-
promocja
-
W empik go
Twoje cienie - ebook
Twoje cienie - ebook
Dla Aspen Barlow i jej małej córeczki to miał być nowy start. Zamieszkała w niewielkim miasteczku, gdzie mogłaby ukryć Cady, aby nie dosięgły jej konsekwencje złowrogiej groźby. W tym miejscu jej córeczka mogłaby być bezpieczna.
Kobieta się nie spodziewa, że w nowym mieście pozna kogoś takiego jak Roan Hartley.
Gburowaty i ponury mężczyzna pomaga jej ocalić ranną sarnę w samym środku śnieżycy. Wkrótce Roan, nadal nieprzyjemny i zimny, zaczyna pojawiać się w jej domu. Cady potrafi zmiękczyć serce nawet tak nieprzyjemnej osoby jak on i z czasem na jego twarzy coraz częściej pojawiają się uśmiechy skierowane do dziewczynki i tym bardziej cenne dla Aspen.
Kiedy przeszłość w końcu odnajduje kobietę, Hartley zrobi wszystko, aby ona i jej córka były bezpieczne, nawet jeżeli oznacza to spędzanie każdej nocy na starej kanapie.
Kiedy dni zmieniają się w tygodnie, dotyk mężczyzny rozpala ogień w sercu Aspen. Lecz istnieje ktoś, kto nie chce, żeby kobieta znalazła szczęście. Właściwie on nie chce, żeby w ogóle żyła.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.
Opis pochodzi od Wydawcy.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8418-085-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Deszcz obijał się o szybę samochodu w jednostajnym rytmie i wydawał się tylko podkreślać dudnienie w mojej piersi. Zerknęłam we wsteczne lusterko i spróbowałam spamiętać pojazdy za mną.
Czerwona acura. Granatowy sedan. Biały minivan honda.
Ten granatowy wzbudził moje zdenerwowanie. Samochody, które dobrze wtapiały się w otoczenie, były najgroźniejsze, to właśnie na nie trzeba było uważać.
Zatrzymałam się na czerwonym świetle. Jedną dłoń wsunęłam pod koszulkę i położyłam na karku. Przesunęłam palce po zaognionej, napuchniętej skórze. Minęły miesiące, a to miejsce nadal mnie bolało. Nie byłam pewna, czy pod powierzchnią nie kryła się jakaś rana, czy może to tylko ból fantomowy – wciąż nawiedzające mnie demony.
Demony tego, co się wydarzyło.
Przez moje myśli przedarł się radosny śmiech. Znów zerknęłam we wsteczne lusterko i spróbowałam go namierzyć. Moja dziewczynka uśmiechała się szeroko. Widziałam jej niewielkie usteczka pełne śliny i bąbelków, i kilka pierwszych bielących się ząbków.
Dla niej.
Dlatego to wszystko robiłam. Ponieważ zasługiwała na całe dobro tego świata. I miałam dopilnować, żeby je dostała.
Poczułam łzy pod powiekami.
– Dla niej. Zrobię dla niej wszystko – mamrotałam słowa w kółko, jakbym próbowała w ten sposób sama w nie uwierzyć.
Nagle podskoczyłam, bo za mną odezwał się klakson. Znów spojrzałam w lusterko. To ten granatowy sedan. Siedział w nim jakiś zabiegany biznesmen.
W normalnych warunkach taka sytuacja – ta niemiła niecierpliwość – by mnie rozdrażniła. W tej chwili jednak nie czułam niczego oprócz cudownej ulgi. Gdybym była śledzona, napastnik nigdy by nie zatrąbił, nie chciałby przecież zwracać na siebie uwagi.
Ściągnęłam stopę z hamulca i położyłam ją na pedale gazu.
– To całkiem nowa przygoda – zwróciłam się do Lucy tak, jakbym naprawdę w to wierzyła. Jakby wystarczyło powtórzyć to sobie wiele razy i wtedy miało się to wydarzyć.
Dziewczynka uderzyła małymi piąstkami o fotelik.
– Ba! – wykrzyknęła.
– Biorę to za ekscytację. – A może po prostu chciała swoją piłeczkę.
Włączyłam kierunkowskaz i skręciłam w prawo, w stronę przynależącego do centrum handlowego budynku parkingu. Wiele samochodów zrobiło dokładnie to co ja. Nie mogłam się powstrzymać, musiałam się przyjrzeć każdemu z nich, próbując sprawdzić, czy w środku znajduje się mama jadąca na zajęcia futbolowe swojego dziecka, czy może starszy dżentelmen. Musiałam wiedzieć, czy nie mieli jakichś ukrytych motywów swojej podróży.
Opuściłam szybę i złapałam za bilet parkingowy.
– Poziomy podziemne. P cztery, sekcja C – szeptałam cały czas te słowa. Zapamiętałam już wcześniej instrukcje przekazane mi przez Evana trzy dni temu, kiedy to spakowałam tyle mojego dobytku, ile było możliwe, wciąż odnosząc się do jego instrukcji, żeby „nie brać wiele”.
Podróżowanie z niemowlakiem nigdy jednak nie wiązało się z lekkim bagażem.
Zjechałam swoim sedanem do podziemia. Próbowałam zapanować nad dreszczem ogarniającym moje ciało, gdy wjeżdżałam w ciemność. Jasne, fluorescencyjne światła prowadziły mnie po drodze, ale te mogły przecież zawieść.
– Może przygarniemy kotka w naszym nowym domu – zwróciłam się do Lucy.
Dmuchnęła powietrzem w odpowiedzi.
– Pozwolę ci go nawet nazwać.
Musiałam skupić się na pozytywach. Na wszystkim dobrym, co miało się wydarzyć. Tylko to mogło nam pomóc jakoś przetrwać.
Zatrzymałam się na wolnym miejscu parkingowym, ściskając mocno kierownicę i się nie poruszając. W uszach szumiała mi krew, a dłonie powilgotniały. Byłam w stanie to zrobić. Już i tak przeżyłam piekło; ostatnie, czego mi trzeba, to zostać tu i wystawiać siebie na więcej niebezpieczeństwa.
Wyłączyłam silnik i westchnęłam głęboko. Wysiadłam, obeszłam auto i otworzyłam tylne drzwi. Schyliłam się i wypięłam Lucy z pasów. Gaworzyła sobie swoimi niezrozumiałymi dźwiękami, przeplatając to dobitnie kilkoma słowami, które potrafiła już wypowiedzieć. Pacnęła mnie dłonią po policzku, na co aż się zaśmiałam. Ta lekkość oddechu przy śmianiu prawie spowodowała, że zaczęłam płakać.
Trzymaj się. Jeszcze troszkę.
Od miesięcy powtarzałam sobie to samo. Ale to dzięki tej mantrze dałam radę, przetrwałam. Dzięki niej i Lucy.
Czułam, jak piekło mnie gardło. Niedługo miałam przestać używać jej prawdziwego imienia. Dziwnie się z tym czułam, ale bezpieczeństwo było w tej chwili ważniejsze.
Usłyszałam za sobą kroki, przez co natychmiast się odwróciłam. Na widok znajomej twarzy poczułam, jak odpuszcza odrobina mojego niepokoju.
– Evan. – Jego imię wypowiedziałam bardziej jak ochrypły szept niż prawdziwe słowo.
Mężczyzna zmarszczył jasnobrązowe brwi.
– W porządku?
Znów się zaśmiałam, ale tym razem było w tym coś histerycznego.
– Daleko mi w tej chwili do „w porządku”.
Miałam właśnie zostawić za sobą wszystko, co kiedykolwiek znałam. Każdą osobę, cały mój system wsparcia.
Evan wyciągnął do mnie rękę i ścisnął za ramię. Przy tym ruchu ukazała mi się jego broń i odznaka, zaczepione przy biodrze.
– Wszystko będzie dobrze.
Przytaknęłam, powstrzymując chęć przygryzienia wargi.
Zabrał dłoń i podał mi teczkę oraz zestaw kluczy.
– Nowa tożsamość. Zmiany imion i nazwisk zostały zabezpieczone. Nikt nie będzie mógł cię namierzyć.
Otworzyłam plik dokumentów. Moje spojrzenie padło na nowe imię Lucy. Cady. Ja i starsza siostra od zawsze uwielbiałyśmy to imię. Tylko John nie za bardzo się na nie zgadzał. A on zawsze musiał postawić na swoim.
Poczułam, jak budzi się we mnie złość, nagła i dogłębna, ale stłumiłam ją w sobie. Nie mogłam pozwolić, żeby to ona wzięła nade mną górę, nie, kiedy potrzebowałam skupić się w pełni na tym, co zamierzałam zrobić.
Wyciągnęłam prawo jazdy z teczki. Widniało w nim to samo zdjęcie, które znajdowało się w dokumencie z Missisipi. Policjanci pewnie mieli dostęp do takich rzeczy. Jedyna różnica polegała na tym, że w nowym umieszczono informację, że pochodziłam ze stanu Waszyngton. A moje imię i nazwisko brzmiało Aspen Barlow.
Podniosłam pospiesznie spojrzenie na Evana, a on wzruszył ramionami.
– Zawsze powtarzałaś, że chciałaś mieszkać na Północno-Zachodnim Wybrzeżu. Przynajmniej tyle mogłem zrobić.
Poczułam kłucie w sercu.
– Dziękuję – wychrypiałam, choć to słowo ani trochę nie wyrażało tego, co chciałabym, żeby znaczyło. Co pragnęłabym przekazać temu policjantowi, który przeprowadził mnie przez śledztwo, aresztowanie, okropny proces sądowy i wszystko to, co wydarzyło się potem.
Widziałam, jak mina Evana z czułej zmienia się w tę oficjalną, którą najczęściej przywdziewał.
– Podziękujesz mi tym, że będziesz na siebie uważać. Żadnego kontaktu z ludźmi ze starego życia. – Podał mi telefon komórkowy i zestaw kluczyków samochodowych. – Wyślij mi wiadomość, gdy dojedziesz. Napisz „Czy to Joey?”, a będę wiedział, że jesteś bezpieczna. No i nie kontaktuj się ze mną ponownie, chyba że nastanie jakaś wyjątkowa, nagła sytuacja. W aucie znajdziesz mapę oraz adres.
Skinęłam głową i poprawiłam Lucy, nie… Cady na biodrze, a następnie podałam mężczyźnie moje stare kluczyki i telefon.
– Ruch samochodowy jest tu tak duży, że powinnaś bezpiecznie wyjechać, ale na wszelki wypadek zostawiłem ci w schowku perukę i okulary. Masz też zamontowany już fotelik. Zatrzymaj się dopiero za granicą stanu, bo twoja twarz nadal od czasu do czasu pojawia się w wiadomościach.
I znów rozpaliła się we mnie ta sama złość na ludzi niezdrowo fascynujących się cierpieniem innych. Może dzięki temu czuli się lepiej sami ze sobą? Może chodziło o ten fenomen wypadku samochodowego, że choć to straszny widok, ty wciąż nie możesz oderwać wzroku? Nieważne, jaki był powód, nie zmieniało to faktu, że nie czułam się ani trochę bezpieczna.
– Zatrzymam się dopiero, gdy przejedziemy już jakiś dobry kawałek drogi.
Evan przytaknął.
– Odzywaj się regularnie.
Instynktownie poruszyłam się i szybko go przytuliłam.
– Dziękuję.
– Lepiej już jedź. – Poklepał mnie po plecach. – Dasz radę. To nowy początek. Obie go potrzebujecie.
Przełknęłam gulę w gardle, kiwnęłam głową, ale nie byłam w stanie zaufać samej sobie, żeby się odezwać.
Policjant przyglądał mi się przez chwilę, a potem zabrał dłoń.
– Wezmę twoje rzeczy.
Ruszyłam w stronę kombi zaparkowanego kilka miejsc od mojego auta. Otworzyłam tylne drzwi i usadowiłam Cady w środku. W tym czasie Evan przepakowywał nasze torby. Wsiadłam za kółko i sięgnęłam po czarną perukę. Wyglądała całkowicie niepodobnie do moich intensywnie rudych włosów, ale chyba właśnie o to w tym przebraniu chodziło. Nałożyłam ją, po czym wsunęłam na nos okulary przeciwsłoneczne.
Policjant przyglądał mi się, gdy ostrożnie wyjeżdżałam z miejsca. Pedały gazu i hamulca działały w tym aucie o wiele trudniej niż w moim sedanie, ale miałam przed sobą wiele godzin jazdy, żeby się przyzwyczaić.
Uniosłam dłoń i pomachałam Evanowi, na co odpowiedział mi tym samym. Potem przełknęłam ciężko ślinę i ruszyłam w stronę wyjazdu z parkingu. Na wyższych poziomach miejsca już się zapełniały, więc byłam wdzięczna za to przebranie. Nauczyłam się na własnym, trudnym doświadczeniu, że nigdy nie było się pewnym, kto może nas obserwować.
Wstrzymałam oddech, wyjeżdżając na skąpaną w świetle dnia ulicę. Nie odetchnęłam do czasu, aż znalazłam się dwa bloki od centrum handlowego. Usta poruszały mi się w szeptanej modlitwie, może i mantrze:
– Proszę, niech nam się uda. Proszę, bądźmy wolne.
Ale przecież wiedziałam, że co do jednej rzeczy mogłam być pewna: macki Johna sięgały bardzo daleko. Potrafił wyrządzić krzywdę nawet na odległość.ROZDZIAŁ 1
ASPEN
Pięć lat później
– Mama! – wykrzyczała Cady, rozkładając szeroko ręce i wybiegając ze szkoły. – Śnieg!
Brokatowe nieoryginalne buty, podobne do tych marki Uggs, nie do końca ochroniły jej stopy przed wilgocią, ale przecież burza śnieżna nadciągnęła do nas niespodziewanie. W naszym miasteczku, ukrytym pomiędzy górami stanu Waszyngton, śnieg w październiku nie był czymś niezwykłym. Czasami spadał nawet we wrześniu. Ale zazwyczaj dostawaliśmy wtedy jakieś ostrzeżenie.
Cady kręciła się w kółko, odchylała głowę i próbowała złapać płatki śniegu na język.
Poczułam, jak ściska mnie w sercu. Była całym dobrem tego świata – chodzącym promykiem nadziei.
– Chodź, pasikoniku. Ruszajmy, zanim odmrozisz sobie nos.
Najlepszy przyjaciel mojej córki, Charlie, zaśmiał się głośno.
– Tata mówi, że potrzeba co najmniej kilku godzin, żeby pojawiły się odmrożenia.
Zacisnęłam usta i powstrzymałam się od śmiechu.
– Dobrze wiedzieć.
– Do zobaczenia jutro! – zawołał chłopiec, po czym pobiegł do SUV-a z policyjnym logo.
Pomachałam do Lawsona, taty Charliego, siedzącego za kółkiem samochodu. Odpowiedział mi tym samym.
– Możemy zrobić bałwana po przyjeździe do domu? – błagała Cady, kiedy pospieszałam ją do mojego auta.
– Zależy, ile będziemy mieć śniegu.
Ale biorąc pod uwagę, że już w tej chwili spadło jakieś siedem centymetrów, coś czułam, że mieliśmy niedługo zamienić się w miasto bałwanów.
Otworzyłam tylne drzwi, a dziewczynka wsiadła do środka.
– Wydaje mi się, że będziemy mogły już zrobić śnieżne rożki.
Zielone oczy Cady rozbłysły, a po chwili na jej twarzy pojawił się wielki uśmiech.
– Czy moje mogą być truskawkowe?
– A jak myślisz?
– Truskawkowe i śmietankowe! – wykrzyknęła Cady i uniosła dłoń.
Zaśmiałam się i zbiłam z nią piątkę.
– Jedźmy do domu, żeby zacząć je przygotowywać.
Miałam tylko nadzieję, że moje kombi nas dowiezie. Musiałam wymienić opony. Wiedziałam o tym już wiele miesięcy temu, ale wciąż myślałam, że mam czas. Niestety, wczesna zima zaskoczyła wszystkich i nie czekała na to, by każdy przygotował na to swoje auto.
Wsiadłam za kółko, przekręciłam kluczyk w stacyjce i włączyłam ogrzewanie na najwyższe, jakie można było. Cady nadawała bez przerwy o tym, co się wydarzyło w ciągu dnia, a ja skupiłam się na drodze. Podstawówka znajdowała się na obrzeżach centrum Cedar Ridge, niedaleko The Brew, kawiarni i lokalu, w których byłam menadżerką.
Podążyłam główną ulicą przez miasteczko. Zazwyczaj pozwalałam sobie przyglądać się niewielkim sklepikom z pamiątkami, restauracjom i cudownemu jezioru, które wyłaniało się spomiędzy budynków. Ale nie dzisiaj. Nawet po pięciu latach mojego życia w Cedar Ridge nadal nie przyzwyczaiłam się do prowadzenia samochodu podczas śnieżycy.
– Jest tak pięknie – stwierdziła córka z westchnieniem.
Poluźniłam nieznacznie uścisk dłoni na kierownicy.
– Prawda.
W tej białej pierzynce rozciągającej się dookoła nas było coś niewiarygodnie uspokajającego. Sprawiała, że rozumiałam, dlaczego kochałam tu mieszkać. Nie liczyło się jednak samo piękno miejsca. Było tu coś więcej. Byli ludzie. Może i nowi znajomi nie znali mojej przeszłości, ale pomimo to kochali nas i wspierali w każdy sposób, jak tylko mogli.
Zerknęłam w lusterko wsteczne, skręcając na drogę mającą nas wyprowadzić z miasta. Nie mogłam pozbyć się tego przyzwyczajenia, żeby sprawdzać, kto mógłby nas śledzić.
Przeniosłam spojrzenie na Cady.
– A co powiesz na spacer w zimowej oprawie?
Uśmiechnęła się do mnie promiennie.
– Tak, tak, taaaaaaak!
– No nie wiem. Nie brzmisz na podekscytowaną, ani trochę.
– Jestem podekscytowana! – Zaczęła podskakiwać w foteliku, jakby podkreślając swoją rację.
– No dobrze, w takim razie chyba możemy iść.
Zwyczajowa podróż do domu u podnóża góry zajmowała dziesięć minut, ale dzisiaj, z racji tego, jak ostrożnie jechałam, zajęła nam dwadzieścia. Cieszyłam się, że zrobiłam zakupy dzień wcześniej, ponieważ miałam przeczucie, że zaszyjemy się tu na dzień lub dwa.
Z chwilą, gdy zatrzymałam się przed naszym domem z gospodarstwem, Cady już odpinała swój pas.
– A co z kózkami? Z Mabel i Phineasem? I…
– Zaprowadziłam zwierzęta do stodoły, zanim cię odebrałam – wyjaśniłam spokojnie.
– Musimy później wypuścić Mabel. Ona uwielbia śnieg.
Uśmiechnęłam się szeroko, wysiadając z samochodu. Buty zatopiły mi się w śniegu. Jeden z naszych osiołków szalał na punkcie tego białego puchu. Miał w zwyczaju biegać jak szalony po padoku, wyglądało to niesamowicie. Ale potem trudno było zaprowadzić go z powrotem do stodoły.
– Jutro, po tym jak skończy się burza śnieżna – zapewniłam z uśmiechem.
Cady podskoczyła na palcach.
– Ciekawe, czy kaczkom się spodoba.
– Może.
Jedna z klientek The Brew opowiedziała mi o mieszkającej na jej terenie mamie-kaczce ze złamanym skrzydłem. Kobieta bała się, że ptak nie zdoła obronić ani siebie, ani swoich młodych przed drapieżnikami. Dlatego właśnie przywiozłam kaczkę do nas. Teraz przesiadywała w stodole pod lampą grzewczą, a w jednym z boksów ustawiłyśmy dla niej dziecięcy basenik. Liczyłam, że z czasem jej skrzydło się zrośnie, a wtedy będzie mogła powrócić do życia na wolności. Do tego czasu jednak ona i jej małe miały u nas bezpieczne schronienie.
Cady pognała przez śnieg, w górę schodków. Przeskakiwała z nogi na nogę na ganku.
– Chodźmy!
Ruszyłam za nią ze śmiechem. Moje spojrzenie padło na niewielki kawałek drewna, który pozostawiłam wciśnięty w drzwi z siatki. Pozostał nietknięty. Może i nie stać mnie było na jakiś wymyślny system ochrony, ale nauczyłam się, jak zapewnić nam bezpieczeństwo.
Wyciągnęłam kawałek drewna i położyłam go na parapecie. Otworzyłam trzy zamki w drzwiach, a córka wpadła do środka, zanim nawet zdążyłam mrugnąć. Usłyszałam niski szczek. Nasz pies pognał w kierunku swojej najlepszej przyjaciółki.
– Chauncey! – Cady zachichotała, a kundel o trzech łapach liznął ją po policzku. – Ja za tobą też tęskniłam.
– Chodź, kolego! – zawołałam i wypuściłam go na śnieg, żeby załatwił potrzeby.
Kiedy wróciliśmy do środka, dziewczynka zdążyła włożyć swoje jasnoróżowe śnieżne ubrania. Skrzywiłam się, spoglądając na nią. Spodnie od kombinezonu były już trochę za krótkie, a kurtka ciasna. Wyglądało na to, że miałam wydać kasę na nowe rzeczy jeszcze przed pełnią zimy. Zdarzało się, że Cady mogła nosić te same ubrania przez dwa sezony, ale to tylko jeśli miałam szczęście. W tym roku jednak naprawdę dużo urosła.
Córka wyrzuciła w górę rękę odzianą w grubą rękawiczkę.
– Spacer w zimowej oprawie!
– Chodźmy.
Złapałam za swoją parę rękawiczek i czapkę, a następnie znów wyszłyśmy na zewnątrz. Pozamykałam drzwi, a klucz wrzuciłam do kieszeni.
Cady skoczyła ze schodków prosto w śnieg.
– Ja latam!
Pospiesznie zeszłam i złapałam dziewczynę w pasie, a następnie uniosłam wysoko. Zaczęła się śmiać, a ten radosny dźwięk poniósł się z wiatrem i wirował dookoła nas. To właśnie to. To dlatego wtedy walczyłam. Ani przez chwilę nie żałowałam, że zostawiłam za sobą nasze stare życie.
Córka nagle przestała się śmiać i wyszeptała:
– Mamo…
Coś w jej tonie od razu na mnie podziałało. Prędko przeniosłam spojrzenie tam, gdzie ona patrzyła, i zamarłam.
Po podjeździe kuśtykała sarna, z trudem wyszła zza domu.
– Jest ranna – szepnęła drżącym głosem Cady.
Poczułam ucisk w sercu. Przymknęłam lekko powieki i wtedy udało mi się dojrzeć drut dookoła tułowia oraz nóg zwierzęcia. W myślach przeklęłam siarczyście.
– Musimy jej pomóc – błagała dziewczynka. – Jest tak zimno.
Przełknęłam gulę w gardle. Wyobraziłam sobie, jak przerażona musiała być ta biedna sarna. Zazwyczaj przemieszczały się stadem, ale nigdzie nie widziała innych zwierząt. Pewnie zostawiły ją, bo nie mogła poruszać się ich tempem.
Wiedziałam, jakie to uczucie zostać samemu, bać się i nie mieć nikogo przy swoim boku.
– Chodź – zwróciłam się do Cady i pospieszyłam ją w górę schodów.
– Musimy jej pomóc! – sprzeczała się ze mną.
– Pomogę, ale musisz poczekać w środku. – Nie chciałam, żeby wystraszyła sarnę, gdybyśmy się do niej zbliżyły.
Cady weszła za mną do środka, dłużej się nie kłócąc. Przeszłam do kuchni i złapałam połówkę jabłka, którą planowałam dać zwierzęciu jako przekąskę.
– Zamknę za sobą drzwi. Nie otwieraj nikomu. Obiecujesz?
Poruszyła głową w górę i w dół.
– Pospiesz się, mamo.
Nie czekałam dłużej. Wyszłam na zewnątrz i zamknęłam za sobą drzwi. Sarna zdążyła przejść po naszym długim podjeździe i wchodziła już na dwupasmową jezdnię. Przeklęłam. Wiatr nabrał na sile i brzmiał teraz jak głośny jęk, a śnieg prószył gęsto, ograniczając mi pole widzenia.
Pospieszyłam się, żeby dogonić zwierzę, a kiedy byłam już bliżej, zwolniłam. Próbowałam dojrzeć rany i przygryzłam wnętrze policzka. Drut wbijał się w skórę biednej sarenki. Obawiałam się, że sama nie zdołam się tym zająć.
Ściągnęłam rękawiczkę i wyciągnęłam telefon z kieszeni. Odszukałam numer do Służb Połowu i Dzikiej Przyrody.
– Służby Połowu i Dzikiej Przyrody hrabstwa Harrison, tu Andrea, jak mogę pomóc?
– Dzień dobry. Jestem Aspen Barlow. Mieszkam w Cedar Ridge na Huckleberry Lane. Właśnie podążam za sarną, która ma na sobie drut. Jest ranna, wygląda to źle. Czy macie może kogoś, kto mógłby przyjechać i pomóc?
– Proszę pani, proszę nie zbliżać się do zwierzęcia, jeśli jest ranne. Może źle zareagować, kiedy poczuje się zagrożone.
– Nie próbuję nic zrobić. Chcę jej tylko pomóc – wytłumaczyłam.
Przez ostatnie lata zajmowałam się pomocą dla zwierząt. Wydawało się, że to one znajdywały mnie, a nie ja je. Wszystko zaczęło się od Mabel. Poprzedni właściciel gospodarstwa nie tylko nie dbał o siebie, lecz także o osła. Wspomniał, że po tym, jak się wyprowadzi, chyba uśpi zwierzę, więc szybko zaoferowałam, że je przejmę.
Nie miałam bladego pojęcia, jak się nim zajmować, ale z internetu dowiedziałam się większości tego, co potrzebowałam. Z czasem zyskałam ufność Mabel. To ona nauczyła mnie, żeby nie działać pochopnie przy rannym lub przestraszonym zwierzęciu. Nabawiłam się dzięki niej niezłej rany ciętej po tym, jak kopnęła mnie, gdy zbliżyłam się do niej za bardzo i za szybko.
Kobieta westchnęła do słuchawki.
– Moi ludzie odpowiadają w tej chwili tylko na nagłe wypadki spowodowane pogodą.
Poczułam, jak budzi się we mnie rozdrażnienie.
– Ta sarna cierpi. Czy to nie jest nagły wypadek?
– Nikt nie jest w niebezpieczeństwie z powodu jednej rannej sarny.
Co oznaczało, że gdyby chodziło o niedźwiedzia czy kuguara, wtedy przyjęłaby zgłoszenie.
– Proszę, to zwierzę potrzebuje pomocy. – Głos prawie mi się załamał, gdy to powiedziałam. Nie mogłam zostawić tej sarny na pastwę losu w takim zimnie.
Kobieta ponownie westchnęła i wymruczała coś pod nosem.
– Spróbuję z jedną osobą, która może być w terenie w tamtych okolicach, ale niczego nie obiecuję. Gdzie się pani znajduje?
Wyrzuciłam z siebie przybliżony adres, po czym operatorka rozłączyła się bez żadnego słowa.
Zaczęłam szczękać zębami, bo wiatr znów przybrał na sile. To był taki rodzaj zimna, który aż szczypał i bolał. Nie chciałam nawet myśleć, jak niska była temperatura.
Sarna zadrżała, zerkając na mnie.
– Wszystko w porządku, dziewczynko. Nie jesteś sama. Szybko ci pomogę.
Zwierzę znów zaczęło iść, utykając na jedną nogę.
– Zostań w miejscu. Tak będzie łatwiej dla nas obu.
Ale sarna nie słuchała.
– No wiem. Jesteś zdeterminowana. Żyjesz tak już od jakiegoś czasu?
Nadal szła.
Podążyłam za nią, zastanawiając się, czy nie udałoby mi się złapać za drut i oswobodzić ją z niego. Przygryzałam wnętrze policzka, przyglądając się metalowi, który ją pętał. Wydawało mi się, że może i dałabym radę go ściągnąć, gdybym ustawiła palce pod konkretnym kątem.
Cmoknęłam, a sarna zatrzymała się i spojrzała na mnie jakby sceptycznie.
– Zobacz, chcesz jabłko?
Powąchała, a potem zrobiła krok w moją stronę.
– Właśnie.
Kolejny krok.
– To jabłko jest bardzo smaczne.
Jeszcze bliżej.
Sarna wyciągnęła szyję.
I wtedy ponad wiatrem poniósł się niski głos:
– Co pani, do licha, wyprawia?ROZDZIAŁ 2
ROAN
Kobieta robiła wszystko, żeby się zabić. Stała na takim zimnie w kurtce, która nie wydawała się nawet odpowiednia na silny mróz, i czapce z jakimś cholernym pomponem. Czy wełna z czapki była przetykana brokatem? Te błyskotliwe bibeloty nie pomagały utrzymać ciepła.
No i stała tak, schylona, próbując zachęcić zranione zwierzę jabłkiem, by do niej podeszło. Z chwilą, gdy tylko spróbowałaby pociągnąć za drut, sarna oszalałaby i pewnie kopnęłaby ją w głowę. Kobieta miałaby szczęście, jeśli skończyłaby tylko ze wstrząśnieniem mózgu.
Obróciła się w moją stronę. Jej rude włosy rozwiewał wiatr, oczy miała wielkie jak spodki i tak zielone, że poczułem, jakby ktoś właśnie wymierzył mi cios prosto w brzuch. Wciągnąłem z sykiem powietrze.
Gdy zobaczyłem w tych dużych oczach prawdziwy strach, chciałem sam sobie przywalić. Szybko ukryła to przede mną, poprawiła się i stanęła w pozycji obronnej. Natychmiast cofnąłem się o krok. Powinienem się tego spodziewać, być do tego przyzwyczajonym, ale nadal mnie to dotykało.
– Jestem ze Służb Połowu i Dzikiej Przyrody – wyrzuciłem przez zaciśnięte zęby.
Widziałem, jak odrobina jej niepokoju odpuściła.
– O. – A potem na jej twarzy pojawiło się rozdrażnienie. – Więc nie powinien pan burczeć tak na mnie za to, że usiłuję pomóc sarnie.
– Nie burknąłem.
Uniosła brew.
– Pojawił się pan tu tak nagle, znikąd, w dodatku przypomina bałwana i groźnie warczy.
– Próbowałem panią powstrzymać, mogła się pani zabić. – Spojrzałem na nią ze złością.
– Znam ryzyko, ale sarna cierpi i jest sama. Nie miałam zamiaru zostawić ją w takim stanie.
Mięsień w mojej szczęce przeskoczył.
– Wystraszone zwierzę, szczególnie gdy jest ranne i obolałe, reaguje nieprzewidywalnie. Uderzenie kopytem może być nawet śmiertelne. A tym bardziej jeśli trafi w czaszkę.
– Potrafię się szybko poruszać. Wiem, jak uciec przed rzucającym się na kogoś zwierzęciem.
– Każdy cywil tak mówi, próbując ingerować w naturę – wymamrotałem. Tak jak Marion Simpson, która odmówiła zaprzestania dokarmiania tego pieprzonego niedźwiedzia. Praktycznie go przygarnęła. – Czy zdaje sobie pani sprawę, ile papierkowej roboty mnie czeka, jeśli się pani zabije?
Kobieta popatrzyła na mnie z nieukrywanym zdziwieniem.
– Czy pan to na serio właśnie powiedział?
Wzruszyłem ramionami i obróciłem się w stronę mojego skutera śnieżnego – tego samo, którego w ogóle nie słyszała, gdy nim tu przyjechałem. Poczułem, jak ogarnia mnie nowa fala rozdrażnienia. Szlajanie się za sarną w śnieżycy to szczyt głupoty. Ale brak świadomości tego, co było dookoła, wydawało się nawet gorsze.
Schyliłem się, złapałem sprzęt z bocznej przegródki skutera i złożyłem broń ze środkiem usypiającym. Wystarczyły tylko krótkie oględziny, a wiedziałem już, że sarna potrzebowała opatrzenia ran. Obróciłem się i przyjrzałem zwierzęciu próbującemu przedrzeć się przez pogłębiający się śnieg. Biedne. Uniosłem broń, a rudowłosa rzuciła się przed lufę i zagrodziła mi drogę.
– Nie strzelaj do niej!
Wyrzuciłem z siebie całą wiązankę przekleństw.
– Co ty, do diabła, robisz?
– Powstrzymuję cię przed popełnieniem sarnieństwa! Nie pozwolę ci jej skrzywdzić.
Widziałem, jak w jej zielonych oczach rozpalił się ogień. Taki, który – niechętnie musiałem to przyznać – podziwiałem, chociaż kobieta ryzykowała życiem.
– To broń ze środkiem usypiającym – wyjaśniłem. – To zwierzę potrzebuje pomocy.
– Och…
– Właśnie. A teraz proszę zejść mi z drogi, żebym nie spudłował.
Nieznajoma odsunęła się, a ja uniosłem broń. Strzała trafiła w cel. Sarna wzdrygnęła się, a potem zatoczyła i padła w śnieg.
Kobieta nawet nie czekała. Rzuciła się pędem do zwierzęcia i uklęknęła, w ogóle nie przejmując się faktem, że nie była odpowiednio ubrana do brodzenia w śniegu.
– Wszystko w porządku, dziewczynko. Pomożemy ci. – Ułożyła sobie na kolanach łeb sarny i zaczęła głaskać jej pysk.
Ten gest poruszył coś głęboko w mojej klatce piersiowej. Potrząsnąłem głową, by przestać myśleć o tym uczuciu. Złapałem za torbę medyczną i przeszedłem do rannego zwierzaka.
– Źle to wygląda – wyszeptała kobieta.
Miała rację. Stary, zardzewiały drut z klatki zakładanej dookoła pomidorów przeciął skórę. Rany wyglądały na zainfekowane.
– Te klatki to prosty przepis na katastrofę. Zwierzęta wpychają w nie łby, próbując dosięgnąć pomidorów, i utykają.
Nieznajoma przygryzała wargę i zasysała ją.
– Nigdy o tym nie myślałam.
– Większość ludzi nie myśli. – Wyciągnąłem z torby szczypce do drutu i szybko uwolniłem sarnę. Obrażenia wyglądały na zaognione. – Muszę ją stąd zabrać, żeby porządnie się nią zaopiekowano.
Spojrzałem na drogę i szybko zrozumiałem, że nie warto jechać do miasta. Podróż trwałaby zbyt długo.
– Mam stodołę, w której może zostać.
Zerknąłem na kobietę i uniosłem pytająco brew.
– Czasami zabieram tam ranne zwierzęta. Jedno więcej nie zrobi mi różnicy.
Oczywiście, że to robiła. Miała dobre serce.
– Potrzeba wysokich ścian, żeby nie próbowała wyskoczyć.
– Mam taki boks. To żaden problem.
Przyjrzałem się uważnie jej gospodarstwu. Udało mi się dostrzec stodołę, lecz nawet stąd widziałem, że budynek potrzebował poważnych napraw. Przekląłem pod nosem.
– Dobrze. Zostań tu.
– Mógłbyś chociaż podziękować – burknęła.
Wróciłem do skutera śnieżnego i wziąłem nosze. Gdy wróciłem, kobieta się trzęsła.
– Potrzebujesz lepszej kurtki – stwierdziłem, jeszcze raz przyglądając się jej strojowi.
– Jest w porządku.
– Trzęsiesz się.
– Nie mam w zwyczaju przesiadywania w śniegu.
Na taką pogodę potrzebowała naprawdę dobrej kurtki, nie takiej z przepuszczającymi powietrze ozdobami na rękawach.
– Pomożesz mi ją przeturlać, żeby nosze znalazły się pod nią?
Przytaknęła.
– Aspen.
– Co?
– Mam na imię Aspen.
W odpowiedzi tylko skinąłem głową. Nie chciałem znać jej imienia. Już i tak wiedziałem zbyt wiele.
Wymruczała coś pod nosem, lecz nie wyłapałem co.
– Na trzy. Raz, dwa, trzy.
Bezpiecznie przeturlaliśmy sarnę. Nie potrzebowaliśmy dużo czasu, żeby ją ułożyć i przywiązać. Pośpiesznie wycofałem skuter i połączyłem go z noszami.
– Wsiadaj – odezwałem się, spoglądając na kobietę.
– Z tobą? – Zrobiła wielkie oczy.
– Chcesz wracać ten kawał drogi?
Widziałem, że się zawahała. W końcu jednak potrząsnęła głową na boki, a następnie bardzo ostrożnie przerzuciła nogę przez siedzisko.
– Przytrzymaj mnie w pasie – instruowałem niskim, zachrypniętym głosem.
Prawie podskoczyłem, gdy mnie dotknęła, choć sam o to poprosiłem. Nawet przez warstwy zimowych ubrań poczułem jakieś palące ciepło bijące z jej ciała.
Niebezpieczeństwo – pomyślałem, gdy powoli ruszyłem w dół drogi.
Zaciskałem zęby i powoli wjechałem na podjazd gospodarstwa Aspen, a wtedy ona chwyciła mnie mocniej. Gdy zwolniliśmy przed jej starym domem, uścisk dziewczyny zelżał, aż w końcu całkiem zabrała ręce. Odetchnąłem w końcu, bo przez całą drogę nie mogłem zaczerpnąć powietrza.
Kobieta pospiesznie zeskoczyła ze skutera. W tym samym momencie drzwi frontowe domu otworzyły się na oścież i z wnętrza wybiegła mała dziewczynka.
– Mama!
Zbiegła schodami tak szybko, jak pozwalały jej na to krótkie nóżki w kombinezonie zimowym. Wyglądała jak różowa brokatowa kula śnieżna.
– Cady – upomniała ją delikatnie Aspen. – Mówiłam ci, że masz czekać w środku.
Widziałem, jak przez chwilę targały dzieckiem wyrzuty sumienia.
– Wiem, ale… – urwała, bo zobaczyła sarnę na tyle mojego skutera. – Nie! Czy ona…?
Rudowłosa szybko przytuliła córkę.
– Nie, pasikoniku, ona tylko śpi, dzięki temu możemy jej pomóc.
– Obiecujesz? – W oczach dziewczynki zebrały się łzy.
– Obiecuję. Pomoże nam ktoś ze Służb Połowu i Dzikiej Przyrody. Dopilnujemy, żeby nic jej nie było.
Mała zerknęła w moją stronę. Oczy miała identyczne jak jej matka, co zmroziło mnie tak, że aż zamarłem w miejscu.
– Pomoże pan mojej mamie uratować Bambi?
Kurwa.
Nie mogłem odmówić ani dziewczynce z tą niewinną miną, ani tej pieprzonej sarnie.ROZDZIAŁ 3
ASPEN
Widziałam moment, gdy ten krzepki mężczyzna zmiękł. Nawet ci o najtwardszych sercach nie mieli szans z moją Cady.
– Ta. Pomogę jej – bąknął.
Nie mogłam powstrzymać drżenia ust. Nie umknęło to uwadze nieznajomego. Swoją niechętną zgodę zakończył gniewnym spojrzeniem, na co tylko uśmiechnęłam się szerzej.
Córka zaczęła się wiercić, żeby wydostać się z moich ramion.
– Dziękuję, dziękuję, dziękuję! To co teraz robimy? Chcę pomóc. Jestem naprawdę dobra w pomaganiu. Prawda, mamo?
– Najlepsza na całym świecie – zgodziłam się.
Mężczyzna się skrzywił.
– Wydaje mi się, że najlepiej, jeśli będziesz trzymać się trochę z boku, gdyby się obudziła.
Cady przytaknęła.
– Mogę to zrobić. – Zerknęła na mnie. – Myślisz, że potrzebuje koca?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– W stodole mamy siano i lampy grzewcze.
Pracownik, którego imienia wciąż jeszcze nie poznałam, uniósł brwi w zdziwieniu. Miałam właśnie zacząć nazywać go w myślach Marudą.
– Masz lampy grzewcze?
– Tak. Mamy kilka kaczuszek, które potrzebują w tej chwili dodatkowego dogrzania. Przyjęłyśmy też koziołki.
Moja córka zaczęła mu opowiadać o całej naszej menażerii.
– Mamy kaczki i kózki, i osiołka, i kucyka, i alpakę, i cztery koty, i psa, i emu i…
Widziałam, jak Marudzie opada szczęka.
– Czy ty powiedziałaś „emu”?
Policzki zaczęły mnie palić. Musiałam przyznać, kiedy Cady tak wymieniała wszystkie zwierzęta, zabrzmiało to trochę przesadnie.
– W Brookdale był facet, który pomyślał sobie, że fajnie by było mieć emu jako zwierzaka domowego, ale nie zdawał sobie sprawy, ile opieki będzie ono wymagać.
Maruda potrząsnął głową.
– Weźmy ją do środka, zanim zacznie jeszcze bardziej śnieżyć.
Napadało już co najmniej trzydzieści centymetrów.
Cady pociągnęła mnie za rękę.
– Myślisz, że jutro będę miała wolne od szkoły z powodu śniegu?
– Możliwe.
Zapiszczała i okręciła się dookoła siebie.
– Uwielbiam śnieg!
Uśmiechnęłam się szeroko do Cady. To ona była moim żywym dowodem na to wszystko, za co musiałam być wdzięczna.
Mężczyzna odkaszlnął.
– Tam?
Przerzuciłam na niego spojrzenie. Zdążył już odczepić nosze od skutera i ciągnął je na sznurku.
– Tak. Pomogę ci…
– Dam radę – uciął krótko.
– No dobrze – mruknęłam, idąc jako pierwsza do stodoły.
Czułam się dziwnie, skóra mi cierpła, wydawała się odrobinę za ciasna jak na moje ciało. Nie byłam przyzwyczajona do ludzi przebywających w naszej przestrzeni. Tylko kilkoro znajomych, którym naprawdę ufałam, mogło tu przyjeżdżać w odwiedziny lub kiedy naprawdę ich potrzebowałam. Ta sytuacja podpadała pod tę drugą opcję – sprawa z ranną sarną była nagła – a jednak i tak zaczęłam się denerwować.
Cady kręciła się dookoła nas, opowiadając o wszystkich zwierzętach, zdradzając ich imiona i wspominając śmieszne historyjki na ich temat albo jak to się stało, że zamieszkały z nami. Mężczyzna ani razu nie odpowiedział, od czasu do czasu tylko mruczał coś, ale dziewczynce to nie przeszkadzało. Dalej mówiła i mówiła.
Pospieszyłam przed nimi, żeby otworzyć stodołę. Na dźwięk otwieranych drzwi zwierzęta uniosły łby. Syd, nasz głuchy kucyk, po prostu podążył za resztą i zwrócił się w stronę wejścia. Cicho zarżał, więc Cady szybko podeszła do niego i pogładziła go w okolicach chrap.
Mężczyzna w tym czasie wciągnął sarnę do stodoły.
– Który boks?
– Ten na samym tyle po prawej, ma najwyższe drzwi.
Nie odpowiedział. Przeciągnął tylko nosze w to miejsce. Nie potrzebował wiele czasu, żeby odczepić sarnę i położyć ją na sianie.
Córka przytuliła się do mojego boku.
– Jest ranna.
Pogłaskałam ją ręką po główce.
– Dlatego tu jest. Żebyśmy mogli jej pomóc.
– Czy ktoś ją skrzywdził? – Spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
Poczułam ucisk w żołądku. Igrałam z losem przy Cady. Nigdy nie chciałam jej okłamywać w tej sprawie, ale wiedziałam też, że nie była gotowa na całą prawdę. Rozumiała jednak, że czasami ludzie robili złe rzeczy.
Mężczyzna uniósł wzrok na moją córkę. Wyczuł w jej słowach jakiś głębszy sens.
– Nie wygląda na to – pospieszyłam z zapewnieniem. – Utknęła w jakimś ogrodowym sprzęcie.
Cady pokiwała głową. Jej twarz opuściła odrobina troski.
– Musimy dać jej jakieś imię.
Pacnęłam Cady w nos.
– Dobrze, że znam taką pewną osobę, która idealnie spisze się z tym zadaniem. – Puściłam jej oczko.
Zachichotała wesoło.
– Zacznę nad tym myśleć.
– Nie powinno się jej nazywać – odezwał się mężczyzna.
Popatrzyłam na niego wilkiem.
– Każdy zasługuje na imię.
– To nie jest zwierzątko domowe. Jeśli dobrze wykonamy naszą pracę, wróci do życia na wolności.
– Na wolności też może mieć imię – wtrąciła się Cady, w ogóle niezrażona opryskliwym tonem głosu nieznajomego. – Nadaję imiona wszystkim zwierzętom dookoła. Jest Rita, żółw. Juliette i James, sarna i jeleń. Carson, wiewiórka. – Stuknęła paluszkiem w usta. – Czasami zapominam, jak je nazwałam, ponieważ jest ich tak dużo, naprawdę dużo, ale wtedy daję im nowe imiona, chyba im to nie przeszkadza.
Mężczyzna wpatrywał się w nią, jakby nie miał bladego pojęcia, co począć. Potem się podniósł, wyciągnął telefon i stuknął w ekran. Przystawił urządzenie do ucha i czekał.
– Tak. Mam ranną sarnę na Huckleberry Lane. Złapała się w klatkę zakładaną dookoła pomidorów. – Przez chwilę milczał. – Oswobodziłem ją, ale rany wydają się zainfekowane. – Znów milczenie. Tylko zwierzęta dookoła nas wydawały dźwięki zainteresowania lub oczekiwania na wcześniejszą kolację. – Tak, mam trochę w torbie. Tak zrobię. – Zerknął na mnie. – Czy doktor Miller może podjechać tu jutro i ją obejrzeć?
Znieruchomiałam. Słyszałam, że w miasteczku pojawił się jakiś czas temu nowy weterynarz, ale jeszcze go nie poznałam osobiście. Chauncey dopiero za niedługo miał mieć kontrolę. Byłam pewna, że lekarz był naprawdę miły, ale jednak jego przyjazd oznaczał kolejnych nieznajomych na mojej posesji. Oblizałam nagle spierzchłe wargi.
Mężczyzna spojrzał na mnie spod lekko przymkniętych powiek. Wyczuł to niewielkie wahanie.
– Jasne. Proszę dać mu mój numer. – Wyrzuciłam z siebie ciąg cyfr, ignorując przy tym pot spływający mi strużką po plecach.
Maruda podał numer weterynarzowi, a potem się rozłączył.
– Miller mówił, że zadzwoni do ciebie rano.
– Okej. – To jedno słowo ugrzęzło mi jakoś w gardle, a gdy wypadło z ust, zabrzmiało niepewnie.
Usłyszał to.
– Czy ktoś ci pomaga przy tych wszystkich zwierzętach?
Ponownie znieruchomiałam. Wyczułam w kieszeni paralizator, który zawsze ze sobą nosiłam.
– Dajemy sobie radę.
Potrząsnął tylko głową na boki.
– Miller chce wdrożyć leczenie antybiotykiem. Podam jej już teraz jeden zastrzyk, dopóki śpi. Jutro dostaniesz od weterynarza tabletki. Pewnie też jakieś przysmaki, żeby sarna przyjęła z nimi leki.
Niepokój trochę odpuścił, gdy mężczyzna wyszedł ze stodoły.
– Jest naprawdę wysoki – wyszeptała Cady.
– Prawda – zgodziłam się.
Z racji że miał na sobie grube zimowe ubrania, mogłam jedynie stwierdzić, że był pokaźnego wzrostu i dobrze zbudowany. Do tego moją uwagę zwróciły jego hipnotyzujące ciemnoniebieskie oczy.
– Pomoże jej – zapewniła mnie córka z całkowitym przekonaniem.
Serce mnie zabolało, gdy przyjrzałam się sarnie. Biedna, miała być naprawdę przerażona po przebudzeniu.
Na dźwięk kroków spojrzałam w stronę wejścia do stodoły. Mężczyzna zbliżał się do nas z torbą w ręce. Następnie położył ją na skrzynce na sprzęt jeździecki i otworzył.
Cady od razu ruszyła spod mojego boku.
– Co robisz?
Spojrzał na nią z góry z malującym się na twarzy grymasem niezadowolenia, ale szybko się zreflektował i przyjął neutralny wyraz.
– Podam sarnie lek.
Cady wpatrywała się w to, jak wyciągał różne rzeczy z torby.
– Zastrzyk? – Zadrżała. – Nie lubię ich.
Widziałam, jak jego usta tak nieznacznie się poruszyły.
– Ja też.
– Naprawdę? – Córka zrobiła wielkie oczy.
– Nigdy nie lubiłem. Przerażają mnie.
Zawtórowała mu, potakując.
– I do tego bolą – dodała i spojrzała na sarnę. – Czy to zaboli moją nową przyjaciółkę?
Poczułam ukłucie w piersi. Moja dziewczynka miała takie dobre serce.
– Nic nie poczuje. W tej chwili śpi i tego właśnie potrzebuje.
– Szkoda, że ja nie mogę spać podczas zastrzyków – burknęła.
Mężczyzna się uśmiechnął. Na widok tego, jak uniósł kąciki ust i ukazał proste, białe zęby, aż zaciągnęłam się mocniej powietrzem. Kiedy nie przywdziewał tej groźnej miny, widać było jego urodę. Był piękny.
– Też nie miałbym nic przeciwko drzemce w trakcie moich zastrzyków – zgodził się.
– Mogę pomóc? – zapytała z nadzieją Cady.
Rozchylił usta, jakby chciał się nie zgodzić, ale potem zerknął na sarnę.
– Jasne.
Przyglądałam się temu, jak poprowadził dziewczynkę do boksu. Następnie tłumaczył jej krok po kroku, co robił. Sarna nawet się nie poruszyła, gdy wkłuł się igłą i zaaplikował lek domięśniowo. Potem założył rękawiczki, oczyścił rany, a na koniec roztarł maść na rozcięciach.
Z tego, jak traktował to zwierzę, emanowała czułość tak bardzo kontrastująca z jego postawą. Zdradzała mi, że oziębłość i zrzędliwość były tylko powierzchowne, wydawały się niczym więcej jak tylko mechanizmem obronnym. W ten sposób właśnie chronił swoją wrażliwość.
– Zrobiliśmy to, mamo! Widziałaś? Pomagałam. Nałożyłam na nią lek i w ogóle.
– Cudownie ci poszło – pochwaliłam córkę, kucając przed nią.
– Chyba chcę zostać weterynarzem albo tym, tym… Czym pan jest? – zapytała nieznajomego.
I znów widziałam, jak kąciki jego ust nieznacznie drgnęły.
– Leśnikiem w departamencie Służb Połowu i Dzikiej Przyrody.
– Leśniakiem – wyszeptała Cady. – Ale czad.
Uniosłam spojrzenie na mężczyznę.
– Dziękuję za to, że jej pomogłeś.
Z jego twarzy niemal natychmiast zniknęła odrobina rozbawienia i czułości. Powróciła maska.
– To moja praca.
Uśmiechnęłam się szerzej, bo zdążyłam dojrzeć to, co ukrywał za swoją fasadą.
– Cóż, to dziękuję za to.
Przestąpił z nogi na nogę. Ewidentnie nie czuł się z tym komfortowo. Chciałam się zaśmiać, ale to powstrzymałam.
– Zadzwoń do doktora Millera, jeśli będzie z nią gorzej. Muszę lecieć.
– Dobrze.
Wyszliśmy wprost w śnieżycę. Poczułam żal, bo wiedziałam, że pewnie więcej już nigdy go nie zobaczę. Miał w sobie coś takiego, co na mnie podziałało. Coś, czego nie mogłam konkretnie określić.
– Lubię go – oznajmiła Cady rzeczowym tonem.
– Tak?
– Uważam, że pan Grizz i ja będziemy najlepsiejszymi przyjaciółmi.
Uniosłam brwi.
– Pan Grizz?
– Tak – odparła z przekonaniem. – Jest jak niedźwiedź grizzly. Marudny po wybudzeniu z hi-hi…
– Hibernacji? – podpowiedziałam jej, próbując się nie roześmiać.
– Hibersnacji! – Skrzywiła się przez trudność wypowiedzenia tego słowa. – Może jest marudny, bo jest głodny.
Tym razem już nie powstrzymałam śmiechu. Wzięłam córeczkę w ramiona.
– Możesz mieć rację. Powinnyśmy były zaoferować mu przekąskę.