Tunele. Otchłań. Tom 3 - ebook
Tunele. Otchłań. Tom 3 - ebook
W trzecim tomie fascynującej serii „Tunele” Will i Chester kontynuują podróż po podziemnej krainie. Poszukując doktora Burrowsa, chłopcy spadają jeszcze głębiej – do otchłani, miejsca, w którym nie istnieje grawitacja.
W czasie tej wyprawy będą musieli walczyć nie tylko ze Styksami, lecz także z pajęczymi małpami i przerażającymi bielakami.
Jakie jeszcze tajemnice skrywa świat ukryty pod powierzchnią?
„Wskocz w otchłań i daj się porwać kolejnym niesamowitym przygodom Willa i jego przyjaciół! Tunele to najlepsza, najbardziej angażująca i wciągająca seria fantasy, jaką kiedykolwiek czytałam – pozwól, żeby pochłonęła i Ciebie”.
Paulina Kukuła @very.little.book.nerd
„Jeżeli myśleliście, że już nie może być mroczniej i niebezpieczniej, to po przeczytaniu Otchłani zmienicie zdanie. Niezmiennie polecam
serię Tunele całym sercem!”.
Sara Woś @przeczytam
„W kolejnym tomie Tuneli przeżyjecie jeszcze więcej przygód i odkryjecie kolejne sekrety niesamowitego świata wykreowanego przez autorów. Nie wiem jak to możliwe, ale ta seria z tomu na tom wciąga mnie coraz bardziej. Aż boję się myśleć, co nas czeka w kolejnych częściach!”
Aleksandra Żurek @pop.books
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8319-341-0 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Musisz przejść drogą, po której nie szedłeś.
A to, czego nie wiesz, to jedyna rzecz ci znana.
Posiadasz to, czego nie posiadasz,
I jesteś tam, gdzie cię nie ma.
T.S. Eliot, East Coker III, fragment poematu Cztery kwartety
Jesteśmy tu tylko przejazdem, do następnego etapu.
A dokąd? – cóż, wszystko już ustalono.
Jesteśmy tu tylko przejazdem, lecz musimy zrobić przerwę.
Powinniśmy iść dalej czy trzymać się z dala?
Joy Division, From Safety to Where…?Rozdział pierwszy
– Uuuch… – jęknął cicho Chester Rawls. Miał tak sucho w ustach, że dopiero po chwili udało mu się wypowiedzieć kilka słów. – Au, mamo, daj mi spokój, proszę – mruknął z lekkim zniecierpliwieniem, choć bez złości.
Coś łaskotało go w kostkę. Tak zawsze robiła mama, gdy nie zareagował na dźwięk budzika i nie zwlókł się z łóżka. Wiedział, że łaskotanie się nie skończy, dopóki nie odrzuci kołdry i nie zacznie przygotowywać się do wyjścia.
– Mamo, proszę, jeszcze pięć minut – błagał, wciąż nie otwierając oczu.
Było mu tak ciepło i miło, że marzył tylko o tym, by leżeć jak najdłużej i rozkoszować się każdą sekundą. Prawdę mówiąc, często udawał, że nie słyszy budzika, wiedział bowiem, iż wcześniej czy później mama przyjdzie sprawdzić, czy już wstał. Lubił te chwile, gdy otwierał zaspane oczy, a ona siedziała na skraju łóżka. Uwielbiał jej uśmiech, radosny i promienny niczym poranne słońce. Była taka zawsze, każdego ranka, bez względu na to, jak wcześnie musieli wstać.
– Jestem rannym ptaszkiem – mawiała pogodnie. – Ale twój stary, marudny ojciec potrzebuje kilku filiżanek kawy, żeby dojść do siebie.
W tym momencie mama robiła groźną minę, pochylała się i zaczynała powarkiwać niczym zraniony niedźwiedź. Syn robił to samo, po czym oboje wybuchali śmiechem.
Chester uśmiechnął się do siebie. Nagle jednak obudził się także jego zmysł powonienia, który natychmiast przyprawił go o mdłości.
– Tfu! Mamo, co to jest? Ohyda! – wydyszał, gdy w jego nozdrza uderzył jakiś paskudny smród. Obraz mamy znikł nagle, jakby ktoś wyłączył telewizor. Chester otworzył oczy, zaniepokojony.
Ciemność.
– Co…? – mruknął.
Zewsząd otaczała go nieprzenikniona ciemność. Potem dojrzał coś kątem oka – jakiś nikły blask. „Dlaczego tu jest tak ciemno?” – pomyślał. Choć nie widział niczego, co mogłoby potwierdzić, że znajduje się w swojej sypialni, jego umysł próbował go przekonać, iż tak właśnie jest. „Czy to światło dochodzi zza okna? A ten zapach… Czy coś wykipiało? Co tu się dzieje, u diabła?”.
Ostry fetor wypełniający nozdrza Chestera przypominał woń siarki, lecz kryło się w nim coś jeszcze… kwaśna nuta zgnilizny, od której zbierało mu się na wymioty. Chłopiec próbował podnieść się i rozejrzeć dokoła. Okazało się to niemożliwe – coś przytrzymywało jego głowę, a także ręce i nogi. Czuł się tak, jakby ktoś go skrępował. W pierwszej chwili pomyślał nawet, że jest sparaliżowany. Nie krzyknął, lecz zaczął głęboko oddychać, by zapanować nad przerażeniem. Uzmysłowił sobie, że nie stracił czucia, nawet w palcach, więc raczej nie grozi mu paraliż. Otuchy dodało mu to, że mógł poruszać palcami u rąk i nóg, choć tylko trochę. Wydawało się, że otacza go jakaś substancja.
Znów coś połaskotało go w kostkę, jakby rzeczywiście siedziała przy nim mama. Dzięki swej wyobraźni ponownie ujrzał jej uśmiechniętą twarz.
– Mama…? – spytał niepewnie.
Łaskotanie ustało, a w ciemności rozległ się cichy, żałosny dźwięk, przypominający raczej odgłos zwierzęcia niż człowieka.
– Kto to? Kto tam jest? – pytał Chester drżącym głosem.
Tym razem odpowiedziało mu głośniejsze i wyraźne miauknięcie.
– Bartleby?! – zawołał. – Bartleby, to ty?!
Gdy tylko wypowiedział imię kota, wspomnienia wydarzeń znad Czeluści wróciły do niego z pełną mocą. Zachłysnął się ze zgrozy, gdy przypomniał sobie, jak Granicznicy otoczyli jego, Elliott, Willa i Cala nad krawędzią Czeluści.
– O Boże… – jęknął.
Czekała ich wtedy pewna śmierć z rąk żołnierzy Styksów. Wspomnienia tamtych chwil były niczym obrazy ze złego snu, który przekracza granicę jawy. Wszystko wydawało mu się tak świeże i wyraźne, jakby wydarzyło się zaledwie przed kilkoma minutami.
Potem pojawiły się kolejne przebłyski pamięci.
– O Jezu! – westchnął Chester, przypominając sobie chwilę, gdy Rebeka, dziewczyna Styksów, podstępem umieszczona w rodzinie Willa, ujawniła, że ma bliźniaczkę. Pamiętał, jak obie siostry bezlitośnie szydziły z Willa i z nieskrywaną, okrutną radością opowiadały o planach zgładzenia większości Górnoziemców za pomocą śmiertelnego wirusa o nazwie Dominium. Pamiętał, jak bezwzględne bliźniaczki namawiały Willa, by się poddał, a jego brat Cal wyszedł zza kamienia, błagając, by pozwolono mu wrócić do domu.
Przypomniał sobie grad pocisków, który uderzył w bezbronnego chłopca.
Cal zginął.
Chester zadrżał na całym ciele, przemógł się jednak i spróbował sobie przypomnieć, co stało się potem. Znów ujrzał Willa. Próbowali chwycić się za ręce, a Elliott coś krzyczała. Pamiętał, że wcześniej wszyscy obwiązali się jedną liną. Chester zrozumiał wtedy, że jeszcze mają szansę… Ale na co? Dlaczego mieli szansę? Tego nie pamiętał. Przecież znaleźli się w beznadziejnej sytuacji, pozbawieni jakiejkolwiek drogi ucieczki. Umysł Chestera potrzebował jeszcze kilku sekund, by zebrać myśli.
Ależ tak! To było to! Elliott chciała poprowadzić ich w głąb Czeluści… Mieli wystarczająco dużo czasu… Mogli uciec.
Jednak wszystko znów poszło nie tak, jak planowali.
Chester mocniej zacisnął powieki, gdy przypomniał sobie ogniste rozbłyski i oślepiającą biel eksplozji pocisków z ciężkiej broni, którymi ostrzelali ich Granicznicy. Znów poczuł, jak ziemia kołysze się pod jego stopami, a rozbudzona pamięć podsunęła mu kolejny obraz – Will wyrzucony w powietrze siłą wybuchu, szybujący nad jego głową za krawędź Czeluści.
Znów poczuł ślepą panikę, która ogarnęła go w chwili, kiedy wraz z Elliott próbowali zatrzymać się na brzegu, nie dopuścić, by ciężar ciał Cala i Willa pociągnął ich w bezdenną otchłań. Jednak ich wysiłki spełzły na niczym; nim zrozumieli, co się z nimi dzieje, wszyscy czworo już lecieli w dół, w mrok Czeluści.
Przypomniał sobie świszczący wiatr, pęd powietrza, który zapierał dech w piersiach… rozbłyski czerwonego światła i palący żar… Ale teraz…
…ale teraz…
…teraz powinien być już martwy.
Więc co się właściwie stało? I gdzie jest, u diabła?
Bartleby miauknął ponownie, a Chester poczuł jego ciepły oddech na twarzy.
– Bartleby, to ty, prawda? – spytał niepewnie.
Wielki koci łeb znajdował się zaledwie kilka centymetrów od głowy chłopca. Oczywiście, to musiał być ich Łowca. Jak mógł zapomnieć, że Bartleby skoczył razem z nimi w głąb Czeluści, w otchłań? A teraz był obok niego.
Nagle po policzku unieruchomionego chłopca przesunął się wilgotny, szorstki język.
– Wynocha! – wrzasnął Chester. – Przestań!
Kocur polizał go jeszcze energiczniej, uradowany, że doczekał się reakcji.
– Odejdź ode mnie, ty głupi kocie! – krzyknął Chester, coraz bardziej zdenerwowany. Nie mógł się bronić przed natrętnym zwierzęciem, a dotyk szorstkiego jak papier ścierny języka sprawiał mu ból. Ponownie zebrał siły i raz jeszcze spróbował się poruszyć, wrzeszcząc przy tym wściekle.
Jego krzyki nie robiły na Bartlebym najmniejszego wrażenia. Chłopcu nie zostało więc nic innego, jak tylko pluć i syczeć ze złości. W końcu jego wysiłki przyniosły skutek i kot się odsunął.
Chestera znów otoczyły całkowita ciemność i cisza.
Próbował nawoływać Elliott, a potem Willa, chociaż nie wiedział, czy którekolwiek z nich przeżyło upadek. Zrobiło mu się zimno na myśl, że być może tylko on jeszcze żyje – oczywiście prócz kota. To była dość przerażająca perspektywa: zostać bez przyjaciół, za to z tym wielkim, śliniącym się zwierzakiem.
Nagle uderzyła go pewna straszna myśl… Czyżby jakimś cudem wylądował na samym dnie Czeluści? Przypomniał sobie, co mówiła im kiedyś Elliott: ta olbrzymia przepaść ma nie tylko ponad kilometr szerokości, lecz jest przy tym tak głęboka, że tylko jeden człowiek – jak głosiła legenda – zdołał się z niej wydostać. Chłopiec znów gwałtownie zadrżał – na tyle, na ile pozwalała mu substancja, która więziła jego ciało. Znalazł się w samym środku swojego najgorszego koszmaru.
Był pogrzebany żywcem!
Tkwił w jakimś płytkim grobie o kształcie idealnie dopasowanym do jego ciała, uwięziony we wnętrzu Ziemi. Jak zdoła wydostać się z Czeluści i wrócić na powierzchnię? Kiedy przebywał w Głębi, wydawało mu się, że trafił do piekła, a przecież teraz znajdował się znacznie niżej. Perspektywa powrotu do domu, rodziców i miłego, przewidywalnego życia stawała się jeszcze bardziej odległa.
– Proszę, chcę tylko wrócić do domu – szeptał do siebie, walcząc z ogarniającym go przerażeniem.
Kiedy tak leżał, bliski ostatecznego załamania, zrozumiał jednak, że nie może ulec strachowi. Przestał bełkotać. Wiedział, że musi uwolnić się z tej substancji, która oblepiała go niczym szybkoschnący beton, i znaleźć pozostałych. Być może potrzebowali jego pomocy.
Po dziesięciu minutach napinania i rozluźniania mięśni oraz wykonywania minimalnych, powolnych ruchów udało mu się częściowo uwolnić głowę i rękę. Wreszcie, gdy po raz kolejny napiął mięśnie, rozległ się paskudny, mlaszczący dźwięk i ręka wysunęła się nagle z kleistej materii, przylegającej ściśle do ciała.
– Tak! – krzyknął radośnie.
Chociaż wciąż nie mógł całkiem swobodnie poruszać wolną ręką, sięgnął nią do twarzy i piersi. Wyczuł paski plecaka i rozpiął oba, ponieważ uznał, że dzięki temu łatwiej się uwolni. Następnie skupił się na oswobodzeniu reszty ciała. Zlany potem sapał i dyszał, a mimo to niestrudzenie wił się i szarpał niczym ogromny robak. Czuł się tak, jakby wysuwał się powoli z ciasnej, glinianej formy. Choć wszystkie jego ruchy były mocno ograniczone, krok po kroku uwalniał się z matni.
Wiele kilometrów nad Chesterem, na krawędzi Czeluści, stał stary Styks. Mężczyzna wpatrywał się w ciemny otwór otchłani, nie zważając ani na nieustanną mżawkę, ani na wycie psów dochodzące z oddali.
Choć jego twarz poznaczona była głębokimi zmarszczkami, a włosy – poprzetykane siwizną, nie wydawał się ani kruchy, ani słaby, jak wielu innych w tak dojrzałym wieku. Trzymał się prosto jak struna, okryty długim skórzanym płaszczem zapiętym pod samą szyję. Jego małe oczy lśniły niczym dwa kawałki wypolerowanego gagatu, a od całej postaci biło poczucie siły i władzy, które przenikało nawet otaczające go ciemności.
Starzec przywołał do siebie gestem innego mężczyznę, który stanął tuż obok niego, na krawędzi Czeluści. Ten człowiek był niezwykle podobny do starego Styksa, choć jego oblicza jeszcze nie znaczyły zmarszczki, a włosy wciąż miał kruczoczarne. Ściągnął je do tyłu tak mocno, że można je było wziąć za obcisłą czapkę.
Obaj mężczyźni należeli do sekretnej rasy Styksów. Przybyli tu, by zrekonstruować wydarzenia, do jakich doszło na krawędzi Czeluści. W ich wyniku stary Styks stracił wnuczki bliźniaczki, które zostały zepchnięte w ciemną głębię.
Chociaż mężczyzna wiedział, że żadna z nich nie miała większych szans na przeżycie, na jego twarzy nie było śladu smutku czy bólu. Niewzruszony niczym skała, wyrzucał z siebie krótkie rozkazy, przypominające huk wystrzałów.
Granicznicy stojący przy Czeluści zareagowali natychmiast. Byli to żołnierze należący do specjalnej formacji, która szkoliła się w Głębi i wykonywała tajne operacje na powierzchni. Pomimo wysokiej temperatury wszyscy nosili mundury, na które składały się ciężkie kurtki i grube spodnie. Ich szczupłe, skupione twarze nie wyrażały żadnych emocji, gdy spoglądali w otchłań przez lunety zamocowane na karabinach albo opuszczali w głąb otworu świetlne kule obwiązane sznurami. Szanse na to, że bliźniaczki zdołały jakoś uniknąć upadku na samo dno i zatrzymały się przy ścianie Czeluści, były znikome, ale Styks musiał mieć całkowitą pewność.
– Znaleźliście coś? – zapytał głośno w ich nosowym, chrapliwym języku.
Jego słowa odbiły się echem od ścian Czeluści i popłynęły w górę zbocza, gdzie inni żołnierze zajęci byli demontażem ciężkiej broni, która spowodowała ogromne zniszczenia wokół krawędzi przepaści.
– Na pewno zginęły – powiedział cicho stary Styks do swego towarzysza, po czym odwrócił się do żołnierzy i krzyknął: – Szukajcie przede wszystkim fiolek! Potrzebujemy ich!
Starzec miał nadzieję, że przynajmniej jedna z bliźniaczek zdążyła zrzucić zawieszony na szyi szklany pojemniczek, nim obie runęły w głąb otchłani. Teraz przyglądał się surowo Granicznikom, którzy kręcili się w pobliżu, pochyleni nisko nad ziemią. Przeszukiwali każdy centymetr kwadratowy gruntu, podnosili każdy kawałek strzaskanych skał, przeczesywali drobiny spalonej gleby, nad którą wciąż unosił się dym – pozostałość kanonady dziesiątek dział i karabinów. Od czasu do czasu resztki jakiegoś pocisku wybuchały nagle gwałtownym płomieniem, który jednak znikał równie szybko, jak się pojawiał.
Nagle ktoś krzyknął ostrzegawczo, a kilku Graniczników rzuciło się w tył. Sekundę później fragment gruntu oderwał się z głuchym łoskotem od brzegu Czeluści. Tony skał i gleby, naruszonych ostrzałem artyleryjskim, zsunęły się w przepaść. Choć wszyscy omal nie zginęli, po chwili żołnierze spokojnie podnieśli się z ziemi i ponownie przystąpili do pracy, jakby nic się nie stało.
Stary Styks odwrócił się i wbił wzrok w ciemności zalegające nad szczytem zbocza.
– To na pewno była ona – stwierdził jego młodszy towarzysz, spojrzawszy w to samo miejsce. – To Sara Jerome zabrała ze sobą bliźniaczki.
– A któż inny mógłby to zrobić? – warknął starzec, kręcąc głową. – Niezwykłe jest tylko to, że zdołała tego dokonać, choć była śmiertelnie ranna. – Odwrócił się do pomocnika. – Igraliśmy z ogniem, kiedy napuściliśmy tę kobietę na jej synów, no i się sparzyliśmy. Jeśli chodzi o Willa Burrowsa, to nic nie jest łatwe ani proste. Jeśli chodziło – sprostował szybko, zakładał bowiem, że Will także nie żyje. Zamilkł na moment, marszcząc brwi, po czym wziął głęboki oddech i zapytał: – Powiedz mi tylko, jak Sara Jerome dotarła aż tutaj. Kto odpowiadał za ten rejon? – Wskazał palcem na zbocze. – Chciałbym z nim porozmawiać.
Młody Styks skłonił głowę i prędko się oddalił.