Tunele. Bliżej. Tom 4 - ebook
Tunele. Bliżej. Tom 4 - ebook
Uwięziony w samym środku Ziemi Will niespodziewanie odkrywa zapomniane cywilizacje – i wpada… w kolejne kłopoty.
Tymczasem jego tropem podążają Styksowie, którzy za wszelką cenę chcą się pozbyć chłopca. Z kolei Drake wraz z zespołem starają się nie dopuścić do realizacji planu Białych Szyj.
Co przyniesie przyszłość – ocalenie czy śmierć?
„Tunele” to oryginalna, pełna emocji seria, która podbiła serca fanów fantastyki na całym świecie. Nowe wydanie z pewnością wciągnie młodych czytelników w wir nieprawdopodobnych zdarzeń oraz fantastycznych przygód.
A wiernym fanom serii przypomni przerażający i fascynujący świat podziemi.
| Kategoria: | Dla dzieci |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8319-662-6 |
| Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A Sekret siedzi w środku i po prostu wie.
Robert Frost, Sekret wie
Nigdy mnie nie widziałeś
Nigdy nie miałeś nadziei, zbyt uczciwy, by powiedzieć…
Po prostu nie możesz się wytłumaczyć
Nie możesz się wytłumaczyć
A ja nie mogę opisać tego bólu…
Orchestral Manoeuvres in the Dark, Zdradzam moich przyjaciół
Am Tag aller Summierung, tragen Sie Ihren Körper vorwärts auf dem Wrack Ihrer Tage. Für Sie seien nicht, was Sie waren, aber was Sie anstrebten.
autor nieznany, Niemiecka Księga Katastrof z XVII wiekuRozdział pierwszy
Morze płomieni, czerwień przeplatana bielą. Ogień trawi włosy, przypieka skórę. Świst i wycie potężnego podmuchu, który zabiera ze sobą cały tlen. Potem głośny plusk wody, do której rzuca się Rebeka Druga, pociągając za sobą siostrę. Ogłuszona i ledwie przytomna Rebeka Pierwsza jest bezwładna niczym szmaciana lalka, nawet dotyk lodowatej wody nie przywraca jej świadomości.
Nurkują w głębinę. Z dala od nieznośnego żaru.
Rebeka Druga zakrywa dłonią usta i nos siostry, żeby ta nie zachłysnęła się wodą. Potem zmusza się do myślenia. „Najwyżej sześćdziesiąt sekund” – stwierdza, przekonana, że nie wytrzyma dłużej na jednym oddechu.
Zerka na morze płomieni szalejących nad powierzchnią stawu. Fale szkarłatu odbijają się w tafli wody. Sucha roślinność zapalona ładunkami Elliott podsyca ogień, pokrywa powierzchnię wody grubą warstwą czarnego popiołu. Co gorsza, dziewczyna wciąż tam jest – wciąż obserwuje dolinę, gotowa zastrzelić je, gdy tylko spróbują wymknąć się z pułapki. Skąd Rebeka Druga o tym wie? Bo właśnie tak by postąpiła na miejscu Elliott.
Nie, nie mogą tam wrócić. Powrót oznaczałby pewną śmierć.
Sięga do kieszeni koszuli, wyjmuje stamtąd zapasową kulę świetlną. Traci na to kilka sekund, ale przecież musi widzieć, dokąd płynie.
„Muszę zdecydować… teraz… póki jeszcze mogę”.
Nie ma innego wyjścia, postanawia więc zanurkować jeszcze głębiej, w mroczną toń. Holuje za sobą siostrę i zauważa, że Rebeka Pierwsza krwawi z rany na brzuchu. Smuga krwi ciągnie się za nią niczym czerwona wstęga.
Pięćdziesiąt sekund.
Zawroty głowy. Pierwszy objaw niedoboru tlenu.
Przez obłok pęcherzyków powietrza Rebeka Druga dostrzega przerażoną twarz siostry. Brak powietrza ocucił dziewczynę, która teraz próbuje się ratować. Zaczyna się szarpać i wyrywać, ale Rebeka Druga wbija palce w jej ramię – wydaje się, że siostra właściwie odczytuje jej intencje, bo nieruchomieje i pozwala holować się w dół.
Czterdzieści sekund.
Zmagając się z odruchem, który każe jej otworzyć usta i oddychać, Rebeka Druga kontynuuje nurkowanie. Blask rzucany przez kulę świetlną odsłania pionową ścianę pokrytą wodorostami. Tuż obok rozpierzcha się ławica maleńkich rybek. W świetle kuli ich drobne błękitne łuski opalizują metalicznie.
Trzydzieści sekund.
Nagle Rebeka Druga dostrzega jakiś ciemny otwór w powierzchni ściany. Zaczyna mocniej machać nogami. Kiedy płynie w jego stronę, w jej umyśle pojawiają się obrazy z przeszłości, z lekcji pływania, na które uczęszczała w Highfield.
Dwadzieścia sekund.
Dopływa do otworu i przekonuje się, że to tunel. „Może – pozwala sobie na odrobinę nadziei. – Może”. Pozbawione powietrza płuca palą ją żywym ogniem – wie, że nie wytrzyma już długo, ale wpływa do tunelu i się rozgląda.
Dziesięć sekund.
Jest zupełnie zdezorientowana, nie wie już, gdzie góra, a gdzie dół. Potem dostrzega refleks światła, a kilka metrów dalej blask jej kuli odbija się od falującej zwierciadlanej powierzchni. Resztką sił dopływa do tego miejsca, wciąż ciągnąc za sobą siostrę.
Wreszcie głowy bliźniaczek wynurzają się z wody, prosto w niewielką przestrzeń pod sufitem tunelu.
Rebeka Druga napełnia płuca powietrzem, uradowana, że nie jest to metan lub jakiś inny szkodliwy gaz. Gdy w końcu opanowuje gwałtowne kasłanie, sprawdza, jak czuje się siostra. Głowa rannej dziewczyny opada bezwładnie na jej piersi.
– Ocknij się! No już! – krzyczy Rebeka Druga, potrząsając nieprzytomną bliźniaczką.
Nic.
Rebeka Druga obejmuje siostrę w pasie i kilka razy mocno uciska splot słoneczny.
Wciąż nic.
Zatyka jej nos i robi sztuczne oddychanie.
– O to chodzi! Oddychaj! – krzyczy, gdy siostra zaczyna charczeć i wypluwać wodę. Ranna bierze pełny oddech, ale wtedy znów zakrztusza się i szarpie, ogarnięta ślepą paniką.
– Spokojnie, spokojnie – mówi do niej Rebeka Druga. – Nic nam już nie grozi.
Po chwili Rebeka Pierwsza się uspokaja i zaczyna oddychać miarowo, choć płytko. Przyciska dłoń do przeraźliwie bolącego brzucha. Jej twarz jest trupio blada.
– Ej, chyba nie zamierzasz mi tu znowu zemdleć? – pyta Rebeka Druga, przyglądając się jej z troską.
Rebeka Pierwsza nie odpowiada. Bliźniaczki patrzą na siebie w milczeniu, wiedzą, że są już bezpieczne – przynajmniej na razie. Wiedzą, że udało się im ujść z życiem.
– Sprawdzę, co jest dalej – mówi w końcu Rebeka Druga.
Siostra tylko patrzy na nią pustym wzrokiem. Potem próbuje coś powiedzieć, ale z jej ust wydobywa się jedynie ciche: „Dla…”.
– Dlaczego? – kończy za nią bliźniaczka. – Spójrz w górę – nakłania siostrę, żeby skupiła wzrok na przedmiocie, którego przed chwilą instynktownie się złapała. Do sufitu kanału przymocowanych jest kilka grubych kabli – starych przewodów, splecionych w jedną wiązkę. Tu i ówdzie spod spękanej izolacji wyłania się metal pokryty warstwą oślizgłej brązowawej rdzy.
– Jesteśmy w jakimś podziemnym korytarzu. Być może gdzieś jest inne wyjście.
Rebeka Pierwsza kiwa lekko głową i zamyka oczy. Z trudem zachowuje świadomość.Rozdział drugi
Po ponad dwóch dniach monotonnej podróży podziemną rzeką Chester skierował łódź ku długiemu nabrzeżu.
– Hej! Poświeć tam! – zawołał do Marty, przekrzykując ryk silnika.
Kobieta podniosła kulę świetlną i skierowała jej blask na niewyraźne kształty kryjące się w mroku. Chester zmniejszył obroty i pozwolił, żeby łódź powoli zbliżyła się do brzegu, po czym przyjrzał się uważniej budynkom i dźwigowi portowemu. Ta przystań była zdecydowanie większa od wszystkich, które widzieli po drodze i w których się zatrzymywali, żeby zatankować i odpocząć godzinę lub dwie. Serce zabiło mu mocniej, gdy ośmielił się pomyśleć, że może wreszcie dotarli do kresu swojej podróży.
Łódź lekko uderzyła o nabrzeże, więc wyłączył silnik. Marta pochwyciła jeden z pachołków i obwiązała go liną cumowniczą. Potem ponownie podniosła kulę świetlną. Chester dojrzał wielkie łukowate przejście pomalowane na biało. Przypomniał sobie, co Will mówił mu o zamurowanym wejściu do przystani, które jego zdaniem było dość duże, żeby mogła się w nim zmieścić ciężarówka. To musiała być właśnie ta brama.
Chociaż był zziębnięty i przemoczony, miał ochotę skakać z radości. „Udało mi się! Cholera, udało mi się!” – krzyczał w duchu, ale nie wymówił na głos ani słowa, gdy wraz z Martą wygramolił się z łodzi na suchy ląd. „Znów jestem w Górnoziemiu!”
Choć już prawie wrócił do domu, jego sytuacja nie wyglądała najlepiej.
Zerknął na Martę, która człapała ciężko wzdłuż nabrzeża. Otyła kobieta, okryta warstwami brudnych ubrań, wydawała jakieś pomruki i chrząknięcia, zupełnie jak dzik szykujący się do ataku. Chester nie okazał nawet odrobiny zdumienia – Marta często zachowywała się dziwacznie – tylko obserwował spokojnie, jak jego towarzyszka wbija wzrok w ciemność i przeklina głośno, jakby ktoś się tam krył. Oczywiście, na nabrzeżu nie było nikogo oprócz ich dwojga.
Chester ogromnie żałował, że w tę podróż nie wybrał się z nim Will. Albo ktokolwiek inny. Sprawy ułożyły się tak, że był skazany na towarzystwo Marty. Tymczasem ona odchrząknęła ponownie, tym razem jeszcze donośniej, a potem ziewnęła tak szeroko, że mógł obejrzeć jej popsute zęby. Wiedział, że kobieta jest bardzo zmęczona, a do tego musi się zmagać ze zwiększoną siłą ciążenia. Nawet on czuł, jak grawitacja przygniata go do ziemi, wyobrażał sobie więc, jak bardzo dokucza Marcie, która od wielu lat nie doświadczyła niczego podobnego.
Dopiero teraz uświadomił sobie również, jak niezwykłe musi to być dla niej przeżycie. Marta, wychowana w Kolonii, nigdy wcześniej nie była na powierzchni i wkrótce po raz pierwszy w życiu miała zobaczyć słońce.
Jak dotąd los nie był dla niej łaskawy: Styksowie wygnali ją razem z mężem do Głębi, pięć kilometrów pod Kolonią. Tutaj oboje przystali do renegatów, którzy musieli strzec się nie tylko licznych niebezpieczeństw czyhających na nich pod ziemią, lecz także siebie nawzajem. Chociaż to nieprawdopodobne, właśnie podczas pobytu w Głębi Marta urodziła syna, Nathaniela. Potem jednak jej mąż postanowił pozbyć się ich obojga i zepchnął żonę wraz z dzieckiem do Czeluści. Choć przeżyli upadek, Nathaniel umarł kilka lat później, a Marta musiała radzić sobie sama. Przez ponad dwa lata nie miała kontaktu z innymi ludźmi. Przeżyła, ponieważ schroniła się w starej chacie i żywiła dziwacznymi stworzeniami, których nie brakowało w rozległych podziemnych krainach.
Gdy nagle w jej świecie pojawili się Will, Chester i ciężko ranna Elliott, natychmiast przywiązała się do obu chłopców i traktowała ich tak, jakby mieli zastąpić jej ukochanego syna. To uczucie owładnęło nią na tyle silnie, że Marta gotowa była pozwolić Elliott umrzeć, byleby tylko chłopcy nie narażali się na niebezpieczeństwo. Zataiła przed nimi informację, że na okręcie podwodnym, wessanym do jednej z przepaści, znajduje się zapas lekarstw. Kiedy Will odkrył prawdę, postanowiła odkupić swe winy – zabrała tam obu chłopców, dzięki czemu uratowała dziewczynie życie. Dopiero wtedy Chester i Will wybaczyli jej oszustwo.
To było jednak już jakiś czas temu.
Teraz Chester nie miał najmniejszego pojęcia, co powinien robić dalej. Musiał radzić sobie nie tylko z Martą, lecz także z zagrożeniem ze strony Styksów, którzy z pewnością próbowaliby go dopaść, gdyby tylko się dowiedzieli, że znów jest w Górnoziemiu. Nie miał dokąd pójść, nie mógł też zwrócić się do nikogo o pomoc – do nikogo prócz Drake’a. On był jego jedyną nadzieją, jego ostatnią deską ratunku.
„Drake, proszę, proszę, bądź tutaj!” – błagał w myślach Chester, rozglądając się po nabrzeżu, jakby się spodziewał, że jego przyjaciel tu na niego czeka. Miał ogromną ochotę wykrzyczeć jego imię, ale bał się, że Marta będzie wściekła, gdy się dowie, iż próbował się z nim skontaktować. Dobrze ją znał i wiedział, że jest nadopiekuńcza i potrafi być zazdrosna, a nie miał ochoty znosić jej fochów. Nie miał też pojęcia, czy Drake odebrał wiadomość, którą zostawił mu na tajnym serwerze. Nawet nie miał pewności, czy renegat jeszcze żyje.
Wciąż nie odzywając się do siebie, Chester i Marta wyciągnęli łódź z wody, jak radził im to zrobić Will. Obojgu tak bardzo dała się we znaki pełna grawitacja, że wkrótce dyszeli głośno ze zmęczenia. Ale w końcu, przy akompaniamencie postękiwań i przekleństw Marty, zaciągnęli łódź do jednego z pustych budynków.
Kiedy Chester pochylił się i oparł dłonie na kolanach, żeby nieco odsapnąć, uświadomił sobie, że w tej chwili chce tylko jednego: wrócić do Londynu i zobaczyć się z rodzicami. Za wszelką cenę. Bez względu na ryzyko. Może jego mama i tata znajdą jakieś wyjście z tej okropnej sytuacji. Może gdzieś go ukryją. Nie zastanawiał się nad tym teraz – wiedział tylko, że musi się z nimi zobaczyć i dać im znać, iż żyje.
Rebeka Druga popłynęła z powrotem do siostry. Odetchnęła z ulgą, gdy się zorientowała, że ranna wciąż zaciska dłoń na kablu. Rebeka Pierwsza zdołała jakoś utrzymać się nad wodą, ale było widać, że coraz szybciej opada z sił. Opierała głowę o rękę wyciągniętą do góry, miała też zamknięte oczy, jakby zasnęła. Rebeka Druga potrzebowała kilku sekund, żeby przywrócić jej przytomność. Wiedziała, że musi jak najszybciej przenieść siostrę w jakieś suche miejsce, zanim dziewczyna całkiem się podda.
– Nabierz dużo powietrza. Wyciągnę nas stąd – powiedziała do niej. – Tam w górze jest więcej miejsca.
– O czym ty mówisz? – wymamrotała Rebeka Pierwsza.
– Zanurzyłam się i popłynęłam wzdłuż zatopionych szyn kolejki wąskotorowej – odparła jej siostra, wskazując głową kierunek. – Dotarłam do części tunelu, która nie jest zalana. Wygląda na to, że to coś znacznie większego niż ta…
– Płyńmy tam – przerwała jej bezceremonialnie Rebeka Pierwsza.
Zrobiła głęboki wdech i puściła kabel biegnący pod sufitem. Ułożyła się na plecach, a Rebeka Druga holowała ją jak ratownik. Po kilku chwilach dotarły do miejsca, które wcześniej opisała.
Wkrótce woda zrobiła się na tyle płytka, że bliźniaczki mogły w niej brodzić, choć Rebeka Druga musiała przez cały czas podtrzymywać ranną siostrę. Potykając się i rozchlapując wodę na wszystkie strony, doszły wreszcie do suchego lądu.
Rebeka Druga zauważyła, że tory ciągną się dalej, w głąb tunelu. Była ogromnie ciekawa, dokąd prowadzą, wiedziała jednak, że zanim to sprawdzi, musi się zająć półprzytomną siostrą. Położyła ją na ziemi, a potem bardzo delikatnie odchyliła koszulę, żeby obejrzeć ranę po kuli. W boku dziewczyny, tuż nad biodrem, widniał niewielki czerwony otwór. Na pierwszy rzut oka rana nie wydawała się groźna, ale wypływała z niej niepokojąco duża ilość krwi, która pokrywała brzuch postrzelonej warstwą czerwieni.
– Jak to wygląda? – spytała Rebeka Pierwsza.
– Przewrócę cię teraz na bok – ostrzegła Rebeka Druga, po czym ostrożnie ją podniosła, żeby obejrzeć jej plecy. – Tak myślałam – mruknęła na widok otworu znaczącego miejsce, którym wyleciał pocisk.
– Jak to wygląda? – spytała ponownie ranna.
– Mogło być gorzej. Zła wiadomość jest taka, że tracisz dużo krwi, a dobra – że kula trafiła cię w bok brzucha, w pulchną część…
– Jak to „pulchną”? Chcesz powiedzieć, że jestem gruba?! – głośno warknęła Rebeka Pierwsza, pomimo osłabienia szczerze oburzona.
– Zawsze byłaś próżna, co? Daj mi dokończyć – odparła Rebeka Druga i znowu położyła siostrę na plecach. – Kula przeszła na wylot, więc przynajmniej nie będę musiała jej wyciągać. Ale muszę zatamować krwawienie. Wiesz, co to oznacza…
– Tak – mruknęła Rebeka Pierwsza, a potem zacisnęła dłonie w pięści, ogarnięta nagłą furią. – Nie mogę uwierzyć, że ten mięczak to zrobił. Naprawdę do mnie strzelił! Will do mnie strzelił! – piekliła się. – Jak on śmiał!
– Uspokój się – poradziła jej łagodnie siostra, ściągając własną koszulę. Przez chwilę przygryzała brzeg materiału, aż udało jej się oderwać jeden pasek na bandaż, a później następne.
Tymczasem ranna bliźniaczka wciąż się wściekała:
– Ale popełnił błąd, który drogo go będzie kosztował. Nie zastrzelił mnie. Powinien był zakończyć sprawę, kiedy miał okazję, bo teraz przyszła kolej na mnie. Dopadnę go i dopilnuję, żeby naprawdę cierpiał, żeby poczuł ból milion razy gorszy, niż ja czuję.
– I tego się trzymaj – zgodziła się z nią Rebeka Druga, wiążąc razem dwa paski materiału. Resztę koszuli złożyła w kostkę, żeby powstał prowizoryczny opatrunek.
– Chcę ciąć tego wieprza na kawałki, żeby się wykrwawił, ale powoli… bardzo, bardzo powoli… całymi dniami… Nie… tygodniami… – syczała wściekle Rebeka Pierwsza. – I dodatkowo zabrał nam wirusa, zabrał Dominium. Zapłaci nam za to.
– Odzyskamy Dominium. A teraz zamknij się z łaski swojej. Powinnaś oszczędzać siły – przykazała jej siostra. – Przyłożę opatrunki do rany, a potem zacisnę je naprawdę bardzo mocno.
Rebeka Pierwsza odruchowo napięła mięśnie, kiedy jej bliźniaczka umieściła opatrunki na brzuchu i plecach. Gdy Rebeka Druga obwiązała ranną paskami materiału i zacisnęła je z całych sił, podziemny korytarz wypełnił się przeraźliwym, rozdzierającym krzykiem.
Pośpiesz się, kochanie, proszę – ponaglała Marta Chestera, kiedy ten się zastanawiał, co ze sobą zabrać.
Chłopiec nie odpowiedział, chociaż w środku aż gotował się ze złości.
„Och, daj mi spokój, dobrze?”
Kobieta była jak wścibska ciotka: bezustannie skakała wokół niego i przyglądała mu się tymi sarnimi oczami. Poza tym, odkąd wciągnęli łódkę na brzeg, obficie się pociła, a Chester wyczuwał bijący od niej kwaśny odór.
– Nie ma się co guzdrać, mój drogi – dodała ckliwym tonem.
Chester miał już dość. Marta ciągle kręciła się koło niego, wciąż była odrobinę za blisko, co okropnie go krępowało. Na chybił trafił wziął jeszcze kilka przedmiotów, rzucił je na śpiwór upchany w plecaku, a potem zapiął klapę.
– Gotowy – oświadczył, po czym celowo przerzucił plecak przez ramię tak, że jego towarzyszka musiała się cofnąć, żeby uniknąć uderzenia. Potem ruszył energicznym krokiem w dół nabrzeża, z dala od niej.
Już po kilku sekundach Marta go jednak dogoniła i zrównała się z nim niczym wierny pies.
– No, gdzie to jest? – spytała ostrym tonem, kiedy chłopiec próbował przypomnieć sobie wskazówki Willa. Słyszał, jak oddycha coraz ciężej, jakby była zła na niego lub na sytuację, w której się znalazła.
Marta zwykle jedynie irytowała go swoim zachowaniem, ale czasem też przerażała, ukazując swoją drugą naturę. Zdarzało się, że nagle, niemal bez ostrzeżenia, traciła panowanie nad sobą i robiła się bardzo nieprzyjemna. W takich sytuacjach Chester naprawdę się jej bał.
– Nie wiem – odparł najuprzejmiej, jak potrafił. – Ale skoro Will powiedział, że to tutaj, tak musi być.
Chodzili pomiędzy parterowymi budynkami, topornymi konstrukcjami z betonu o oknach pozbawionych szyb. Chłopiec nie miał bladego pojęcia, do czego te budowle mogły służyć – nie miały żadnych oznaczeń oprócz jakichś numerów wypisanych białą farbą – było w nich jednak coś, co przyprawiało go o dreszcze. Zastanawiał się, czy niegdyś mieściły się tu koszary i czy w tych ponurych ciemnościach i odosobnieniu mieszkali kiedyś żołnierze. Teraz budynki były całkiem puste, po podłodze walały się jedynie kawałki gruzu i powyginanego metalu.
Gdy Marta zaczęła dyszeć jeszcze głośniej, co było zapowiedzią następnej serii narzekań, światło kuli trzymanej przez Chestera padło na otwór, którego szukał chłopiec.
– Aha! To musi być to! – zawołał szybko, z nadzieją, że w ten sposób uciszy towarzyszkę.
Oboje wpatrywali się w przejście w miejscu, w którym niedawno Will usunął ze ściany kilka pustaków.
– Tak – potwierdziła Marta bez entuzjazmu.
Chester miał wrażenie, że jest rozczarowana. Trzymając w pogotowiu kuszę, jakby spodziewała się kłopotów, pierwsza przeszła przez otwór. Chłopiec odczekał chwilę, a potem, kręcąc głową, ruszył jej śladem. Gdy tylko stanął po drugiej stronie ściany, przekonał się, że podłogę przykrywa warstwa śmierdzącej wody. Fetor jeszcze przybrał na sile, kiedy zmącili nieruchomą dotąd ciecz.
– Ble… – skrzywił się Chester, pocieszając się w duchu, że teraz przynajmniej nie czuje zapachu Marty.
Dostrzegł jakieś deski zanurzone do połowy w wodzie i kilka zardzewiałych beczek na ropę. Jedna z nich była pusta i unosiła się na powierzchni, ułożona na boku. Wprawiona w ruch, zaczęła obijać się o ścianę, czemu towarzyszył głuchy, metaliczny dźwięk, przypominający głos dzwonu niosący się po wodzie.
Oprócz tego dał się słyszeć również inny dźwięk – regularne „stuk, stuk”. Chester dostrzegł puszkę po coca-coli light, uderzającą miarowo w bok beczki. Wpatrywał się w nią przez chwilę, porażony widokiem czerwonych i czarnych liter – tak cudownie wyraźnych, intensywnych i nowoczesnych – który sprawił mu nieoczekiwaną i ogromną radość. Ta puszka bez wątpienia pochodziła z powierzchni, była fragmentem jego świata. Chłopiec zastanawiał się przez moment, czy nie zostawił jej tutaj Will, kiedy wraz z doktorem Burrowsem wrócił do podziemnej przystani, żeby później ponownie ruszyć w głąb Ziemi. Myśl, że ten przedmiot łączy go w jakiś sposób z przyjacielem, sprawiała mu przyjemność.
Marta zauważyła, że Chester przystanął, i chrząknęła głośno, czym dała mu do zrozumienia, iż powinien iść dalej. Dla niej kolorowa puszka nie miała żadnego znaczenia.
Przeszli do pomieszczenia, w którym stały szafki zamykane na klucz. Kierując się wskazówkami Willa, odszukali w sąsiednim pokoju drabinę, która miała wyprowadzić ich na powierzchnię. Marta sprawdziła najpierw, czy metalowe stopnie tkwią mocno w ścianie, po czym ruszyła w górę.
„Czy ja tu naprawdę jestem? Nie mogę w to uwierzyć!” – myślał Chester, gdy kobieta prowadziła go ku światłu. Choć przesłaniał oczy ręką, jasność dnia poraziła go do tego stopnia, że wytoczył się na oślep z otworu, opadł na kolana i przeczołgał do krzaków, w których już wcześniej ukryła się Marta. Oboje leżeli tam przez jakiś czas bez ruchu, czekając, aż ich wzrok przywyknie do nowych warunków. Po paru minutach chłopiec przekonał się, że właściwie wcale nie jest tak jasno – niebo było zachmurzone, wydawało się też, że dzień zbliża się powoli ku wieczorowi.
– No i jesteśmy na miejscu, mój drogi – odezwała się swobodnym tonem Marta.
Jeśli to miała być dla Chestera jego wielka chwila, chwila powrotu z głębi Ziemi do domu, po wielu miesiącach cierpień i niedoli, to – mówiąc oględnie – z pewnością należało uznać ją za spore rozczarowanie.
– Kraina nikczemnych Górnoziemców… – dodała Marta z pogardą.
Chester przyglądał się w milczeniu, jak jego towarzyszka owija głowę brudną chustą i zostawia tylko niewielką szczelinę na oczy. Kiedy próbowała na niego spojrzeć, uświadomił sobie, że sporo czasu upłynie, zanim przywyknie do dziennego światła.
Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl: „Mógłbym ją zostawić!”.
Czy naprawdę powinien uciec? Na wpół ślepa, nie byłaby w stanie go dogonić. „Mam teraz szansę” – uznał, kiedy Marta pociągnęła nosem. Potem podniosła skraj chusty i zaczęła wyciskać z nozdrzy smarki, zupełnie jakby wyciskała z tubki resztki pasty do zębów.
Chester przypomniał sobie chwilę, gdy wraz z Willem i Calem przybył na Stację Górników w Głębi i zrobił coś równie obrzydliwego. Cóż, przynajmniej Will uznał to za obrzydliwe. To wspomnienie sprawiło, że Chester znów pomyślał o przyjacielu i o wszystkich chwilach, które spędzili razem – tych dobrych i tych złych. Uświadomił sobie, że nie potrafi już złościć się na niego. Nie miał pojęcia, czy Will przeżył skok do przepaści zwanej Kopcącą Jean, w którą rzucił się najpierw jego ojciec. I czy przeżyła Elliott, która wybrała tę samą drogę.
Wzdrygnął się mimowolnie.
Wszyscy oni zniknęli z jego życia. Być może zginęli, a on widział ich wówczas po raz ostatni. A może kontynuowali tę wielką przygodę, którą zaczęli z Willem tamtego dnia w piwnicy Burrowsów, gdy ruszyli w głąb tunelu.
Chester uświadomił sobie nagle, że użył w myślach określenia „przygoda” i że zrobiło mu się żal, bo być może jej dalszego ciągu miało już nie być.
Pomyślał, że cała trójka zapewne dokonuje w tej chwili niezwykłych rzeczy… Will, doktor Burrows, no i Elliott… Elliott… Elliott… Wyobraził ją sobie tak wyraźnie, jakby stała tuż przed nim… Jak w tamtej chwili, gdy wypijała płyn z oka wilka jaskiniowego. Widział jej łobuzerski, przekorny uśmiech, gdy odwróciła się do niego i zaproponowała, żeby i on spróbował tego przysmaku. Szczerze ją podziwiał – dzięki swoim niezwykłym umiejętnościom utrzymywała ich wszystkich przy życiu. Przede wszystkim jednak wyobrażał sobie jej uśmiech, a ten obraz napełniał go poczuciem straty i wykluczenia.
Westchnął ciężko i pomyślał, że na pewno lepiej będzie mu tutaj, na powierzchni. Przecież już tyle razy otarł się o śmierć, że mógłby obdzielić tymi przeżyciami co najmniej kilka osób… Tu po prostu musiało być bezpieczniej.
Przynajmniej próbował w to uwierzyć, ale wtedy Marta wyjęła z nosa wielki szary smark i wytarła rękę w swój brudny płaszcz.
„Proszę…” – jęknął chłopiec w duchu.
Czyżby to wszystko sprowadzało się właśnie do tego? Czyżby dokonał wyboru między Elliott a tą odrażającą kobietą?
– Tak, w końcu jesteśmy na miejscu – odpowiedział i szybko odwrócił wzrok. – Jesteśmy w Górnoziemiu.
Wraz z nadejściem wieczoru światło zaczęło słabnąć, a Marta widziała coraz lepiej. Ze swej kryjówki między krzewami mogli dojrzeć kilka budynków, prostych w formie i pełniących zapewne jakieś funkcje użytkowe.
Po kilku godzinach, kiedy już zapadły ciemności, postanowili wyjść z ukrycia. Skradali się ostrożnie między opuszczonymi budynkami dawnego lotniska. Will mówił Chesterowi, że znajduje się ono w Norfolk, ponad sto kilometrów od Londynu.
Przeszli przez plac apelowy – dziwne miejsce, rozbrzmiewające echem ich kroków. Niegdyś było ono pokryte równą warstwą asfaltu, a teraz z szerokich pęknięć w jego powierzchni wyrastały liczne chwasty. Kiedy zbliżyli się do krańca placu, Chester zobaczył ciężarówkę z otwartą platformą i przystanął na moment, żeby się jej przyjrzeć. Zapewne należała ona do jakiegoś przedsiębiorcy budowlanego albo rzemieślnika. Upewniły go w tym rusztowania wokół jednego z budynków – stan rzeczy najwyraźniej uległ zmianie od czasu, kiedy byli tutaj Will z doktorem Burrowsem. Ktoś zabrał się w końcu za remont. W oddali chłopiec dojrzał barakowóz. W jego oknach paliło się światło, a obok stał land rover. Will ostrzegał, że teren lotniska patrolują strażnicy, a to była zapewne ich kwatera. Chester słyszał ich głosy i śmiech niesione wiatrem.
– Moglibyśmy… poprosić ich o pomoc – zaproponował nieśmiało.
– Nie – odparła krótko Marta.
Nie zamierzał się z nią kłócić. Kiedy jednak przeszli kolejne kilka kroków, oddalając się od baraku, to ona chwyciła go nagle za ramię.
– Nie będziemy prosić pogan o pomoc! Nigdy! – grzmiała, potrząsając Chesterem z całej siły. – Górnoziemcy są nikczemni!
– Dobrze… tak… tak… – mamrotał chłopiec, całkowicie zaskoczony gwałtownością jej reakcji.
Marta równie szybko się uspokoiła, a miejsce wściekłego grymasu wykrzywiającego jej okrągłą twarz zajął przymilny uśmiech. Chester sam już nie wiedział, którą z tych min woli. Wiedział jedynie, że od tej pory musi bardzo uważać na wszystko, co mówi.
Rebeka Druga, pochylona pod ciężarem ciała siostry, w duchu dziękowała losowi za zmniejszoną siłę grawitacji. Wspinała się powoli, lecz wytrwale w górę tunelu. Chociaż jej bliźniaczka znów straciła przytomność, Rebeka Druga podtrzymywała z nią jednostronną rozmowę.
– Coś wymyślimy, zobaczysz. Wszystko będzie dobrze – powtarzała.
W rzeczywistości bardzo się martwiła stanem rannej. Prowizoryczny opatrunek spełnił swoją funkcję i zatamował krwotok, lecz Rebeka Pierwsza straciła zbyt dużo krwi. Nie wyglądało to dobrze.
Mimo to Rebeka Druga nie traciła nadziei i pokonywała kolejne kilometry, posuwając się krok za krokiem między zardzewiałymi szynami kolejki wąskotorowej. Chociaż po drodze mijała wejścia do innych tuneli, trzymała się głównego korytarza, przekonana, że ten w końcu wyprowadzi ją z kopalni.
Umocniła się w tym przekonaniu, gdy natrafiła na fragmenty jakichś starych instalacji, pozostałości cywilizacji, która stworzyła ten podziemny labirynt. Nie zatrzymywała się, żeby obejrzeć te maszyny, wyglądające na pompy i generatory. Choć nieco przestarzałe, przypominały urządzenia stosowane w górnoziemskich kopalniach. Tu i ówdzie pod ścianami leżały również porozrzucane kilofy, łopaty i kaski.
Celem nadrzędnym było teraz dla Rebeki wydostanie się na powierzchnię, chociażby dlatego, że zaczęło jej się kręcić w głowie z głodu i pragnienia. Poza tym chciała też jak najszybciej zmienić prowizoryczny opatrunek siostry na coś skuteczniejszego. Zaklęła pod nosem, kiedy przypomniała sobie o opatrunkach w kieszeni kurtki, którą musiała porzucić nad brzegiem stawu, gdy wpadły w pułapkę zastawioną przez Willa i Elliott.
Po pokonaniu kilku kolejnych kilometrów przystanęła raptownie. Od paru godzin słyszała jedynie własny oddech i chrzęst żwiru pod stopami, a teraz wydawało się, że dociera do niej jeszcze inny dźwięk. Co jakiś czas gdzieś z dala dobiegało ciche wycie lub poświstywanie.
– Słyszałaś to? – spytała siostrę, choć nie oczekiwała od niej żadnej odpowiedzi.
Ponownie ruszyła w drogę. Tory wyprowadziły ją za zakręt tunelu i wreszcie poczuła na twarzy podmuch świeżego powietrza. Podniesiona na duchu, przyśpieszyła kroku.
Wycie wiatru stawało się coraz głośniejsze, a podmuchy przybierały na sile. W końcu Rebeka dostrzegła w oddali rozproszony blask.
– Światło dnia… to może być to – szepnęła.
Chwilę później, gdy pokonała stromy odcinek tunelu, jej oczom ukazało się źródło światła.
Tory ciągnęły się dalej, ale z boku tunelu, gdzie dotąd znajdowała się lita skalna ściana, docierał oślepiający blask. Rebece Drugiej wydawało się, że nie jest to sztuczne światło, jednak po tylu godzinach spędzonych w ciemności rozświetlanej jedynie zielonym blaskiem kuli nie mogła spojrzeć prosto na nie, żeby nabrać pewności.
– Zostawię cię tutaj na sekundkę – powiedziała i ostrożnie ułożyła siostrę na ziemi.
Potem, przysłaniając oczy dłonią, ruszyła powoli w stronę światła. Wiatr dął z taką siłą, że odpychał ją w tył.
Uznała, że powinna być cierpliwa i poczekać, aż jej wzrok przywyknie do nowych warunków. Po jakimś czasie mogła wreszcie odsłonić oczy i wyjrzeć na zewnątrz. Przez otwór o poszarpanych krawędziach widać było jedynie białe niebo. W połączeniu z tym, że do jaskini docierał bardzo silny wiatr, mogło to oznaczać, iż znalazła się gdzieś bardzo wysoko, tuż pod chmurami, gdyby takie były na niebie.
– Więc… przez cały ten czas… byłam we wnętrzu góry? – zadała sobie pytanie Rebeka Druga.
Wzruszyła ramionami i podeszła do wyjścia.
Aż krzyknęła ze zdumienia.
– Musisz to zobaczyć! Na pewno ci się spodoba! – zawołała do nieprzytomnej siostry.
Daleko w dole leżało miasto, przez które płynęła szeroka rzeka. Kiedy dziewczyna powiodła wzrokiem wzdłuż jej biegu, przekonała się, że wpada ona do większego zbiornika, który ciągnie się aż po horyzont.
– Ocean?
Jednak największy podziw wzbudził w niej widok miasta. Wydawało się naprawdę ogromne, tak samo jak stojące w nim budynki. Nawet z tak dużej odległości Rebeka Druga widziała konstrukcję przypominającą olbrzymi łuk, podobny do paryskiego Łuku Triumfalnego, od którego promieniście odchodziły szerokie aleje. Dokoła budowli, zdecydowanie największej w mieście, stały liczne gmachy o klasycznych proporcjach, ułożone w równych kwartałach. Kiedy Rebeka przesunęła wzrok nieco dalej, poza centrum metropolii, dostrzegła mnóstwo mniejszych budynków, prawdopodobnie domów mieszkalnych.
Na pewno nie było to jakieś opuszczone miasto widmo.
Kiedy wytężyła wzrok, dojrzała maleńkie punkciki poruszające się wzdłuż ulic i zrozumiała, że muszą to być pojazdy.
Nagle usłyszała warkot silnika, podniosła więc oczy i wypatrzyła śmigłowiec zawieszony nad miastem. Nie przypominał żadnego z helikopterów, które widziała wcześniej w Górnoziemiu, ponieważ jego śmigła znajdowały się po bokach kadłuba, a nie nad nim i na samym końcu ogona.
– Co to jest? – spytała głośno.
Potem znów spojrzała na ocean rozciągający się za miastem. Kiedy osłoniła oczy przed blaskiem słońca odbijającego się od wody, dojrzała mnóstwo łodzi i okrętów. Zdecydowanie największe wrażenie robiła na niej jednak aura siły i porządku otaczająca miasto. Dziewczyna pokiwała głową z uznaniem.
– To lubię – stwierdziła.Rozdział trzeci
Szli całą noc. Choć ogromnie zmęczeni, Chester i Marta wędrowali przez niezliczone pola, omijając szerokim łukiem wszystkie drogi i budynki mieszkalne. Kobieta uparła się, iż to ona będzie prowadzić, mimo że nie miała najmniejszego pojęcia, dokąd zmierza. Chester również tego nie wiedział, uznał więc, że na razie może iść za nią – w tej chwili i tak nie miał żadnego innego planu.
Pokonując kolejne pola, nieustannie rozmyślał o Drake’u. W końcu doszedł do wniosku, że powinien zostawić mu jeszcze jedną wiadomość. A jeśli okaże się to niemożliwe, chwyci byka za rogi i zadzwoni do rodziców. Jednak tak czy inaczej, żeby skontaktować się z kimkolwiek, potrzebował telefonu, postanowił więc, że spokojnie poszuka jakiegoś automatu. Wiedział doskonale, że Marta zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby nie kontaktował się z „nikczemnymi Górnoziemcami”, musiał więc w odpowiednim momencie się od niej uwolnić. Ta decyzja podtrzymywała go na duchu – był gotowy pokonać jeszcze wiele kilometrów, żeby tylko pozbyć się tej kobiety.
Gdy na niebie pojawiły się pierwsze refleksy światła, zatrzymali się na łące pośrodku małego lasu otoczonego polami. Leśne stworzenia dopiero powoli się budziły, ale już zewsząd dobiegał ich świergot. Chester nie mógł wręcz uwierzyć, że tyle ptaków kryje się wśród gałęzi i że tak głośno potrafią śpiewać. Było to coś zupełnie odmiennego od świata podziemi, do którego ostatnio przywykł i w którym niemal wszystkie zwierzęta albo polowały na ludzi, albo same padały ich ofiarą. Z pewnością też nigdy nie widział tak wielu ptaków w Highfield.
„Jestem chłopakiem z miasta” – pomyślał, słuchając kakofonii ptasich treli. Po chwili namysłu stwierdził jednak, że wcale nie jest tego pewien – przebywał z dala od Highfield tak długi czas, że sam już nie wiedział, kim właściwie jest.
Tymczasem Martę pochłonęło przycinanie gałęzi, z których budowała dwa przylegające do siebie szałasy, oparte o młody jesion. Chester nie był zadowolony z tego, że znajdują się one tak blisko siebie, nie miał jednak w tej kwestii nic do powiedzenia. Poza tym był krańcowo wyczerpany – marzył tylko o tym, żeby położyć się spać. Zarówno on, jak i Marta mieli ze sobą śpiwory, które wzięli z magazynu w podziemnym schronie atomowym. Chester właśnie wyciągał swój śpiwór z plecaka, gdy usłyszał syknięcie.
– Co to było? – spytał ze znużeniem, nawet nie podnosząc wzroku.
– Cicho! – rozkazała Marta przytłumionym głosem.
– Co mówiłaś? – zapytał ponownie.
Kobieta przykucnęła i podpełzła do niego na czworakach. W chwili gdy odwracał się, żeby zobaczyć, o czym ona mówi, przewróciła go na ziemię.
– Cicho. Cicho. Cicho – powtarzała raz za razem, przygniatając go do podłoża i zakrywając mu usta dłonią.
Twarz Marty, oświetlona blaskiem kuli, znajdowała się teraz zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy. Chłopiec zobaczył wyraźnie pojedyncze rudawe włosy, porastające jej brodę.
– Nie! – krzyknął, odpychając ją gwałtownie.
Kobieta usiadła ciężko obok niego, ale nadal przytrzymywała go jedną ręką, a drugą próbowała zatkać mu usta.
Chester usiłował odsunąć od siebie jej ręce i odepchnąć ją jeszcze dalej. Oboje dyszeli głośno, zmęczeni tą przepychanką, i przeklinali się nawzajem. Chłopiec był zaskoczony siłą swojej towarzyszki. Po chwili walka przypominająca zapasy zamieniła się w wymianę razów. Przetaczali się po leśnym poszyciu, a drobne gałązki i liście wplątywały się w ich ubrania.
– Przestań wreszcie! – wrzasnął Chester.
Odciągnął do tyłu dłoń zaciśniętą w pięść, gotowy zadać decydujący cios, gdy nagle oprzytomniał. Usłyszał w myślach surowy głos ojca: „Nigdy nie wolno ci uderzyć damy”. Zawahał się.
– Damy? – mruknął, zastanawiając się, czy Marta pasuje do tego określenia.
Mimo wątpliwości musiał coś zrobić, żeby przerwać tę idiotyczną walkę. Zamachnął się szeroko, a jego pięść trafiła w szczękę kobiety. Cios odrzucił jej głowę do tyłu i sprawił, że na moment rozluźniła chwyt. Chester zerwał się na równe nogi i odskoczył.
– Co się z tobą dzieje, u diabła?! – wrzasnął, cofając się na skraj łąki w obawie, że znów go zaatakuje. Był tak zdyszany, że z trudem wydobywał z siebie głos. – Całkiem ci odbiło?!
Marta zaczęła czołgać się w jego stronę, a potem szybko podniosła się na kolana. Nie wydawała się zła na niego. W jej oczach widać było raczej przerażenie. Trzymając się za obolałą szczękę, spoglądała na wierzchołki drzew otaczających łąkę.
– Słyszałeś to? – spytała z przejęciem.
– Co? – zdziwił się Chester, gotowy rzucić się do ucieczki, gdyby Marta ruszyła w jego stronę.
– Ten dźwięk – odparła szeptem.
Chłopiec nie odpowiedział od razu.
– Słyszę tylko ptaki, miliony cholernych ptaków – stwierdził po chwili. – To wszystko.
– To nie był ptak – zaprzeczyła kobieta, aż bełkocząc ze strachu. Wciąż patrzyła w górę, na szare niebo między drzewami. – To był bielak. Słyszałam trzepot jego skrzydeł. Jeden z nich wytropił nas tutaj. Czasami to robią. Mówiłam ci, jak kiedyś bielak ścigał mnie w Głębi. Kiedy już cię namierzą, nie odpuszczają…
– Bielak? To kompletna bzdura! – przerwał jej Chester. – Usłyszałaś pewnie jakiegoś gołębia albo wronę. Tu nie ma żadnych bielaków, idiotko!
Pokręcił głową z niedowierzaniem. Bielaki były ogromnymi drapieżnikami podobnymi do ciem, gustującymi zwłaszcza w ludzkim mięsie. Choć rzeczywiście stanowiły jedno z największych zagrożeń na poziomach położonych w głębi Ziemi, gdzie jeszcze niedawno mieszkała Marta, z pewnością nie ścigałyby ich aż do tego miejsca, do Górnoziemia.
– Miesza ci się w głowie! – jeszcze raz krzyknął na nią ze złością.
Marta masowała brodę w miejscu, w którym trafiła ją pięść chłopca.
– Próbowałam cię tylko uratować – powiedziała potulnie. – Chciałam cię ochronić, żeby bielak zabrał mnie… a nie ciebie.
Chester nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Miał wyrzuty sumienia, że ją uderzył – jeśli naprawdę wierzyła, że chce ich zaatakować bielak, jej zachowanie było całkiem zrozumiałe, a on powinien okazać wdzięczność. Lecz skąd wziąłby się tutaj bielak?
Marta rzeczywiście była przekonana, że słyszała szum jego skrzydeł, ale chłopcu wydawało się, że to tylko jeden z objawów jej dziwnego zachowania. Nie wyglądała najlepiej: bez ustanku ukradkiem rozglądała się na boki, jakby między drzewami widziała jakieś przyczajone stwory. Jej twarz była ściągnięta i przerażona.
W końcu podniosła się z ziemi, dokończyła budowę szałasów, a potem zaczęła przygotowywać jedzenie. Kiedy posiłek był już gotowy, Chester przyjął go bez słowa – był zbyt głodny i zbyt zmęczony, żeby się z nią spierać. Jedli w milczeniu. Chłopiec rozmyślał o niedawnym incydencie. Uznał, że bez względu na to, czy rzeczywiście groził im atak bielaka czy też nie, nie chce przebywać w towarzystwie Marty dłużej, niż to absolutnie konieczne. Musiał jak najszybciej się od niej uwolnić.
Rebeka Druga wyszła chwiejnym krokiem na słońce. Zanim położyła siostrę na ziemi, rozejrzała się dokoła. Przed nią ciągnął się wąski skalny płaskowyż, ograniczony z lewej strony łańcuchem poszarpanych szczytów. Były one zbyt strome, żeby mogła się na nie wspiąć, choć wyczucie kierunku podpowiadało jej, że po ich drugiej stronie leży miasto.
Dokładnie na wprost bliźniaczki jeszcze przez kilkaset metrów ciągnęły się tory kolejowe, a potem niknęły we wnętrzu niskiego budynku, za którym widać było drogę gruntową. Rebeka Druga zastanawiała się, czy prowadzi ona do miasta.
Gdy mocniejszy podmuch wiatru podniósł jej długie ciemne włosy, odgarnęła je z twarzy i spojrzała w prawo.
– Wspięłam się na górę, bez dwóch zdań – mruknęła, patrząc na wierzchołki ogromnych drzew, rosnących po sam horyzont. – Jesteśmy na jakiejś grani, nad dżunglą – powiedziała do nieprzytomnej siostry, którą wciąż trzymała w ramionach.
Właściwie nie była tym szczególnie zaskoczona. Wędrowała w górę od miejsca, z którego rozciągał się wspaniały widok na miasto, a już wtedy była dosyć wysoko.
– Idź drogą wybrukowaną żółtą kostką¹ – westchnęła.
Nie zważając na palące promienie słońca, ruszyła w górę niewielkiego wzniesienia, wzdłuż torów, które zaprowadziły ją do budynku. Płaskowyż był całkowicie odsłonięty, nie rosła na nim choćby najmniejsza roślina.
– Zabieram cię do cienia – zwróciła się do siostry.
Z ust Rebeki Pierwszej wydobył się jedynie cichy jęk.
Budynek nie prezentował się zbyt okazale: wykonano go z drewna wyblakłego na słońcu i arkuszy pogiętej blachy. Dawał jednak zbawczy cień. Rebeka Druga ułożyła siostrę na ziemi, a potem obejrzała wnętrze. W rogu stało kilka wagoników. Dziewczyna podeszła do najbliższego i zaczerpnęła garść materiału, którym wciąż był wypełniony.
– Górnicy – mruknęła, wysypując z ręki pokruszone kamyki. Bez wątpienia w tych wagonach wywożono niegdyś odpady z kopalni w górze.
Przeszukała szybko pozostałą część budynku, nie znalazła tam jednak niczego, co mogłoby jej się przydać. Podeszła do drzwi z tyłu i niechcący przewróciła stopą kilka pustych butelek po piwie.
– Woda by mi wystarczyła – westchnęła, patrząc na flaszki toczące się po betonowej podłodze.
Otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz, gdzie znalazła starą trzytonową ciężarówkę. Opony pojazdu pokruszyły się już ze starości i odpadły od zardzewiałych felg. Rebeka dotknęła znaczka umieszczonego na powyginanej osłonie chłodnicy – choć symbol był pokryty szkliwem, a do tego już mocno zniszczony, nadal można było się w nim dopatrzyć staromodnej rakiety, pod którą znajdowała się nazwa.
– „Blit…”²? – przeczytała głośno, na tym jednak musiała poprzestać, ponieważ pozostałych liter brakowało.
Obok ciężarówki stały cztery wielkie zbiorniki na paliwo – każdy z nich mógł zapewne pomieścić co najmniej kilkaset litrów.
– Benzyna – stwierdziła Rebeka, gdy pociągnęła nosem.
Powiodła wzrokiem wzdłuż drogi, która najpierw przecinała płaskowyż, a nieco dalej niknęła za skałami.
– Więc tędy zejdziemy w dolinę – mruknęła.
Jak już domyśliła się wcześniej, była to jedyna droga, która mogła wyprowadzić je z tego miejsca.
Przez szum wiatru dotarło do niej wołanie siostry. Obie były odwodnione i musiały się jak najszybciej napić, ale jeszcze pilniejszą potrzebą było znalezienie opieki medycznej dla Rebeki Pierwszej. Rebeka Druga nie miała złudzeń: wiedziała doskonale, że od tego zależy życie jej bliźniaczki.
Właśnie odwracała się w stronę rannej, kiedy dostrzegła coś kątem oka. Znieruchomiała.
Nad wierzchołkami drzew wznosiła się raca, która przecięła białe niebo cienką czerwoną linią, niczym skalpel wykonujący pierwsze nacięcie na młodej skórze.
Ten widok cieszył oczy Rebeki nie tylko dlatego, że był oznaką życia – równie istotny był dla niej kolor racy.
– Tak! – powiedziała, wykrzywiając w uśmiechu usta spękane od słońca. – Trzy… dwa… – odliczała kolejne sekundy, ogromnie podekscytowana. – JEDEN! – wrzasnęła.
Linia ciągnąca się za racą zmieniła nagle kolor z czerwieni na czerń. Głęboką, wyrazistą czerń. Potem w bezgłośnej eksplozji rakieta zamieniła się w kulisty obłok, który zawisł na moment w bezruchu, a po chwili rozwiał się w powietrzu, jakby nigdy go nie było.
– Czerwień i czerń! – wykrzyknęła Rebeka Druga, klaszcząc w dłonie. – SPO to jednak cudowny wynalazek – dodała z satysfakcją.
Uśmiechała się teraz od ucha do ucha: czerwono-czarna raca była jednym z sygnałów przyjętych w Standardowych Procedurach Operacyjnych Graniczników.
Gdzieś w dżungli prawdopodobnie był co najmniej jeden z jej doskonale wyszkolonych żołnierzy, który próbował skontaktować się z innymi Styksami. Granicznicy działali zwykle w ukryciu, a ujawniali się jedynie w wyjątkowych okolicznościach. Ta sytuacja z pewnością należała do wyjątkowych. Rebeka Druga była przekonana, że sygnał skierowany był do niej i jej siostry.
Musiała jakoś na niego odpowiedzieć. Musiała wskazać swoją pozycję. Rozglądała się dookoła, zdesperowana, aż jej wzrok padł na zbiorniki z paliwem.
– To jest to – stwierdziła chrapliwym głosem.
Warto było spróbować. Kiedy powiodła wzrokiem po horyzoncie, dojrzała kilka słupów jasnego dymu nad dżunglą, znaczących miejsca pożarów, ale wszystkie znajdowały się bardzo daleko. Gdyby udało jej się rozpalić ogień, mogłaby przesłać Granicznikom wyraźny sygnał.
Potem jednak uświadomiła sobie, że nie ma nic oprócz podartych ubrań. Nawet gdyby w którymś ze zbiorników były jeszcze resztki paliwa, nie miała ich czym zapalić.
– Myśl, myśl, myśl! – krzyczała na samą siebie. Podniosła wzrok na słońce, gdy nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. – Szkło! Butelki! No tak!
Wpadła do budynku.
– Muszę cię zabrać w jakieś bezpieczne miejsce – powiedziała do siostry i w pośpiechu przeniosła ją do wejścia do kopalni. Potem szybko wróciła i wzięła jedną z pustych butelek po piwie, które przedtem kopnęła. Wyszła na zewnątrz i przyjrzała się zbiornikom na paliwo.
Aby dostać się do benzyny, musiała wyjąć korek wlewu. Uzbrojona w kawałek drewna, wspięła się na pierwszy ze zbiorników, który zatrzeszczał niebezpiecznie pod ciężarem jej ciała. Korozja przeżarła metal na wylot, Rebeka mogła więc bez trudu zajrzeć do środka: cały zapas paliwa dawno już wyparował z pojemnika. Zaklęła pod nosem. Przeskoczyła na sąsiedni zbiornik. Ten był w znacznie lepszym stanie, zadudnił głucho, kiedy na nim wylądowała. Spróbowała wyjąć korek wlewu, lecz nawet nie drgnął.
– No, rusz się! – wrzasnęła.
Liczyła się każda sekunda – Rebeka Druga musiała jak najszybciej odpowiedzieć na sygnał Graniczników. Kilkakrotnie uderzyła w korek kawałkiem drewna, który trzymała w dłoni, i starała się go wyjąć. Po kilku próbach, okraszonych głośnym stękaniem, zdołała wreszcie wyciągnąć upartą zatyczkę. Kiedy wyjęła ją z otworu, rozległ się przeciągły syk, a w nozdrza dziewczyny uderzył ostry zapach paliwa.
– Doskonale – mruknęła.
W pośpiechu włożyła kawałek deski do zbiornika i zaraz go wyjęła. Drewno było mokre – Rebeka odetchnęła z ulgą, ponieważ zrozumiała, że zbiornik jest niemal pełny. Jeszcze kilkakrotnie zanurzyła drewno w benzynie i rozlała ją wokół otworu wlewowego, a potem szybko zeskoczyła na ziemię.
Gdy tylko się tam znalazła, rozbiła butelkę o kamień i podniosła wklęsłe dno. Wytarła je do czysta skrawkiem koszuli, po czym opadła na kolana i ułożyła przed sobą kawałek deski nasączony benzyną. Następnie ustawiła dno butelki w taki sposób, aby skupione światło padało na drewno.
Słońce świeciło tak intensywnie, że promienie zapaliły drewno w ciągu kilku sekund. Rebeka zerwała się na równe nogi, sprawdziła, czy deska nadal płonie, i przygotowała się do rzutu. Nie mogła chybić. Wzięła zamach i rzuciła pochodnię na zbiornik ochlapany benzyną. Potem odwróciła się na pięcie i poderwała do biegu.
Przebiegła zaledwie dwadzieścia metrów, zanim paliwo zajęło się od płonącego drewna. Chwilę później rozległa się ogłuszająca eksplozja. Wybuch oderwał całą górną część zbiornika i wyrzucił ją w niebo. Potężny podmuch powietrza przewrócił dziewczynę na ziemię. Czuła palący żar na szyi, ale nie przestawała się czołgać. Chwilę potem ogień dosięgnął dwóch sąsiednich zbiorników, które eksplodowały niemal jednocześnie, a płachta płomieni pokryła ciężarówkę i budynek.
Zanim Rebeka Druga dotarła do bliźniaczki położonej przy wejściu do kopalni, samochód i zabudowania ogarnął ogień, a ku niebu wzniósł się wysoki słup dymu. Gęstego czarnego dymu, który odróżniał ten pożar od zwykłych pożarów dżungli.
Huk eksplozji wyrwał Rebekę Pierwszą z letargu.
– Co to jest? – spytała półprzytomnie, próbując skupić wzrok na ogniu.
– Posiłki.
– Co?
– Nasi ludzie wiedzą, że tutaj jesteśmy, i przysłali pomoc – powiedziała Rebeka Druga, śmiejąc się radośnie. – To Granicznicy!
Granicznicy, którzy wspięli się na najwyższe drzewa, żeby obserwować okolicę, dostrzegli dym unoszący się nad odległym grzbietem górskim. Czarne kłęby wyglądały niczym plama atramentu na tle jasnego nieba, więc Styksowie uzbrojeni w potężne lornetki nie mogli ich nie zauważyć. Trzej obserwatorzy nie przywołali od razu swych towarzyszy, ale jeszcze przez chwilę wpatrywali się w horyzont, szukając źródła dymu. Chociaż odległość dzieląca ich od gór była zbyt duża, żeby mogli stwierdzić, kto rozpalił ogień, wydawało im się, że dymu przybywa, jakby pożar dopiero się zaczynał.
Obserwatorzy wymienili porozumiewawcze gesty i zeszli prędko na ziemię, gdzie czekała na nich reszta grupy. Nie padło ani jedno słowo, kiedy oddział Graniczników liczący pięćdziesięciu żołnierzy z psami ruszył przez rozległy trawiasty obszar ku odległym górom.
Do tej pory nie mieli żadnego punktu zaczepienia. Pomimo długich poszukiwań nie znaleźli w dżungli tropu bliźniaczek. Teraz otrzymali wyraźny sygnał, więc zamierzali jak najszybciej dotrzeć do gór i źródła ognia – i przejść dalej, jeśli to będzie konieczne.
Teraz nic już nie mogło ich powstrzymać.
Gdyby ktoś patrzył na nich z góry, mógłby wziąć grupę mężczyzn i psów biegnących przez trawę za cień sunący po ziemi.
Cień bardzo groźnej chmury burzowej.------------------------------------------------------------------------
¹ „Droga wybrukowana żółtą kostką” to element zaczerpnięty z powieści Czarnoksiężnik z krainy Oz. Taka droga miała zaprowadzić Dorotkę do Szmaragdowego Grodu, w którym mieszkał czarnoksiężnik Oz. Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji.
² Była to zapewne ciężarówka typu Opel Blitz, bardzo popularna w Niemczech w latach trzydziestych i czterdziestych XX w., używana m.in. przez wojsko, policję i straż pożarną. To jeden z najbardziej charakterystycznych samochodów ciężarowych II wojny światowej.