- W empik go
Tusculum - ebook
Tusculum - ebook
Wa, niegdyś kwitnący kurort, dziś dogorywająca wskutek powodzi pipidówka, staje się areną zagadkowej tragedii. Jaka obsesja skłoniła zamożnego przedsiębiorcę, by zaszyć się wśród nędzarzy, założyć rodzinę, zabić córkę i popełnić samobójstwo? Czy coś łączy jego śmierć ze zniknięciem proboszcza tutejszej parafii?
Z niejasnych powodów akurat do Wa ucieka przed światem zbrodni znużony dziennikarz wizjoner. Jednak rozpoznany przez miejscowych podejmuje dochodzenie i niebawem ...przepada bez wieści.
HANNIBAL SMOKE, autor EMPLARIUM, Książki Roku 2012 w internetowym plebiscycie Książka zamiast kwiatka, tym razem podejmuje magiczną wędrówkę w głąb tajemnic średniowiecznych gnostyków i pierwocin chrześcijaństwa.
TUSCULUM to niezwykła opowieść pochłaniająca czytelnika bez reszty. Pisarz podstępnie zastawia pułapki, umiejętnie dozuje napięcie i jak zwykle zmierza do zaskakującej puenty.
Olga Tokarczuk:
Odnalazłam tu ulubioną przeze mnie surową scenerię Sudetów i jej pozornie idylliczną egzemplifikację po drugiej stronie lustra. Pozornie fantastyczny wątek historyczny, jednak nieoczekiwanie bliski niepokojącym hipotezom stawianym obecnie przez badaczy dawnej chrześcijańskiej Europy. Tęsknotę za mitem i mitem rzeczywistości, co czyni Tusculum niezwykłą, pasjonującą powieścią detektywistyczną.
To mroczna książka o niesamowitej atmosferze, pełna zaskakujących zwrotów akcji, rodzaj gry, w której autor odgaduje przypuszczenia czytelnika i chytrze im zaprzecza. Przeczytałam Tusculum jednym tchem.
Spis treści
Część I
Część II
Część III
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-938861-0-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hannibal Smoke odsapnął po trzydziestej pompce i w piżamie wyszedł na balkon. Wzdrygnął się na szpilki trzaskającego mrozu i wymachami ramion przepędził wróble z wierzchołka drzewa. Wsparty o ażurową barierkę ćwiczył przysiady, potem skłony. Niebo, posadzka, niebo, ulica, niebo, samochody. Przy ósmym skłonie potężna cysterna z łomotem wyrżnęła w dwa auta zaparkowane przy krawężniku i wgniotła się w słup ogłoszeniowy. Przy dziewiątym pojazdy były już plątaniną powykręcanych blach. W ułamku sekundy ze zbiorników trysnęło paliwo. Sześć pięter dzieliło Smoke'a od kolizji, mimo to podmuch eksplozji cofnął go do pokoju. Zawahał się, czy nie sprawdzić, co się dzieje, ale usłyszał radośnie pogwizdujący czajnik i poszedł do kuchni.
Postawił na stole kubek gorącej kawy i bez pośpiechu otworzył torbę ze sprzętem fotograficznym. Pojazdy płonęły w najlepsze, wyrzucając w górę kłęby czarnego dymu. Z całej okolicy nadbiegali ludzie, jakby chcieli oddać samobójczy skok wprost w płomienie. Kolejny wybuch ostudził ich zapał. Zatrzymali się w bezpiecznej odległości, wypatrując w szoferce kierowcy. Wydawało się, że popychany przez żarłoczne języki ognia nadal gorączkowo stara się zapanować nad kierownicą. Pomimo wrzasku gapiów z oddali coraz lepiej było słychać sygnał strażackiej syreny. Smoke spenetrował okolicę teleobiektywem, wykonał serię zdjęć wypadku, zamknął dźwiękoszczelne okno i przysiadł do kanapek z serem.
Po jedzeniu wyciągnął się na kanapie i zapalił papierosa. Niebo za firanką było brudne, nieprzeniknione. W bezbarwnej ciszy od czasu do czasu majstrował tylko elektryczny kaloryfer, wydając serię dyskretnych strzałów jak tłuszcz na patelni. Była już dziesiąta rano, ale Smoke pół nocy spędził na komisariacie i zastanawiał się, czy iść do pracy. Melancholijnie wypuszczał dym i spod zmrużonych powiek spoglądał na zatarte kontury domowych sprzętów, szafek przygniecionych piramidami papierów i regałów z książkami ułożonymi na opak. Ze ścian pokrytych korkiem sterczały setki przyklejonych skrawkami taśmy kartek z numerami telefonów różnych ludzi w Ost, policjantów, prokuratorów i wszelkiej maści typów uwikłanych w świat zbrodni. Tylko papierowa reprodukcja Whistlera nie nosiła śladu zapisków. Przed laty Smoke otrzymał ją w imieninowym prezencie od jakiejś podstarzałej fanki, oprawił w szkło i powiesił nad komputerem. Od tej pory rudowłosa Róża, dziewczynka w czerwonej sukience była jedyną osobą, którą widywał przy śniadaniu. Codziennie podążało za nim jej łagodne spojrzenie. On też jej się przyglądał, próbując odgadnąć powód zakłopotania, który znajdował w splocie jej małych dłoni. Kiedyś nawet coś do Róży powiedział, ale od razu popukał się w czoło i więcej się do niej nie odezwał.2.
Przed domem sanitariusze otoczeni wianuszkiem gapiów wynosili ze zmiażdżonej szoferki zwęglone zwłoki kierowcy. Trzymali je za ręce i nogi. Trup zastygł w niezręcznej pozie, jakby akurat dawał za wygraną, nie mogąc sprostać jakiemuś ćwiczeniu. Ludzie porażeni tym widokiem odwracali głowy i syczeli, nabierając powietrza przez zaciśnięte zęby. Krzyknęli „Jezu”, gdy ręka złamała się jak spróchniała szczapa drewna i nieboszczyk oparł się ramieniem o zaśnieżony chodnik. Sanitariusze umyślnie ociągali się z robotą, żeby Smoke mógł to sfotografować. Skinął im głową w podzięce i poszedł do samochodu.
Parkował swego opla nie opodal największego muzeum w Ost. Znał tam parę osób i codziennie machał ręką portierowi, który zza szklanych drzwi uchylał mu czapki. Podobała mu się jego liberia - nieprzebrane zbiory zupełnie go nie obchodziły. Widział je raz, przed laty. Nie pominął żadnego z tysięcy obrazów i na koniec nie zapamiętał ani jednego. Miał przed oczami tylko jedno płótno, z którego nieprzerwanie spływała gruba warstwa pomieszanych farb, jak krew z tętnicy policjanta w wielobarwną plamę benzyny. Skojarzenie nasuwało się samo – dzień wcześniej był świadkiem strzelaniny na stacji paliw za miastem. Zaparkował obok dystrybutora i zamierzał wysiąść, ale powstrzymała go nagła kanonada. Dwaj bandyci na ugiętych nogach skradali się między dystrybutorami, wypatrując policjanta i raz po raz oddając strzały. Ukryty za karoserią radiowozu bronił się zaciekle i wygrażał im od najgorszych. Smoke dyskretnie wyglądał z auta, zastanawiając się, skąd tyle kul w magazynkach napastników, którzy niestrudzenie dziurawili karoserię, ale nie potrafili uciszyć krzykacza. Jak na zawołanie trafili go w brzuch. Wygiął się, zesztywniał i padł, jak podcięte drzewo. Bandyci pospiesznie upewnili się, że nie żyje, i odjechali.
Zapadła cisza, wokół nie było żywego ducha. Smoke pochylił się nad policjantem leżącym z wybałuszonymi oczami. Rozgiął mu palce zaciśnięte na broni i rozrzucił ręce, które przybrały postać serdecznego powitania. Ominął kałużę krwi sunącą po betonie i poszedł po aparat. Nieboszczyk cierpliwie pozował do zdjęć, dzielnie znosząc błyski flesza i korektę swego wyglądu. Na koniec mrugnął okiem, jakby przedrzeźniał migawkę i poruszył ustami. Smoke zatankował i poszedł zapłacić. Podał banknot kasjerce zwiniętej w kłębek pod ladą i zadzwonił na policję.
Smoke przejechał kawał drogi i przyłapał się na tym, że nie pamięta muzealnego portiera, przystawania na światłach ani objazdu remontowanego mostu. Miał przed oczami rozedrganą, głuchą przestrzeń, w której jakiś niewidzialny ciężar zawisł mu na powiekach. Pomyślał, że to odwilż, której nadejście zawsze prognozował ból głowy. I nagle odzyskał słuch - uderzyło go splunięcie śnieżnego błota, które zaczęło zsuwać się z przedniej szyby, warkot sunącego sąsiednim pasem tira i monotonny ryk miasta. Wyhamował i zręcznie wsunął się w zatoczkę zarezerwowaną dla autobusów. Zapalił papierosa, uchylił szybę i głębiej wsunął się w oparcie. Czuł, że wspomnienie umierającego policjanta znów zaczęło się skradać. Widok trupa był mglisty, twarze zbiegłych gangsterów jeszcze bardziej. Na komisariacie dowiedział się o zmarłym tylko tyle, że „wzorowy funkcjonariusz bez reszty oddany służbie zginął w walce z przestępcami, których nakrył na próbie rabunku na stacji benzynowej”. Smoke'a nie zdziwił ten pean na cześć nieboszczyka, za to podejrzany wydał mu się brak zawziętości jego kolegów po fachu. Powinni ze wszystkich sił szukać morderców, a odniósł wrażenie, że śmierć starego kumpla oznaczała dla nich koniec kłopotów.
Zaintrygowany starannie prześledził bezbarwne życie odznaczonego pośmiertnie „oddanego służbie” policjanta. Dowiedział się, że szczytem jego zaangażowania była punktualność, a odwagą nie mógł zaimponować nawet księgowemu. Ostatecznie nie on jeden był policyjnym powsinogą, któremu po śmierci wystawiono rutynową laurkę. Trudno było jednak zrozumieć, dlaczego samotnie podjął walkę na stacji benzynowej, skoro tylko paru lat brakowało mu do emerytury i przez ostatnie miesiące wręcz obsesyjnie unikał niebezpieczeństwa.
Smoke napisał materiał, w którym pokpiwał z zaangażowania „wzorowego funkcjonariusza”, stawiał też hipotezę, że na stacji benzynowej nie chodziło o rabunek, lecz o głowę starego gliniarza. Nie potrafił jednak dostatecznie uzasadnić, dlaczego głowa dekownika była warta kuli. Naczelny go wyśmiał i odmówił publikacji.
Porażka. Czyżby nadal o to chodziło?
Jedyne niepowodzenie, nad którym przeszedł do porządku dziennego. Niefart wygodnie załatany intratną propozycją dodatkowego zajęcia w największej stacji telewizyjnej w Ost. I nagły sukces za pomocą kilku sztuczek przed kamerą. Rozgłos, którego w tym stopniu nie potrzebował, pośpiech, którego nie lubił. Nie było kiedy i komu powiedzieć, co usłyszał z ust umierającego: „Tusculum koło Wa”.
Smoke wygłosił tę kwestię jak Hamlet, wypluł niedopałek przez okno, wyjął mapę ze schowka i natychmiast sobie przypomniał – glina nazywał się Nojman.3.
– Smoke, słucham.
– No, słyszę, że już tu jedziesz. Najwyższy czas. – Głos naczelnego był spokojny, jak leniwego drapieżnika w klatce, który zawsze dostaje obiad o określonej porze. – Jeszcze trochę, a ci wszyscy desperaci zaczną zabijać się w twojej toalecie. Ogłosimy w gazecie, żeby nie zapomnieli zapukać i zabrać ze sobą zmienne obuwie.
Smoke nie odpowiedział.
– Masz materiał? Słyszałem, że gość sfajczył się na węgiel.
– Też słyszałem.
Naczelny zaśmiał się.
– Trzymamy dla ciebie pierwszą kolumnę. To na razie.
Smoke usłyszał trzask odkładanej słuchawki i wyłączył telefon. O tej porze ruch za miastem był niewielki, szosa wiła się czarną, mokrą wstęgą wśród nieskończonej śnieżnej pierzyny. Słońce wyłoniło się znad krawędzi gór, wybuchając oślepiającym blaskiem. Gdy znikło, chmury połączyły się z górami niewidzialnym spoiwem, wyznaczając nowe, podniebne szczyty w kolorze ołowiu. Smoke jechał z niezmienną prędkością. Matowa płaszczyzna wypełniła przednią szybę auta i w końcu jej kontur ukrył się nad dachem. Mijał niewielkie miasteczka o tej porze roku zabłocone i posępne. Przydrożne bary zamknięte na głucho i górskie, leśne pustkowia rozczesane porywistym wiatrem.
Wnętrze samochodu było ciepłe, silnik pracował cicho. Smoke'a ogarnęła senność. Nie znosił zimy, nazbyt szybko zapadającego zmierzchu, chłodu, grubych ubrań, zaśnieżonych dróg i najdrobniejszych czynności wynikających z niskich temperatur. Tolerował ją tylko podczas porannej gimnastyki i dawno temu, gdy jeździł na nartach. W dzieciństwie robił to w Wa. Lubił tu przyjeżdżać z rodzicami także latem, ale teraz niczego nie rozpoznawał.
Zwolnił, na próżno wypatrując wyciągów - na stokach zobaczył tylko śnieg zalegający brudnymi płatami. Na skraju szosy zakotwiczyły niskie, zakopane w śniegu chałupiny z pogiętymi okiennicami. Czasem anemiczny dym pykający z komina dowodził, że tli się w nich jakieś życie. Wa niczym nie przypominało miejscowości wyczekującej na turystów. Instalacje elektryczne w latarniach były rozbebeszone, płoty poprzewracane, w porośniętych chaszczami zagrodach rdzewiały szczątki maszyn rolniczych.
Zatrzymał auto na grząskim poboczu i wyszedł rozprostować kości. Jak na grudzień było dość ciepło, usłyszał szelest strumyka, w oddali niemrawe szczekanie psa. Wymachując ramionami podszedł do ruiny budynku strawionego przez pożar. Zapewne niedawno, bo zobaczył filiżanki ustawione w kredensie i patelnie wiszące pod usmolonym okapem. Nie było odważnego, żeby je stamtąd zabrać, bo tylko mocą jakiegoś cudu ruina jeszcze nie zawaliła się do szczętu. Stanął przed płotem i przez wypalone okna analizował sterty odpadków i sprzęty, z którymi ogień nie zdążył się uporać. Wyobraził sobie wszystko, zanim zaczęło płonąć, stół z szufladą na narzędzia, haftowaną makatkę nad zlewem, mysz wyglądająca z dziury obok starej maszyny do szycia. Poczuł naftalinę w szafie, marchew w skrzyni z piaskiem i swąd skwierczącego w ogniu ciała wisielca. Wisielec… Ogień… Martwa dziewczynka… Przestawił kolejność. Najpierw dziewczynka, potem ogień, na koniec wisielec. Wisielec w gumiakach, w waciaku, ale nie chłop. Prędzej jakiś przebieraniec, może mieszczuch, który się przystosował. Mieszczuch… Dziewczynka malutka, w beciku, przygnieciona poduszką. Jest jeszcze dziewczyna, prawie kobieta, szczupła, niemal przezroczysta. I jej matka z przetłuszczonymi włosami, zniszczona przez alkohol, ale ciągle pełna życia.
Smoke stał w rozkroku z dłońmi splecionymi na odchylonej głowie, jakby nasłuchiwał pracowitej krzątaniny szarych komórek.4.
– Pan tu czego?! – Pytanie padło znienacka, tuż zza pleców Smoke'a.
Zadrżał. Poczuł smród trawionego wina. Facet z metalową rurą w ręce miał twarz pociętą czerwonymi żyłkami i spojrzenie zwiastujące gotowość do rękoczynu.
– Gdzie się podziewałeś, nie gasiłeś z innymi? – Smoke kontratakował tonem śledczego, który nie rozstaje się z kajdankami.
Nieznajomy cofnął się o krok i warknął:
– Czego chcesz? Coś za jeden?
Mężczyzna upuścił rurę, którą Smoke przydepnął, zanim tamten zdążył się schylić. Z pustymi rękami skurczył się w sobie i zacisnął pięści.
– Wszyscy wiedzą, że przyłożyłeś do tego ręki. - Smoke patrzył mu prosto w oczy.
– Nieprawda! To Zenobia zawzięła się na zięcia. Przepędzała. Tylko wynocha i wynocha. A co ja, co… Żyję jak robak, to każdy chce mnie zadeptać. Szuje jedne. - Spojrzał z wyrzutem w głąb wsi, wyglądając tam swoich prześladowców. - Jakby mogli, to by kulawego pokazali palcem i palcem zastrzelili.
Smoke dopiero teraz dostrzegł, że ma do czynienia z kaleką. Prawe biodro miał nienaturalnie wygięte, nogę chyba sztywną.
– Co ja mam z tego, że ten biedak się powiesił? Tyle samo, co przedtem. Najniższą rencinę i ciężko chorą matkę na utrzymaniu. Jak ona się powiesi, to proszę bardzo, mam powody, żeby podać jej sznur. Jęczy całymi dniami i nocami. Wszystkie pieniądze idą na lekarstwa, a ja od tygodnia jem tylko ziemniaki.
Smoke podniósł rurę i zważył ją w dłoni. Mężczyzna odruchowo wcisnął głowę w ramiona. Jego głos zaczął przypominać błagalny skowyt.
– On był moim przyjacielem! U mnie najpierw pokój wynajął, z Donatą go zapoznałem, byłem świadkiem na jego ślubie. Wroga by chciał na chrzestnego dla swojej małej? Jak szedł w góry, a Donata do szkoły, to czasem z dzieckiem zostawałem, kołysałem je w wózeczku, grzechotką… Chryste panie, po jaką cholerę miałbym małej coś zrobić?!
Smoke odrzucił rurę do rowu i ruszył w stronę auta.
– Pan i tak wie swoje, tak?! – krzyknął za nim nieznajomy.
– Nie o to chodzi. Mnie to po prostu nie interesuje – odparł Smoke z zimną obojętnością.
– Nie? To czego się pan czepiasz, czego chcesz?! – Mężczyzna poczerwieniał ze złości.
Smoke uśmiechnął się zdawkowo. – To pan szukał towarzystwa.
Zatrzasnął drzwi, zapuścił silnik i zostawił kalekę na środku szosy. Widział go jeszcze w lusterku wstecznym, jak sterczy bezradnie, a potem kuśtyka nad rowem w poszukiwaniu rury.
Do zmierzchu było jeszcze parę godzin, ale w głębokiej dolinie mrok już wpełzał na podwórka, drzewa na stokach gór powoli zamieniały się w niezgłębioną plamę lasu.5.
Droga wiodła ostrymi zakrętami raz w górę, raz w dół. Auto podskakiwało na dziurach i pagórkach zamarzniętego błota. Smoke miał ochotę na obiad, ale nie wiedział, gdzie spodziewać się posiłku. Na próżno wypatrywał szyldu lub reklamy jakiejś jadłodajni. Krzaki i chaszcze na poboczach przypominały zasieki, domostwa zamaskowane budowle obronne, które odwróciły się gniewnie tyłem do szosy. Smoke zatrzymał samochód na obszernym brukowanym placu. W jego centrum znajdowała się blaszana fontanna w kształcie szmirowatego orła z rozpostartymi skrzydłami, otoczona rozsypującym się murowanym cokołem. Smoke przypomniał sobie, że z ptasiego dzioba już przed laty nie płynęła woda, na cokole przekupki wykładały wełniane swetry, skarpety i skórzane kapcie. Dwa dni w tygodniu roiło się tu od ludzi przeciskających się między końmi i straganami z kapustą, ubraniami i wszelkiej maści tandetą z plastiku. Pod piętrowymi kamienicami bryczki czekały na wczasowiczów taszczących narty i pary wybierające się na przejażdżkę w góry, a wieczorem na rozśpiewane towarzystwo, które wylegało z knajp rozbrzmiewających rzępoleniem na skrzypkach.
Nędznym ekwiwalentem tego wszystkiego było bębnienie pogiętych blach fontanny, które odzywały się przy każdym podmuchu wiatru. Smoke rozpoznał pensjonat, w którym kiedyś mieszkał. Niczym się nie wyróżniał od reszty budynków wyglądających nie lepiej jak po bombardowaniu.
Narzucił płaszcz i skierował się w stronę jedynego okna, w którym paliło się światło. Kiedy uchylił ciężkie metalowe drzwi, uderzył go jazgot tanecznych rytmów, mdły zapach tytoniu, alkoholu i potu. Pomyślał, że gospoda służy za schronienie dla tych mieszkańców Wa, którzy dawno nie widzieli mydła. Na widok Smoke'a barman wyłączył radio, faceci przy stolikach zamilkli i spojrzeli w stronę drzwi.
– Dzień dobry – powiedział.
– Bry – wymamrotali.
Podszedł do baru i zapytał, czy jest coś do jedzenia. Barman skwapliwie pokiwał głową. Miał długie włosy. Pasowały do pajęczyn na gitarze wiszącej nad cennikiem.
– Może być bigos i… Bigos może być?
– Niech będzie – odparł Smoke. - Dwie bułki, herbata, potem zamówię coś mocniejszego.
– Świetnie. Pozwoli pan płaszcz, powieszę za barem, bo wie pan… – Spojrzał wymownie na towarzystwo. Wyszedł ze ścierką zza kontuaru i przetarł blat stolika. – Proszę tu poczekać – powiedział, odbierając okrycie.
Smoke przysiadł się do dwóch nieogolonych mężczyzn w skórzanych kurtkach. Natychmiast podnieśli się znad kufli z piwem i wyciągnęli ręce do powitania. Dzieliła ich niezwykła różnica wzrostu.
– Rychu jestem – powiedział wyższy.
– Ja też jestem Rychu – zaśmiał się drugi.
– Wszyscy macie na imię Rychu? – głośno zapytał Smoke.
– A Rychu, Rychu – goście odpowiedzieli chórem i wciąż z ciekawością gapili się na Smoke'a.
– Barman mówi, że my tu jeden motłoch, moczyryje jesteśmy, więc każdego z nas nazywa Rychu – krzyknął ktoś z końca sali. Wzbudziło to ogólną wesołość.
– Pozwalacie mu na to? – spytał Smoke swoich kompanów przy stoliku.
– E, to porządny człowiek. Za długi, które mamy u niego, mógłby sobie w mieście takie trzy budy postawić. Zrobi pan jemu i nam dobry uczynek, jak nam postawi po kolejce – powiedział niższy Rychu.
Smoke skinął na barmana. – Kolejka dla każdego.
– Jaka kolejka? - spytał z niedowierzaniem.
Smoke odniósł wrażenie, że wszyscy nasłuchują z napięciem.
– Proszę nalać każdemu setkę wódki – powiedział.
Klientelę na moment zamurowało, więc barman skorzystał z okazji i szepnął mu do ucha: - Bardzo dobrze pan zrobił. Gdyby nie to, rano zamiast samochodu miałby pan gołą skorupę na felgach.
– Skąd pan wie, że zatrzymam się na noc?
– Bo nie wygląda pan na kogoś, kto prowadzi po kielichu.
– A po co tu przyjechałem?
– Bardzo przepraszam, ale może jest pan nienormalny – powiedział barman z życzliwą ironią.
Wyższy Rychu doznał nagłego olśnienia, wstał i ogłosił:
– Ja wiem, kto pan jest i po co przyjechał. Chciałbym wznieść toast za zdrowie naszego dobroczyńcy, ale nie mam czym.
Barman natarczywie popędzany przez lekko wstawione towarzystwo otworzył lodówkę z alkoholem i zaczął nalewać do szklanek. Goście patrzyli to na wódkę, to na Smoke'a i wyższego Rycha. Gdy w końcu mogli wypić, powiedział: - Zdrowie Smoke'a!
– Kogo? – Skrzywili się, jakby podano im lemoniadę.
– Zdrowie redaktora Hannibala Smoke'a. Telewizji nie oglądacie, matoły?
Niektórzy oglądali. Smoke poczuł atmosferę ekscentrycznego wieczoru autorskiego. Akurat, gdy przyniesiono mu bigos, cała klientela zgromadziła się wokół jego stolika. Nie śmieli mu przerywać, więc jadł bacznie obserwowany przez dwa tuziny oczu. Siedzieli na krzesłach i stolikach, brudni, w starych znoszonych kurtkach i z ciężkimi łapskami zaciśniętymi na szklankach z wódką.
– Dobry – pochwalił bigos.
Pokiwali głowami i zamruczeli z aprobatą.
– Ja wszystko wiem – wyrwał się wyższy Rychu, zanim Smoke zdążył dopić herbatę. – Nazywam się Nikifor Dymalski. Zapisze pan?
– Spokojnie, zapamiętam.
– Pan w sprawie Mokorewicza, nie? Dwa lata temu przyjechał. Powiedział, że jest inżynierem, że wyciągi odbuduje, będzie sztuczne naśnieżanie, że zna takich, co tu obóz kondycyjny dla grubasów chcą zrobić, a nawet sanatorium, bo tu pod ziemią są wody mineralne.
– Nazywam się Chlebosław Pałat – przerwał mu niższy Rychu. – Tu naprawdę mogą być wody mineralne. Dlaczego nie? Niedaleko w miasteczku są. Ale z tego naśnieżania nic by nie wyszło. Kiedyś do końca maja można było na nartach jeździć, ale co rok zimy są cieplejsze, co drugi dzień leje. Wczoraj pierwszy raz sporo śniegu napadało, ale do rana wszystko popłynie. Błoto, błoto i błoto. Nie na nartach, prędzej na chałupach można zjeżdżać ze stoku.
Faceci prześcigali się w opowiadaniu o nieszczęściach, które dopadły ich miejscowość i obróciły w niwecz ich interesy. To, co Smoke usłyszał, zgadzało się z grubsza z obiegową opinią o Wa, które na skutek zmian klimatycznych ucierpiało najbardziej ze wszystkich kurortów narciarskich. Wszakże skala tych zmian była zadziwiająca, powódź zrujnowała miejscowość do reszty. Pewnej zimy śnieg zamienił się w deszcz. Padał nieprzerwanie przez tydzień. Pierwszego dnia nikt się tym nie przejmował – obfite opady nie są w górach czymś niezwykłym. Drugiego dzieci jeszcze puszczały papierowe statki w wezbranych wodach strumieni, a wieczorem biegły w pogoni za psem porwanym przez spienione wody potoku. Utopił się i wtedy pierwsi turyści zaczęli wyjeżdżać. Pozostałych trzymała w Wa korzystna prognoza pogody, ale w nocy gwałtownie wzmógł się wiatr, gęstniejąca ulewa zaczęła podtapiać piwnice. W ciągu paru godzin poziom wody w strumieniach podniósł się o kilka metrów i zamienił je w rwące rzeki. Żywioł z przerażającym wyciem porywał wszystko, gałęzie, wiadra, kubły na śmieci, popychał samochody zataczające coraz szybsze taneczne kręgi. Wysiadła elektryczność. Wyrwani z łóżek, porażeni strachem ludzie byli zupełnie nieprzygotowani na taki kataklizm. Teraz mają w stodołach stosy worków z piaskiem, wtedy siedzieli w domach i bezradnie czekali na światło błyskawic, w których mogli zobaczyć wirujące w powietrzu dachówki i rozpędzoną, narastającą lawinę błota, która w końcu zaczęła wybijać okna i porywać ich wraz z dobytkiem…
Po dwóch dniach nadleciał pierwszy śmigłowiec, pojawiły się amfibie, za nimi wojsko i dziennikarze. Doliczono się wielu rannych i ośmiu ciał zawleczonych w głąb doliny. Dwie osoby zaginęły bez wieści. Rząd wypłacił powodzianom odszkodowania, ale gdy szum medialny ustał, mieszkańcom Wa odmówiono dalszej pomocy. Odbudowali, co się dało, co groziło zawaleniem – zburzyli. Kolejnej zimy warunki śniegowe były znakomite, następstwa powodzi prawie niewidoczne. Ale zła sława zrobiła swoje – turyści pojechali gdzie indziej. Gdy zaczęli odzyskiwać zaufanie do Wa, warunki pogodowe wciąż skracały sezon narciarski, do marca, do lutego… Było coraz cieplej. Tak ciepło, że do Wa ściągali już tylko meteorolodzy. Nie potrafili jednak wyjaśnić klimatycznego fenomenu. Wa zieleniało, podczas gdy w regionie trzaskał mróz. Ostatecznie wiosna w zimie mogła być atutem Wa, gdyby nie deszcz. Nieznośnym utrapieniem stało się błoto spływające z gór i dziwna, przenikająca dreszczem mżawka. Opuszczone wyciągi poszły w rozsypkę. Właściciele pensjonatów i domów wczasowych zaczęli przenosić interesy gdzie indziej. Pozostały niedobitki z dawnego personelu i chłopi z gospodarstw agroturystycznych. Niewielu znalazło pracę w pobliskim miasteczku, reszta bez powodzenia usiłowała żyć z rolnictwa. Wa cuchnęło szybkim rozkładem. Zapadł wyrok – dożywocie.6.
– Ja się nazywam Polikarp Żmijak. – Mężczyzna przysunął się do Smoke'a, siedząc okrakiem na krześle. – Powiedz pan, ci wszyscy tajniacy w ciemnych okularach, to oni coś widzą?
– Niewiele, czasem zderzają się głowami.
Wybuchnęli śmiechem.
– A pan? – ciągnął Żmijak. – Mówią, że pan popatrzy człowiekowi w oczy i już wie, co ten myśli. No, co ja myślę?
– Panie barman, proszę wszystkim dolać – powiedział Smoke, bez pudła odczytując zapotrzebowanie całej klienteli.
Żmijak zerknął triumfalnie po sali, oczekując, że jego osobisty sukces zostanie doceniony. Patrzyli na niego z podziwem, mruczeli.
Smoke pił wódkę z herbatą i dziwił się sobie, że poświęca tym ludziom tyle czasu. Zwykle zmierzał wprost do celu, dostawał, co chciał i znikał. Może to nędzny pokój, który wkrótce miał mu zaoferować barman, a może prostolinijność mężczyzn trzymała go w tej cuchnącej norze? Czuł, że z łatwością mógłby wyciągnąć od nich najgłębsze tajemnice, ale ani trochę go nie obchodziły. Podobało mu się, że rozmowa toczy się jak kamień spadający z urwiska – był pewien, że kiedy utknie w szczelinie, wszyscy zwyczajnie rozejdą się do swoich zajęć.
– A ta spikerka, wie pan, ta blondyna, z którą pan ostatnio był w telewizji… – Polikarp nie potrafił jej bliżej określić. – Buszował jej pan ogórasem pod spódnicą, nie?
– To nie była spikerka, tylko ofiara – odparł Smoke. – W dodatku mężczyzna.
– Kurde flak – Polikarp był całkowicie zaskoczony. – No to mu pan nie buszował.
Zataczali się ze śmiechu.
– Co tam taka ofiara – powiedział Nikifor Dymalski. – Mokorewicz i jego córeczka, to są ofiary.
– Od razu wiedziałem, że po to pan tu przyjechał. – W głosie barmana zabrzmiał odcień przygany, ale jego klienci z entuzjazmem podjęli temat. Smoke był jedynym przyjezdnym w Wa i w dodatku ekspertem od zbrodni. Uznali, że dwa trupy, to najlepsza propozycja turystyczna, jaką mają do zaoferowania.
– Nikt nie wierzył w te jego bajki, że on tu wszystko od nowa poustawia. – Polikarp skrzywił się. – Jak przyjechał, lało. Jak się powiesił, też lało.
– Akurat – żachnął się Nikifor. – Ty pierwszy chciałeś pokoje szykować i znowu teściową wyprowadzić na strych.
– Bo jędza jest pyskata, larwa jedna. Kociołek wrzątku nagotowała, żeby mi chlusnąć w pysk, jak przyszedłem do domu po twoich imieninach.
– Oj, wredny babsztyl, nie powiem. - Nikifor skinął głową. – Ale Zenobia, teściowa Mokorewicza, to dopiero wiedźma – powiedział do Smoke'a. - Sprzątaczką jest w sanatorium, będzie z siedem kilometrów stąd. Piechotą chodzi, zwierzaki do innego powiatu przepędza. Nigdy takiej kobiety nie widziałeś, redaktorze.
– Straszy? – Smoke już się domyślał, że nie to jest przyczyną zawziętości Nikifora.
– A gdzież tam, to piękna kobieta, tylko chytra, zła jak sto diabłów – powiedział Polikarp, zerkając na Nikifora. - Wykończyła nieboszczyka męża, zagłodziła go.
– Wyszła za młynarza, dostała nędzarza – zarechotał Chlebosław. – W sile wieku to był jeszcze gość. Stary, goły i chory nie był jej potrzebny.
– Wolała pomocnika pilarza. - powiedział Nikifor. – Zaraz po pogrzebie wzięła sobie Ambrożego do łóżka. Miał durny dobrą fuchę w lesie, ale go wylali, bo za często zaglądał do butelki. I też poszedł w odstawkę. Dziwny gość, mruk jeden, nikomu ręki nie poda, patrzy spode łba. Ale jak nawinął się Mokorewicz, to Ambroży znowu się przydał. U Zenobii było ciasno, bo po powodzi pół chałupy się zawaliło. Przypilnowała, żeby wynajął pokój inżynierowi. Razem koło niego skakali, swatali go z Donatą. Prawie na barana go nosili, włazili do tyłka bez wazeliny.
– Forsę miał, sponsorował, dom odbudował, to włazili – mruknął Chlebosław, sięgając po papierosy Smoke'a.
– Elegancki facet był, ładnie mówił, na wszystkim się znał. Ja takiego miłego człowieka nigdy nie spotkałem. - Stwierdzenie Nikifora spotkało się z ogólnym uznaniem. – I nie wywyższał się, każdemu się ukłonił, z każdym porozmawiał. A Zenobia krążyła nad nim jak sęp. Podtykała mu tę swoją Donatkę, jak jakaś stręczycielka jedna. Nie można powiedzieć, jej córa, to grzeczna dziewczynka, ale to jeszcze dziecko, do szkoły chodzi. Jak się okazało, że to dziecko będzie miało dziecko, stara latała po wsi i kłapała ozorem, jakie to szczęście ją spotkało. No i ożenił się, wprowadził do teściowej na swoje nieszczęście.
– Ja tam nie wiem, czy Zenobia na córkę go złapała, bardzo był zadowolony, kochający – powiedział Chlebosław.
– A ja mówię, że nie? – Nikifor był zawiedziony, że każdym słowem nie może oskarżyć teściowej Mokorewicza. – Szydło wyszło z worka, jak przestał wyjeżdżać w interesach. Kij sobie wystrugał, ślęczał nad mapami i do upadłego chodził po górach. Łaził i łaził. On w podartych szmatach, a przydupas Zenobii, Ambroży w jego wyjściowym ubraniu po gościńcach paradował.
– Dziwny był ten twój Mokorewicz – powiedział Chlebosław. – Mówili, że jego firma zbankrutowała, ale jak miała nie zbankrutować, kiedy on jej nie doglądał, ciągle na wsi siedział? A jak już interes szlag trafił, to przecież mógł się rozejrzeć za posadą. Inżynier, miał fach w ręku, a nigdzie nosa nie wychylił. Pierdoła z niego była.
– Co ty tam wiesz! - Nikifor poderwał się, wywracając krzesło.
– Był, był pierdołą i ty tego nie zmienisz. - Polikarp oparł mu dłoń na ramieniu.
– Nie takim jak ty! Ile lat szukasz roboty, sześć, siedem?!
Faceci zaczęli wrzeszczeć. Licytowali się, kto dłużej stara się o jakieś stałe zajęcie. Dyskusja zmierzała do tego, że to Mokorewicz miał rację, bo nie szukał czegoś, czego w Wa ani w okolicy nie ma.
Smoke skorzystał z zamieszania i podszedł do barmana, który za kontuarem wycierał kufle.
– Zastanawiam się nad noclegiem…
Barman zawahał się.
– Jeśli reflektuje pan na prymityw… Mam na górze mały pokoik, sam z niego korzystam, ale dzisiaj mogę sobie zrobić posłanie w kuchni.
– Dziękuję - powiedział Smoke.
– To ja dziękuję. Nie pamiętam, kiedy ktoś tu tyle wydał. – Wręczył Smoke'owi klucz. - Można tam wejść po schodach przez kuchnię. Jest też osobne wyjście na zewnątrz i święty spokój.
– Doskonale – powiedział Smoke.
– Doskonale, bo nie ma pan teściowej! - krzyknął Polikarp. – Chyba, że ma?
– Już nie.
– Od razu widać, że gość ma rozum – Polikarp pochwalił Smoke'a. – A ten twój Mokorewicz – wytknął palcem Nikifora – dobry był człowiek, ale głupi. Nie ostrzegaliśmy go, jaka to piekielnica?
– Ile razy. - Nikifor pogodził się z diagnozą. – Ale on jakiś taki ufny był, łagodny, ciągle zaprzątnięty żoną, potem chorym dzieciakiem i jakimiś tam swoimi marzeniami. Jak wyszło na to, że groszem nie śmierdzi, to Zenobia ze swoim przydupasem inaczej zaczęli z nim tańczyć. Najpierw oskubali go ze wszystkiego, a potem wypychali na żebry, bili, nie wpuszczali do domu. Mówili, żeby się wynosił albo skończył ze sobą. Donata ryczała po opłotkach, a on łaził po wsi poobijany. U każdego szukał kąta na noc. Komu nie mówił, że się powiesi?
Milczeli. W powietrzu zawisło poczucie współwiny.
– Tak to było, panie redaktorze. Proszę napisać, że ja, Nikifor Dymalski twierdzę, że ten człowiek nie udusił swojej córeczki, nie podpalił domu i sam się nie powiesił… – powiedział łamliwym głosem.
– Bez przesady, stary… – bąknął Chlebosław.
– Bez przesady?! To dlaczego nie przyjeżdżają tu autobusy, pociągi? Kto tu widział patrol policji? Co zostało z naszego kościoła? Nie pamiętacie? To było kiedyś miasto, ale Pan Bóg zrobił sobie z niego muszlę klozetową. On tu tylko spuszcza wodę!!!
Kamień utknął w szczelinie.7.
Smoke'owi już dawno powietrze nie wydawało się tak rześkie. Wbrew opowieściom zamiast deszczu sypał gęsty śnieg. Niemal po omacku dotarł do auta. Wypakował sprzęt fotograficzny i torbę podróżną, którą zawsze woził na wypadek niespodziewanej wyprawy. Barman wpuścił go do pustej knajpy, zamknął drzwi na zasuwę, potem poprowadził po trzeszczących schodkach na piętro, otwierając ciasny, skąpo wyposażony pokoik. Dwoje drzwi ograniczało powierzchnię pomieszczenia do minimum. Ledwie można się było przecisnąć między wąską kozetką i stolikiem.
– Do takiego luksusu chyba nie jest pan przyzwyczajony? – Barman był zdeprymowany zawartością swego lokum.
– Bywało gorzej.
– Wyświadczam panu przysługę. Nie wie pan, jaką, bo nie szukał pan kwatery na wsi. Niestety, nie mam tu łazienki, woda jest zimna, ale ogrzewanie działa. – Pokazał mały olejowy kaloryfer pod stołem. – Ustęp jest na dole, jak pan zgłodnieje, w kuchni znajdzie się trochę jedzenia, obsłuży się pan sam. Cennik wisi przy barze. – Uśmiechnął się blado. – I co jeszcze…
– Chyba wybiorę się w góry, ale…
– Pan pod krawatem… rozumiem. W szafce jest trochę ubrań, buty i parasol… Wyjadę wcześnie rano, zamykam bar na trzy dni. Możliwe, że się nie zobaczymy, więc proszę zostawić klucz u Chlebosława. Jego dom widać przez okno. Chyba mogę panu zaufać?
– A Chlebosławowi pan ufa?
– To był kiedyś niezły drań, ale to dawne dzieje. To dobrej nocy – szybko powiedział barman i natychmiast zamknął za sobą drzwi.
Smoke'owi podobało się, że jest taki konkretny. Nie przeszkadzało, że okazując gościnność, najwyraźniej swego gościa unika.
Smoke przekręcił do maksimum pokrętło ogrzewania, zdjął marynarkę i wyciągnął się na kozetce z rękami pod głową. – Ohyda – powiedział, przyglądając się płatom białej farby zwisającym z sufitu. Pomyślał, że to sprawiedliwa kara za to, że urwał się z redakcji. Poczuł senność. Gdy zaczął rozglądać się za kocem, usłyszał pukanie.
– Przepraszam, przyniosłem kołdrę i filiżankę herbaty. – Barman wsunął głowę do pokoju.
– Bardzo dziękuję – powiedział Smoke. – Proszę wejść.
– Bardzo pan grzeczny, myślałem, że wy wszyscy jesteście bezczelni, nachalni…
Smoke domyślił się, że barman żałuje tego, co powiedział. Chciał wyjść, ale nie potrafił nietaktownie zakończyć znajomości.
– Gdyby nie przyniósł pan tej kołdry, strąciłbym pana ze schodów – Smoke naskoczył na niego.
Barman uśmiechnął się, usiadł na krześle i wyciągnął rękę. – Nazywam się Prokop Duda.
Smoke pomyślał, że to jakaś epidemia. Tylu głupich imion nie słyszał nigdy w życiu. – Nie macie tu jakiegoś Dalegora albo Jaczewoja?
– Owszem, mamy nawet Łękomira, Torpeta, Krzywosąda i Wszebąda.
Obaj parsknęli śmiechem.
– Nie przedstawiłem się wcześniej, bo pomyślałem, że moje nazwisko… – Prokop zawiesił głos.
– … znajdzie się w jakimś brudnym artykule.
– Coś w tym rodzaju.
– Brzydzi się pan moim zajęciem, uważa pan, że jest poniżej ludzkiej godności.
– Szybko pan czyta w cudzych myślach.
– Trzeba mieć nadzwyczajne poczucie godności, żeby je kultywować w Wa.
– Pokłócimy się?
– Nie jestem na to dość trzeźwy – powiedział Smoke.
– No to pójdę.
– Jak pan chce. – Smoke łyknął herbaty i posłał Prokopowi ironiczne spojrzenie. Czuł, że barman ma jednak coś do załatwienia.
– Nie wiem, czy to coś da… - Prokop zawahał się. - Chciałem pana poprosić, żeby pan nie pisał o Mokorewiczu.
– Martwi się pan o młodą wdowę. Dziewczyna umiera z rozpaczy, więc artykuł byłby dla niej hańbą i dodatkową udręką.
– Zgrywa się pan, ale to prawda. Bardzo mi jej żal. Ona zaraz się dowie, że pan tu jest – tej nocy spokojnie nie prześpi. Nadal nie mogę uwierzyć, że pan się o tym wszystkim dowiedział i chciało się panu przyjeżdżać aż z Ost. Nawet nie było prawdziwego dochodzenia.
– Jadąc tutaj, nie miałem pojęcia o tym pańskim Mokorewiczu. Ten człowiek nic mnie nie obchodzi. Zaczynam mieć mdłości na dźwięk tego nazwiska.
– Nabija się pan ze mnie.
– Dlaczego miałbym to robić?
– A ci ludzie? Dlaczego im pan tego nie powiedział?
– Ludzie wyobrażają sobie, że mnie interesują tylko trupy. Podtykają mi je pod nos jak szarlotkę. Myślą, że robią mi w ten sposób przyjemność.
– Więc to urlop? Tutaj? Niespotykany z pana człowiek… Widziałem jak gładko wyłudzał pan od tych ludzi wszystko, co wiedzą.
– Z pomocą pańskiego alkoholu.
Barman zastanawiał się, jak zareagować na zaczepkę. Sporo wysiłku kosztowała go ta szermierka.
Smoke nie dał mu odpocząć:
– Proszę się zastanowić. Gdybym chciał wszystkich przepuścić przez maszynkę, czy nie powinienem zacząć od pana?
– Przecenia pan swoje możliwości – żachnął się Prokop.
Smoke spojrzał na uchylone drzwi szafki. – Tam wisi kurtka, w której chodził Mokorewicz. On tu często nocował, prawda?
– Ależ on tu tylko…
– Starczy - uciął Smoke. – Mam to w nosie.
Prokop sprawiał wrażenie zdyszanego, miał na czole kropelki potu, zaschło mu w gardle.
– Skąd… Skąd pan to wie?
Smoke rozłożył ręce.
– Nie mam pojęcia.
– Nie wiem dlaczego, ale ta rozmowa mnie wykańcza… – Prokop analizował swoje samopoczucie i patrzył badawczo na Smoke'a. – Bębny walą mi w głowie, czuję się podejrzany, winny…
– To lepiej chodźmy spać – powiedział Smoke.
– Dobrze. – Prokop podniósł się z trudem i wyszedł, nie domykając drzwi. Po schodach schodził powoli, jakby obawiał się upadku.8.
Smoke przebrał się w dres i wyjrzał przez okno. Ranek był mroźny, śnieżny i słoneczny. Wokół błyszczały białe płaszczyzny stromo opadające w głąb doliny pełnej zagłębień otoczonych oszronioną trzciną. Dom Chlebosława przypominał tonący okręt - zapadał się w jedno z takich zagłębień, pnący się w górę dym z komina złośliwie uwydatniał odchylenie budynku od pionu. Smoke pomyślał, że Chlebosław wszystkie sprzęty poprzybijał gwoździami do podłogi.
Otworzył drzwi wychodzące na pusty plac. Pozbawione dachów i szyb opuszczone kamienice pokryte czapami śniegu nie były już tak upiorne jak wieczorem. Blaszane ptaszysko w fontannie z perspektywy pierwszego piętra zdawało się strzepywać ze skrzydeł biały puch i mościć sobie miejsce w gnieździe. Zobaczył też oznaki życia - ślady stóp na schodach. Najwyraźniej dwie osoby były tu przed chwilą, ale nie odważyły się go zbudzić. Był pewien, że gdzieś tu się czają i naradzają.
Stracił ochotę na poranną gimnastykę. Zatrzasnął drzwi i zszedł do kuchni otwartej na podwórze. Prokop targał jakieś skrzynki do furgonetki. Na widok Smoke'a zrobił kwaśną minę.
– Jak się spało?
– Dziękuję, doskonale – powiedział Smoke i postawił czajnik na gazie.
– Ja spałem fatalnie. Boli mnie głowa, nogi, jakbym całą noc maszerował.
– To moja wina.
– Aaa tam.
– Wiem, co mówię. - Smoke spojrzał na barmana, ten potknął się i runął ze skrzynką na podłogę. Syczał z bólu, gdy Smoke pomagał mu wstać.
– Jasna cholera, człowieku, robisz to specjalnie?
– Nie jestem pewien…
– Poważnie?
– No.
Prokop zamknął drzwi i spojrzał na Smoke'a ukradkiem, jakby obawiał się, że mu to zaszkodzi.
– Zrobię jajecznicę, dobrze?
– Świetnie. Ile kromek?
– Trzy.
Smoke pokroił chleb i sięgnął do lodówki po masło.
– Bez obaw, nie musi się pan mnie bać – powiedział.
Barman nie odwrócił głowy znad skwierczącej patelni.
– Moja żona czytała o panu różne bzdety w czasopismach dla kucharek. Było tam coś o przesuwaniu przedmiotów siłą woli. Do tego wszystkiego jest pan jasnowidzem?
Smoke parsknął śmiechem.
– Nie udławię się widelcem? – Prokop spojrzał na Smoke'a spode łba, gdy usiedli do stołu.
– Jeśli postara się pan coś sobie przypomnieć. Jakieś 10 lat temu w Wa przebywał mężczyzna w średnim wieku. Glina, nazywał się Nojman.
– Nojman, Nojman… Nie pamię… Co tu robił?
– Czegoś szukał.
– Czego?
– Nie wiem…
Prokop powoli odzyskiwał dobry nastrój.
– Nie jestem pewien… Przyjeżdżało wtedy jeszcze trochę turystycznych niedobitków, ale nie tylko u mnie się stołowali… Był taki jeden, nosił broń, ale to chyba bandzior. Nieprzyjemny facet, miał takie wyłupiaste oczy.
– To może ten. Tak wyglądał, jak go zastrzelili.
– Nie żyje?
– Owszem.
– No tak. Trochę tu komenderował, więc może to policjant.
– Co tu robił?
– Jadł.
– To wszystko?
– Akurat. W życiu bym go nie zapamiętał. Dużo jadł. Stawiał pod ścianą kilof i torbę z narzędziami, rozkładał na stole mapy, siedział, jadł i ciągle je przeglądał. Kiedyś podawałem mu coś i rzucił się na mnie. Myślał, że chcę coś wypatrzyć w tych zakichanych mapach.
– U kogo się zatrzymał?
– U nikogo, przez jakiś czas dojeżdżał rano i wyjeżdżał wieczorem.
– Mówił coś?
– Bo ja wiem… Opowiadano tu o nim, że szukał kamieni szlachetnych. Pełno tu w okolicy zasypanych sztolni, czasem ktoś znajdywał agaty albo topazy. Nędzne okazy.
– Znalazł coś?
– Sęk w tym, że to jego znaleźli nieprzytomnego w nieczynnym kamieniołomie i zawieźli do szpitala. Od tej pory już się nie pokazał. Chłopcy przetrząsnęli jego rzeczy, ale nic nie znaleźli.
– Szkoda, tajemniczy skarb ożywiłby tę okolicę…
– Nic z tego. My tu w Wa wszystkiego próbowaliśmy. Tuż przed powodzią nasz ksiądz zaczął remontować kościół i nagle przepadł. Po paru latach wszyscy zaczęli plotkować, że znalazł skrzynię pełną złotych monet i dał nogę. Nie chwyciło.
– To tylko plotka?
– Niestety tak, sam ją wymyśliłem. Może by zadziałało, gdyby pan o tym napisał?
– Pomysł wart rozważenia.
– To niech pan to rozważy. Dobra, jadę. Miłego… nie wiem, czego. Klucz do Chlebosława, pamięta pan.
Podnieśli się obaj i uścisnęli sobie ręce. Prokop zamknął się w szoferce i zapuścił silnik. Smoke odprowadzał auto spojrzeniem, aż zaczęło niebezpiecznie tańczyć i z piskiem opon zataczać się między krawędziami szosy. Natychmiast oderwał wzrok od samochodu i Prokop zapanował nad kierownicą.
Smoke wrócił do lokalu i od środka zamknął drzwi na zasuwę. Niemal w tej samej chwili usłyszał pukanie. Zawahał się, potem kilkoma susami pokonał schody do pokoju, otworzył drzwi i zbiegając na dół, puścił się w pogoń za stadem wróbli.9.
Biegł truchtem w głąb gęsto zakrzaczonej alejki, krok po kroku znajdując przyjemność w chrupaniu śniegu pod butami. Zza zarośli ledwie było widać poprzewracane płoty i omszałe elewacje budynków. Ciszę zakłócały jedynie niewidzialne potoki, toczące wodę po obu stronach drogi. Przystanął, przećwiczył wymachy ramion i skręty tułowia, potem skłony. Zatrzymał wzrok na stoku przypominającym wykręcone po praniu zwoje pościeli i przyszło mu do głowy, że zima, to zupełnie sensowna pora na wakacje. Kiedy znów zaczął biec i przewrócił się, wcale nie chciało mu się wstawać. Leżąc na plecach z rękami pod głową, wpatrywał się w nieruchomy olbrzymi obłok w kształcie kowadła, wiszący tuż nad pozbawioną dachówek, ażurową wieżą kościoła. Gdyby nie krzyż na szczycie, pomyślałby, że to zamek. Nie mógł wyłowić z pamięci widoku tego miejsca. Był zaskoczony łamańcem dachów, gmatwaniną cylindrycznych bastei, wieżyczek i wykuszy na długich wspornikach. Roślinność zajadle wpełzała przez dziurawe okna i balkony, zaciskając na budowli ciasny kołtun gałęzi. Gdyby nie to, pewnie już by się rozsypała, choć wzniesiono ją z ciężkich, równo pociętych kamiennych bloków. Romantyczną ruinę na wzniesieniu otaczał niski mur z uchyloną, metalową bramą. Z bliska okazało się, że drutem przyczepiono do niej drewnianą tablicę z ostrzeżeniem. „Wstęp wzbroniony. Obiekt grozi zawaleniem”. Ale uwagę Smoke'a przykuły gryfy ledwie widoczne pod ośnieżonymi liśćmi i wykuty w kamieniu napis nad wejściem: Tusculum.
Oburącz złapał klamkę i z całej siły szarpnął za drewniane odrzwia. Nie stawiały oporu. Tym większe wrażenie wywarło na nim zderzenie z jadowitym spojrzeniem oczu tkwiących w smagłej twarzy wydającej niemy wrzask. Naturalnej wielkości rzeźba przedstawiała rogatą postać, której do głowy przytwierdzono chrzcielnicę. Nie sposób było zakładać, że umieszczono ją tu tylko po to, aby wierni po wejściu do świętego przybytku mogli zaczerpnąć wody święconej. Na wpół obnażony, szponiasty stwór wyrażał gwałtowne pragnienie napaści i z całą pewnością nie był boskim stworzeniem.
Smoke wytargał figurę za odstające uszy i westchnął rozczarowany. Wnętrze budowli w najmniejszym stopniu nie dorównywało wspaniałości fasady. Na posadzce zalegały drewniane belki stropowe, stosy gruzu i rozmaite odpadki. Kiedy sufit zwalił się na podłogę, pociągnął za sobą organy, zerwał ambonę i zmiażdżył ławki. Trzy zagrzybione ściany bez tynków trzymały się jeszcze z pomocą gąszczu gałęzi, które zdawały się wyrastać z podłogi. Czwartej ściany już nie było – zwaliła się w przepaść. Smoke stanął na jej krawędzi. Do dna doliny, w której wiła się cienka nitka szosy, dzieliło go kilkaset metrów skalistej stromizny. Po nieośnieżonych stożkach piargów zorientował się, że osuwisko porusza się bez przerwy.
– Życie panu niemiłe? Lepiej niech pan się cofnie – doradził mu zza pleców znajomy głos. Mężczyzna oparł Smoke'owi na ramieniu metalową rurę, jakby w ten sposób mógł go uchronić przed upadkiem.
– A, kolega z amuletem… – Smoke był niezadowolony z tego spotkania. - Jest pan pewien, że to ja szukam guza?
Ambroży natychmiast podparł się rurą jak laską.
– Tutaj ludzie przychodzą skończyć ze sobą, mówię poważnie.
– Proszę, proszę, nie będę przeszkadzał – powiedział Smoke i zapalił papierosa.
– Myśli pan, że się nad tym nie zastanawiałem?
– I co z tego?
– W mojej sytuacji…
– Jesteśmy przyjaciółmi? Człowieku, jak mam cię przekonać, że gwiżdżę na twoją sytuację?
– Nie wiem, przepraszam… Chciałem tylko zapytać, czy Zenobia i Donata były u pana.
– Nie. – Smoke dmuchnął mu dymem w twarz.
– Ale wypytuje pan ludzi o Mokorewicza.
– Nie chcę o nim słyszeć. Mam strzelać do osób, które chcą mi o nim coś powiedzieć?
– Nie wierzę panu.
– Mam to w dupie.
– Mnie pan pytał, dlaczego nie gasiłem…
Smoke zaśmiał się w poczuciu bezradności. Ambroży miał rację i resztki reputacji, której zamierzał bronić do upadłego. Ani on, ani nikt inny nie był w stanie uwierzyć, że w Wa Smoke'a mogłoby zainteresować cokolwiek poza Mokorewiczem.
– Więc jest pan niewinny? – spytał Ambrożego.
– Niewinny.
– Ekstra, może pan iść do domu.
– Nie wierzy mi pan. Proszę porozmawiać z dziewczynami, one…
– Dobra, niech przyjdą wieczorem.
– Serio?
Smoke skinął głową.
– No to idę, jak wrócą, to im powiem.
Ambroży skłonił się i poszedł do wyjścia, ale przystanął obok figury i posępnie spojrzał na rumowisko.
– Cholerna powódź. Będzie pan tu sterczał razem z tym diabłem?
– To nie jest diabeł.
Ambroży machnął ręką i wyszedł, Smoke strzepnął kurz i usiadł na jedynej ocalałej ławce. W prezbiterium zamiast ołtarza była dziura wypełniona śmieciami, Chrystus na krzyżu wspartym o ścianę wyglądał jak pogodzony z losem aktor, którego ekipa filmowa zostawiła na pastwę robaków i deszczu. Zgliszcza z trudem pobudzały wyobraźnię Smoke'a. Jedynym punktem zaczepienia był niejasny związek między napisem nad wejściem i szkaradną rzeźbą patrona tajemnic, Asmodeusza. Był pewien, że zanim świątynia stała się pobojowiskiem, czegoś tu uporczywie poszukiwano. Proboszcz…
Po zmroku zamknął drzwi na klucz i zawiesił lampę na gwoździu wystającym ze stopy Chrystusa. Niebawem przyszli robotnicy z narzędziami. Ściśle stosując się do wskazówek księdza, najpierw odsunęli ołtarz, potem brutalnie łomotali w posadzkę, jakby chodziło o wykop do pękniętej rury kanalizacyjnej. Pracowali bez wytchnienia. Ksiądz co chwilę zaglądał do dziury, schodził po drabinie, przyświecał sobie latarką i złościł się. W końcu dał za wygraną. Kazał im zasypać zagłębienie i przesunąć ołtarz na poprzednie miejsce. Kiedy się z tym uporali, pokazywał im palcem figurki świętych ustawione na kolumnach. Potłukli kilka rzeźb, ale proboszcz zajęty penetrowaniem wnętrza kolumn, nie zwracał na to uwagi. Zaczynało świtać, gdy w jednej z nich znalazł zwitek jakichś papierów. Przeglądał je na klęczkach rozgorączkowany i zawiedziony. Najwyraźniej nie rozumiał ich treści. Robotnicy zaczęli szemrać między sobą, lękali się, że znalezisko go nie zadowoliło, więc im nie zapłaci. Usłyszał to, wyjął spod sutanny banknoty ściągnięte gumką i niemal wypędził ich z kościoła, zamykając drzwi. Podzielili między sobą pieniądze i znikli w lesie. Tylko Ambroży skierował się w stronę wsi.
Smoke miał niejasne przeświadczenie, że ten zarobek nie wyszedł im na dobre. Ale ta myśl nie nabrała jeszcze konkretnego wymiaru.14.
Smoke człapał wiejską drogą, podążając za kręgiem światła przesuwającym się po drobinach śniegu bezładnie rozdmuchiwanych przez wiatr. Wokół zgasły już wszystkie światła, żaden pies nie kwapił się, by z oddali naszczekać na obcego. Pomyślał o swoim ciepłym mieszkaniu, w którym wszystko było w zasięgu ręki, o książkach, w których każdy ulubiony fragment był zaznaczony żółtym markerem, i o Róży wypatrującej go zza szklanej antyramy.
– Co się stało z motylkiem, którego złapał Tytus? – zapytał.
– Jak to, przecież go wypuścił – nieoczekiwanie odparła dziewczynka.
Nasłuchiwał, czy nikt za nim nie idzie. Słyszał jednak tylko echo własnych kroków. Spróbował jeszcze raz:
– Dlaczego jeszcze nie śpisz?