- W empik go
Turnus - ebook
Turnus - ebook
Poszukująca odpowiedzi na dręczące ją pytania Ilona P. posyła swoje alter ego, byłego policjanta Marka Konieczkę, do sanatorium Turnia w Lądku-Zdroju z poleceniem śledzenia swego partnera, którego podejrzewa o romans. Kiedy w ośrodku pojawia się osoba zamieszana w sprawę o kryptonimie „Pociąg”, którą niegdyś zajmował się kapitan Konieczko, wszystko wywraca się do góry nogami.
Wśród zapachu borowiny i muzyki Don Vasyla były policjant staje przed jednym z najtrudniejszych zadań: musi odnaleźć sam siebie. Czy poradzi sobie z nawiedzającymi go – i teren wokół sanatorium – demonami? I jak wpłynie to na Ilonę? Ta często wywołująca śmiech, ale i budząca grozę opowieść pokazuje, że na wiele rzeczy nigdy nie jest za późno.
Od tego momentu oczy i uszy kapitana Konieczki miały zastąpić moje, niesprawne od kilku dekad. A jego umysł, czujny i otwarty, miał dodać mi swej śmiałości. Krótko mówiąc zatem, moje alter ego, oko przebudzenia – jak zwał, tak zwał – w osobie byłego policjanta miało mnie wyciągnąć z zaklętego kręgu kłamstw i bezradności.
Barbara Tomaszewska – fanka groteski w literaturze, w notce o sobie pisze w sposób zawoalowany, że urodziła się dwa razy. I że do końca nie wie, który z okresów następujących po tych wydarzeniach jest dla niej – jako autorki – kluczowy. Jedno jest pewne: w swojej twórczości z każdego z nich wyjmuje autentyczne uczucia i nadaje im drugie życie.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-219-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patrząc przez kraty w oknie, starałam się przebić wzrokiem ciemności okalające szpital dla nerwowo i psychicznie chorych, dokąd wyrokiem sądu trafiłam na obserwację. Od tego czasu upłynął rok, jednak lekarze wciąż nie wiedzieli, jak zdiagnozować mój przypadek. Nie mogli się zdecydować, czy uznać mnie za pacjentkę o rozdwojonej osobowości, czy może za osobę niepoczytalną, której pod wpływem silnego wzburzenia przydarzył się incydent. Choć byli wśród nich też tacy, którzy całkowicie wykluczali jakąkolwiek niepoczytalność i uważali, że zajście, do którego doszło, było wynikiem mojego świadomego działania. I że tego czynu dokonałam z premedytacją. Wszyscy zgadzali się tylko co do jednego, że nie należy przeciwstawiać się mojej potrzebie zapisywania myśli, którą poczułam pewnego dnia, widząc pusty zeszyt leżący na stole w świetlicy. Zapełniałam więc kartkę po kartce i po jakimś czasie zauważyłam, że przypadkowe słowa zaczynają przeradzać się w coś bardziej uporządkowanego: w jakieś krótkie formy, humoreski, szkice; co więcej – składać się w rozdziały. W tej niby-powieści, kronice, która mnie z czasem wciągnęła (jak gdyby ktoś inny ją opowiadał, próbując zabić szpitalną nudę), różne postaci – bardziej lub mniej nachalnie – chciały mieć swoje pięć minut; zagęszczały się w niej ich historie. Kłębiły się też obrazy w zmiennych nastrojach i rytmach, które – na tyle, na ile było to możliwe – obłaskawiałam fikcją, bo tylko tak mogłam z tym jakoś żyć. Zanikające granice, labilny styl językowy. Tonacja buffo przeplatająca się z żywym lirycznym wyznaniem, prześmiewcza groteska z niemal nabożną skwapliwością, hulaszcze roztańczenie i poszukujący ascetyzm. W środku tego jednostka ludzka uwikłana w mechanizmy życia społecznego. A wszystko to w krzywym zwierciadle, wszystko dwuznaczne i mętne, by nie ułatwić psychiatrom dojścia do mojej prawdy. Bowiem medycy, pożal się Boże, uznali, że piszę dla nich pamiętnik, rozprawkę z życia w stosunku jeden do jednego, by mogli w końcu, poddani presji ze strony sądu, postawić diagnozę i – wóz albo przewóz. Albo za kratę więzienną ze mną, albo do domu wariatów o zaostrzonym rygorze, gdzieś tam… nieważne gdzie, w Polsce. Lecz ile było w tym prawdy? Ile przemilczeń? A ile zwykłego łgarstwa? Niech ruszą głową i sami do tego dojdą.ROZDZIAŁ I
PRZERWANE ŚLEDZTWO
No i w końcu czwartego maja zajechałem pod dom sanatoryjny Turnia, wielkie poniemieckie budyniszcze z cegły porośnięte bluszczem, w Lądku-Zdroju. „W Lądku nie ma Turni i nigdy nie było!” – krzyknie ktoś, prostując. Inny ktoś zawoła z wzbierającą złością: „Kiedy tak naprawdę to wszystko się dzieje?!” i „Kto tu jest kim?”, gdy wałkując treści i zgłębiając wątki, jako fan bezwzględnych, sztywnych ram konwencji, uzna, że intryga kupy się nie trzyma z racji swej konstrukcji (skleconej z równą finezją jak bloki mieszkalne na wszystkich osiedlach typu miejskiego w Polsce) i z palca wyssanej rzeczywistości. Dbałość o realia, owszem, cenna rzecz, ale bez znaczenia dla ciężaru sprawy, dla której się tu znalazłem. Istotne jest tylko to, że fatalna, pod każdym względem rujnująca mnie przeszłość została za mną, a wizja świetlanej przyszłości dodała mi sił i pchnęła do działania.
Kilka lat temu straciłem pracę w policji. „Kapitanie Konieczko, jest pan zwolniony ze służby w następstwie weryfikacji kadr, jako komuch” – oświadczył mój przełożony, wręczając papier z decyzją władzy zwierzchniej. W tej jakże trudnej dla mnie osobistej sytuacji opuściła mnie żona. „Nie będę z tobą klepała biedy. Aż tak cię nie kocham, Marku” – rzekła na odchodne. Odeszła do kogoś z przyszłością w nowym porządku świata i daczą gdzieś na Mazurach. Przyjaciele również zaczęli mnie opuszczać, jeden po drugim. Pierwszym był sparingpartner do gry w tenisa: „Sam wiesz, jak jest… Szpicle są wszędzie, zobaczą, doniosą” – wystękał ze wzrokiem utkwionym w kuflu przy pożegnalnym piwie. Mówi się, że szczury uciekają z tonącego okrętu… Kiedyś jako ciekawostkę przeczytałem, że przypowiastka o szczurach i okrętach dotyczy tylko tych szczurów, które schodziły z pokładu w porcie, intuicyjnie czując, że statek już nigdy nie powróci z rejsu. Natomiast te, którym zabrakło zmysłu przewidywania przyszłości, uciekały ze statku dopiero wtedy, gdy statek pogrążał się już w głębinach, na środku oceanu. Jakkolwiek na to spojrzeć, moja małżonka i serdeczni kumple, nie czekając na koniec, zwinęli manatki na czas. I jakby tego było mało, w ramach bezprawnych represji państwo polskie zabrało mi większą część świadczeń. To już naprawdę koniec. Budziłem się w nocy zlany potem. Aż wreszcie los się nade mną zlitował. Na równi pochyłej, po której staczałem się w rekordowym tempie, postawił Ilonę P., którą poznałem swego czasu jako ofiarę napaści z użyciem niebezpiecznego narzędzia. „Nożownik w areszcie” – brzmiał tytuł notatki z tego zdarzenia w lokalnej popołudniówce.
„W czwartek około godziny 15.20 na ulicy Wrocławskiej w pobliżu sklepu nasiennego kobietę zaatakował z tyłu młody mężczyzna. Przystawił jej nóż do szyi i zażądał oddania torebki oraz torby foliowej, w której miała łopatkę, grabki i dezodorant w sprayu. Zastraszona kobieta spełniła polecenia rabusia, jednak gdy ten uciekł, ze wspomnianego sklepu natychmiast wezwała policję. Oficer dyżurny komendy miejskiej kpt. Marek Konieczko skierował na miejsce napadu najbliższe radiowozy. Policjanci wspólnie z ofiarą napaści (Iloną P.) penetrowali pobliski teren. Gdy dostrzegli przestępcę, ten był kompletnie zaskoczony szybkością działania stróżów prawa i nie stawiał oporu podczas zatrzymania”.
– To była błyskawiczna akcja – powiedział dziennikarzom rzecznik tamtejszej policji. – Od momentu napadu do ujęcia sprawcy upłynęło raptem siedem minut.
Tego typu operacji miałem na swoim koncie, jakby chcieć policzyć… W każdym razie mnóstwo. Ale tak naprawdę w obszarze moich zainteresowań były mrożące krew w żyłach anomalne zjawiska mentalne, jak zgodnie z najnowszą terminologią określano sprawy nadprzyrodzone; intrygowały mnie też kwestie natury społeczno-obyczajowej, w które włączałem się wbrew przepisom, wchodząc w kompetencje kolegów z tak zwanej obyczajówki. I choć w obu tych obszarach czułem się jak w swoim żywiole, a prośba o przeniesienie od dawna leżała u komendanta głównego policji, to w mgnieniu oka wylądowała w koszu, gdy reflektanta w mojej osobie do zmiany sekcji, z kryminalnej na którąś ze wspomnianych wyżej, z dnia na dzień zwolniono ze służby, łamiąc mi karierę. Co tam karierę… Życie! Musiałem odejść, choć byłem w trakcie postępowania wyjaśniającego dotyczącego dwóch spraw. Tej pierwszej o kryptonimie „Pociąg” sprzed dwunastu lat nie mogli ruszyć nawet funkcjonariusze od spraw beznadziejnych, agenci z Archiwum X, z czwartego piętra komendy wojewódzkiej w K. Gdyby nie jej tragiczny wymiar, można by nazwać ją nawet farsą i jeździć z nią po odpustach. Wszystko dlatego, że głowę postronnego świadka tamtych wypadków wraz z szyją, której obrzeże przypominało bok kartki wyrwanej z kołonotesu, znaleziono na półce nad siedzeniem w wagonie pociągu relacji Gliwice–Bytom. Druga, też z pogranicza mrocznego science fiction, od ponad ćwierć wieku zaprzątała najtęższe umysły specjalistów z branży, a nadto jasnowidzących, fantastów i innych obsesjonatów – bez większych sukcesów śledczych. W tej sprawie jednak hamulcowym w pracy państwowych organów ścigania był rozkaz z góry: „Zachować pozory śledztwa! Ani kroku naprzód!”. Władza zmieniła się parę razy, lecz rozkaz jak był, tak wciąż był.
Wracając do pierwszej sprawy: dopiero po pięciu latach dotarłem do wspomnianego wyżej świadka, który wkrótce po przesłuchaniu w wydziale zabójstw miał stać się denatem słynnym na całą Polskę, a który podczas czynności śledczych zrelacjonował wypadki tak:
– W mroźną bezksiężycową noc z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci stycznia wracałem pociągiem podmiejskim z pracy do domu w Gliwicach. Pociąg jechał bardzo wolno, można powiedzieć, że się wlókł. Jak to u nas. Było duszno. Ogrzewanie było włączone na maksa, ale żadnego okna nie dało się nawet uchylić. W połowie drogi, z głową opartą o szybę, zasnąłem, a gdy otwarłem oczy, w zaokiennej ciemności odbijały się trzy niewyraźne męskie twarze, składające się na całość drużyny konduktorskiej: kierownika pociągu i dwóch konduktorów. Naprzeciw mnie siedział mężczyzna, który mimo że pociąg kończył bieg, nie ruszył się, żeby wysiąść. Nie sięgnął ani po bagaż, ani po wiszący z boku ciężki, kolejarski płaszcz. Miał wygląd mumii: żywej i strasznej, i śmiesznej zarazem, jak z pierwszych produkcji niemego kina z początków dwudziestego wieku. Następnego dnia, kiedy jechałem do pracy, czyli w odwrotną stronę, i znów się zdrzemnąłem po drodze, ponownie ujrzałem – tym razem przed stacją Bytom – tego samego mężczyznę, siedzącego przede mną, z konduktorską torbą i latarką kolejową (model francuski) przy boku, mającego w dłoniach ciężki kasownik biletów, tak zwany dziurkacz, którym obracał z zawrotną prędkością, jak kostką Rubika w zawodach sportowych na czas. Podobnie było w drodze powrotnej. Wyglądało to tak, jakby ten fiksat przemieszczał się w tę i z powrotem, nie wysiadając z pociągu; nie jedząc, nie pijąc i wciąż z tym dziurkaczem w dłoniach. Ki czort?
Trzy lata wcześniej w pociągu na tej trasie odkryto znieruchomiałe, siedzące ciało mężczyzny wyglądające jak żywe, wyposażone dokładnie tak samo, jak według zeznań wspomnianego świadka. Tyle że znikło bez śladu, nim prokurator dojechał na miejsce, a śledztwo w tej jakże zagadkowej sprawie z nieznanych przyczyn utknęło w martwym punkcie. Z czasem umarło śmiercią naturalną. Nigdy jednak nie umarło dla mnie, bowiem po latach, znalazłszy świadka, połączyłem ze sobą obie te sprawy. Jego zeznania, choć późne, ruszyły śledztwo do przodu.
Celem rozplątania tego kryminalnego węzła gordyjskiego udałem się tropem drużyny konduktorskiej. Tak podpowiadał mi nos. Zadanie okazało się trudne, ponieważ kolej – również w wyniku przemian – przeszła gruntowną reorganizację, dzieląc się na spółki. Opłaciło się jednak. Odnalazłem jednego z nich, który po latach sprawował zaszczytną funkcję wiceprezesa Kolei Śląskich ds. taboru kolejowego. Niewiele jednak wynikło z tego dla dalszego śledztwa, bowiem prezesa chroniły układy i macierzysta partia. Musiałem więc o tym zapomnieć do czasu, aż nie odnajdę dwóch pozostałych ze składu konduktorskiej trójki. Daj Boże, by zeszli na psy – modliłem się w duchu, nim z dnia na dzień, z hukiem, wyleciałem z policji.
Od strony okolicznych lądeckich wzgórz powiało chłodem. Wracając do spraw bieżących, pchnąłem obrotowe drzwi i koniec końców znalazłem się w holu Turni. Szyby okienne upstrzone przez muchy i znajdująca się w rogu sztuczna palma pod sufit nie pozwalały na entuzjazm. Celem załatwienia formalności zatrzymałem się chwilę w recepcji, a potem windą wjechałem na trzecie piętro. Korytarz prowadził do wyjścia na taras na końcu budynku, na wysokości mojego pokoju. Stojące tam popielniczki wskazywały na to, że było to miejsce spotkań, głośnych polemik i flirtów w oparach dymu papierosowego. Pewnie mało kto cieszył się z takich atrakcji, bo ani to spania, ani relaksu pośród harmidru i wrzasków, i w takim gęstym powietrzu, że tylko siekierę wieszać. A jednak zdarzali się też i tacy, którzy za dostęp do tych wątpliwej jakości dóbr gotowi byli dopłacić – co uczyniłem, wciskając recepcjonistce na wejściu dwa zmięte banknoty w kieszeń. W pokoju z torby wyjąłem dyktafon i włączyłem nagrywanie. Bez zbędnych wstępów zameldowałem Ilonie, że właśnie dotarłem na miejsce. Potem poszło ciurkiem. O tym, że zdobyć tu pokój wedle potrzeby to niemal jak sen wariata. Tyle dobrego, że dziewczę z recepcji kieszonkę miało dokładnie w tym miejscu, gdzie mają ją łapówkarze. Dalej, stojąc w otwartych drzwiach balkonowych wychodzących na taras, donosiłem, że jak na razie nie natknąłem się na ani jednego kuracjusza. Ale gdy tylko zobaczę któregoś, z miejsca dam o tym znać. Jeśli wystarczy czasu, opowiem o wszystkich: z kim się zadają i po co naprawdę tu są. Opowiem o każdym ich ruchu, szybciej, niż zdążą pomyśleć. Na tym skończyłem swój wstępny raport i pogrążyłem się w myślach.
Ilona P. – i to był bezsporny fakt – swą propozycją pracy uratowała mi życie. Gdy ją poznałem przed laty, gdy już przywieźli ją na komendę, wciąż była w szoku po napadzie. I choć ocenianie kogokolwiek w podobnych okolicznościach jest zawsze na wyrost i zwykłą głupotą, musiałem przyznać, że jak na niewiastę trzymała się dzielnie, odpowiadając w miarę rozsądnie i zwięźle na dziesiątki pytań w czasie przesłuchania. To właśnie w ramach tych czynności dowiedziałem się między innymi, że jest związana z mężczyzną, z którym była umówiona po pracy na cmentarzu, przy grobie swoich rodziców. Stąd ta łopatka i grabki. Niestety spotkanie nie doszło do skutku. Uległa napaści jakieś sto metrów wcześniej. Może gdyby krzyczała, zamiast rzęzić swoim słabym głosem, spłoszyłaby napastnika, a tak to stało się, jak się stało. Oddała wszystko, co miało jakąś wartość. Moje pochlebne wrażenie zatarło się jednak po tym, gdy w procedurze zawiadomienia bliskich udostępniłem jej policyjną gorącą linię. Widziałem postępującą zmianę na jej twarzy, gdy już opowiedziała swojemu rozmówcy o tym, co przytrafiło jej się w drodze. I o tym, że siedzi w tej sprawie w komendzie policji i nie wie, ile jej jeszcze tu zejdzie. I jeszcze o tym, że nie ma fajek, które zostały w skradzionej torbie, i ani grosza w kieszeni, żeby kupić. Reakcja gościa po drugiej stronie przewodu musiała ją dotknąć bardziej niż ostrze noża bandyty, gdy je poczuła na szyi.
– Nie przyjdzie – mruknęła drewnianym głosem, odkładając słuchawkę. I zaraz zwróciła się do mnie: – Pożyczy mi pan dwie dychy? Jutro oddam.
Ilekroć do tego wracałem, zachodziłem w głowę, jak to możliwe, że tak logicznie myślące kobiety – bo te z zaburzoną percepcją to wiadomo – pod każdym innym względem niedające sobie w kaszę dmuchać, wikłają się w tego rodzaju związki, często na długie lata. Często aż do śmierci. Rodzaj fiksacji, uzależnienia czy co? Ilona, mimo celności spostrzeżeń przy rozpoznaniu sprawcy, podobnie noża jako narzędzia przestępstwa, na który wskazała bezbłędnie spośród pięciu innych, w moim przekonaniu wpisywała się w tę teorię. Niemniej tylko ekspert do spraw uzależnień mógłby to ocenić z wojskową precyzją. Domysły to grząski grunt.ROZDZIAŁ II
ALTER EGO
Gdy sanatoria otwarły się na klienta z grubym portfelem i można było wyjeżdżać, dokąd i na jak długo się chciało, zimą czy latem, Roman oszalał. Nim wydał jedną złotówkę, oglądał ją parę razy i spekulował na giełdzie, by raz do roku znaleźć się w uzdrowisku na krótszej lub dłuższej kuracji. Brał urlop w pracy, pakował się w kwadrans i jechał. Wracał z tych wyjazdów coraz to później, a kiedy w końcu przyjeżdżał do domu, ja żyłam w trójkącie tak długo, aż obiekt jego aktualnej żądzy nie stracił uroku nowości na tyle, by o nim czym prędzej zapomnieć. Obecność „tej drugiej” czułam na każdym kroku. Znosiłam tę patologię coraz trudniej, zwłaszcza że postęp technologii łącznościowych sprzyjał kontynuacji „sercowych” związków Romana mimo oddalenia. Nie to, co dawniej, gdy odłączałam aparat telefoniczny z gniazdka i zabierałam ze sobą, wychodząc na dłużej niż pół godziny z domu – do pracy albo gdziekolwiek indziej. Do dziś mam w uszach kosmiczną burdę, którą urządził mi z tego powodu. Pamiętam też własne, uwłaczające mi jeszcze bardziej czynności dochodzeniowo-śledcze, kiedy przychodził biling. Nie było mu więc tak łatwo, jak miało to miejsce teraz.
W tym roku, w kwietniu, Roman wyjechał do Lądka-Zdroju. Krótko po długich majowych świętach coś mnie ścisnęło w gardle. Stało się – pomyślałam. Wrócił po dwóch miesiącach, woniejący spermą i mokrą sierścią jak stary, złachany kundel, z włóczęgi na stare śmieci. Traciłam na wadze i brzydłam. W oczach sąsiadów widziałam litość: „Potrzebny on pani jak dziwce majtki, wygnać go z domu w chuj!” – czy aby na pewno były to słowa sąsiada z piętra, czy uderzyła mnie własna myśl, w której celowość nagle zaczęłam wierzyć? O instynkcie samozachowawczym wiedziałam tylko tyle, że kiedy uzna jakąś ideę za swoją, z miejsca przejmuje inicjatywę. W zwierzęcym odruchu, jak dywersant, angażując swe nieprzebrane środki z pnia mózgu, zaczyna działać po swojemu. Czymkolwiek to było, ziarno zostało zasiane… Niby kolejny raz stanęłam do walki o Romana, ale tym razem zabrałam się do tego bez energii i przekonania, niczym aktorka rutynowo odgrywająca swoją rolę w przedstawieniu, o którym sama marzy, by wreszcie spadło z afisza. Niedawno skończyłam pięćdziesiąt lat i po raz pierwszy poczułam, że nie jestem już młoda. Świadomość, że się starzeję, dotknęła mnie w najmniej oczekiwanej chwili, kiedy uczynny znajomy po drobnej naprawie pralki wystawił rachunek za pracę, a nie zaprosił na kawę, jak to robił wcześniej.
Mijały kolejne dni i ani się spostrzegłam, a zakwitły lipy. Pewnego razu, koło północy, ze stanu pół snu, pół jawy na wąskiej kanapie w salonie wyrwał mnie teatralny, świszczący szept:
– Elżbieto, ja ciebie kocham… Ja się z tobą ożenię…
W przeciwnym rogu pod ścianą, w świetle stojącej lampy ujrzałam Romana zapadniętego w fotel. Miał opuszczone spodnie od piżamy, przymknięte oczy i półotwarte usta, a jego twarz przywodziła na myśl kota po obfitym posiłku. Między udami ściskał komórkę. Obok na biurku stała w połowie pusta litrowa butla z mieszanką toniku Kinley w stosunku jeden do jednego ze spirytusem. Tak jak lubił.
Wstrzymałam oddech. Sen, mara, omam? Czy tylko mi się wydawało? Albo – i tak być mogło – mówił do siebie po pijanemu, gwiżdżąc na moją obecność. W najgorszym razie zrobił to naumyślnie. Bo nie zdarzyło się nigdy wcześniej, by przy mnie zdradził się z uczuciami, które zamierzał ukryć – nawet kiedy urywał mu się film, nawet z rozpędu, gdy po powrocie z kolejnej kuracji sypał dykteryjkami z życia turnusu; więcej o innych, o sobie tylko trochę; pół żartem, pół serio – dla niepoznaki. Taki był ostrożny i sprytny. Za każdym więc razem szukałam poszlak na własną rękę: w jego kieszeniach, notesie i w innych miejscach, typując kobiety z grupowych zdjęć i gubiąc się w podejrzeniach. Utarty schemat. Operetkowe śledztwa. Ze strzępów dostępnych mi danych aranżowałam w głowie wypadki i obsadzałam role, tak bzdurne i pokręcone, na ile starczało mi wyobraźni, a gdy go brałam na spytki, próbując skłonić do zeznań, to śmiał się i pukając się w czoło, mówił: „Ilona, nie chrzań!”.
Na długie lata wpisałam się w ten scenariusz, śmiejąc się z jego min, które stroił i o których wiedział, że rozładują każdy mój gniew, i z dowcipów, w kółko tych samych, o radzieckim Hansie Klossie – Stirlitzu z _Siedemnastu mgnień wiosny_. Tym razem jednak to cudze imię i deklaracja w sprawie ożenku – nie żaden tam mglisty zamiar – dotknęły mnie do żywego. Na karku poczułam chłód. Z policzkiem wtulonym w baranią skórę czekałam na rozwój sprawy. Łomot rozsadzał mi skronie, sterczący kołtun łaskotał w nosie. Byle nie kichnąć, byle nie teraz – wstrzymywałam się z całych sił. Wszystko na nic.
– Jasna cholera! – zaklęłam.
Z fotela dobiegł mnie głos nad wyraz trzeźwy, zważywszy na rangę wyznania sprzed chwili.
– A co ty, Ilona? Nie śpisz?
– Nic. Nic. Kichnięcie mnie obudziło. To lipy, akurat pylą – odpowiedziałam dość wiarygodnie. – Na drugi boczek i śpię.
– Byle nie tutaj, idź spać do łóżka. Rano nie wstaniesz do pracy – napomniał mnie po ojcowsku, wciągając spodnie. – Ja jeszcze trochę posiedzę, zobaczę, co w telewizji.
– Nie idę jutro do pracy. Mam urlop.
– Znowu? Z dnia na dzień? – Chwycił pilota. – Rób, jak uważasz. Tylko pamiętaj, że jak cię w końcu wywalą z roboty, to na mnie nie licz. Nie będę cię utrzymywał.
Głośnik telewizora zaryczał. Sprawdzony sposób Romana, by pozbyć się mnie z pokoju, zadziałał.
Licząc minuty, skulona w łóżku czułam jedynie pustkę. O drugiej zerwał się wietrzyk i przywiał zapach lipowych kwiatów. _Fuck, fuck, fuck me!_ – niosło się zza drzwi. Roman oglądał film erotyczny. Prorocze słowa z przeszłości tłukły się po mojej głowie:
„Sanatoria to takie, można powiedzieć, burdele wyjazdowe dla chłopów – skonstatowała wiele lat temu znajoma z pracy, wbijając we mnie znaczący wzrok. – Raz mu pozwolisz i jest po tobie! Będzie się woził co roku, aż koniec końców odbije mu szajba i cię zostawi dla innej. Ja tam mojego nie puszczę nigdy. Niech siedzi na dupie w domu!”. „Głupot się nasłuchałaś i robisz dramat, jakby _de facto_ wszyscy mężczyźni jechali tam w jednym celu! – skwitowałam ostro. – Przecież i oni chorują. Jakieś wyjątki pewnie się i zdarzają, lecz moim zdaniem jak chłop chce zdradzić, to zdradzi. Do tego nie trzeba wyjeżdżać, a i na romans, porządny romans, za mało czasu. Co to te trzy tygodnie…”
Wtedy nic nie wiedziałam o sanatoriach, ale poczułam niepokój, gdy wkrótce po tej rozmowie Roman wyciągnął z torby kopertę ze skierowaniem nad Bałtyk.
– Zadzwonię, jak tylko dojadę, i wyślę ci kartkę znad morza – obiecał przy pożegnaniu na dworcu z nogą na stopniu wagonu, ślizgając się wzrokiem po pasażerkach spieszących do pociągu.
Konduktor machnął lizakiem, a ja zostałam na zimnym peronie, z gilem zwisającym z nosa i wiarą w przyszłość z Romanem malejącą razem ze znikającym w tunelu pociągiem. Przeszłość podpowiadała mi dalszy ciąg…
O świcie pomruki miasta, wycie pędzącej dokądś erki i ryk alarmu pod oknem przyniosły mi w końcu ulgę. Zwolniłam męczący nasłuch i leżąc na boku, okryłam się szczelniej kołdrą. Jeżeli jeszcze na coś czekałam, to chyba tylko na to, żeby wreszcie zasnąć. Nawet nie wiem, czy sen zdążył mnie zmorzyć, gdy doszedł mnie cichy odgłos zamykanych drzwi. Materac za mną się ugiął. Poczułam kwaśny alkoholowy odór, kiedy Roman wyciągnął się w łóżku i zapytał:
– Śpisz?
Drgnęłam, gdy przylgnął do moich pleców i ugryzł mnie lekko w ucho. Zawsze tak robił, gdy wracał z _Różowych nocy_ w TV, rozgrzany do czerwoności.
– Wypnij dupeńkę, kruszynko – poprosił cicho.
Jeszcze wczoraj zrobiłabym to bezwiednie, dziś tylko odburknęłam:
– Zostaw mnie, śpię.
Potem wróciłam do wspomnień.
Wciąż pamiętałam pocztówkę znad morza, której nie wysłał mi „z braku czasu”, a którą wręczył mi osobiście dzień po powrocie. Był na niej budynek z zakreślonym oknem.
– Tutaj mieszkałem! O tutaj! Widzisz? – powtarzał drżącym z emocji głosem i stukał palcem w to miejsce, wymuszając na mnie skupienie uwagi. – Sto metrów od morza, czujesz?
Dzień później wyciągnął jeszcze zdjęcia. On jeden wśród kobiet na plaży.
– A twoja to która? – spytałam chytrze. A nuż tym razem go poniesie, straci czujność i się wyłoży jak uczniak. Ale gdzieżby tam… Na to był za sprytny.
Wieczorem wśród jego rzeczy znalazłam damską bieliznę i obcą gąbkę o kształcie serca, nasiąkłą zapachem zdrady.
– To są pamiątki z kuracji?! – krzyczałam, drąc czyjeś figi z wyciętym otworem w kroku. – Znamy się raptem cztery miesiące. Co będzie dalej? Czyja to gąbka?! – Cisnęłam mu w klatę myjkę. – Koniec wyjazdów do sanatorium. Słyszysz? Słyszysz?!
Przyglądał mi się z politowaniem. I nagle wybuchnął śmiechem. A potem wycedził przez zaciśnięte zęby:
– Jeździłem i będę jeździł. Nie ośmieszaj się.
Już wtedy powinnam powiedzieć twardo, że proszę bardzo, niech sobie jeździ, ale na pewno nie przy mnie, i zerwać znajomość, nim zabrnę w ślepą uliczkę, z której nie będzie wyjścia.
We śnie, w który wreszcie zapadłam, pojawił się Marek Konieczko ze swą fatalną historią. Tysięczny raz opowiadał o tym, jak stracił pracę w policji. I o tym, jak to, nie chcąc się stoczyć w bezdomność i skończyć pod mostem jak śmieć, musiał gdzieś podjąć pracę, choćby na pół, choćby na ćwierć etatu. Niewielki miał wybór, biorąc pod uwagę jego CV. A do galerii na ochroniarza to ani chciał, ani się nadawał, by tam z takimi jak on, w zabawnej czapeczce z daszkiem, bezczynnie stać w wejściu czy obchodzić piętra, wytykany palcami przez byłych kolegów z sekcji kryminalnej przychodzących w to miejsce na zakupy. Ale żyć jakoś musiał. Praca na czarno dawała mu ten komfort. To zrzucił komuś węgiel do piwnicy, to znów dołączył do firmy „Transport i przeprowadzki” jako tragarz. Wysiłek fizyczny i spadek formy psychicznej sprawiły w końcu, że mocno zaniedbał swój wygląd i higienę osobistą. Przestał też czytać gazety – bo w żadnej nie było odpowiadających mu intelektualnie ofert zatrudnienia – i, co zupełnie nie do przyjęcia, zarzucił też mycie zębów. Pasta wszak kosztuje.
W dniu, w którym go spotkałam, siedział na ławce w głębi przystanku komunikacji miejskiej i mamlał czerstwego pączka. Podeszłam, pytając z troską, co się z nim ostatnio dzieje. Czy ma na dentystę i czynsz? Na jedzenie? Gdy uniósł swe ciężkie powieki, w jego bezdennym spojrzeniu bujał się gruby stryczek. O czym on myśli, do diabła?! I wtedy olśniła mnie myśl. Zatrudnię go, choćby dziś! Mam oszczędności, dam chłopu zarobić. Czysta robota, na miarę jego talentów. Niech jedzie do Lądka, do Turni, i na bieżąco melduje o każdym kroku Romana, chęciach i intencjach. Od tego momentu oczy i uszy kapitana Konieczki miały zastąpić moje, niesprawne od kilku dekad. A jego umysł, czujny i otwarty, miał dodać mi swej śmiałości. Krótko mówiąc zatem, moje alter ego, oko przebudzenia – jak zwał, tak zwał – w osobie byłego policjanta miało mnie wyciągnąć z zaklętego kręgu kłamstw i bezradności. W głębi duszy bowiem byłam wciąż tą samą rozważną dziewczynką, której się wyrzekłam wraz z jej uczuciami, które pod postacią czułych i wrażliwych, delikatnych małży powciskałam w muszle i zamroziłam w żołądku.