dził, a cały ten ba­zar roz­ło­żo­ny był na ogrom­nych sto­łach, zaj­mu­ją­cych całą dłu­gość sa­lo­nu.

Ma­no­lo przy­wi­tał się ser­decz­nie z hra­bi­ną, oso­bą już po­de­szłe­go wie­ku, któ­rej po­wierz­chow­ność wy­ra­ża­ła dziw­nie im­po­nu­ją­ce po­łą­cze­nie sło­dy­czy i sta­now­czo­ści, roz­wa­gi i do­bro­ci. Ubra­na była czar­no, z pew­nym su­ro­wym zbyt­kiem, od­po­wia­da­ją­cym jej wie­ko­wi i sta­no­wi­sku; wło­sy jej, zu­peł­nie bia­łe, spię­te w tyle gło­wy dże­to­wym grze­bie­niem, ukła­da­ły się do­ko­ła skro­ni w duże loki, co ją czy­ni­ło po­dob­ną do rzym­skiej kam­ci.

Ma­no­lo, przy­wi­taw­szy z ko­lei inne pa­nie, za­czął wraz z nie­mi od­by­wać dal­szy prze­gląd po­da­run­ków.

– Ach, cóż to za prze­ślicz­na rzecz! – wy­krzyk­nę­ła jed­na z pań, za­trzy­mu­jąc się przed zwo­jem ko­ro­nek, spo­czy­wa­ją­cych na pod­kła­dzie z błę­kit­ne­go atla­su.

– To jest po­da­ru­nek mo­jej ku­zyn­ki, lady M – rze­kła hra­bi­na i chcąc roz­wi­nąć ko­ron­ki, upu­ści­ła na dy­wan ba­ty­sto­wą chu­s­tecz­kę, któ­rą trzy­ma­ła w ręce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: