- W empik go
Twarz z lustra - ebook
Twarz z lustra - ebook
Pewnego dnia na stół operacyjny młodej, stojącej u progu kariery pani neurochirurg trafia Włodzimierz, znany wydawca i kolekcjoner. To poznanie zmieni dotychczasowe życie ich obojga. Łucja, która rozstała się właśnie z mężem i pragnie zapomnieć o nienajlepszym dzieciństwie spędzanym na warszawskiej Pradze, zmuszona zostanie do poznawania dramatycznych i czasem bardzo tajemniczych spraw i historii swojej rodziny, kompletnie jej dotąd nieznanych. Włodzimierz dzięki Łucji pozna wreszcie tożsamość kobiety z portretu, która przez całe lata nie dawała mu spokoju. Twarz z lustra to opowieść o pragnieniu powrotu do źródeł i lęku przed własną tożsamością; o próbach rekonstrukcji świata przodków, o pasjach, miłości i nienawiści, które mimo upływu stuleci nie zmieniają się, tak samo cieszą i podobnie przerażają. To wreszcie opowieść o dokumentach, zjawach nie z tego świata i śledztwie, które powinno wiele ujawnić. Ale, czy tak się stanie?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-299-5 |
Rozmiar pliku: | 7,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nieruchome, niemal nagie ciało, oplątane zwojami przewodów, wypełniało całą przestrzeń łóżka. Tylko jego dolna część przysłonięta była cienkim szpitalnym prześcieradłem, spod którego wystawała jedna noga. Gdyby nie rana na prawej skroni, biegnąca od czubka ogolonej głowy do ucha, i ogromny rozlany wokół niej krwiak, można by pomyśleć, że mężczyzna usnął i lada moment się obudzi. Ale rytm uniesień klatki piersiowej był nie jego, lecz pracującej tuż obok maszyny.
Miał najwyżej pięćdziesiąt, pięćdziesiąt kilka lat. Stojąca przy łóżku kobieta w białym lekarskim fartuchu długo przyglądała się jego twarzy. Podniosła powiekę mężczyzny, a potem sprawdziła mu tętno. Sięgnęła po kartę choroby. Co pewien czas spoglądała na śniade ciało nieprzytomnego. Przystojny – pomyślała i natychmiast zganiła się za ten brak profesjonalizmu. W tym samym momencie do sali wszedł lekarz.
– I? – zapytał.
– Nie ruszamy. Jeszcze nie. Stan bardzo ciężki. Parametry… – Nachyliła się nad jednym z urządzeń. – Jak długo jest w śpiączce? O której go przywieźli?
– Dziś w nocy. Parę minut po pierwszej.
– Kto był wtedy na dyżurze?
– Ja.
– I jeszcze tu jesteś?
– Łucjo, a gdzie niby mam być? – Wzruszył ramionami. – Jak tylko wrócę do domu, córka i żona zaraz znajdą mi jakieś zajęcie, a ja padam z nóg. Albo koledzy zaciągną na wódkę, a mam wysokie ciśnienie. To już wolę zostać, od czasu do czasu trzeba coś otworzyć, ale poza tym cisza i spokój.
– Faktycznie, cisza i spokój. Zwariować można. W jakim był stanie, kiedy go przywieźli?
– Nieprzytomny. Ma rozległe obrażenia głowy, pękniętą kość potylicy, dwa krwiaki, obrzęk mózgu i trochę krwi pod pajęczynówką. ostał zaintubowany i wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną. Na razie tyle można było zrobić.
– Tomografia?
– Tak, od razu. Jeżeli tu nie masz zdjęć, to pewnie są w pokoju lekarskim.
Kiwnęła głową.
– Zaraz obejrzę. Na razie czekamy, aż to wszystko się uspokoi. – Pokazała ruchem głowy na respirator. – Wiadomo, co się stało?
– Ktoś znalazł go przed bramą jego własnego domu. To raczej nie był wypadek, tylko brutalny atak. Rano pojawiła się policja i dotąd nie możemy się ich pozbyć. Chcą z nim rozmawiać. Naciskają, grożą, dzwonił prokurator.
– To wpuść ich do niego, niech sobie pogadają. Ciekawe, co im powie.
Wstała ze stołka, który pół godziny wcześniej przysunęła do łóżka chorego. Zgarnęła wyniki badań, opis choroby i ruszyła ku drzwiom. Tuż za nią podążał ubrany w chirurgiczną zieleń mężczyzna. W sali obok, za szybą, czuwała pielęgniarka.
Tego dnia Łucja zaglądała tu jeszcze wiele razy, po raz ostatni tuż przed wyjściem ze szpitala. Długo wpatrywała się w stojący obok łóżka monitor. W końcu podeszła do siedzącej za stolikiem pielęgniarki i przez chwilę coś jej cicho tłumaczyła. Kobieta bez słowa skinęła głową i zrobiła notatkę w zeszycie. Lekarka zniknęła za szklanymi drzwiami. Dochodziła dwudziesta.
Jeden, dwa, trzy, siedem… liczyła swoje kroki stawiane ostrożnie na trzeszczących schodach starej kamienicy. Podeszła do wysokich, odrapanych drzwi i wspięła się na palce, by dosięgnąć mosiężnej klamki. Otworzyły się same albo sprawił to nagły podmuch silnego wiatru. Bez trudu poznała wnętrze: to było ich mieszkanie. Siedzieli przy stole i wpatrywali się w nią bez słowa – jej ojciec, babka i matka.
– Boże, przecież oni od dawna nie żyją… – jęknęła. Słyszała bicie własnego serca, jej oddech przyspieszył. I wtedy dostrzegła ją. Kobietę o błękitnych oczach. Burza ciemnych włosów okalała jej twarz. Niczym na zwolnionym filmie, przesuwała się wzdłuż ścian, okrążając mieszkanie raz, drugi, kolejny. Przechodziła od ściany do ściany, od okna do okna… Kładła dłonie na głowie jej babki, matki, ojca, ale oni tego nie czuli. Łucja była pewna, że już kiedyś widziała tę kobietę, ale nie miała pojęcia, kim ona jest i co tutaj robi.
Nagle w ciszę, wdarł się jakiś dźwięk, odgłos kroków, szurania butów, które z drewnianych schodów wydobywały charakterystyczny jęk starego, już rozeschłego drewna. Z każdą sekundą stawał się wyraźniejszy. Odwróciła głowę w kierunku wciąż otwartych drzwi wejściowych. Zobaczyła w nich starszego brodatego mężczyznę w czarnym kapeluszu. Za nim tłoczyli się inni, kobiety, jakieś dzieci. Miała wrażenie, że są ich tu setki. Wchodzili jeden za drugim do przedpokoju, pokoju, kuchni, uważnie przyglądali się stołom, krzesłom, fotelom, dotykali ich lamp, naczyń, książek, a w tych gestach kryło się nabożeństwo i powaga.
– Kim jesteście? Kim jesteście? – zaczęła krzyczeć, głośno, coraz głośniej. – Kim jesteście? – Ale nikt jej nie odpowiedział. Chciała ostrzec siedzących przy stole, ale oni też jej nie słyszeli. Tylko patrzyli gdzieś przed siebie, może na nią, może na tamtych. Poczuła lęk. Ukryła twarz w dłoniach i zamknęła oczy.
Kiedy po chwili uniosła głowę, intruzi zniknęli. Zostali sami, ona, jej babka, ojciec i matka, wciąż niemi, nieruchomi. Tylko podłoga, krzesła, łóżka, wszystko zasłane było cudzymi kamizelkami, rzuconymi byle jak i byle gdzie koszulami, spódnicami, czarnymi kapotami. I te buty, wszędzie się walały: damskie, męskie, dziecięce. Boże, co my z tym zrobimy? – pomyślała, ale nagle te porzucone rzeczy zaczęły się kurczyć i blednąć, z każdą sekundą uciekał z nich kolor, życie: z butów, spodni czarnych jeszcze przed chwilą, teraz już szarych, popielatych, białych i coraz mniej realnych.
Jej krzyk odbijał się od ścian mieszkania i biegł gdzieś, w świat, aż po Targową, Ząbkowską, Brzeską i jeszcze dalej. A potem wracał.
Usiadła. To był sen. Nie uwolni się już od nich. Nigdy. Dłonią odgarnęła włosy, które przysłoniły jej twarz. Były wilgotne od potu. Włożyła pod plecy poduszkę i oparła się o ścianę. Świtało.II.
Pokonanie kolejnych półpięter zajęło jej dziś znacznie więcej czasu niż zazwyczaj. Postawiła zakupy na wycieraczce, automatycznie otworzyła torebkę i sięgnęła po klucze, gdy rozległ się sygnał telefonu. Klucze z hałasem opadły na dno torby, a dłoń zanurzyła się w kieszeni płaszcza w poszukiwaniu komórki. To był Jan, jej mąż. Raczej były mąż, no, prawie były mąż. A jednak pamiętał o urodzinach. Oparła się o ścianę i przymknęła oczy.
– Dzień dobry, nie przeszkadzam? – zapytał głos w telefonie.
– Właśnie wracam z kliniki. Mogę chwilę porozmawiać – odpowiedziała. Pamięta czy nie? Już nie była taka pewna.
– Czy mógłbym dziś odebrać resztę swoich rzeczy? Nie mam kluczy, więc…
– Oczywiście.
Pamięta?
– Przyjadę ja albo Wojtek. Zaraz któryś z nas wpadnie. Dziękuję.
Więc nie pamięta. Znów sięgnęła do torebki po klucze. Jeden z nich włożyła w otwór zamka, przekręciła energicznie dwa razy. Złapała torby z zakupami, stopą pchnęła przytwarte drzwi i znalazła się w środku. Torby zaniosła do kuchni, ale ledwie zdążyła postawić je przy lodówce, rozległ się dzwonek u drzwi. Jan czy Wojtek? Jedno spojrzenie przez wizjer i już wiedziała.
– Dzień dobry, Wojtku. – W otwartych drzwiach jej mieszkania stał bardzo wysoki mężczyzna w szarym, świetnie skrojonym garniturze. Niebieski krawat, rozluźniony pod szyją, spływał swobodnie po jaśniejszej o ton koszuli. Gęste jasne włosy, przycięte niezbyt krótko, przysłaniały nieco jego twarz.
Uśmiechnął się i wręczył jej piękną białą różę.
– Pamiętałeś? – Jednak ją zaskoczył.
– Jak zawsze, droga szwagierko…
– I nie zawsze, i już nie szwagierko… – Poczuła irytację.
– Przepraszam.
– Za co?
– Przepraszam. – Przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. Za mocno. Odepchnęła go lekko.
– Poczęstujesz mnie herbatą, kawą, tortem urodzinowym?
Czuła, że próbuje ją sprowokować.
– Może w przyszłym roku. Teraz po prostu zabierz rzeczy Jana. – Miała nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco szorstko.
Ruszyła w kierunku pokoju, a on za nią. Podszedł do stołu, rozglądając się mimo wszystko za kawałkiem tortu, którego dostać nie mógł, bo go nie było.
Ani słowem, ani gestem nie próbowała go zatrzymać. Zresztą naprawdę była zmęczona. Wreszcie wyszedł, a wraz z nim zniknęły paki, paczki i paczuszki Jana. I te cholerne modele samolocików. Nienawidziła ich. Czasem śniła, że je łamie, rozdziera, kawałek po kawałku, wyłuskuje z nich dusze, których przecież nie miały. A wszystko dlatego, że on je kochał jak nic innego na świecie.
Czy dlatego go wybrała, że nikt jej nie nauczył miłości? Bo rodzice też jej nie kochali. Nie powinni mieć dzieci. Ale mieli, ją. I już nigdy się od nich nie uwolni. I od tego lęku, który nie ma przyczyny, ale w niej tkwi.
Znów o nich myśli. To przez te sny, albo urodziny, sama nie wiedziała. Oni też nigdy o nich nie pamiętali, ani matka, ani ojciec, ani nawet Jan. Ale Wojtek tak. Może gdyby… Boże, ten wariat znowu dobija się do drzwi. Równie uparty jak jego brat… Mocno szarpnęła za klamkę.
– Co ty wyprawiasz?! Zwariowałaś? Wyglądasz niczym seryjna morderczyni… w dodatku taka, której przed chwilą się udało… – Łucja ku swemu zdziwieniu ujrzała przed sobą wielkie, brązowe, rozbawione oczy, twarz usianą bladymi piegami i ozdobioną małym, klasycznie rzeźbionym nosem. Właścicielka rudych włosów uniosła rękę, próbując zapanować nad ich nieładem.
Łucja natychmiast zapomniała o natrętnym amatorze tortów urodzinowych. Otworzyła szerzej drzwi i cofnęła się do środka, robiąc przejście dla gościa. Ruszyły do ogromnego pokoju tonącego w zegarach, lampach, serwantkach. Przy jednej ze ścian stał wielki gdański kredens, który niemal pękał od nadmiaru ukrytych w nim filiżanek, spodeczków, figurek: Bawarii, Śląska, Rosenthala, Mizera, Ćmielowa i Tułowic. W rogu pokoju stał fortepian najpewniej pamiętający jeszcze czasy Chopina. Lubiła barwę jego dźwięków, pół tonu niższą od współczesnych instrumentów. Wylądowała na nim jakaś rokokowa lampka i kilka figurek, których nie dało się już upchnąć gdzie indziej. Pod oknem stał stary kufer, podróżna skrzynia obita ciemnobrązową, pięknie wyprawioną skórą, bogato zdobiona mniejszymi i większymi cekinami, guzami ułożonymi w pióropusze paproci, koła, kółka i esy-floresy. W jego bokach tkwiły mosiężne uchwyty. Magda od wejścia do pokoju nie spuszczała z niego wzroku.
– A to co, jeszcze ci mało staroci? Teraz już wiem, pocięłaś Jana na kawałeczki i zapakowałaś do tej skrzyni. Dlatego znikł. – Uśmiechnęła się do gospodyni.
– Przestań. Ten kufer stoi tu od zawsze. Co z tobą, tarocistko? – Wzrok Łucji wyrażał zdziwienie.
– Nie… jakoś… sama nie wiem. Dziwne. W ogóle go nie pamiętam.
Magda z ociąganiem, jakby wbrew sobie, odwróciła wzrok od skrzyni.
– To dla ciebie, jubilatko, żebyś utonęła w tej graciarni już zupełnie. – Wyciągnęła w kierunku Łucji prezent gustownie zapakowany w granatowy papier i przewiązany karminową wstążką. – I wszystkiego dobrego na nowej drodze życia. Więcej miłości, mniej bibelotów.
– Dzięki. Co to takiego? – Łucja niecierpliwie rozdzierała papier, odsłaniając podługowate pudełko.
– Rozpakuj… Znalazłam to w sklepie ze starociami i po prostu nie mogłam się oprzeć.
Łucja trzymała w ręku srebrną, ażurową wieżyczkę na podstawce, wykonaną techniką filigranu, z ruchomą chorągiewką na szczycie. Zdziwiona spojrzała na Magdę.
– To balsaminka, służyła do przechowywania wonnych ziół. Jedno z liturgicznych naczyń wykorzystywanych podczas hawdali, ceremonii kończącej szabat. Kupiłam ją jakiś czas temu w Paryżu. Jest puncowana.
– Puncowana?
– Punca to próba i sygnatura rzemieślnika. Miły pan, od którego kupiłam tę balsaminkę, wszystko mi objaśnił. Ta ma, zobacz. – Odwróciła wieżyczkę spodem do góry – Kiepsko widać, masz lupę?
Łucję kiwnęła głową i gdzieś zniknęła. Po trzech minutach wróciła ze szkłem powiększającym. Podała je Magdzie.
– Teraz lepiej. Pochyl się. Widzisz? Tu mamy w okręgu kroczącego niedźwiedzia, punca Berlina jest trochę niedobita, no i zupełnie nieczytelna punca wykonawcy, ale ta balsaminka to na pewno wiek XIX i pochodzi z Berlina.
Łucja oglądała naczynie, a Magda znów przypatrywała się kufrowi.
– Co w nim trzymasz?
Łucja podniosła głowę, by sprawdzić, co tak zainteresowało gościa.
– W kufrze? Tak bardzo ci się spodobał? Są tam jakieś szpargały, papiery po ojcu, legitymacje, chyba medale. Już dawno powinnam się go pozbyć. Wyrzucić, sama nie wiem, albo sprzedać. Ale tobie mogę go oddać za darmo, kto wie, może nawet dopłacę, żebyś go stąd zabrała.
– Nie wiem…
– A niby co masz wiedzieć? Mówię ci, że są tam rzeczy ojca, prawdopodobnie coś po babce Dembińskiej, chociaż nie jestem pewna. Po śmierci ojca matka wrzuciła tam wszystko, co po nim zostało, oczywiście to, czego nie zdołał przegrać w karty. Trochę papierów i mundur. I nigdy go już nie otworzyła, a to, co się w nim nie zmieściło, pocięła na małe kawałeczki. Resztę ubrań, jego książki, papiery. Cięła kilka dni i nocy. Dobrze, że jego zdążyłyśmy pochować, bo spotkałby go podobny los.
– Żartujesz? – Magda odwróciła wzrok od kufra i uważnie przyjrzała się przyjaciółce.
Łucja, przed chwilą tak jeszcze rozgorączkowana, teraz siedziała wpatrzona w okno, za którym kryła się ciemność. Gdzieniegdzie rozświetlały ją złocistożółte punkciki zapalonych gdzieś daleko świateł. Wreszcie odezwała się, ale mówiła tak cicho, niemal szeptem, że Magda nie była pewna, czy usłyszała te słowa, czy też wyczytała je z ruchu jej warg.
– Niestety nie żartuję.
– Jak się u was znalazł?
– Co?
– Jak to co? Kufer.
– Coś się go tak dzisiaj uczepiła? Kufer to kufer, mam go i już. To jedyna rzecz, która ocalała z mieszkania babki. Ale skąd się wziął u niej? Historie rodzinne nie są moją najmocniejszą stroną. Babka zmarła, gdy miałam kilka lat. – Zamyśliła się. – Coś koło dziewięciu, może nawet mniej. Moja matka była jedynaczką, babka zresztą też. Z całej rodziny wojnę przeżyli tylko jacyś dalecy krewni. Nawet nazwisk nie znam. Dopóki żyła babka, czasem ktoś do nas wpadał, ale i wtedy bardzo rzadko. Nie była towarzyska. A po jej śmierci matka zerwała nawet te nieliczne kontakty. A może to raczej oni je zerwali… A z rodziną ojca… wiesz, dziadka i babki właściwie nie znałam. Gdyby mieszkali w Warszawie…
– Mówiłaś, że ojciec pochodził z Płocka?
– Tak, cała jego rodzina tam mieszkała, no, oprócz ciotki Sowińskiej, ojca i siostry dziadka. Dziadek, stary piłsudczyk, nigdy nie darował synowi, że ten wstąpił do ludowego wojska. Uważał, że to hańba, wielki wstyd dla rodziny. Był wściekły, wyzwał go od idiotów, zabronił jakichkolwiek z nim kontaktów. Ojciec się zresztą specjalnie tym nie przejął… W końcu wszystko się jakoś uspokoiło, ale dziadka widziałam ze dwa razy w życiu… A kuzynów ojca zobaczyłam dopiero na jego pogrzebie.
– Nigdy o tym nie wspominałaś. Z ciebie wszystko trzeba wyciągać siłą.
– Tak jest lepiej, nie mówić, nie myśleć, zapomnieć. A dziś… wszystko przez ten cholerny kufer.
– Cholerny? Takie słowo w twoich ustach? – Magda odchyliła nieco głowę i zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. Chciałabym być podobna do niej – pomyślała Łucja. Beztroska łączyła się w Magdzie z jakąś zwierzęcą zmysłowością, z której ona sama chyba nie zdawała sobie do końca sprawy. Łucja nie mogła oderwać oczu od śmiejącej się przyjaciółki. Ta nagle zastygła w bezruchu.
– Wiesz, gdy mi się tak przyglądasz… – Magda nagle spoważniała. – Nie… w ogóle gdy się komuś przyglądasz… widziałam cię rozmawiającą z pacjentami… Jest w twoim wzroku coś takiego, nie potrafię tego nawet określić. Przenikliwość, jakbyś wwiercała się do szpiku kości…
– Znowu zaczynasz…? – W głosie Łucji słychać było irytację. – Przestań…
– Dobrze, ale wytłumacz mi, czemu to cię tak złości. Już kiedyś o tym rozmawiałyśmy. Zawsze przerywasz. Dlaczego?
– Daj spokój, coś sobie wymyśliłaś.
– Przecież wiesz, że mam rację. Ile już razy zaczynałyśmy o tym rozmawiać i zawsze kończyło się tak samo. Więc…
– Moja matka… – Łucja przełknęła ślinę. – Moja matka – zaczęła od nowa – miała to samo…
– Co takiego miała twoja matka? Nie rozumiem. – Magda nie spuszczała z Łucji wzroku.
– Oczy, spojrzenie.
– Rozumiem, masz oczy po swojej matce, ale dlaczego tak cię to złości?
– To spojrzenie osoby chorej, przecież wiesz…
– I ty to mówisz? Dyplomowany psychiatra? – Magda pokręciła głową. – Uważasz, że jeżeli ona miała takie albo inne spojrzenie, i ty masz podobne, to oznacza, że…
– Tak, to oznacza, że i mnie to świństwo kiedyś dopadnie.
– Bzdury opowiadasz – zaczęła Magda, ale Łucja nie pozwoliła jej skończyć.
– Nie chcę o tym rozmawiać. I przestań gapić się na ten kufer, bo zaczyna mnie to już irytować.
Magda czuła, że Łucja nie żartuje, że z minuty na minutę jest coraz bardziej zdenerwowana.
– Dobrze, przestanę, tylko jeszcze jedno pytanie, proszę. – Tym razem nie pozwoliła sobie przerwać. – Rozumiem, że twoja matka miała powody, żeby nie przepadać za twoim tatusiem, albo on jej nie lubił. Wszystko jedno, czy to był wynik jej choroby, czy konsekwencja czegoś innego. Ale od ich śmierci minęło sporo czasu. Dlaczego nigdy nie otworzyłaś tego kufra? Nie byłaś ciekawa, co w nim jest? Nie chciałaś dowiedzieć się czegoś o twoim ojcu, o swojej rodzinie?
– Nie! Nie chcę wiedzieć nic więcej, nie chcę się o niczym dowiadywać, przedłużać życia jeszcze o to, co oni przeszli. I nie chcę potem o tym pamiętać, nie chcę, żeby to, co się w nim znajduje – pokazała na kufer – stało się też moim życiem. Nie jesteś w stanie tego zrozumieć?
– Jak dla mnie, trochę to wszystko za skomplikowane. Nienormalne, tyle ci powiem.
– Nienormalne?! – Już samo to słowo sprawiło, że Łucja poczuła, jak znów ogarnia ją złość. Zamknęła oczy.
– Co się dzieje? Tak strasznie zbladłaś. Posłuchaj, może… – Magda widziała, że z Łucją dzieje się coś niedobrego, że dotknęła czegoś, czego nie wolno jej było dotykać, i że teraz nic już nie może zrobić.
Łucja uniosła dłoń w geście uspokajającym, ale też tworzącym dystans między nią a resztą świata, także siedzącą przed nią kobietą.
– Babka całymi dniami potrafiła nie odezwać się słowem. – Zaczęła spokojnie. – Rzadko wychodziła z pokoju, poruszała się już wtedy wyłącznie o kulach. Była w stanie przejść zaledwie kilka kroków. Siedziała w fotelu i patrzyła tępym wzrokiem gdzieś w okno. Gdy dotarło do niej, że stoję tuż obok, wskazywała dłonią na drugi fotel. Czasem przerywała milczenie i zaczynała o czymś opowiadać, ale zazwyczaj milczałyśmy tak całymi godzinami. Gdy matka czuła się gorzej, przybiegałam w nocy do łóżka babki; wiedziałam, że tego nie znosi, czułam to, ale nigdy mnie nie odgoniła, nie kazała odejść, więc kładłam się przy niej, ale musiałam bardzo uważać, żeby się do niej nie przytulić, nie dotknąć jej. Nie lubiła tego. Nie, to było coś więcej, jakby ją bolał mój dotyk, jakby parzył. Gdy podchodziłam pod drzwi jej pokoju, czasem słyszałam, jak szlocha. Wiesz, tak cichutko, chyba zatykała sobie usta poduszką, ale ja i tak słyszałam. I nagle, to trwało sekundę, nie dłużej, wydobywał się z jej ust przejmujący, bolesny jęk, jak wycie zranionego zwierzęcia. Nigdy tego nie zapomnę. Potem znów łkała w poduszkę. Do tej pory nie wiem, co tak naprawdę wywoływało ten płacz. To była twarda kobieta.
Łucja wstała z fotela, podeszła do fortepianu, przesunęła jedną ze stojących na nim figurek.
– Ojca, odkąd się do niej wprowadziliśmy – mówiła dalej – traktowała jak powietrze. Wcześniej chyba było inaczej. Wcześniej, czyli wtedy, gdy mieszkaliśmy u ciotki ojca, Wandy, na Mokotowskiej. Jej syn i mąż zginęli w powstaniu. Była zupełnie sama, po ślubie moich rodziców przepisała mieszkanie na ojca. Niestety. Kiedyś – Łucja mówiła powoli, z dużym trudem dobierała słowa – ciotka Sowińska, czyli siostra ojca, zabrała mnie i matkę na kilka dni nad jakieś jezioro. Gdy wróciłyśmy, a właściwie: gdy chciałyśmy wrócić do domu, wszystko było ostemplowane, w banderolach. W naszym mieszkaniu byli jacyś obcy ludzie. Nasze rzeczy, rzeczy ciotki Wandy szły pod młotek, to znaczy po prostu je wynosili. Fortepian, złoto, biżuterię, futra, meble, obrazy. Wszystko, co miało wartość. Matka dostała ataku histerii, ja płakałam. Wanda siedziała blada, a ciotka Sowińska klęła, na czym świat stoi. Niczego nie rozumiałam. Ale bałam się, tak okropnie się bałam. Zresztą odtąd ten głupi, irracjonalny strach mnie nie opuszczał. Jednak już chyba nigdy nie bałam się tak jak wtedy. Ojciec przegrał w karty dużą sumę, zaciągnął dług i znów przegrał. I kolejny raz i kolejny. Do domu wszedł komornik. Ciotka Wanda tydzień czy dwa później dostała zawału i zmarła. Straciłyśmy wszystko…
– Myślisz o mieszkaniu?
– Nie tylko. Straciłyśmy poczucie bezpieczeństwa. Mówiłam ci, od tamtej pory ciągle się już czegoś bałam. Musieliśmy przenieść się do babki Rozalii i zamieszkać na Pradze. Dla babki ojciec przestał istnieć, zupełnie ignorowała jego obecność, zresztą on ciągle gdzieś znikał. A matka zachowywała się coraz dziwniej. Tak naprawdę ten koszmar zaczął się zaraz po śmierci babki Rozalii, ale i wcześniej miewała ataki, a potem… Gdyby nie ciotka Sowińska… Tak… babka już nigdy się do ojca nie odezwała… Zbytnio się tym nie przejmował, zresztą on niczym się nigdy nie przejmował. Taki Piotruś Pan…
– A matka?
– Matka? – Łucja jakby nie od razu zrozumiała, o kogo Magda pyta. – Matka… Odkąd pamiętam, opowiadała o jakichś postaciach. A potem już żyła tylko tym wyimaginowanym światem. Czasem do niektórych mówiła po imieniu, kiedyś znałam je wszystkie albo niemal wszystkie. A gdy przestawała do nich mówić i chodziła taka zamyślona, czułam podświadomie, że nadchodzi kolejna zmiana na gorsze. Zresztą na początku nie zdawałam sobie sprawy, co tak naprawdę się dzieje, byłam za mała. A ona była taka sugestywna… – Łucja znów wstała z krzesła, wzięła w dłoń balsaminkę. – Przychodzili zamotani w długie czarne płaszcze, z rozwianymi włosami, siwymi brodami, ale byli też wśród nich i młodzi. „Tacy mądrzy, bogaci i ważni, a teraz zobacz, muszą tu przychodzić”, mówiła do mnie. A może do siebie, ale ja to wszystko słyszałam. Opowiadali jej jakieś straszne historie, o wojnach, krwi, pieniądzach, o samobójstwach. Ostrzegali przed czymś, kazali robić różne rzeczy, których ona robić nie chciała. Płakała, krzyczała, że ktoś nas śledzi, obserwuje, mówiła, że w końcu przyjdą i po nas. Kazała mi chować się pod łóżko, potem znów krzyczała, że i tak mnie znajdą, że mnie nie uratuje. Tak jak nie mogła uratować tamtych… Zmuszali ją do chodzenia po ulicach. No i matka krążyła po nich jak ćma. Czasem zabierała mnie ze sobą, włóczyłyśmy się więc po jakichś cmentarzach, dziwnych domach. Pamiętam tylko rozbite nagrobki, macewy. I bałam się coraz bardziej. Na początku zupełnie nie mogłam zrozumieć, o czym ona mówi. Ale w końcu oswoiłam się z nimi. Bo co mi zostało? Zjawiali się u nas niemal codziennie, więc to wszystko stało się też częścią mojego życia. Bałam się ich, czasem wydawało mi się, że ja też ich widzę, słyszę. Kobietę o błękitnych oczach, takich jak miała moja babka i jakie mam ja. I nie byłam już pewna, czy to złudzenie, czy ona przychodzi do nas naprawdę. Bo wszystko, o czym opowiadała moja matka, wracało do mnie, tak myślę, w snach. Do tej pory wraca…
– Wciąż boisz się zasypiać? Nie rozmawiałaś o tym z którymś z kolegów? Obiecałaś…
Łucja tylko zacisnęła usta.
– U matki zdarzały się remisje, ale coraz rzadziej. Z każdym rokiem była coraz bardziej rozkojarzona, nieobecna. Dla dziecka to był koszmar. Potem, gdy byłam trochę starsza, miałam pewnie góra dziesięć lat, zaczęły się jej ucieczki z domu. Snuła się niczym widmo po ulicach. A kiedy wracała, leżała nieruchomo ukryta pod kołdrą albo pod łóżkiem. – Łucja zamilkła, widać było, że znowu przeżywa wszystko od nowa.
– Co to było? – zapytała niemal szeptem Magda.
– Klasyczna kombinacja objawów osiowych: omamy, urojenia, zaburzenia myślenia, zaburzenia funkcjonowania. – Łucja odpowiedziała półautomatycznie.
– Łucjo, ja jestem prostą romanistką! Mów po ludzku. To schizofrenia, tak?
Łucja długo nie odpowiadała.
– Paranoidalna. Poddawano ją elektrowstrząsom.
Znów zamilkła.
– Elektrowstrząsom? Tak to się leczy?
– Kiedyś tak, teraz bardzo rzadko. Aplikacja elektrowstrząsów wymaga podania środka znieczulającego oraz zwiotczającego mięśnie, co ogranicza napady drgawkowe podczas kuracji. Dawniej tego nie robiono i kończyło się na urazach kręgosłupa, złamaniach. W przypadku schizofrenii elektrowstrząsy powodują gwałtowne uwolnienie neuroprzekaźników do przestrzeni neuronalnych oraz wzmacniają polaryzację błony neuronów. A to znów zwiększa wrażliwość licznych receptorów. Prąd elektryczny pobudza do działania zaburzony układ połączeń w mózgu pomiędzy podwzgórzem a przysadką mózgową. No i korzystnie zwiększa przepuszczalność bariery krew–mózg. Wtedy… – Łucja wyrzucała z siebie kolejne zdania.
– Łucjo, stop! Przestań! Nie jestem stażystką z twojego szpitala! Czy ty nie potrafisz mówić jak człowiek? Ja nic z tego nie rozumiem! – Magda próbowała przerwać medyczny słowotok.
– Wiesz, zawsze się bałam. – Łucja mówiła dalej, jakby zdecydowała się, że tym razem musi wyrzucić z siebie wszystko i do końca. – Tego, co się działo z nią i wokół nas. Dla mnie, tak jak dla niej, to była rzeczywistość. Wtedy tego nie rozumiałam, nie potrafiłam zracjonalizować. Byłam małą dziewczynką. Właściwie tylko ja zajmowałam się matką, a kiedy zaczęły się pierwsze poważniejsze kłopoty, nie miałam więcej niż siedem lat. Babka była praktycznie unieruchomiona, zresztą wkrótce odeszła. Ciotka Sowińska wtedy jeszcze mieszkała za granicą. Dopiero potem… Czasem pomagali mi sąsiedzi, ale większość śmiała się z nas, dzieci rzucały nawet w matkę kamieniami, czymkolwiek, co miały pod ręką. – Mówiła powoli, szukała odpowiednich słów. – Albo pokazywali palcami. Starzy pukali się w czoło i rechotali. Ten rechot dotąd jeszcze mi się śni. Niektórzy wyzywali, i chyba wolałam już tak, niż…
– A ojciec?
Łucja pokręciła głową. Zamilkła.
– Twoi dziadkowie? – dopytywała się Magda, ale Łucja jakby jej nie słyszała.
– Była jeszcze Irena, bez niej…
– Kim była Irena?
– Potem, gdy ciotka Sowińska wróciła z zagranicy, zrobiło się trochę łatwiej. Gdyby nie ona, pewnie wylądowałabym w końcu w jakimś domu dziecka czy czymś podobnym. To ona próbowała wytłumaczyć mi, co dzieje się z moją matką, ciotce zawdzięczam swoje studia, to mieszkanie, meble, nawet te skorupy. – Rozejrzała się dookoła. – Wszystko. Niczego tu od jej śmierci nie zmieniłam i nie zmienię.
– Dlaczego? Przecież wolisz nowoczesne wnętrza, a tu, sama zobacz, trochę jak w poczekalni do przeszłości. – Magda przenosiła wzrok z jednej serwantki na drugą, z zegara na zegar, z jednego bibelotu na inny.
– I wszystko tak zostanie. – W głosie Łucji słychać było determinację. – Ciotka Sowińska stanowiła nieco lepszą wersję swego brata, czarnej owcy rodziny. Taką wersję do przyjęcia. Była bogata. Obdarzona niezwykłą urodą i równie dużym poczuciem humoru, znacznymi dobrami materialnymi, niechęcią rodziny i dość imponującą liczbą mężów. Miała ich pięciu. Oczywiście nie w tym samym czasie. Z niechęcią rodziny jakoś sobie radziła, za to z mężami szło jej znacznie gorzej. Pierwszego, oficera, poznała, gdy miała szesnaście lat. To był początek roku 1936. Kilka miesięcy później została jego żoną. Zamieszkali w pięknej willi na oficerskim Żoliborzu. W ich domu, na Haukego, zbierała się na organizowanym przez jej teściową brydżu okoliczna elita. Mąż ciotki Sowińskiej był od niej ponad dwadzieścia lat starszy, przystojny, bogaty i ogarnięty manią seksu. Tego okresu ciotka, lubiąca o swoim barwnym życiu opowiadać każdemu, kto tylko chciał jej słuchać, nie wspominała dobrze. Jego – dość zresztą naturalne – zainteresowanie seksualne śliczną, młodą i do tego własną żoną było wprost proporcjonalne do jej niechęci, panicznego lęku przed zbliżeniem. Nie doszło nawet do skonsumowania związku. Próbowała interweniować jej teściowa, pełna emocji przyszłej babki, ale na nic się zdały wszystkie jej rady. Żona syna nadal pozostawała dziewicą, a coraz bardziej zniechęcony sytuacją mężczyzna po blisko rocznych próbach uwiedzenia własnej żony postanowił się rozwieść. Spore sumy, które ofiarował jako rekompensatę, ciotka ulokowała w szwajcarskim banku. I to była jedna z najlepszych decyzji w jej życiu, z pewnością lepsza niż kolejne zamęścia. Chociaż najpierw, ku niezadowoleniu rodziny, która jednak wolałaby ją widzieć jako porządną mężatkę, zaczęła studiować medycynę. Ukończyła ją dopiero w latach czterdziestych. W Krakowie.
– Przeniosła się tam już po wojnie?
– Nie, wcześniej. – Łucja przez chwilę się zastanawiała. – Jakoś zaraz po powstaniu. Tam też poznała swego drugiego męża. Podobnie jak pierwszy, był znacznie od niej starszy, na serdecznym palcu lewej ręki nosił ocalony z pożogi wojennej rodowy sygnet, nie wymawiał r… i także wniósł jej w wianie pewne dobra, starą porcelanę, cenną kolekcję obrazów i przede wszystkim ogromne, blisko dwustumetrowe mieszkanie na ulicy Świętego Tomasza, o jednej trzeciej którego w Warszawie mogliby tylko marzyć. Trauma po seksualnych zbliżeniach z pierwszym mężem, do których tak naprawdę nie doszło, minęła. Ciotka z podlotka zamieniła się w istotę świadomą swych kobiecych walorów, nabrała też wyraźnego zainteresowania sferą intymną. Tym razem jednak to ją czekało spore rozczarowanie. Niemal każde zbliżenie z drugim mężem kończyło się tak samo, eiaculatio praecox, czyli zanim się zaczęło. Ona była coraz bardziej namiętna i żądna erotycznych wrażeń, on coraz bardziej sfrustrowany. Małżeństwo nie przetrwało dwóch lat; tym razem to ona wniosła pozew o rozwód. Oprócz poczucia niesmaku i niedosytu pozostały jej po tym związku duże ilości starej i cennej porcelany zapełniającej półki kilku ogromnych dziewiętnastowiecznych serwantek oraz wielkie krakowskie mieszkanie, które z czasem udało się jej zamienić na sporo mniejsze, ale za to na Mokotowie. O trzecim mężu ciotka wspominała bardzo rzadko. „Nieudacznik”, zwykła podsumowywać krótko i dosadnie równie krótko trwający związek. Ale to właśnie dzięki niemu poznała Cyrankiewicza i kilku innych panów, których poznać było warto, jeżeli chciało się mieć to, czego inni mieć nie mogli: samochód i paszport. A z jednego i drugiego ciotka lubiła korzystać, i to często. Trzeci mąż wyjechał z Polski w 1968 roku, od dawna byli już wtedy po rozwodzie. Ktoś kiedyś twierdził, że ciotka miała coś wspólnego z tym wyjazdem. Może dlatego, że zalazł jej za skórę, bo akurat antysemitką nigdy nie była.
Magda uniosła nieco jedną brew, co nadało jej twarzy wyraz powątpiewania. Łucja przez chwilę wpatrywała się przyjaciółkę, w końcu zaczęła mówić dalej:
– Wielką, a kto wie, czy nie pierwszą miłością ciotki był jej czwarty mąż. Także lekarz. Tak, to była miłość ludzi jeszcze niestarych, choć już dojrzałych. Miłość czterdziestolatków. Poza tym ciotka kochała pokera, kawiarnie i nocne kluby, podobnie jak jej brat. I jej czwarty mąż. Poznali się właśnie w lokalu, a raczej mordowni, w „Kameralnej” na Foksal 16; nie w przychodni czy szpitalu. Do „Kameralnej” ciągnęli wtedy zresztą wszyscy, by przesiąknąć zapachem dymu i wódki: warszawskie dziwki i cinkciarze, aktorzy – ci dopiero wspinający się po drabinie kariery i ci, którzy dostali się już na sam szczyt, młodzi gniewni świata literatury. Hłasko i Tyrmand, Osiecka, Wilhelmi, Polański i Stachura. No i oczywiście ciotka Sowińska w sukience ze złotej lamy, pończochach ze szwem, czarnych wysokich szpilkach robionych na miarę u Radolińskiego na Chmielnej, czasem z komisu. Włosy w tapirach i lakierze, twarz w brokacie i oczy zrobione na Nefretete, z kreskami po skroń. Wyglądała świetnie. Mam trochę jej zdjęć z tych eskapad.
Magda tylko westchnęła, nie odezwała się ani słowem. Słuchała.
– Ale ciotkę Sowińską z jej mężem oprócz miłości do „Kameralnej” i innych warszawskich knajp łączyło jeszcze jedno – ciągnęła Łucja. – Fascynacja Afryką. Blisko rok planowali, jak tam wyjechać. I to do pracy, nie turystycznie. Udało się. Ona internistka, on pulmonolog, ruszyli na wyprawę życia do Mali. To był najpiękniejszy okres w jej życiu. Wrócili zaraz po zamachu Moussa Traoré. Ale nie sami. Jedno z plemion z regionu Bamako, którego członków leczyli, ofiarowało im niecodzienny prezent. Najwspanialszy, jaki mogło im dać. Dziecko, czarnego jak smoła chłopczyka. Niestety Afryka obdarzyła ich czymś jeszcze. Wirusem, który zaatakował wątrobę męża, i tak już osłabioną przez przeżytą w dzieciństwie żółtaczkę. Był coraz słabszy, na nic zdały się starania jej i innych lekarzy. Zmarł dwa lata później. Jej na pamiątkę został syn – ich murzyńskie dziecko. Ten zresztą też ją opuścił, ale znacznie później. Wrócił do siebie, do Afryki. Przysłał stamtąd kilka listów i zamilkł na zawsze. Ona też jakoś nie czuła potrzeby kontaktu. „Czy jestem potworem?” – pytała siebie i innych, ale w tym pytaniu więcej było kokieterii i nonszalancji niż dramatu kobiety, która nie umie kochać. W dodatku swojego dziecka, bo przecież było jej. Zresztą ona kochać potrafiła, tyle tylko, że była to miłość lekka, zwiewna, bez zobowiązań. Właściwie jedynie pacjentów traktowała poważnie, jak sama mówiła: śmiertelnie poważnie. Po nocnych libacjach wracała do domu, kładła się na trzy, cztery godziny. Bywało, że i mniej. Rano brała kąpiel, wypijała dzbanek kawy i ruszała do kliniki. Uważna i kompetentna. Zbliżała się już do sześćdziesiątki, gdy poznała swojego piątego, ponad dwadzieścia lat młodszego męża. Ta historia nie kryła w sobie żadnej tajemnicy ani niespodzianki. Ją zauroczyło jego piękne ciało i fantazja czterdziestolatka, on zakochał się w jej okrągłym, tak jak i ona już wtedy, koncie. Początkowo bawił ją skandal, jaki wywoływali. Czekała z niecierpliwością na nowe, często dość fantastyczne plotki na temat ich małżeństwa. Zdrady liczne i głośne pewnie by mu wybaczyła i mogliby żyć długo i nieszczęśliwie, ale wyrazu bezmyślności coraz wyraźniej rysującego się na jego twarzy – tego na dłuższą metę nie była w stanie znieść. Miała go dosyć. Podobnie zresztą jak kolejnych interwencji, gdy musiała go wyciągać z posterunków milicji przy Jezuickiej, Wilczej czy Cyryla i Metodego. Miała przyjaciół gotowych zawsze pomóc, ale też nie brakowało jej wrogów. A kiedy mąż-idiota odbił narzeczoną synowi komendanta stołecznej milicji, sytuacja znacznie się skomplikowała. Po jednej z nocnych libacji zakończonej kolejną awanturą zamiast do domu, trafił znów za kratki. Zadbano, aby miał w celi odpowiednie towarzystwo i żeby im zbytnio nie przeszkadzano. Był tak pijany, że pamiętał niewiele, właściwie nic. Ale jego stan i obrażenia wskazywały na to, że tym razem to on stał się obiektem pożądania i to nie jednego mężczyzny. Ilu ich było? Nie pamiętał. I ku jej zdumieniu niezbyt się całą tą historią przejął. Poczuła obrzydzenie. Tym razem to ją rozwód sporo kosztował.
– Wszystko tu musi zostać tak jak za życia ciotki Sowińskiej. – Powiedziała jeszcze raz Łucja. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z ciszy, która między nimi zapadła. – Wszystko musi tak zostać – powtórzyła.
– Ale oprócz twojej ciotki był jeszcze ojciec, prawda?
– Był i nie był. Widywałam go rzadko, wychodził z domu rano, wracał nocą, albo i nie. Spotykałam go czasem u ciotki. Przychodził pożyczyć pieniądze. Obiecywał je oddać, gdy się odegra.
– Odegra?
– Był hazardzistą, przecież mówiłam ci, że przez niego straciłyśmy mieszkanie i wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. – Łucja była już trochę zniecierpliwiona. – Z każdym rokiem staczał się coraz bardziej. Z elitarnych, zamkniętych klubów przy Placu Konstytucji, gdy jeszcze był oficerem, musiał przenieść się na bazar Różyckiego. Tam grywał w pokera i naciągał naiwniaków na trzy karty. Prawdziwy upadek zaczął się, gdy pozbyło się go Wojsko Ludowe. Wtedy też hazard wciągnął go na dobre, wynosił z domu, co mu wpadło w ręce, czy to lampę, czy pościel, czy naczynia. Nie mieliśmy już nic wartościowego, ale wtedy ludzie kupowali wszystko. Sprzedawał na bazarze, miał niedaleko. Kiedyś zniknęła moja lalka. Miałam tylko jedną, ale nie z masy, tylko ze specjalnego tworzywa. Miała piękne włosy, jak prawdziwe. Dostałam ją od ciotki na urodziny. Przywiozła ją z Paryża. Wiesz, co to wtedy znaczyło?
– Jasne, mroczny, kapitalistyczny obiekt pożądania. Ale taka lalka była poza zasięgiem moich marzeń, a co dopiero możliwości. Mnie wtedy wystarczyłyby kolorowe flamastry albo długopis z pływającym we wnętrzu okręcikiem.
– Uwielbiałam tę lalkę i byłam z niej taka dumna. A on… Nadal się dziwisz, że nie mam ochoty tam zaglądać? – Wskazała dłonią na kufer.
– Tak, nadal się dziwię.
– Jesteś niereformowalna, i tyle.
Łucja wyjęła z kredensu dwa kieliszki i butelkę wina. Nalała sobie i Magdzie. Wypiła łyk i skrzywiła się. Położyła na stole porcelanowe talerzyki, obok srebrne widelczyki, i rozpakowała ciasto przyniesione przez Magdę.
– No dobrze, jeśli tego starego pudła tak strasznie nie cierpisz, to dlaczego się go po prostu nie pozbędziesz? Jesteś niekonsekwentna. Sprzedaj je. – Magda najwyraźniej chciała tego dnia sprowokować Łucję. Bez skutku.
– Myślałam już o tym, ale sama nie wiem.
– Czego nie wiesz?
– Nie wiem, co z nim zrobię. Może kufer tak sobie będzie stał, a może i nie.
Przez dłuższą chwilę milczały. Magda wypiła trochę wina, po czym sięgnęła małym srebrnym widelczykiem po kawałek urodzinowego ciasta, które sama przyniosła, ale na które wyraźnie nie miała już teraz ochoty.
– Nawet ja wiem, że schizofrenia nie jest chorobą genetyczną. Pewnie jakaś tam skłonność może być, ale musi zadziałać wiele czynników.
Magda popatrzyła na Łucję, ale czuła, że tłumaczenie nie ma w tym przypadku żadnego sensu, przecież jej przyjaciółka wie o chorobach psychicznych tysiąc razy więcej od niej. Jednak ten irracjonalny lęk tkwi w niej niezależnie od wiedzy, badań i najnowszych osiągnięć medycyny, od czegokolwiek. Magda wstała od stołu i podeszła do przyjaciółki, pochyliła się nad nią i mocno do siebie przytuliła. Wiedziała, że Łucja nie życzy sobie żadnego współczucia, nigdy zresztą tego nie lubiła. Trochę też obawiała się, że zechce ją odtrącić, ale też intuicyjnie czuła, że bardzo teraz potrzebuje bliskości. I że w tej dorosłej kobiecie, siedzącej tuż przy niej w fotelu z mocno zaciśniętymi pięściami, boleśnie stężałej, więcej jest małej zalęknionej dziewczynki, o której opowiadała, niż dorosłej osoby. Magda nie pozwoliła jej uciec, wymknąć się, trzymała ją mocno w uścisku, dopóki nie poczuła, że ciało Łucji, jej plecy i ramiona znów nabierają miękkości. Potem długo siedziały w milczeniu, każda zatopiona we własnych myślach. Tylko rzucane co chwilę w kierunku przyjaciółki spojrzenia Magdy, ukradkowe i pełne niepokoju, świadczyły, że ta jest cały czas myślami przy Łucji. Niemal podskoczyła, gdy nagle usłyszała:
– Dziękuję… Musisz wracać do domu. – Magda znów obrzuciła Łucję spojrzeniem pełnym niepokoju. – Już dobrze, naprawdę. Od lat nie rozmawiałam o tym z nikim, od śmierci ciotki Sowińskiej. Nawet z Janem. A dziś…
Magda zrozumiała, że Łucja powinna teraz zostać sama. Poprosiła tylko, żeby zadzwoniła, gdy tylko poczuje, że chce, żeby Magda wróciła. Choćby miało to być za pięć minut albo za kilka godzin.
– Za kilka godzin to ja już będę w pracy. – Łucja pocałowała Magdę w policzek i lekko wypchnęła ją za drzwi. Potem stanęła na środku salonu i przez moment nasłuchiwała. Zza okna dobiegł ją kaszel zapalanego silnika.
Spojrzała na jeden z wiszących na ścianie zegarów; dochodziła druga. Nie pośpi dziś zbyt długo. Podeszła do kanapy i ciężko usiadła. Była zmęczona i trochę rozdrażniona całą tą historią z kufrem i wspomnieniami. Nikomu nigdy o tym nie opowiadała.
Nagle poczuła, że coś wbija się w jej prawe udo. Ostro, boleśnie. Ręka neurochirurga szybko odnalazła przyczynę bólu, jednym ruchem wydobyła mały aluminiowy helikopterek. Poznała go od razu. Dumę swojego męża. Ile to razy podtykał go jej pod nos i kazał podziwiać żyroskopy, zębatki, łopaty wirnika, śmigła czy flybary i Bóg wie co jeszcze. W każdym razie coś, o czym nie miała zielonego pojęcia. To był CopterX Black Angel PRO. Zamknęła oczy, uniosła rękę najwyżej, jak mogła, i otworzyła dłoń. Parkiet odezwał się jazgotliwym brzękiem aluminiowych części. Uśmiechnęła się i w tym samym momencie CopterX Black znalazł się pod jej butem, wydając z siebie ostatnie tchnienie. Wbiła się głębiej w fotel. Boże, co ja wyprawiam. To nienormalne, mścić się na bogu ducha winnym przedmiocie. Wiedziała, że Jan będzie pytał o swojego Copterexa. Ale ona zrobi z tym wszystkim porządek. Nikt już nie będzie byle jak ustawiał jej rzeczy. No i te garnki. Tyle razy mówiła mu, że każdy ma swoje przeznaczenie, jednych używa się do mleka, innych do mięsa i nie należy ich mieszać. Dla niej zawsze było to bardzo ważne, tak samo jak dla jej babki, ale on robił i tak swoje. Już nie będzie.
Tej nocy znów przyśniła się jej babka. Łucja w białej koszuli na bosaka wbiegła do jej pokoju i położyła się obok na łóżku. Miały na sobie takie same koszule, białe, płócienne, z rozcięciem u góry. W pokoju było bardzo zimno. Łucja znowu słyszała płacz babki, na początku cichutki, potem coraz głośniejszy, wreszcie przeszedł w szept. Nie rozumiała słów wypowiadanych w jakimś dziwnym, obcym języku twardym, gardłowym głosem. Tak bardzo chciała przytulić się do Rozalii. Odwróciła się w jej stronę i próbowała ją objąć, ale jej dłonie pozostały puste. Obok leżała tylko porzucona koszula nocna, choć Łucja nadal słyszała łkanie i te dziwne, niezrozumiałe dla niej słowa.V.
Jej kroki niosły się echem po pustym o tej porze szpitalnym korytarzu. Dzień się tu jeszcze nie zaczął. Dwóch pacjentów czekało przed zabiegowym na pobranie krwi. Mijając ich, skinęła głową na dzień dobry i szła dalej, by tak jak co dzień zdążyć zajrzeć przed obchodem do swego pacjenta numer jeden. Z wybudzeniem go nie było poważniejszych problemów, ale do odzyskania częściowej nawet świadomości wiele jeszcze brakowało.
Codziennie odwiedzała go starsza pani, zawsze w szarościach. Łucja długo jej wyjaśniała, że nie ma powodu do niepokoju, że jego stan to nie tylko skutek poważnego urazu i operacji, ale i leków, które muszą mu podawać. Widziała jednak, że te tłumaczenia na niewiele się zdają. Starsza pani kiwała głową, ale jej mina świadczyła, że swoje wie. Siedziała przy nim i patrzyła z lękiem, jak błądzi oczyma po sali, ale jej nie widzi, bo go tu ciągle nie ma. Czasem coś zabełkotał, można było nawet zrozumieć pojedyncze sylaby, jeszcze nie słowa. I nic więcej. Starsza pani trzymała go za rękę i coś mu szeptała do ucha. Co? Tylko ona wiedziała. Mijały tygodnie: coraz mniej wierzyła w jego pełną rekonwalescencję i była coraz bardziej zdeterminowana do działania. Jej niepokój powoli zaczął udzielać się Łucji, choć ta wiedziała przecież, że każdy przypadek jest inny i niczego nie należy przyspieszać.
Pewnego dnia, całkiem nagle, nastąpił przełom. Łucja podeszła do łóżka. Mężczyzna spojrzał na nią i zbladł, zaczął się trząść, jakby dostał gorączki. Całe czoło miał zroszone potem. Próbował wyciągać przed siebie ręce, chciał ją odsunąć, odepchnąć. Przeraziła go. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczyma, coś jednocześnie mamrocąc. Z trudem wychwytywała pojedyncze słowa. Nie, odejdź, nie chcę. Położyła mu rękę na ramieniu i powiedziała cicho, właściwie wyszeptała:
– Będzie dobrze.
Mimo sprzeciwów Łucji, starsza pani zdołała załatwić Stąpce-Potockiemu separatkę i całą armię prywatnych masażystów, potem logopedów. Łucja była zła, ale i bezradna. Zadecydował ktoś stojący dużo wyżej, nawet nie pytając o stan i potrzeby pacjenta. Przynajmniej nie odsunięto jej jako lekarza prowadzącego, bo to już byłoby podważaniem jej kompetencji.
Od pewnego czasu odnosiła wrażenie, które powoli przeradzało się w pewność, że mężczyzna się jej boi. Może gdzieś w podświadomości kojarzyła się mu z wypadkiem. Pewnego dnia, gdy podeszła do jego łóżka, spojrzał na nią i nie odrywając od niej wzroku, jęknął jeszcze bardzo niewyraźnie:
– Niemożliwe… To niemożliwe.
– Jestem lekarzem. Operowałam pana. O szczegółach porozmawiamy później. Proszę się nie przemęczać. Powraca pan do nas z daleka. Teraz chciałabym pana zbadać.
Otworzył usta raz, potem drugi, i nagle powiedział coś, co ją kompletnie zaskoczyło:
– Muszę stąd jak najszybciej wyjść. Mam coś ważnego… – Przymknął oczy. – Nie mogę tu zostać…
– Pan żartuje? Jeszcze miesiąc temu nie byliśmy pewni, czy w ogóle odzyska pan świadomość i czy będziemy w stanie przywrócić pana rzeczywistości.
Poczuła, że ogarnia ją irytacja. Tyle pracy, trudu całego zespołu, determinacji tej biednej staruszki. A on co? Musi stąd jak najszybciej wyjść, bo ma coś ważnego… Zawsze źle reagowała na nonszalancję pacjentów niestosujących się do jej zaleceń. To ich prawo, ale w takim razie po co w ogóle przychodzą, wzywają karetkę, szukają ratunku, jeśli potem robią wszystko, żeby wrócić do punktu wyjścia. Szybko zaliczyła go do kategorii tych niesubordynowanych i sprawiających kłopoty. I miała rację. Od czasu, gdy poczuł się lepiej, drzwi szpitala się nie zamykały. Ktoś z dyrekcji prosił, żeby uzbroili się w cierpliwość i starali się być uprzejmi. Pewnego dnia, wyprowadzona z równowagi przez kolejną odwiedzającą go piękność, kazała jej wyjść z sali i nie wracać ani w roli odwiedzającej, ani też pacjentki. W Warszawie są jeszcze inne szpitale, gdyby potrzebowała pomocy. Padły jakieś słowa skargi i zapowiedź zażalenia, młoda kobieta rzuciła jeszcze pełne rozgoryczenia i wściekłości spojrzenie na Stąpkę-Potockiego, szukając u niego pomocy, a gdy jej nie znalazła, wyszła, trzaskając drzwiami. Mężczyzna zachichotał, na początku cichutko, potem całkiem głośno. Wreszcie odezwał się:
– Jest pani nie tylko piękna i utalentowana, ale jak widzę, również zdolna do wszystkiego. – Znowu parsknął śmiechem. – Ja nie mogę pozbyć się tej damy od kilku miesięcy, a pani ma ją z głowy po minucie. Chapeau bas… piękna pani. Je suis votre très humble et très obeissant serviteur. A la vie et a la mort^()!
– Vous dites n’importe quoi^()! – syknęła.
Znów się zaśmiał, chciał coś jeszcze dodać, ale mu na to nie pozwoliła. Mówiła powoli, cedząc kolejne sylaby: o tym, że zachowanie jego oraz jego licznych przyjaciół dezorganizuje pracę oddziału, wywołuje skargi pacjentów, że musieli przez niego zacząć egzekwować godziny wizyt dotąd traktowane dość liberalnie. I wreszcie, że jeżeli chce, aby to ona nadal była jego lekarzem prowadzącym, musi zmienić do niej stosunek. Skończyć z tymi pięknymi paniami czy serviteurami, bo ona tego po prostu nie znosi.
Zobaczyła, że mrugnął do kogoś porozumiewawczo, odwróciła się. Tuż za nią, w drzwiach, stała gospodyni Stąpki-Potockiego. Pojawiła się nagle, bezszelestnie, jakby znikąd. Tylko ten zapach… Łucja jeszcze nie potrafiła go nazwać, opisać. Ale niepokoił ją. Bo Łucja akurat zapachy rozumiała: nie czuła, ale właśnie rozumiała. Odkąd pamięta, ludzi, ich nastroje, nawet intencje wyczuwała w ten sposób. Zaczynali pachnieć inaczej. Bezbłędnie potrafiła wyczuć zmiany nastroju matki, jej kolejne ataki. Nie po wyrazie twarzy, lawinie słów, która nagle wzbierała, ale po zapachu, po nowej nucie poprzedzającej kolejny wybuch. Tak też było z pacjentami. Wiedziała instynktownie, gdzie szukać źródła choroby, choć czasem nie dowierzała sobie. Kiedy zdawała się wyłącznie na wiedzę i naukę, zaczynały się kłopoty. Podobnie było z Janem, nie wsłuchała się w siebie.
Tak, zapach starszej pani intrygował Łucję. Znów spojrzała w stronę pani Julii, na której ustach błąkał się cień uśmiechu, w którym aprobata mieszała się z rozbawieniem. Skinęła głową Łucji, ta odkłoniła się i wyszła. Gdy kilka minut później, już przed wyjściem do domu, zajrzała do sali, mężczyzna tłumaczył coś czy dyktował, a kobieta zapisywała jego polecenia w małym kajecie, szarym jak jej elegancka garsonka. Czy ona ma w ogóle ubrania w innych kolorach? – zastanawiała się Łucja.
Od rozmowy Łucji z niesfornym pacjentem w szpitalu znów zapanował spokój, zniknęły gdzieś tłumy wałęsających się po oddziale gości. Tego się nie spodziewała, zresztą nikt się nie spodziewał. Podobnie jak tego, że miejsce niepoprawnego uwodziciela w jednej niemal chwili zajmie poważny, rzeczowy biznesmen i miłośnik sztuki w jednej osobie. Ta nagła zmiana trochę ją nawet zaniepokoiła. Kameleon. Nie zmieniło się jedno: nie przestawał się dopytywać o termin wypisu i z dnia na dzień był coraz bardziej zdenerwowany.