- W empik go
Twarz pokerzysty - ebook
Twarz pokerzysty - ebook
Niezwykła powieść z sensacyjną fabułą, w którą wpisany został dramat sumienia.
Akcja rozgrywa się w dwóch zmieniających się planach czasowych: w październiku 1945 roku i pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy to bohater opowiada swoją niezwykłą historię powojenną. W scenerii niewielkiej nadmorskiej miejscowości (domyślamy się w niej Sopotu) stara się on znaleźć odpowiedź na pytanie o sens kilku lat walki z okupantem. Prosto z więzienia, gdzie trafił za działalność partyzancką, zostaje wysłany do kurortu pełnego kasyn, blichtru i szemranych interesów, by pomóc w złapaniu gestapowskiego kapusia, który ukrył się pod powierzchownością jednej z najważniejszych postaci nowej rzeczywistości.
Czas wielkiego chaosu charakteryzuje się wielością kodeksów moralnych, a ziemie pionierskie – gwałtownością konfliktów.
Prowadzone śledztwo może przyczynić się do upadku człowieka, któremu bohater w czasach okupacji ślepo ufał.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-168-4 |
Rozmiar pliku: | 609 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudziło go światło. „Poczułem na powiekach ciężar — opowiadał. — Dziwne, prawda? To nagłe światło to nie była żadna zwiewność, przepastność, jasność lekka jak muślin, jak by pan mógł pomyśleć, zwaliło mi się na twarz coś gniotącego, coś, co nie pozwalało rozewrzeć powiek.”
— Wstać — powiedziano spoza białej mgły. — Zbierajcie się.
— A kurtka? — zapytał.
— Ze wszystkim.
Pomyślał, że musiało się stać coś dobrego: ktoś się o niego upomniał, wstawił, albo też sami doszli do wniosku, że jest niewinny. „Co pan chce? — mruknął człowiek, który to opowiadał. — Byłem wtedy bardzo, bardzo młody i głupi jak but.” Przez chwilę przyglądał się swojej nagiej stopie, grzebiącej w rozgrzanym piasku. Miałem przed sobą jego sflaczały brzuch, zarośnięte złotawym buszem piersi, twarz zaokrągloną i rumianą, jasne włosy, mocno już przerzedzone i siwiejące na skroniach, i na próżno próbowałem odtworzyć sobie z tego wszystkiego rysy jego lat młodzieńczych. Podbiegła do nas dziewczyna, opalona, uśmiechnięta i mocno zbudowana, ściągnęła z głowy gumowy czepek, rozrzuciła długie, jasne włosy; jej matka, rozwalona obok nas na nadmuchiwanym materacu, poruszyła się leniwie i wskazała dziewczynie ręcznik; córka nie wycierała się, dotykała tylko ręcznikiem płynących po ciele strużek wody, mężczyźni przypatrywali się jej słonecznemu ciału wzrokiem pełnym uznania, beznadziejnie złaknieni, wszyscy mężczyźni dokoła i ja też. „Moja córka” — powiedział. Podała mi rękę, trochę jakby onieśmielona, tak mi się przynajmniej wydawało. Szukałem w jej twarzy podobieństwa do ojca — chyba na próżno. Domyślił się tego i wyjaśnił: „Wtedy byłem do niej podobniejszy: miałem ostre rysy, twarz suchą, kościstą. Nie, nie dlatego, żebym nie dojadał. Naturalnie, więzienie to nie pensjonat. Ale chodziło o coś innego. Spalałem się. Byłem zawzięty. Młodość — uśmiechnął się z politowaniem. — Dziś, widzi pan, jestem urzędnikiem w ogromnym biurowcu, z którego po pracy wysypuje się ponad tysiąc osób, tysiąc mrówek. Wśród nich ja, Polak z teczką, jeden z wielu.” Więc on to tak tłumaczy, to swoje sflaczenie — domyśliłem się. „Pracuję, ale jestem bezczynny. Właściwie za nic nie odpowiadam — zwierzał się. — Nie wiem, czy pan to rozumie.” Rozumiałem. To był gość, który lubił brać na swoje barki odpowiedzialność, gość, który szukał guza. Przypatrywałem się jego córce i myślałem: „Ci głupcy, którzy powtarzają jak papugi, że młodzież przychodzi do gotowego.” Zagadka przyszłego losu tej dziewczyny niepokoiła mnie. „Czy ona zna tę historię?” — spytałem. „Dość powierzchownie — odpowiedział. — Ale czasem wypytuje mnie o szczegóły.”
„Więc światło” — przypomniałem.
„Światło” — powtórzył.
Wyprowadzono go z mroku celi na korytarz. Tutaj ten z latarką zatrzymał się.
— Dymitr — powiedział. — Masz, chłopie, szczęście. Major Zygmunt chce z tobą pogadać.
— Godzina? — zapytał otulając się kurtką. — Która godzina?
— Po piątej.
— Nie śpi mu się czy co?
— Ty, Dymitr, uważaj, lepiej nie strugać wariata. Radzę.
— Będę pamiętał — mruknął.
„Dymitr? — spytałem. — Dlaczego Dymitr?” „Przypadek — wyjaśnił. — Przeczytałem jedno takie opowiadanie. Spodobało mi się imię. Twarde i dziwne. Bo większość naszych pseudonimów była przejrzysta. Ujawniała tęsknoty tych, którzy je nosili. Brało się z Sienkiewicza albo też jakąś aluzję do nas samych, często nieuświadomioną: skrót imienia, przezwisko bogdanki, zapomniany herb. Dymitr był taki daleki ode mnie rzeczywistego, że stawał się absolutnie nierozszyfrowalny. Naprowadzał na mylny trop.”
„Ten z latarką to był znajomy?” — spytałem. „Nie, strażnik. Wtedy, w czterdziestym piątym, było jeszcze tak, że wszyscy w gmachu wszystko wiedzieli, chodziło o skórę każdego, kto był po tej czy tamtej stronie. Strażnik stawał się uczestnikiem śledztwa, też wiedział, za co i o co. Tylko ja jeden nie wiedziałem” — zakończył kiwając smutno głową.
-— Czego on ode mnie chce? — zwrócił się do człowieka z latarką.
Strażnik chwilę się wahał. Potem spytał:
— A co, masz stracha?
— Nie — zaprzeczył Dymitr.
Strażnik opuścił latarkę w dół, biały stożek światła spłynął na kamienną posadzkę korytarza. Po chwili Dymitr poczuł na czole obrzękłe, twarde palce. Spracowane łapsko, zdążył pomyśleć i usłyszał:
— Nie pocisz się.
— Dlaczego mam się pocić?
— Ci, których nad ranem wyprowadzają, pocą się jak w łaźni.
— Ja pod ścianę nie idę.
— Niezły z ciebie bandzior — mruknął strażnik.
— Nie jestem bandzior. Nic nikomu nie zrobiłem. I nie mam się czego bać. Dopókiś nie zagadał, żeby wstawać, to się trochę bałem. Spałem, coś mi się głupiego śniło, zaświeciłeś i zaczęło mi się zdawać, że jestem na Szucha. Jak zagadałeś, to sobie przypomniałem, że już po defiladzie, i zrobiło mi się lżej.
— Myślisz, że jesteś u cioci?
— Prawie.
Strażnik przestępował z nogi na nogę.
— Ja bym tam taki pewny nie był — powiedział.
— Ale mnie nie ma za co — upierał się Dymitr.
— To się zobaczy — mruknął strażnik. — Zobaczy się — powtórzył głośniej. — Naprzód marsz.
Za załomem korytarza strażnik zgasił latarkę. Zrobiło się szaro, wąskie, jaśniejsze pasma migotały wzorzyście w poprzek korytarza na posadzce i ścianach.
— Ostatnia twoja szansa, Dymitr — powiedział major.
„Położył przede mną arkusz papieru i pióro — powiedział uśmiechając się do wspomnienia. — Pisz, mówi, pisz taki owaki, wszystko napisz, co wiesz. Nic nowego nie wiem, powiedziałem, w celi nic się nie dzieje. Major nie nalegał. Bo widzi pan, on ode mnie wcale już nie chciał zeznania, ten major. On już zrozumiał, że takiemu głuptasowi jak ja należy wierzyć na słowo. Nie miałem nic wspólnego z jakimś tam napadem, o który mu chodziło, i on, ten major, już się chyba tego domyślił. Miał do mnie całkiem inny interes, a ten arkusz papieru położył przede mną jakby dla ciągłości sprawy, siłą inercji. Czekałem i zastanawiałem się, co to może być. Major kulejąc krążył po pokoju, długi i chudy jak nadłamana tyka. W kącie drzemał milicjant. Albo udawał tylko, że drzemie, bo kiedy obróciłem się na krześle, żeby nie stracić z oczu kuśtykającego majora, milicjant podniósł powiekę i ścisnął leżący na kolanach pistolet maszynowy.”
— Nic nowego nie wiem — oświadczył Dymitr.
— A jednak... — odezwał się major. Zaczął nagle z innej beczki: — Wiecie, kto to był Złowrogi?
Dymitr skinął głową.
— Słyszałem o nim.
— Widzieliście go kiedyś?
— Nie, nigdy. Marzyłem o tym tylko.
„Złowrogi — tak nazywaliśmy tajemniczego faceta, który gdzieś od czterdziestego trzeciego roku pracował dla gestapo — tłumaczył mężczyzna na piasku. — Miał swoje metody, jego robotę poznawało się, jak gdyby nosiła markę fabryczną. Określaliśmy: aha, robota Złowrogiego — bez pudła. Dlategośmy go tak nazwali, bo spowodował masę wpadek, aresztów, wykończeń. Prowokacje, pułapki, i to głównie w lokalach — to była jego specjalność. Dużo o nas wiedział, to fakt. Musiał być gdzieś blisko. Ale nigdy nie udało się go zidentyfikować.” Córka usiadła obok, słuchała objąwszy pieszczotliwie własne kolana. Ojcu jej obecność dodawała wigoru, ale mnie, słuchacza jego opowieści, rozpraszała. Strzelistość tych nóg, Boże wielki! „Zastawiliśmy z kolei my pułapkę na niego — opowiadał były Dymitr zwracając się do córki. — Niestety, zwietrzył ją i zmienił teren, zaczął działać na ich podwórku.” Córka nie zrozumiała. Wyjaśnił: „Tych, którzy po defiladzie wsadzili mnie do pudła.”
— Uprzedziliśmy was — przypomniał majorowi. —: Dzięki naszemu kontrwywiadowi uniknęliście wpadek.
— Wiem — burknął major. — Nie macie się czym chwalić. Złowrogi żyje i działa w Bagniskach.
— Już wiecie, kto to jest? — spytał Dymitr.
— Domyślamy się. — Major zwrócił się do milicjanta: — Aresztowanemu przydałby się łyk herbaty.
Milicjant powlókł się do drzwi i uchyliwszy je powiedział do kogoś, kto musiał być tuż obok:
— Herbata dla więźnia.
„Nie opuścił ani na chwilę kancelarii — wspomniał były Dymitr. — Siadł z powrotem na krześle, pepesza na kolanach, powieki wpółprzymknięte.”
Dostał więc herbatę w rozparzonym aluminiowym kubku i do tego papierosa. Sam major podał mu ognia.
— Domyślamy się — powtórzył major. — Wczoraj dostaliśmy z Bagnisk telefon od naszego człowieka, że jest na tropie Złowrogiego, o północy następna wiadomość.
— Pogratulować — mruknął Dymitr.
— O północy telefonu nie było. Czekaliśmy godzinę, potem skontaktowaliśmy się z hotelem. Odpowiedziano nam, że wydarzyła się tragedia i ten człowiek nie żyje.
— Który człowiek?
— Ten, ten. Ten nasz. Jedyny, który wiedział coś o Złowrogim. Zabito go w Bagniskach w domu gry. Przy kartach. Grali w pokera.
— Przypadek?
— Major Skorpion z Bagnisk wierzy, że to przypadek. Bo zabił go podobno nasz pracownik w czyjejś tam obronie. Jednym słowem — nieporozumienie, pech. Ale ja nie wierzę. Takich przypadków nie ma.
„Wtedy skojarzyłem sobie to, co się stało o północy w Bagniskach, z tym, czego oczekują ode mnie” — powiedział były Dymitr. Na policzki córki wypłynął rumieniec: „Od ciebie?” „Tak, skojarzyłem z tym nagłym obudzeniem.”
— To dlatego jestem wam potrzebny?
— Dlatego — przyznał major. — Czy wiecie, kto prowadzi ten dom gry w Bagniskach?
— Nie.
— Szkoda. Dziwnie jakoś mało wiecie. Prowadzi go wasz dowódca.
— Który? — spytał Dymitr z bijącym sercem, bo już się domyślał.
— Zawisza.
— Niemożliwe — szepnął.
„Zawisza to był... — próbował mi wyjaśnić. — To był ktoś, na kim można było polegać. Jak w tym przysłowiu.”
— Niemożliwe, że co? — spytał major Zygmunt. — Że prowadzi dom gry, czy że jest Złowrogim?
— Jedno i drugie — oświadczył Dymitr z niezachwianą pewnością.
— Prowadzi dom gry. Dom pełen szulerów i prostytutek.
Dymitr chwilę milczał. Potem odezwał się:
— No, dom gry. Szulernia. Bladzie. I co z tego?
— To, że Zawisza i Złowrogi to jeden człowiek.
— Pomyłka — określił krótko Dymitr.
Zygmunt uśmiechnął się.
— Nie możesz w to uwierzyć?
— Bo to nieprawda.
— Skąd wiesz, że nieprawda? Skąd, bałwanie?
„Tak mnie przezwał — opowiadał kiwając głową z udanym smutkiem. — Musiałem go rozwścieczyć, twarz mu poczerwieniała ze złości. Utrudniałem mu śledztwo, zbijałem najoczywistsze fakty, irytowałem naiwnością. Cóż mogłem poradzić? Przebiegałem pamięcią całą swoją współpracę z Zawiszą, żeby znaleźć chociaż cień, cień podejrzenia. Nie, niemożliwe. Zawisza — nigdy! Nie umiałem majorowi tego wytłumaczyć. Ale wiedziałem jedno: Zawisza był prawdziwym bojownikiem. Mój Zawisza. Mój bohater.”
— Wiem, że to nieprawda — powtórzył Dymitr.
— A gdybyśmy ci przedstawili dowody?
Milicjant otworzył jedno oko. Dymitr łyknął herbaty. Zrobił to ostentacyjnie. Nie, żeby wzmóc napięcie tych dwóch w kancelarii, ale żeby wyrazić swoje lekceważenie dla ich dowodów.
— Musiałbym sam je zdobyć — powiedział. — Ja sam. Dopiero wtedy.
Major siadł za biurkiem. Uspokoił się, przybrał ton rzeczowy.
— Dymitr, porozmawiajmy poważnie. Dlaczego uważasz, że Zawisza nie mógł być Złowrogim? Czy masz coś konkretnego?
— Nawet bardzo — odpowiedział Dymitr. — Znałem go dobrze.
— I to wszystko?
— Powiedzmy, że jestem fizjonomistą — mówił Dymitr. Major mógł to uznać za kpiny, ale nie zrobił tego, słuchał wynurzeń więźnia z powagą. — Zawisza miał uczciwą twarz.
Major otworzył szufladę i wyjął z niej fotografię wielkości pocztówki. Rzucił ją Dymitrowi.
— Obejrzyj to sobie — rozkazał.
Fotografia przedstawiała twarz znajomego mężczyzny. Przez chwilę myślał nawet, że to Zawisza — postarzały i przez to tak zmieniony. Nie, to był ktoś inny, ktoś boleśnie znany, ale skądinąd, z zupełnie innej sytuacji. Musiał mieć wtedy dłuższe włosy.
— Czy to uczciwa twarz? — spytał gniewnie major.
Mężczyzna na zdjęciu miał regularne rysy, kształtny podbródek z dołeczkiem pośrodku, sympatyczny uśmiech zbitego psiaka, a nade wszystko dobre oczy, naiwne i nieskończenie jasne.
— Tak — powiedział Dymitr — to jest uczciwa twarz.
— Wiesz, kto to jest?
„Nie mogłem sobie przypomnieć — opowiadał. Dziwne, ale tę właśnie opowieść o konfrontacji ze zdjęciem przeżywał teraz, po latach, najmocniej. — Wiedziałem tylko, że twarz jest znajoma. Wiedziałem, że zbliża się cios. Major nie oszczędzał mnie. To jest Fischer, powiedział. Skurczyłem się w sobie, zupełnie jakbym dostał pięścią. Fischer, szef dystryktu warszawskiego, kat getta i stolicy! Widywałem go na zdjęciach, zawsze w olbrzymiej hitlerowskiej czapie, spod której spoglądały fanatyczne, siwe oczy. Te same, proszę pana.”
— No i co? — usłyszał drwiący głos Zygmunta. — Też ma uczciwą twarz.
Więzień chwilę milczał. Bał się, że nie wydobędzie głosu, w gardle chyba zaschło.
— Zawisza — odezwał się wreszcie. — Z Zawiszą to co innego. Zawiszę znałem.
Potem nastała cisza. Dymitr dopijał herbatę z aluminiowego kubka, który nareszcie ostygł, słychać było głośne łykanie. Obaj byli w rozterce. Obaj przegrali. Dymitr — bo jego naiwna próba obrony Zawiszy zawiodła. Major — bo nie zdołał mimo wszystko zachwiać pewności Dymitra, że Zawisza jest nieskazitelny. Nie zdołał nadwątlić jego wiary. „Bo jeśli Zawisza był zdrajcą, to i ja też. Wszystko, cośmy kiedyś razem robili, traciło sens. Po porażce pocieszało nas to jedno: że nasza walka była czysta, że szło o sprawę świętą i że nasz udział był na miarę bohaterską, antyczną. Do tej walki prowadził mnie Zawisza. Nie mogłem uwierzyć, żeby miał jakieś inne, uboczne cele, nie mówiąc już o zdradzieckich. Wierzyłem w niego jak w samego siebie, bardziej niż w samego siebie, i nie przesadzę, jeśli powiem, że byłem gotów oddać za niego ostatnie tchnienie. Czy trzeba zresztą aż tyle? Czy nie wystarczy stwierdzenie, że był jednym z nas? Nie tylko dowódcą, ale i przyjacielem. Zastępował mi ojca, który dał się szybko zabić we wrześniu trzydziestego dziewiątego. Czekaj pan, jakże z tym ojcem? Jeśli przyjdą do pana i powiedzą, że ojciec to i tamto, ześwinił się na przykład — to pan co? Uwierzy? Pierwszym obowiązkiem jest nie wierzyć, zaprzeczyć, sprzeciwić się. — Uśmiechnął się: — Obowiązkiem ojców jest pamiętać, że dzieci patrzą im na ręce, że nie powinny się za ojców rumienić. Ale może ten cały układ zobowiązań staje się nieaktualny? Może są to przeżytki dawnych czasów, rudymenty przedpolitechnicznej ery? Kiedy młode pokolenie będzie dorastać w probówkach, a wychowywać się w internatach, wszystkie szczątkowe uczucia i powiązania okażą się wytlałe i zwiędłe. Do muzeum z tym, tak, proszę pana!”
— To znaczy, że co? — odezwał się więzień rozdrażniony. — To znaczy, że on cały czas udawał?
— Prawdopodobnie — potwierdził major.
— Udawał — narażając się na śmierć? Udawał — kiedy podczas akcji połowa krwi z niego wyciekła? Udawał w powstaniu — strzelając do ostatniego naboju?
— Tak. Musiał. Wchodził w rolę jak wielki aktor.
— Nie — zaprzeczył Dymitr. — On nie miał za grosz aktorskiej żyłki. Był zawsze szczery i prosty jak... jak człowiek z ludu. Albo jak wielki pan. I w ogóle to się tak nie odbywa. Toby było zbyt wymyślne. Jak w kinie. W życiu wszystko jest prościej. Żadnych ciemności w południe! Ja wiem. To tak, jakby pan powiedział, że Kościuszko udawał. Czy ja wiem kto. Takie historie wymyślają ciężcy na pomyślunku propagandziści. Ale potem wychodzi na jaw prawda, wszystko się rozsypuje.
Major pochylił głowę. Wydawało się, że śpi. „Może myślał o jakichś swoich sprawach — mówił nie bez pewnej złośliwości były Dymitr. — Zabiłem mu ćwieka. Miałem wtedy dwadzieścia pięć lat, ale dużo dobrej lektury za sobą, czytaliśmy podczas okupacji wszyscy, czytaliśmy rzeczy poważne, rozdzierające, dramatyczne. Czułem, że zasunąłem tej tyce nielicho.”
— Zbyt wymyślne, powiadacie? — spytał podnosząc wzrok. Musiał się już przemóc albo rozgryźć problem, bo spoglądał ironicznie. — Widziało się bardziej wymyślne zawijasy w życiorysach ludzi czynu. Prawdziwe esy-floresy.
— Nie, znaki zapytania — poprawił Dymitr.
Major wstał. Położył Dymitrowi dłoń na ramieniu.
— Umiesz bronić swoich — powiedział. — To umiesz. — Chrząknął. Stawało się oczywiste, że ma coś ważnego do powiedzenia, coś takiego, przed czym sam się wzdraga. Jakby mu zabrakło śmiałości. — Dymitr...
— Tak jest.
— Spróbuję ci zaufać.
„Stał za mną, kiedy to mówił — opowiadał łysiejący pan. — Obróciłem się na krześle, żeby spojrzeć mu w twarz. Zrobiłem to tak gwałtownie, że milicjant poderwał się z krzesła.”
— Nie rozumiem — szepnął Dymitr.
Major unikał jego spojrzenia. Podszedł do kasy pancernej i po chwili medytacji zapytał:
— Gdybyście sami zdobyli dowody, że Zawisza jest Złowrogim, to wtedy co?
Przez chwilę więźniowi brakło tchu. Potrząsnął głową:
— Nie chcę o tym myśleć.
— Trzeba myśleć. — Major stał już przy nim. — Co wtedy? — nalegał.
— Pan wie — szepnął Dymitr.
— Potrzebujemy go żywego — uzupełnił major.
Dymitr milczał. Major zaproponował nagle:
— Chodźmy na spacer.
„Tego się nie spodziewałem, rozumie pan chyba sam — opowiadał były Dymitr. — Major zwrócił się do milicjanta: wy na willysie, my piechotą. Zawezwał sekretarkę, milczącą czterdziestolatkę w mundurze sierżanta, pamiętam, że miała przedwcześnie zwiędłą twarz, gładkie włosy, surowość w oczach, może nawet złość. Kazał jej sporządzić jakąś umowę. Umowę albo kontrakt — nie przypominam sobie, jak to nazwał. Pamiętam tylko, że zdziwiło mnie handlowe wyrażenie tutaj, w tym gmachu, nie miałem zresztą pojęcia, że ma ono coś wspólnego ze mną.”
Wyszli na ulicę. Był świt, szary i posępny. „To były te kolory.’’ — Mężczyzna na piasku wskazał na horyzont nad granatowiejącym morzem: nadciągały chmury — ciemne, ciężkie, żelaziste. Piasek wokół nas zszarzał, a nam zrobiło się zimno. Dziewczyna otuliła się płaszczem kąpielowym. „Opowiadaj” — poprosiła.
Szli w milczeniu. Za nimi wolno sunął jeep. Mógłbym nawiać, pomyślał Dymitr, skok w bok i po wszystkim. Sposobności było dosyć: od czasu do czasu przechodzili obok zaułków, w które nawet jeep z trudem by się wcisnął. „Pomyślałem sobie, że lepiej go wysłuchać — wspominał były Dymitr. — Wiać będzie zawsze czas.” Major zaprowadził go do parku. Usiedli na ławce, wyciągnęli przed siebie nogi. Nad głową poszum i suchy trzask liści, sporadyczne wystrzały pękających kasztanów. Chwilami zawiewał wiatr i wtedy zrywała się z drzew kolorowa zamieć, pędziła przed siebie żółto-czerwonym opadem, „jak papierki na takiej paradzie triumfalnej na Brodwayu — usiłował mi wytłumaczyć — nie wiem, czy pan to kiedyś widział.”
— Prowadzi dom gry — powiedział major. — Twój bohater.
— Przykre — zgodził się Dymitr. — Przykre i tyle. Może znalazł się w przymusowej sytuacji.
— Nie jest to zajęcie uszlachetniające.
— Ale czy dyskwalifikuje go ono całkowicie? Może prowadzi ten dom uczciwie? Ostatecznie, to co innego niż sypanie kolegów. Książę Monaco też żyje z hazardu, jednak przyjmują go w najlepszych domach i nisko mu się kłaniają.
— Pamiętajcie, Dymitr: dopóki nie znajdą się inne dowody, Zawisza pozostaje dla nas Złowrogim.
— Rozumiem.
— Pojedziesz tam? — spytał major.
To było to, czego się spodziewał. Ma pojechać do Bagnisk i dostarczyć im Złowrogiego — Zawiszę czy kogokolwiek innego. „Nie odpowiedziałem — wspominał mężczyzna na piasku — ale on i tak wiedział, że się zgadzam. — Westchnął: — Bo to było jedyne wyjście: nakryć Złowrogiego. Albo przyznać, że jeśli nawet działał między nami wróg, to i tak nas to nie obchodzi. Taka obojętność stawiałaby nas wszystkich w dwuznacznym świetle.”
Major wyjął z kieszeni bułkę. Odwinął ją z papieru i przełamał.
— Fifty-fifty — powiedział podając połówkę więźniowi.
— A jeśli dam dyla? — spytał Dymitr oglądając zawartość bułki.
— Nie zrobisz tego.
— Niby dlaczego?
— Bo nie chcesz, żeby racja była nasza.
— Ano tak, coś w tym jest. Wykorzystalibyście to w prasie.
— Prawdopodobnie — przyznał z uśmiechem major.
— Wymarzony materiał! — powiedział Dymitr. — Cudo! To niech już zostanie, że nie mogę uciec.
Sprostował w duchu: Możesz, możesz, miej to gdzieś. Bylebyś był na wolności. Przyszło mu na myśl, że przy okazji udałoby się kogoś jeszcze wyciągnąć. Kogo? Przebrał w myśli twarze. Ciepło się zrobiło na ich wspomnienie. „Spróbuję” — zdecydował.
— Potrzeba mi dwóch ludzi — powiedział.
— Dostaniesz.
— Z naszych! Dajcie mi Potoka i Olszewskiego.
Major uśmiechnął się.
— Obstawa? Za dużo wymagasz. — Powiedział z westchnieniem: — I tak ryzykuję własnymi piętami, rozumiesz? Dlatego, że ci ufam. Liczę na ciebie. Ale jeśli zawiedziesz, ja dostanę po krzyżu. — Chwilę milczał. — Jednego ci dam.
Dobre i to — pomyślał Dymitr i zdecydował:
— To niech będzie Potok.
— Potok — powtórzył major z namysłem. — Dobrześ wybrał. Prymitywny, ale wierny.
Popisuje się rozeznaniem — pomyślał więzień — też ma swoje gierki. Kiedy wyszli z parku, dostrzegł na rogu ulicy budkę z piwem.
— Można? — zwrócił się do majora.
Obok mruczał jeep. Major poszperał w kieszeni i wyciągnął z niej zmięty banknot:
— Masz, napij się.
Szedł ku budce czując na plecach wzrok majora. Pomruk jeepa słabł. Więzień uśmiechał się do siebie: skok za budkę i tyle go zobaczą. Poprosił o duże jasne. Zobaczył, że obok kufla leży mały, przemoczony papierek, demokratyczny pieniądz, reszta dla Zygmunta. Zmiął banknot w pięści, zdmuchnął z piwa pianę. Z kuflem przy wardze, powoli, krok po kroku, okrążał budkę. Kiedy znalazł się po drugiej stronie, odetchnął głęboko. Był sam. Przed nim znajdował się rzednący żywopłot, łatwy do przeskoczenia, a dalej park. Pomruk jeepa ustał, możliwe, że kierowca wyłączył silnik. Cicho i samotnie. Jak jesienią w parku zdrojowym, w innych czasach, w innych okolicznościach. Oparł się plecami o ścianę kiosku i powoli sączył gorzkie piwo. „To trwało pół minuty, może minutę — opowiadał — ale zaręczam panu, że rzadko człowiekowi zdarzają się w życiu takie dobre chwile. Wszystko, co mnie dręczyło, znikło, byłem niewidzialny. I mogłem się nie odzywać. Chwila złudnej wolności.” Major wołał: „Dymitr, Dymitr.” Wołał niezbyt głośno, podejrzewał w głębi duszy, że więzień już zbiegł. Dymitr słyszał ciężkie kroki — major i milicjant zbliżali się rozmawiając półgłosem. Kiedy Dymitr ukazał się, z pustym kuflem w ręku, tamci zatrzymali się niezdecydowani.
— Aha. Wypiliście — odezwał się major. — Smakowało?
— Nie najgorsze. — Dymitr postawił kufel na ladzie. — A to jest reszta dla pana — podał majorowi wilgotny, ciepły papierek.
Podjechał jeep.
— Do domu — rozkazał major kierowcy.
Podczas jazdy Dymitr wystąpił zaczepnie:
— Myślał pan, że uciekłem?
— Moja rzecz, co myślałem — burknął major.
— Chciałem was mieć trochę z oczu — atakował Dymitr.
— Byleście zachowali w sercu.
— Jeśli pan się boi, że mogę uciec...
— To co?
— To może się pan wycofać. Ja posiedzę.
— Lubisz być za cierpiętnika, tak? Nie, ja się nie boję. Potrzebny mi jest Złowrogi, a tobie potrzebne jest dobre imię twojej grupy. Taka jest transakcja, Dymitr. Każdy coś wygrywa. I każdy coś ryzykuje.
— Pan więcej — powiedział Dymitr.
„Powiedziałem to tak sobie, dla efektu — przyznał mężczyzna na piasku. — I trochę przez złośliwość. Ale zaraz przyszło mi na myśl, że może miałem rację. Że większe ryzyko ponosił — on. Ryzykował, że będą go podejrzewać, że wszedł z nami w konszachty. Albo co najmniej, że działa na własną rękę. Jedno i drugie niezbyt zabawne.”
W kancelarii czekała na nich kobieta w mundurze sierżanta z przygotowaną umową. Podsunęła Dymitrowi arkusz papieru i podała mu pióro.
— Tak to się załatwia? — spytał spoglądając zdumiony na tytuł. „Umowa”, jednak nazywało się to umową, i niżej „na pracę zleconą”. — Trochę humorystyczne — zauważył.
— Nie bądźcie taki śmieszek — powiedziała kobieta opryskliwie. Wykąpać, posłać do fryzjera i wydać za mąż — pomyślał mimochodem. Chciał podpisać nie czytając, ale ona zainterweniowała: — Najpierw zapoznać się z treścią.
— Wszystko mi jedno.
— Przeczytać! — domagała się.
Przebiegł wzrokiem kartkę. Nudy. Sekret „pracy zleconej” pozostawał w umowie nie rozszyfrowany: „niżej podpisany zobowiązuje się wykonać zlecenie przekazane mu ustnie przez majora Zygmunta. Zleceniobiorca otrzymuje w charakterze zaliczki połowę honorarium w wysokości...” Kwota wydała się Dymitrowi wysoka. Kiedy po podpisaniu podniósł wzrok, zobaczył, że major wyjmuje z kasy pancernej dwie paczki banknotów. Rzucił je na biurko.
— Ta paczka dla was.
— Połowa honorarium?
— Tak.
— A ta druga?
— Na specjalne wydatki. — Dodał znacząco: — Rozliczać się nie ma obowiązku.
— A jeśli nie wydam?
— Zrobicie, jak będziecie uważać za stosowne. — Zwrócił się do kobiety: — Dokumenty podróży są? — Skinęła głową. — Dla obu? — Znów skinęła głową. — Wpiszcie tam Potoka, tego z czternastki.
„Wsunąłem pieniądze do wewnętrznych kieszeni kurtki — opowiadał. — Ledwie się mieściły. Te pieniądze przekonały mnie, że robota jest ważna. Zrozumiałem, że nie chodzi już tylko o wymierzenie kary Złowrogiemu. Łajdak musiał dużo wiedzieć. O czym? To proste, o przestępcach wojennych. Dziwne tylko, że wciąż działał tu, że nie uciekł na drugą stronę kurtyny. Widocznie uważał, że jest mocno zakonspirowany. Zawisza? — pomyślałem przez chwilę i przyznam się, że zrobiło mi się gorąco.”
— A jeśli nie uda się wykonać zadania? — zapytał Dymitr zapinając kurtkę.
— Zależy, z jakiego powodu. — Major zamknął kasę. Wrzucił klucze do szuflady biurka. — Nie wydaje mi się, żebyście mieli przed sobą wiele wariantów zakończenia. Albo sukces, albo...
— Albo co?
— Pogrzeb odbędzie się w każdym razie na nasz koszt.
Dymitr wskazał na kontrakt.
— Czy tu jest o tym mowa?
— Tu nie. Ale macie moje słowo. Oczywiście, informacja poufna.
— Powinno być w umowie — powiedział Dymitr. — Czarno na białym. Zleceniodawca zobowiązuje się wyprawić zleceniobiorcy piękny pogrzeb. Kompania honorowa, salwa, mówka. I Chopin, koniecznie. Dużo kwiatów. Wszystko zagwarantowane na piśmie. Nie, panie majorze, nie interesuje mnie, co się stanie z moim ścierwem, ani trochę. Wolałbym, żeby druga połowa honorarium została wręczona mojej matce. Przyda jej się na pewno. Za tyle lat trudów należy jej się jakieś odszkodowanie.
Major przyglądał mu się bacznie.
— Dobrze, Dymitr, będę pamiętał.
— Chyba, że i pan stąd wyleci — zauważył cierpko więzień.
— Chyba, że wylecę.
Milicjant zameldował:
— Potok czeka.
— Dawaj go.
„Stary łobuz Potok! Rozczuliłem się na widok jego mongolskiej gęby — wspominał były Dymitr. — Nie było w naszej grupie równego mu sapera. Miał jedną wadę: wymyślał sobie pretensjonalne pseudonimy: Widmo, As, Tancerz, Baron — wszystkie z eleganckiego świata, tajemnicze i wypolerowane. Ale myśmy go nazywali po prostu Dżyngis-chanem z powodu tych mongolskich kości policzkowych. Urodził się i wychował na Woli, jako chłopak poszedł do fabryki broni, znał się na dynamicie, trytolu, minach. Kiedym go zobaczył, chciałem go objąć, ale zamroził mnie spojrzeniem. Rozegrała się cała komedia.”
Major zwracając się do Potoka wskazał na mnie:
— Znacie tego młodzieńca, Tancerz?
Potok zbliżył się do Dymitra i udał, że stara się sobie przypomnieć.
— Nie, chyba nie — powiedział wreszcie.
— Ejże, naprawdę go nie znacie?
— Pierwszy raz go widzę.
— Przyjrzyjcie mu się dobrze.
— Przyglądam się, przyglądam — powiedział Potok i zdążył nawet mrugnąć niepostrzeżenie do Dymitra. Dymitr z trudem powstrzymywał śmiech.
— To wasz dowódca, Tancerz! — powiedział Zygmunt uroczyście.
— On? Mój dowódca? — zdziwił się Widmo-Potok. — Ten smarkacz? Nie dałbym za niego trzech groszy.
— No, no, nie ubliżajcie mu. To Dymitr.
— Dymitr! — wykrzyknął zdumiony Potok. I od razu przybrał minę wzgardliwą. — Stu facetów w Polsce udaje w tej chwili Dymitra. A Napoleon to on nie jest?
„Postanowiłem przerwać to naigrywanie się z mojego żołnierza — powiedział były Dymitr. — Zwróciłem się do niego: Sylwek, przestań się zapierać, oni wszystko wiedzą. Trzeba było zobaczyć jego minę. Tarł ogromną łapą zarośnięty podbródek. I naraz wybuchnął: Zgięli cię! Rozłożyłeś się!”
Dymitr wstał i podszedł do niego.
— Nie, Sylwek, nikt mnie nie zgiął. Tu się kroi coś innego. Idziemy na wolność.
— Ty i ja?
— Ja i ty.
— Aha, to już coś.
— Wypuszczają nas, bo obiecałem chwycić Złowrogiego. Słyszałeś o Złowrogim?
— Kto by nie słyszał.
— A widziałeś go kiedy?
— Gdybym go widział, nie miałbyś dziś po co wychodzić z mamra.
Major zapytał:
— Potok, chcecie iść pod komendę Dymitra?
— Tu nie ma „chcę” czy „nie chcę”. Dymitr — to mój dowódca.
— Będziecie znowu pod jego komendą.
— Klawo jest.
— Co myślicie o waszym zadaniu?
— Jego głowa. Ja zrobię, co każą.
— Zgoda. — Major wyjął z szuflady biurka pieniądze. — Wasza pensja. Na miesiąc. Pokwitujcie.
„Potok rzucił w moją stronę niespokojne spojrzenie — opowiadał mężczyzna nad morzem. — Dałem mu znak, żeby się nie bał. Chwilę gryzł wargi. Te pieniądze, które otrzymywał w kancelarii więziennej, wyraźnie go niepokoiły. Pieniądze nie mają w naszym kraju dobrej opinii.”
— Kantu nie ma? — zapytał Potok ochrypłym głosem.
— Żadnego — powiedział Dymitr. — Albo złapiemy Złowrogiego, albo on nas. A wtedy mamy pogrzeb na koszt państwa. Major obiecał.
Potok wykrzywił usta w uśmiechu. Argument trafił mu do przekonania. Zrozumiał, że wypuszczają ich, bo mogą wykonać pewną robotę.
— Jaką broń chcecie? — zwrócił się do niego major.
Chłopak się wahał.
— Rozpylacz. Może stena...
Major wyjął z szafy pepeszę.
— Stenów nie mam. To też niezłe, a łatwiej o naboje.
Dżyngis-chan przyglądał się niepewnie pepeszy. Przed chwilą więzień — teraz miał wyjść na wolność, na dodatek uzbrojony i zaopatrzony we wszelkie możliwe dokumenty. Dymitr przechwycił jego pytające spojrzenie. Wystarczyło kiwnąć głową i statystyka strat polskich powiększyłaby się o dwa trupy. Ale Dymitr nie miał zamiaru dawać żadnych znaków.
— Zapasowy magazynek — powiedział major podając Potokowi ciężki bębenek. Zwrócił się do Dymitra: — Dla was mam pistolet „TT”.
— Dziękuję.
— Co znowu?
— Dziękuję, nie potrzebuję broni — wyjaśnił spokojnie Dymitr.
Major nie rozumiał.
— Chcecie tam jechać bez broni?
— Potok ma pepeszę. A ja nie potrzebuję. Ja skończyłem ze strzelaniem ósmego maja, kiedy Keitel podpisał kapitulację w Berlinie.
— Podjęliście się pewnego zadania! — przypomniał major zirytowany.
— Wykonam je.
— Zadanie jest niebezpieczne.
— Wiem.
Major przez chwilę milczał.
— Jak chcesz — bąknął wreszcie.— Wydaje mi się... wydaje mi się, że jesteś zarozumiały.
— Nie. Ja po prostu nie wierzę, żeby pistolet w kieszeni mógł mnie uratować. Przestałem w to wierzyć.
Major stał z opuszczoną głową. Kiedy podniósł ją, powiedział:
— Są w Bagniskach nasi ludzie, to powinno wystarczyć. Zgłosicie się do majora Skorpiona. On pomoże. Łączność i ludzie do dyspozycji.
Dymitr chwilę milczał.
— Do niego się nie zgłoszę — powiedział wreszcie.