- W empik go
Turkiestan - ebook
Turkiestan - ebook
Wojny, konflikty religijne, zatarcia z władzą, walka o przeżycie i wreszcie wielka miłość, która łączy głównego bohatera – Polaka z córką atamana kozackiego. Nie wszystko jednak układa się zgodnie z myślą zakochanych. Ojciec dziewczyny jest przeciwny związkowi. W tych trudnych czasach Ignac decyduje się na porwanie swojej ukochanej i razem wyruszają do Turkiestanu, pokonując tysiące kilometrów i zmagając się z wieloma groźnymi i niebezpiecznymi sytuacjami. Gdy na miejscu znajdą dla siebie dom, to nie zakończy ich problemów. Tęsknota za Polską nie pozwoli ani na chwilę zapomnieć bohaterowi o ojczyźnie.
Czy trudna walka o powrót do ukochanej wolnej Polski zakończy się sukcesem?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-474-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka ta stanowi opowieść o niesamowitych losach szlachcica, którego przodkowie od wielu lat przeciwstawiali się caratowi w Polsce. Dziadek Ignacego, który brał czynny udział w powstaniu styczniowym, został zasieczony szablami przez carskich kozaków we własnym domu, a jego ojca za działalność niepodległościową skazano na Sybir. Na szczęście uciekł na terenach Litwy. Nasz bohater i jego czterej bracia również zaangażowani byli w organizacje niepodległościowe, walczące o język polski w szkołach i urzędach. Ignacy, aresztowany i osadzony w Cytadeli Warszawskiej, został skazany na Syberię. W ostatniej chwili zamieniono mu tę karę na wieloletnie wcielenie do wojska kozackiego i wysłanie do obwodu zakaspijskiego, którym niepodzielnie rządził ataman Roman Mieleszkiewicz. Był on nie tylko naczelnym dowódcą wojskowym w tym okręgu, lecz także najwyższym sędzią, administratorem oraz panem życia i śmierci podległych mu Kozaków i miejscowych muzułmanów.
Paradoks historii polegał na tym, że Ignacy, którego rodzinę i najbliższych prześladowali i zabijali kozacy, sam znalazł się przymusowo pośród nich i musiał uczestniczyć w poskramianiu wystąpień miejscowej ludności.
Wielka miłość, która wybuchła między nim a córką atamana, doprowadziła bohatera do porwania dziewczyny i ucieczki przez Azję Centralną, chanat Kokandu, chanat Chiwy, a przede wszystkim olbrzymie tereny emiratu Buchary, aż do wschodniej części Turkiestanu, pod granicę chińską. Na przestrzeni około dwóch tysięcy kilometrów zdarzało się wiele sensacyjnych i czasami groźnych sytuacji.
Należy podkreślić, że początek dwudziestego wieku, a właściwie pierwsze dwudziestolecie obfitowało w Rosji w wiele historycznych wydarzeń, których skutki w mniejszym lub większym stopniu dotyczyły też Azji Centralnej: rewolucja 1905 roku, rewolucja lutowa, rewolucja październikowa, wreszcie wojna domowa, interwencja i pierwsza wojna światowa, zakończona traktatem ryskim, to okres historyczny, kiedy rozwija się akcja powieści. Czas ten stał się tylko tłem dla właściwej fabuły. Interwencja i wojna domowa w tym regionie ze względu na specyfikę mało znanych działań basmaczy – miejscowych bandytów – została potraktowana szerzej, ponieważ w walkach z nimi w Dolinie Fergańskiej brał bezpośredni udział bohater, a zasadniczo jego syn – Mikołaj.
Mimo że Anglicy – co warto przypomnieć – nadali basmaczom status ludowej partyzantki, to nie wyrzekła się ona gwałtów, rabunków i morderstw. Basmacze, subsydiowani, popierani i szkoleni przez uczestników interwencji w Rosji, byli też wspierani przez muzułmański kler oraz miejscowych posiadaczy ziemskich, zdających sobie sprawę, że hasła głoszone przez bolszewików mogą pozbawić ich nie tylko znaczenia i wpływów w społeczeństwie feudalnym, lecz także znacjonalizowanej ziemi. Zachowały się też zapiski walk z basmaczami poczynione przez Mikołaja – syna głównego bohatera, oraz wspomnienia rodzinne, których często słuchałem w młodym wieku.
Traktat ryski, kończący I wojnę światową, stwarzał Polakom możliwość powrotu do wolnej ojczyzny. Bolszewicy, jak zwykle w podobnych przypadkach, utrudniali repatriację do Polski. Dopiero zdecydowana postawa zwycięskich mocarstw spowodowała, że wyznaczono krótki okres, w którym Polacy mogli ubiegać się o zezwolenie na wyjazd. Nasz bohater był jednym z pierwszych, który złożył dokumenty umożliwiające powrót do kraju. Decyzja w tej sprawie nie była prosta. Trzeba było pozostawić dom, gospodarstwo, intratną pracę i możliwość awansu oraz przyjaciół, a przede wszystkim przekonać rodzinę, której członkowie urodzili się i wychowali w Azji, a wyjazd do Polski był dla nich właściwie emigracją. Poza tym nie wiadomo było, czy nowa ojczyzna przyjmie ich jak matka, czy też odrzuci. Przekonanie bliskich do wyjazdu było sprawą niezwykle trudną. Ponadto konieczna była walka z miejscową biurokracją, która niechętnie pozbywała się prężnych i fachowych jednostek zatrudnionych w przemyśle, handlu czy administracji. Zresztą dylematy co do powrotów trwają do dzisiaj. Nasz bohater po ponad dwudziestu latach przebywania w Azji Środkowej znowu stanął na polskiej ziemi.
AutorCZĘŚĆ I. SŁUŻBA WOJSKOWA
ROZDZIAŁ 1. Od Cytadeli Warszawskiej do Fortu Aleksandrowskiego
Było ciepłe letnie popołudnie. Koła wagonu równomiernie wybijały takt. Pociąg wiózł mnie w nieznane. Ostatnie tygodnie, a właściwie miesiące, przeżyłem jak we śnie. Aresztowanie przez żandarmów carskich i osadzenie w cieszącej się złą sławą Cytadeli Warszawskiej były konsekwencją mojej wcześniejszej działalności w kole socjaldemokratów pod nazwą „Proletariat”. Do aresztowania doszło na skutek podstępnej akcji szpiegów i prowokatorów carskich, którzy dostali się do organizacji, a następnie wydali nas w łapy żandarmów. Na proces czekałem kilka miesięcy. W tym czasie na przesłuchaniach usiłowano różnymi metodami skłonić mnie do wydania towarzyszy. Oczywiście konsekwentnie stwierdzałem, że komórka była tak zakonspirowana, iż jeden o drugim nic nie wiedział. Naturalnie było to nieprawdą i przesłuchujący doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
– Ty, Ignacy Aleksandrowiczu, masz odpowiadać na moje pytania – ciągnął prokurator – a dla takich, co nie chcą współpracować, mamy specjalne metody, zresztą są świadkowie, którzy wszystko o tobie opowiedzieli.
– Jeśli tak, panie prokuratorze, to proszę przesłuchiwać świadków, a nie mnie.
Prokurator wyraźnie się zdenerwował.
– Ty, Ignac, masz odpowiadać, jak cię pytam. Jeśli nie, to żywy stąd możesz nie wyjść.
– Nie mam nic do powiedzenia – odparłem.
Prokurator wściekł się i skazał mnie na izolatkę o chlebie i wodzie. I tak dobrze, że nie na chłostę, bo to było na porządku dziennym, zresztą ukarany zostałem nie po raz pierwszy. Z izolatki wyszedłem po dziesięciu dniach. Ledwo trzymałem się na nogach. Koledzy z celi bardzo mi współczuli. Tadek z górnej pryczy stwierdził, że trzeba było powiedzieć cokolwiek, i tak zanim by sprawdzili, to…
– Nie – stwierdziłem – ja mogę nie mówić tego, co wiem, ale kłamać nie będę.
– Kolego, tak długo nie pociągniesz, musisz się przystosować – oznajmił Staszek.
Nic na to nie odpowiedziałem.
Zbliżała się pora spaceru. Wszystkich nas wygnali na podwórze. Stanąłem pod murem przy wejściu, nogi się pode mną uginały, nie miałem siły. W pewnym momencie zauważyłem, że przygląda mi się chłopak, mniej więcej w moim wieku, szczupły, o twarzy bladej, pociągłej i jasnej blond czuprynie. Miał coś takiego w twarzy, że nie mogłem od niego oderwać oczu. Przyglądaliśmy się sobie przez chwilę. Mógł mieć jakieś dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat. Nagle podszedł do mnie, wyciągnął rękę i się przedstawił:
– Nazywam się Konstanty Podhorski, możesz mi mówić Kostek. Widzę, że nie najlepiej się czujesz, może ci w czymś pomóc?
– Nie, ale dziękuję. Wyszedłem właśnie z izolatki. Wiosenne powietrze zakręciło mi w głowie, myślałem, że upadnę.
Kostek pokiwał głową.
– Z izolatki, powiadasz… To i tak dobrze, że nie skazano cię na chłostę. Na taką karę na ogół nie skazują szlachcica. A ty kim jesteś? – zagadnął Kostek.
– Ojciec miał majątek pod Makowem Mazowieckim, ale po powstaniu styczniowym został on skonfiskowany i musieliśmy sobie radzić w inny sposób.
– Dobrze, teraz kończy się pora spaceru. Pogadamy następnym razem.
Zamyślony powróciłem do celi. Musiałem zastanowić się nad tym niespodziewanym spotkaniem i krótką rozmową. Kostek cały czas stał mi przed oczyma. Szlachetne rysy, jakaś zaduma na twarzy połączona ze smutkiem i cierpieniem – chyba nie fizycznym, a raczej duchowym.
– Coś ty taki zamyślony? – zapytał mnie Staszek. – Coś się stało?
– Widzisz, nie wiem, co o tym myśleć. Na spacerze zagadnął mnie jakiś współwięzień.
– Widziałem – przerwał Tadek – i co?
– Zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Jakby coś mnie do niego przyciągało, a jednocześnie wyczułem jakiś dystans, nie do mnie, ale do świata, do naszej rzeczywistości. Jakby to, co nas tu otacza, co przeżywamy, nie było najważniejsze.
– Myślisz, że coś ukrywa? Że ma jakiś cel? – spytał Staszek.
– Nie wiem… – Pokręciłem głową.
Z górnej pryczy zeskoczył Tadek i się do nas przysiadł.
– Musisz uważać, Ignac, tutaj często kręcą się prowokatorzy lub tacy, co za informacje dla nadzorców chcą poprawić swój los.
– Czekaj – wtrącił Staszek – jak on się nazywał?
– Przedstawił się jako Podhorski.
– Słyszałem o hrabim Podhorskim. Podobno miał kłopoty z urzędnikami carskimi. Nie chciał współpracować. Zresztą nie udzielał się też w ruchu wolnościowym. Czyżby to był jego syn?
Zamyśliłem się. Muszę koniecznie rozgryźć tę sprawę. Na następnym spacerze nie spotkałem Kostka. Przez kilka dni w ogóle go nie widziałem. Dopiero jakoś po niedzieli spotkałem go znowu. Źle wyglądał, mówił, że chorował i nie mógł wychodzić na spacery.
– Słuchaj, Kostek, a dlaczego cię w ogóle aresztowali?
– Byłem nauczycielem w gimnazjum. Oprócz normalnych zajęć starałem się przekazać uczniom najważniejsze dzieje z naszej historii. Ktoś doniósł o tym władzom carskim i aresztowali mnie. Pojawili się też świadkowie, i to z naszej szkoły, no i znalazłem się tutaj.
– A twoja rodzina, ojciec, który chyba jest hrabią, nie mogli cię jakoś wybronić?
– Ojciec miał zatargi z władzami carskimi. Przypuszczamy, że moje osadzenie jest zemstą na całej naszej rodzinie. Ojciec nawet próbował coś zrobić, ale dali mu do zrozumienia, że interwencja może bardziej mi zaszkodzić, niż pomóc. Ciągle mnie przesłuchują. Przypuszczam, że jednak pójdę na zsyłkę.
Po tej rozmowie moja sympatia do Kostka nie została zachwiana i raczej mu uwierzyłem. W następnych dniach, jak tylko warunki pozwalały, często rozmawialiśmy. Pewnego dnia Kostek, zmartwiony, powiedział mi, że prawdopodobnie zostanie przeznaczony do służby w carskim wojsku. Wiedziałem, że w Warszawie była branka i szykują duży transport na południe Rosji. W mojej celi więźniowie też o tym rozmawiali.
Wkrótce zostałem wezwany na przesłuchanie. Przesłuchującym był nie jak zwykle prokurator, lecz wojskowy w randze porucznika. Długo sprawdzał dokumenty i coś pisał, wreszcie przyjrzał mi się chwilę i powiedział:
– Ignacy Aleksandrowiczu, macie ostatnią szansę przyznania się dobrowolnie, że razem ze swoimi kompanami, których nazwiska nam podacie, spiskowaliście przeciwko carowi i Rosji. Jeżeli odmówicie, to pójdziecie na dwadzieścia pięć lat do wojska, a tam tak dostaniecie w dupę, że rodzona matka was nie pozna.
Nie była to oferta zachęcająca. Doskonale jednak wiedziałem, że nikogo nie wydam, a gdybym to zrobił, to i tak zsyłka albo wojsko mnie nie ominą. W ten sposób zostałem wcielony do carskiej armii. W ciągu następnych kilkunastu dni zebrano tych więźniów politycznych, którzy mieli być wcieleni do wojska, i osadzono w oddzielnej części Cytadeli. Zaczęto nam przydzielać umundurowanie. Były to na ogół stare, zniszczone ubrania. Na nasze protesty odpowiadano nam, że tam, dokąd nas przydzielą, i tak dostaniemy mundur odpowiedniej jednostki wojskowej. Początkowo mieliśmy składać przysięgę na wierność carowi i matuszce Rasiji, jednakże w końcu skierowano nas do Petersburga, by tam przejść pierwsze przeszkolenie i złożyć przysięgę. Kostek podszedł do tego filozoficznie.
– Nie warto – mówił – tym się przejmować, bo przecież ważne jest to, co masz w sercu, i to, że jesteś Polakiem, a przysięga pod przymusem jest mało ważna.
Wkrótce mieliśmy się przekonać, że w tekście tej przysięgi były wymienione przede wszystkim te sprawy, za które groziła przeważnie kara śmierci przez rozstrzelanie. W niedługim czasie podzielono nas na drużyny i kompanie. Oczywiście żadnej broni do rąk nie dostaliśmy. Z typu szkolenia mogliśmy się przekonać, że przeznaczono nas do walki konnej.
– Kostek, czy ty potrafisz jeździć konno?
– Naturalnie – odparł – przecież wychowywałem się w majątku Podhorskich, a tam podstawowym sposobem poruszania się była jazda konna lub bryczką.
– Skąd ty właściwie wziąłeś się w Warszawie? – spytałem.
– Początkowo uczyłem się tu i mieszkałem na stancji. Ojciec chciał, abym studiował w Wiedniu medycynę. Ja jednak porzuciłem studia medyczne, gdyż pociągała mnie historia, szczególnie historia Europy Wschodniej. Ojciec się wściekł, ale w końcu zaakceptował mój wybór. Po powrocie nasze stosunki się ochłodziły. Ja rozpocząłem pracę w gimnazjum jako belfer, gdyż uważałem, że po ponad stu latach niewoli młodzi Polacy muszą poznać swoją historię. Oczywiście nauka tego przedmiotu była nielegalna, a przynajmniej historia Polski. Właściwie byłem nauczycielem biologii i geografii. W moich nielegalnych wykładach pomagali mi często studenci z uczelni warszawskich. Niestety, znaleźli się prowokatorzy i donosiciele, no i wiesz, jak się skończyło.
– Mnie – stwierdziłem – o naszej historii opowiadał ojciec, trochę też mówiono w szkole. Ojciec jako młody chłopak był świadkiem powstania styczniowego, w którym na Mazowszu bezpośrednio uczestniczył jego ojciec, a mój dziadek. Po jednej z bitew w końcowej fazie powstania dziadek schronił się w rodzinnym domu. Na skutek donosu wytropili go kozacy i na oczach rodziny zasiekli szablami.
– Straszne… – stwierdził Kostek. – Widzę, że ty rzeczywiście masz za co nienawidzić caratu.
– Tym bardziej – dodałem – że ojciec w wieku dorosłym za działalność niepodległościową też został skazany na zsyłkę. Kiedyś opowiem ci o tym. Chciałbym jednak, jeśli będziemy mieli czas, abyś jako profesjonalista zdradził mi trochę więcej o historii. Mam nadzieję, że czasu nam nie zabraknie.
Koła wagonów dalej jednostajnie wystukiwały swój rytm, a letnie powietrze znad rozległych stepów, czasami zmieszane z dymem parowozu, wlatywało przez uchylone okno pociągu. Krajobraz, który przesuwał się przed naszymi oczami, był typowy dla terenów Rosji leżących przed Uralem. Były to gleby pustynne, szaroziemy oraz lotne piaski, z rzadka trafiały się drzewa. Roślinność przedstawiała się dość skąpo. Widać było trawy oraz kępy polnych kwiatów. Domostwa ukazywały się sporadycznie, czasem z daleka można było dostrzec niewielkie stada zwierząt.
Jechaliśmy wolno na południe w kierunku Morza Kaspijskiego. Pociąg często się zatrzymywał, wówczas dostawaliśmy jakiś gorący posiłek, przeważnie kaszę z mięsem oraz czerstwy żołnierski chleb. Kostek zawsze starał się znaleźć jakąś wodę, gdyż sprawa higieny była dla niego bardzo ważna. Rzadko mu się to jednak udawało. Dalej od pociągu nie można było odchodzić, bo wartownicy znajdujący się w budkach na wagonach strzelali bez uprzedzenia, traktując to jako dezercję.
Właśnie zbliżaliśmy się do miejsca postoju. Z daleka widać było szopę lub stare zabudowania typu barakowego. Z bliska okazało się, że były to zabudowania etapu. Tu przetrzymywano zesłańców gnanych pieszo lub kibitkami na Syberię, jeszcze przed budową Kolei Transsyberyjskiej.
Pomieszczenia były stare i częściowo zrujnowane. Służyły też prawdopodobnie budowniczym kolei. Znajdowało się tu także źródło czystej wody, a więc była szansa na odpoczynek i rozprostowanie kości. Zobaczyłem z daleka, że już rozpoczęto wydawanie posiłku. Kostek przysiadł się do mnie, był odświeżony, ale wyglądał jakoś smutno.
– Widziałeś te pomieszczenia?
Kiwnąłem głową, że tak.
– To było miejsce postoju – ciągnął Kostek – w którym zatrzymywali się zesłańcy przed przekroczeniem Uralu. Nazywano go etapem. Widziałem taki obraz Jacka Malczewskiego z 1891 roku zatytułowany Śmierć na etapie. Iluż tu ludzi zginęło! Z wycieńczenia, głodu, chorób, zwłaszcza na dur plamisty. Podobno w drodze na Syberię zmarł co dziesiąty zesłaniec.
Przypomniał mi się mój ojciec, który będąc w moim wieku, został aresztowany. Na szczęście w drodze na Sybir udało mu się na terenie Litwy uciec z transportu z pomocą miejscowych Polaków. Na Litwie poznał moją matkę, powrócił z nią do Polski, do Makowa, i tam urodziłem się ja oraz czterech moich braci. Jak odległe to czasy i ile się przez ten okres zmieniło? Z zadumy wytrącił mnie mój przyjaciel.
– Chodź, Ignac, idziemy. Musimy zatroszczyć się o obiad.
Zupa była cienka, a chleb czerstwy, lecz już się do tego przyzwyczailiśmy. Przyjemnie było poleżeć w trawie, lekki wiaterek muskał włosy i słychać było świergot ptaków i ciche bzyczenie owadów. Od tego odzwyczailiśmy się podczas pobytu w więzieniu. Z błogiego rozleniwienia wyrwały nas okrzyki ochrony. Czas było wsiadać do pociągu. I znowu rytmiczny stukot kół, pochrapywanie współtowarzyszy i przesuwający się za oknami krajobraz. Chciałem porozmawiać z Kostkiem o naszej sytuacji, o historii Polaków wywiezionych do Rosji na Sybir. Mój przyjaciel, jako historyk, miał o tych sprawach dość rozległą wiedzę, ale był jakiś markotny. W końcu się odezwał:
– Wiesz, Ignac, myślę o ostatnim, a właściwie jedynym widzeniu z rodziną, bo przed wyjazdem pozwolono nam zobaczyć się z jedną osobą z rodziny. Mnie – ciągnął Kostek – jak wiesz, odwiedziła siostra. Mówiła, że matka chorowała na serce i lekarz odradzał jej wizytę. Próbowała zaś namówić ojca, aby interweniował w mojej sprawie. Przecież mieliśmy krewnych w Czersku, których syn był wysokim wojskowym w gwardii carskiej. Ojciec jednak odmówił, ponieważ z tą częścią rodziny łączyły nas luźne stosunki. Ponadto uważał, że usługiwanie carowi przyniosłoby hańbę całej rodzinie. Tym razem patriotyzm, umiłowanie wolności i nienawiść do caratu oraz ambicja wzięły górę nad możliwością mojego uwolnienia, które zresztą nie było wcale takie pewne. Ojciec gryzł się z tego powodu i był bardzo zmartwiony. Uważał mimo wszystko, że zachodzące powoli zmiany w Europie doprowadzą również do jakichś istotnych przemian w Rosji, a tym samym i w Polsce. Poza tym obiecano mu, że z wojska będzie łatwiej mnie wyrwać niż z więzienia… – Przyjaciel zamilkł na chwilę, po czym spytał: – A co u ciebie?
Zamyśliłem się, moje widzenie z matką było bardzo trudne, przede wszystkim dla niej. Perspektywa rozstania na dwadzieścia pięć lat, a może i na zawsze, była dla niej nie do zniesienia. Przecież z wojska carskiego wracało się na ogół kaleką albo w ogóle się nie wracało. Tym bardziej że – jak wynikło z rozmowy – z jej pięciu synów w Polsce pozostało tylko dwóch: trzynastoletni Józef i niewiele starszy Henryk. Drugi mój brat to Kazimierz, który wyjechał na Litwę do rodziny swojej matki. W domu mówiło się, że wyjechał „za pracą”, choć podejrzewałem, że raczej z powodów politycznych. Trzeci brat to Bronek, któremu w ostatniej chwili udało się uciec do Ameryki. Było to już po moim aresztowaniu. Wiedziałem, że za Bronkiem chodzą tajniacy, i bałem się o niego, ale na szczęście wszystko się mu udało. Podobno przysłał wiadomość z Bostonu. Mnie jednak los dotknął najbardziej… Z zamyślenia wyrwał mnie mój przyjaciel.
– Pewnie myślisz o matce i rodzinie? Matkę twoją widziałem, jak przyszła na widzenie.
– Tak – odpowiedziałem – myślę o nich nieustannie.
– Nie trzeba – pocieszał mnie – bo najważniejsze to przeżyć i powrócić do rodziny na ukochaną ziemię.
Czy nam się to uda? – pomyślałem. Pociąg nieprzerwanie odmierzał wiorsty i niósł nas w nieznane. Krajobraz powoli się zmieniał. Przed oczami przesuwały się równiny porosłe trawą, poprzecinane korytami rzek. Często wzdłuż wód widać było uprawy warzyw i owoców oraz pasące się stada owiec i wielbłądów. Na ostatnim postoju mówiło się, że jedziemy w kierunku Carycyna. Trochę mnie to zdziwiło, bo wcześniej plotkowano, że jedziemy do Azji Środkowej, a byliśmy cały czas w europejskiej części Rosji. Może najpierw Carycyn, a potem Morze Kaspijskie? Nie zapominajmy, że leży ono częściowo w Europie, a częściowo w Azji. Więc kto wie – głośno myślałem – może to nasza droga do Azji?
– Chyba masz rację, Ignac. No, ale jak to się mówi: pożyjemy, zobaczymy.
Ostatni postój czekał nas przed Carycynem. Dostaliśmy jakieś jedzenie, można było przyjąć, że to obiad. Trochę rozprostowaliśmy kości i ruszyliśmy w drogę. Rano następnego dnia czekał na nas Carycyn (w 1925 roku zmienił nazwę na Stalingrad, a w 1961 – na Wołgograd) i Wołga – olbrzymia, szeroka rzeka, której wody wlewają się do Morza Kaspijskiego. Rzeką mieliśmy popłynąć do Astrachania. Zakwaterowano nas w obozie przejściowym. Za jakieś dwa, trzy dni mieli przyprowadzić konie i razem na barkach mieliśmy popłynąć do Astrachania. Chodziliśmy z Kostkiem po obozie, przyglądaliśmy się okolicy. Oczywiście poza obóz nie wolno nam było wychodzić. Na terenie spotykaliśmy różne rodzaje wojsk, ale najwięcej kozaków. Trochę się wstydziliśmy, że w naszych starych, zniszczonych mundurach wyglądaliśmy jak łapserdaki. Niektórzy wytykali nas palcami i uważali za katorżników.
Minęło dziesięć dni, a my ciągle oczekiwaliśmy na konie. Okazało się, że są jakieś problemy z przyprowadzeniem tych zwierząt. Barki już dłużej nie mogły czekać, więc następnego dnia mieliśmy ruszyć w drogę. Tak więc uformowano nas w plutony oraz sekcje i padła komenda: „Kierunek: przystań portowa, marsz”. I ruszyliśmy. Okazało się, że nie jest to tak blisko. Delta rzeki tworzyła liczne rozgałęzienia i zakola. Dopiero po kilku godzinach dotarliśmy na miejsce. Tam zastaliśmy barki do przewożenia towarów. Załadowano nas na kilka z nich, ale miejsca nie było dużo.
Razem z Kostkiem znaleźliśmy jakiś kąt i tam próbowaliśmy się urządzić. Śmierdziało dziegciem lub smołą. Wyobraziłem sobie, jak to będzie po kilku dniach, gdy zapach typowy dla wojska i ten z barki się połączą.
Przed nami było prawie pięćset wiorst rzeką do Astrachania. Czas wlókł się niemiłosiernie. Wspominaliśmy dom naszych rodziców. Przyjaciel opowiadał mi o swoich studiach w Wiedniu, o dziewczynie, z którą chodził do Opery Wiedeńskiej, gdzie oglądali modne wówczas operetki oraz słuchali koncertów muzyki Straussów. Wiedeń zachwycał się w tamtym czasie utworem Nad pięknym i modrym Dunajem. Czasami wychodziliśmy na pokład, żeby się przewietrzyć. Rzeka była tak szeroka, że ląd stanowił tylko cienką kreskę na horyzoncie. Widok się nie zmieniał. Czasami mijały nas statki kierujące się w przeciwną stronę.
W końcu wylądowaliśmy w Astrachaniu. Przeładowano nas, jak również drewno i skrzynie na statek pełnomorski. Trwało to dość długo i wypłynęliśmy dopiero późnym popołudniem. Żegnał nas europejski brzeg Morza Kaspijskiego. Za kilka dni mieliśmy wylądować w Azji. Kostek jak zwykle starał się czegoś dowiedzieć, rozmawiał nawet z marynarzami. Z daleka zobaczyłem, jak niósł jakieś jedzenie. Od rana nie miałem nic w ustach, ale dopiero w tamtym momencie poczułem głód. Usiedliśmy na rufie statku i w czasie jedzenia Kostek mówił:
– Dowiedziałem się od marynarzy, że płyniemy do miasta, które nazywa się Fort Aleksandrowski. Znajduje się ono na półwyspie Mangyszłak. Jest tam duży port rybacki. Więcej nie mogłem się dowiedzieć – ciągnął Kostek. – Aha, jest tam prawdopodobnie jakaś twierdza.
Patrzyłem na morze. Było spokojne. Za nami statek zostawiał swój ślad. Przyjaciel odezwał się znowu:
– Słuchaj, Ignac, wydaje mi się, że my tak szybko stąd do Polski się nie wyrwiemy. Chyba trzeba się jakoś przystosować, zebrać informacje o tej części Azji, o ludziach, o historii tych ziem, o geografii, a przede wszystkim o sytuacji politycznej i gospodarczej.
Jak zwykle Kostek miał rację. Wiedza to potęga i nie można z niej rezygnować. Tak więc – pomyślałem – będziemy zbierać jak najwięcej informacji. Zrobiło się późno. Wiatr rozwiewał nam nasze okrycia. Słońce już dawno zostawiło swój krwawy ślad na wodzie.
– Idziemy na dół do ładowni – odezwałem się – podobno rozdano jakieś sienniki czy hamaki do spania.
Obudziłem się wczesnym rankiem. Kostka obok mnie nie było. Ubrałem się i wyszedłem na pokład. Przy lewej burcie stała grupka współtowarzyszy; patrzyli na morze i coś sobie pokazywali. Podszedłem bliżej, z daleka widać było jakiś ląd. Marynarz mówił właśnie, że mijamy archipelag Wysp Foczych. Ta najbliżej to wyspa Kułały. Tam żyją oryginalne kaspijskie foki.
– Czy jest zamieszkała? – zapytał ktoś z grupy.
– Na stałe prawdopodobnie nie, bo teren jest bagnisty i niezdrowy, ale rybacy tam dość często zaglądają. Podobno suszą albo wędzą ryby.
– Tak – mruknąłem – właśnie takie wczoraj jedliśmy na kolację. Widzisz, Kostek, jakie tu mamy atrakcje – zażartowałem, ale przyjaciel miał poważną minę.
– Ignac, to wszystko są informacje, które powinniśmy skrzętnie zbierać. Czy wiesz na przykład, że Morze Kaspijskie to największe jezioro świata? Że oprócz Wołgi uchodzą tu jeszcze inne rzeki? Że morze w niektórych rejonach nie jest wcale słone?
Zastanowiłem się.
– Pewnie masz rację, ale wcale nie jestem przekonany, że to są rzeczy najważniejsze.
– Wszystko jest ważne. Chodzi o to, żeby nauczyć się zbierać wszelkie informacje. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy może się przydać.
Dni mijały na błogim nicnierobieniu. Zbliżał się koniec podróży morskiej. Przed nami z dala widać było ląd i zabudowania miejskie. To był rzeczywiście Fort Aleksandrowski. Powoli wchodziliśmy do portu. Rozległy się okrzyki naszych przełożonych. Liczenie, formowanie oddziałów i oczywiście zejście na ląd. Na molo – powtórne liczenie i zdanie raportów komendantowi. Rozległ się rozkaz: „Kierunek: nowopietrowska twierdza”. Teraz już znaliśmy miejsce naszego przeznaczenia. Powoli kolumna ruszyła w stronę miasta. Nie było to duże miasto, przeważały budynki parterowe, z rzadka trafiały się jakieś wyższe budowle. Wszędzie panował wszechwładny zapach ryb. Po pewnym czasie zobaczyliśmy dość wysokie mury twierdzy. Zrobiło mi się trochę nieswojo. Co nas tam czeka? Tak daleko jesteśmy od domu rodzinnego… Czy jeszcze go kiedyś zobaczę?ROZDZIAŁ 2. Nowopietrowska twierdza
Już od ponad trzech tygodni znajdowaliśmy się na terenie nowopietrowskiej twierdzy. Zaraz po przyjeździe odbył się apel nowo przybyłych, na którym zastępca komendanta twierdzy, esauł Wasilij Stepanycz Woroszczenko (esauł w armii kozackiej odpowiadał stopniowi majora w zwykłym wojsku), przedstawił nam regulamin, gdzie prawie każde wykroczenie było karane śmiercią albo co najmniej porcją kijów lub zakuciem w dyby. Poinformował, że jesteśmy przydzieleni do regimentu (pułku) kozackiego, otrzymamy mundury i oporządzenie, a za tydzień przydział koni. Na razie będziemy odbywać musztrę i szkolenie pieszo na terenie twierdzy. Otrzymamy też prycze i miejsce w koszarach. Po odbyciu przeszkolenia do każdej sotni zostanie przydzielonych po kilkunastu nowych. Szczegóły podadzą nam nasi przełożeni. Na tym skończyła się odprawa. Z Kostkiem cały czas trzymaliśmy się razem, co w efekcie okazało się niezbyt szczęśliwe. Nasi przełożeni obserwowali nas i z reguły tych, co trzymali się razem, rozdzielali do różnych sotni i różnych miejsc w koszarach. W kilka dni po odprawie spotkałem Polaka, który już od dłuższego czasu był w oddziale kozackim.
– Dlaczego rozdzielają przyjaciół? – spytałem go.
Tomek uśmiechnął się i odparł:
– Dla bezpieczeństwa. Jest takie zarządzenie w twierdzy, że należy zapobiegać częstym kontaktom Polaków z Polakami. Z innymi narodowościami proszę bardzo, z Polakami nie. Widzisz, Ignac, oni w ogóle Polakom nie dowierzają. Dla nich jest to element rewolucyjny i skłonny do wystąpień przeciwko władzy, a ponieważ Polacy są z reguły lepiej wykształceni i rozwinięci cywilizacyjnie, to tym bardziej są niebezpieczni. No ale już za długo rozmawiamy, jeśli chcesz, to opowiem ci więcej, jak się znowu spotkamy, najlepiej w większej, różnorodnej grupie, bo są tu przecież i Litwini, i Żydzi, i Czesi, a nawet miejscowi autochtoni.
Po tych słowach Tomek rozejrzał się i oddalił. Coraz bardziej przekonywałem się, że Kostek miał rację co do zbierania każdej informacji. Mogą one uratować od trudnej i niechcianej sytuacji. Po paru dniach, wieczorem, po kolacji zobaczyłem Tomka w gronie kilku towarzyszy. Przysiadłem się. Opowiadali sobie pieprzne żołnierskie kawały oraz przeżycia z ostatnich rekonesansów. Trochę próbowali śpiewać dumki kozackie. W końcu zapadła cisza.
Zagadnąłem Tomka:
– Miałeś mi opowiedzieć coś o stosunku carskich przełożonych do Polaków.
Tomek zamyślił się na chwilę i zapytał:
– Czy słyszałeś coś o powstaniu zabajkalskim?
Oczywiście nic nie słyszałem.
– Otóż – ciągnął mój rozmówca – w roku 1866 polscy zesłańcy zorganizowali powstanie za Bajkałem, niedaleko granicy chińskiej. Utworzyli oni Legion Wolnych Polaków. Byli to głównie uczestnicy powstania styczniowego, około siedmiuset osób. Byli słabo uzbrojeni i pozbawieni wsparcia. W bitwie z wojskiem kozackim zostali rozgromieni pod Miszczychą. Część z nich podjęła próbę ucieczki ku granicy chińskiej. Około czterystu osób zostało schwytanych, a przywódcy skazani na karę śmierci. – Na chwilę zamilkł, po czym dodał: – Konrad Ujejski na wieść o krwawym stłumieniu powstania i egzekucji jego przywódców napisał wiersz Na zgon rozstrzelanych w Irkucku.
– O czym tak szepczecie? – zagadnął jeden z kolegów.
– Nic takiego – odparł Tomek. – Młody kolega chce się dowiedzieć o panujących tu zwyczajach.
– Niech się przekona na własnej skórze – zaśmiał się siedzący obok kozak.
– Kim ty jesteś? – szepnąłem.
– Lepiej nie wiedzieć – odrzekł Tomek, po czym wstał, dorzucił drew do ogniska i odszedł w kierunku koszarowych baraków.
Bardzo mnie poruszyła ta rozmowa. Powoli podniosłem się i też ruszyłem w kierunku swojego baraku. Następnego dnia czekała mnie ciężka musztra, prace forteczne i obowiązki dyżurnego naszego baraku. Minęło kilka dni. Przechodząc koło jednego z wejść do wieży, zauważyłem tabliczkę z napisem: „Tu przebywał Taras Szewczenko w latach 1850–1858”. Zastanowiłem się, skąd wziął się tutaj Szewczenko. Przypomniałem sobie, że Taras Szewczenko był poetą i malarzem. Pochodził chyba z Ukrainy. Po obiedzie usiłowałem zagadnąć kilku Rosjan, ale nie chcieli o tym mówić. Polacy też nic nie wiedzieli. Pomyślałem, że może porozmawiam kiedyś o tym z Kostkiem. Sprawy jednak potoczyły się zupełnie inaczej i wkrótce o tym zapomniałem. Kolejnego dnia rano przed apelem zobaczyłem go w miejscu kaźni. Był w dybach. Przebywał prawdopodobnie tam przez całą noc. Na apel go uwolniono. Ledwo trzymał się na nogach.
Przechodząc obok, szepnąłem:
– Co się stało?
Podniósł ku mnie wymizerowaną twarz i odpowiedział:
– Nie potrafiłem wykonać pewnych ćwiczeń musztry.
Rozeszliśmy się. Każdy stanął przy swoim plutonie. Byłem bardzo zmartwiony. Zastanawiałem się, jak mu pomóc. Po kilku dniach powtórzyło się to znowu. Postanowiłem wieczorem porozmawiać o tym z Tomkiem. Okazja nadarzyła się po apelu wieczornym. Powiedziałem mu, że Kostek jest historykiem, nauczycielem i z przekonania pacyfistą, a do wojaczki nie ma zdolności i przy pierwszej potyczce zabiją go, dlatego karanie nic nie pomoże.
Tomasz popatrzył na mnie swoimi mądrymi oczami i powiedział:
– Dowódca sotni Kostka jest Polakiem, trochę się znamy, spróbuję z nim porozmawiać.
Nieco się uspokoiłem, a Kostkowi powiedziałem, że postaram się coś zrobić w jego sprawie. Po trzech dniach Tomek zaczepił mnie i oznajmił, że dowódca sotni złożył w tej sprawie raport do esauła.
Minął chyba tydzień i nie zobaczyłem mojego przyjaciela na zajęciach. Potem okazało się, że został odkomenderowany do pracy w administracji. Jak mi powiedziano, został pisarzem kompanijnym. Ulżyło mi. To przecież była praca właśnie dla niego. Czyżby Tomek był jakąś szarą eminencją? Ale jak sam o sobie mówił – lepiej nic o nim nie wiedzieć. Jeśli chodzi o musztrę, to była bardzo ciężka, szczególnie dla nowo przybyłych. Godzinami powtarzano te same ćwiczenia. Szczególnie praca z koniem była bardzo trudna. Ja jakoś dawałem sobie radę. Z moją Rozi szybko doszedłem do porozumienia. Zresztą z końmi, tak jak i cała moja rodzina, byłem świetnie obyty. Rozumiałem je, a one mnie słuchały. Byłem doskonałym jeźdźcem, ba, nawet udawały mi się niektóre sztuczki: jazda pod brzuchem konia albo trzymanie się z jednej strony popręgu tak, że jak ktoś patrzył z drugiej strony, to mnie nie było widać. Wzbudzałem tym podziw całej mojej drużyny, a nawet innych oddziałów. Byłem dość popularny. Moją Rozi nigdy nie dotknąłem batem, a i ostróg starałem się używać bardzo delikatnie i z umiarem. Jak jej dosiadałem, to zawsze starałem się coś jej szepnąć do ucha. Doszło do tego, że strzygła uszami i sama je nastawiała. Rano zawsze witała mnie cichym rżeniem. Widać przypadliśmy sobie do gustu.
Zapomniałem powiedzieć, że w czasie prac fortecznych zapytano nas, kto zna się na ciesielstwie i stolarce, bo stawiano nowe baraki dla wojska i potrzebne było wyposażenie. Pomyślałem sobie, że jest to praca zbliżona do tej, którą wykonywałem razem z ojcem i braćmi. Jeszcze wcześniej w Polsce, w Makowie nazywano nas rodziną stolarzy. Lubiłem tę pracę. Co prawda specjalizowałem się w meblach, i to stylowych, ale żadna praca z drewnem nie była mi obca. Wydawało mi się, że to zajęcie będzie lżejsze i będzie sprawiało większą przyjemność niż ciągła musztra i ciężkie prace ziemne przy fortyfikacji. Zgłosiłem się więc chętnie i odtąd zajęcia wojskowe i praca zawodowa przeplatały się w moim życiu. Kiedy dowódca obejrzał wykonane przeze mnie meble, skierował mnie do części twierdzy zajmowanej przez komendanta i oficerów. Tam zająłem się prawdziwą sztuką meblarską. Esauł był bardzo zadowolony. Dostałem nawet dodatkowe przydziały żywnościowe, które otrzymują tylko oficerowie. I tak moja służba żołnierska stała się lżejsza.
Wiedziałem jednak, że od ćwiczeń i patroli się nie wymigam. Właśnie podstawowe zadania zostały zakończone i przyszedł czas na rozpoczęcie krótkich, kilkudniowych inspekcji w okolicy. Miały one utrzymywać spokój i porządek w obwodzie zakaspijskim znajdującym się między północno-wschodnią częścią Morza Kaspijskiego a Jeziorem Aralskim. Był to teren bagnisty, słabo zaludniony.
Budowano tam kolej. Cały czas prześladowało mnie pytanie, co zrobimy, jeśli napotkamy opór miejscowej ludności, szczególnie Kazachów, którzy niezbyt kochali cara i jego wojsko. Ja przecież też zostałem do kozaków wcielony na siłę, a cała nasza rodzina zaznała wielu krzywd od kozackiego wojska. Mojego dziadka w czasie powstania styczniowego kozacy zasiekli szablami w jego własnym domu. Następnie urzędnicy carscy nałożyli sekwestrację i zabrali cały majątek. Ojca mojego skazano na zsyłkę na Sybir. Mnie również nie ominęły represje. To tragiczny paradoks historii, że musiałem walczyć w oddziale kozaków przeciwko tubylcom, w składzie tej samej armii, która tłumiła każdą polską próbę walki o niepodległość. Te dylematy nie dawały mi spokoju. Łatwiej byłoby mi walczyć przeciwko bandytom i rabusiom, którzy tu od czasu do czasu grasowali. Właśnie przy którymś kolejnym rekonesansie trafiliśmy do małej wioski, aby napoić konie i trochę odpocząć. Okazało się, że przed kilkunastoma godzinami napadli na nich bandyci, którzy zabrali część bydła i ziarno przeznaczone pod zasiew. Dwie osoby, które nie chciały oddać zboża, po prostu zabili.
Popędziliśmy w kierunku wskazanym przez mieszkańców. Po paru godzinach, a było już pod wieczór, zobaczyliśmy ognisko i kilkunastu ludzi krzątających się przy nim. Z boku gdzieś porykiwało bydło. Jeszcze w biegu wpadliśmy na obozowiczów. Byli zaskoczeni. Próbowali się bronić. Jednakże regularnemu, wyćwiczonemu wojsku nie dali rady. Większość poległa, kilku wzięliśmy do niewoli. Strat własnych nie było. Dowódca postanowił w tym miejscu rozłożyć obozowisko i zatrzymać się na noc. Z rana, zabrawszy bydło i jeńców, skierowaliśmy się z powrotem do wioski. Droga się dłużyła, ponieważ zwierzęta szły wolno. W końcu na horyzoncie pojawiły się zabudowania. Mieszkańcy powitali nas entuzjastycznie. Zaczęli przygotowywać poczęstunek. Był bardzo skromny, jakieś mięso, chleb i trochę alkoholu własnej roboty. Dowódca jednak zabronił nam pić, w końcu zgodził się na po pół kwarty wina na głowę. Rozmowy i opowiadania przeciągnęły się do późnej nocy. Wreszcie zostały wystawione warty i poszliśmy spać. Rano, po skromnym śniadaniu, należało sporządzić raport. Dowódca wyznaczył mnie jako pisarza i rozpoczął przesłuchanie. Mieszkańcy drobiazgowo opowiadali o napadzie na wioskę i w jednym z bandytów rozpoznali tego, który brał udział w zamordowaniu mieszkańców. Koniecznie chcieli go powiesić. Powiedzieliśmy, że wojsko musi trzymać się regulaminów, a w twierdzy i tak zatrzymanych nie minie kara. Pod raportem podpisało się dwóch mieszkańców wioski, z tym że jeden krzyżykami, bo nie umiał pisać. Powoli zaczęliśmy zbierać się do powrotu do koszar. Kilka koni bandytów zostawiliśmy miejscowym, resztę wraz z pojmanymi zabraliśmy ze sobą. Mieszkańcy byli bardzo wdzięczni i odprowadzili nas daleko poza granice wioski.
– No to wykonaliśmy dobrą robotę – odezwał się zastępca dowódcy.
– Tak, mieliśmy szczęście – zgodził się dowódca.
Oddział powracał do Fortu Aleksandrowskiego.
Następnych kilka miesięcy minęło na ćwiczeniach, musztrze i patrolowaniu okolic obwodu zakaspijskiego. W tym czasie zdobyłem sporo informacji o tym terenie. Mówiło się też, że oddziały kozackie szkolone w twierdzy są zapleczem dla pułków atamana Mieleszkiewicza, który był nie tylko dowódcą oddziałów kozackich, lecz także najwyższym administratorem i sędzią. Niewiele mogłem się dowiedzieć o wielkości obszaru, na którym władzę sprawował ataman Mieleszkiewicz. Tereny te rozciągały się od Morza Kaspijskiego, następnie obejmowały obszar między pustynią Kara-kum a granicą z Persją i częściowo Afganistanem. Jak daleko sięgały na wschód, tego nikt nie wiedział.
Wkrótce rozeszła się pogłoska, że ataman przybędzie do Fortu Aleksandrowskiego po uzupełnienia broni i materiałów. Z nowopietrowskiej twierdzy zabierze dwie sotnie wyszkolonych kozaków, a pozostawi w lazarecie rannych, chorych i kontuzjowanych. Jednocześnie oczekiwano przybycia nowych rekrutów z branki w Polsce i na Litwie.
Dwa tygodnie później rzeczywiście ataman przybył do twierdzy. Z tej okazji komendant postanowił zorganizować pokaz musztry i wyszkolenia kozaków. Pospiesznie czyniono przygotowania, a na placu Maneżowym ustawiono tak zwane łozy. Były to ścieżki, na których po lewej i po prawej stronie rozłożono gałęzie, a właściwie grube witki z krzaków. Kozak w pełnym pędzie na koniu musiał szablą ścinać te przeszkody. Był też pokaz innych grupowych manewrów poszczególnych oddziałów. Zwrócono się też do mnie i do innych żołnierzy, abyśmy pokazali różne konne sztuczki. Dla mnie to nie było trudne, gdyż od dziecka miałem do czynienia z tymi zwierzętami, a rodzina przed powstaniem styczniowym posiadała w majątku dużą stadninę. Co prawda, po powstaniu majątek został przez urzędników carskich zabrany, jednak część stadniny udało się rozmieścić pośród dalszej rodziny i znajomych, a ja często korzystałem u nich z gościny. Moją specjalnością była jazda na popręgu. Polegała ona na tym, że trzymając się popręgu po jednej stronie konia, z drugiej strony byłem niewidoczny. Znałem też jeszcze kilka innych sztuczek. Moja Rozi była koniem posłusznym i wszystkie ćwiczenia wypadły koncertowo. Ataman kazał mnie do siebie przyprowadzić, poklepał po ramieniu i powiedział: „Ot maładiec”. Potem zadał kilka pytań. Jak dowiedział się, że jestem Polakiem, to mu mina zrzedła, ale pożegnał mnie sympatycznie. Następnego dnia zastępca komendanta wezwał mnie i kilku moich kolegów. Liczyliśmy się z tym, że ataman nas zabierze, ale to, co nam powiedział, było zaskoczeniem.
– Ataman – mówił zastępca – obejrzał nowe koszary oraz meble i postanowił zabrać was ze sobą, ponieważ rozszerza działalność Zakładu Naprawy Wagonów Kolejowych XVIII Odcinka Środkowo-Azjatyckiej Kolei Rządowej i potrzeba mu dobrych, fachowych pracowników. Jak zobaczył meble wykonane przez ciebie, Ignacy Aleksandrowiczu, to szczególnie nalegał, żebyś dołączył do oddziału. My wolelibyśmy was zatrzymać, no ale ataman jest tu władzą. Teraz odmeldować się i dołączyć do oddziałów atamana Mieleszkiewicza.
W ten sposób znalazłem się w trzeciej sotni atamana. Zająłem miejsce pozostawionego tu w lazarecie kozaka, który miał odrąbaną szablą rękę. Dowiedziałem się, że zostaniemy tu jeszcze jakiś czas, aż nadejdą obiecane uzupełnienia sprzętu. Miałem trochę wolnego czasu i postanowiłem odszukać Kostka. Musiałem się z nim pożegnać. Serce mi się krajało na myśl, że musimy się rozstać. Poszedłem do komendantury. Przy wejściu zatrzymał mnie dyżurny.
– A ty tu po co? – spytał się obcesowo.
– Niedługo wyjeżdżamy z atamanem. Mam tu przyjaciela, z którym chciałem się pożegnać.
– Mnie nie wolno nikogo wpuszczać.
– To może poprosisz, żeby tu przyszedł?
Dyżurny pomyślał chwilę, po czym rzekł:
– Muszę się zapytać dyżurnego oficera. A jak się nazywa twój przyjaciel?
– Konstanty Podhorski – odrzekłem.
– Znam go. To taki inteligent. Pracuje w kancelarii.
Nie wiedziałem, czy słowo inteligent oznaczało obrazę, czy wyrażało szacunek, więc nic nie powiedziałem. Dyżurny wszedł na chwilę na wartownię. Po pewnym czasie wyszedł i oznajmił:
– Zaraz go przyprowadzę. Macie pięć minut.
Dobre i to – pomyślałem. Po paru minutach zobaczyłem Kostka.
– Dawno cię nie widziałem. Jak ci się tutaj wiedzie?
Trochę się skrzywił, ale powiedział, że nie najgorzej.
– Rano mam trochę ćwiczeń, ale potem cały dzień jestem zatrudniony jako pisarz w kancelarii.
– Ja – wtrąciłem – jestem przydzielony do oddziału atamana.
– Wiem o tym, wypisywałem właśnie rozkazy.
– Chciałem ci tyle rzeczy opowiedzieć, ale zaraz nas rozłączą, bo dostałem tylko pięć minut.
– Dobrze, Ignac, spotkamy się wieczorem. Mają zorganizować pożegnania przy ognisku, to pogadamy.
Właśnie wszedł dyżurny.
– Koniec rozmowy – oznajmił.
Zrobiło mi się głupio i nieprzyjemnie. Jak w więzieniu – pomyślałem. Po wyjściu spotkałem dwóch Polaków, którzy pochodzili ze wsi podwarszawskiej. Objęła ich branka, którą urządzili kozacy pod koniec 1899 roku. W oddziale byli już dwa lata. Trochę opowiedzieli mi o panujących tu stosunkach, a przede wszystkim o bardzo surowej dyscyplinie. Mówili, że przyjeżdzali do Warszawy, ale byli to prości wieśniacy, którzy czasami przywozili na bazar swoje produkty i mięso. O samej Warszawie niewiele mogli mi opowiedzieć.
Z Kostkiem, tak jak się umówiłem, spotkaliśmy się wieczorem. Usiedliśmy w cieniu niedaleko ogniska. W pierwszej chwili nie wiedziałem, jak zacząć i co powiedzieć. Kostek też milczał. Tyle razem przeszliśmy – myślałem – a los tak zrządził, że musimy się rozstać. Przyjaciel prawdopodobnie myślał o tym samym. W końcu się odezwał:
– Wiesz, Ignac, wiele tobie zawdzięczam, gdybyśmy byli dalej w oddziale kozaków, to nie wiem, czy bym przeżył kolejne starcia i bitwy. Znasz mój antytalent do wojaczki, a tak mam tu w miarę spokój… – Po chwili dodał: – Doszły mnie słuchy, że nie tylko na zachodzie Europy, lecz także tu, w samej Rosji, rozpoczęły się jakieś ruchy rewolucyjne, na razie tłumione, ale jest to iskra, która jest w stanie wzniecić płomień buntu. Może to jakaś szansa dla mnie, żeby się stąd wyrwać.
Wielki to kraj – pomyślałem – i jakiego trzeba by zrywu, żeby ziściły się marzenia mojego przyjaciela.
– Może masz rację, Kostek, wiele z twoich przewidywań się spełniło. Dzięki studiom masz podstawy społeczne i historyczne, aby przewidywać taki bieg wypadków, ale myślę, że dużo czasu upłynie, zanim to się stanie.
– Może nie tak dużo. – Kostek się uśmiechnął. – Zobaczymy.
Podziwiałem zawsze przyjaciela za optymizm i za to, że na podstawie drobnych faktów i zdarzeń potrafił przewidywać przyszłość.
– No cóż – powiedziałem – musimy się pożegnać. Może Bóg da, że nasze drogi jeszcze się spotkają.
Łza zakręciła mi się w oku. Odwróciłem twarz, żeby Kostek tego nie spostrzegł. Ja, jak również mój przyjaciel zdawaliśmy sobie doskonale sprawę, że nasze życzenia mają bardzo małą szansę się spełnić. Milczeliśmy jakiś czas. Kostek wstał i wyciągnął do mnie rękę.
– Żegnaj, przyjacielu. Mogą mnie szukać, nie chciałbym, żebyśmy mieli jakieś nieprzyjemności.
Objąłem go mocno, mając świadomość, że może to być nasze ostatnie spotkanie.