Tybald i przepowiednia Studni Praprzodków. Tom 1 - ebook
Tybald jest zwykłym nastolatkiem — przynajmniej jak na mieszkańca krainy, w której żyją smoki, w szkołach wykłada się duchologię, a po lekcjach ogląda się holowizję. Jego ambicje oraz osobiste problemy – zarówno te związane z nauką, przyjaźnią, jak i pierwszym zauroczeniem – schodzą na drugi plan, gdy pewnego dnia Studnia Praprzodków przepowiada nadciągające nad krainę niebezpieczeństwo. Tybald zostaje wciągnięty w wir zdarzeń o niezwykłej wadze. Czy zdoła stanąć na wysokości zadania?
„Tybald i przepowiednia Studni Praprzodków” to historia pełna magii, humoru, przygód i różnorodnych bohaterów, dzięki którym nie zabraknie pozytywnych wibracji i zaskakujących zwrotów akcji!
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Dzieci 6-12 |
| Zabezpieczenie: | brak |
| ISBN: | 978-83-842-5856-9 |
| Rozmiar pliku: | 852 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tej nocy Kraina Poludków nie pogrążyła się w kompletnym mroku. Niebo było bezchmurne i srebrzysta kula księżyca oświetlała dolinę jak latarnia. Ledwie słyszalne trzepotanie nietoperzych skrzydeł pogłębiało wrażenie ciszy.
Przed północą z pobliskiego zoo dobiegło głośne i jakby smętne ziewnięcie smoka. Odpowiedziało mu stękanie potworów z Jękliwego Jeziora; chrapnęła Studnia Praprzodków; Kichająca Chata strzeliła w niebo kłębem dymu, po czym znowu wszystko ucichło.
Noc wydawała się zwyczajna, lecz taka nie była.
O północy nad Jeziorem Kałamarza Kingi przemknęło kilka ciemnych kształtów, rzucając na atramentową taflę wody długie, złowróżbne cienie. Nikt ich nie zauważył. Mieszkańcy Krainy Poludków spali błogo, nie przeczuwając, że zbliżają się zdarzenia groźne, wzbudzające trwogę i niezwykłe.
Zanim nadszedł świt, senny półmrok został zakłócony ponownie. Na dziedziniec przed budynkiem Rady wpadł jeździec na galopującym koniu. Rozległy się stłumione głosy, po czym coś pękło z cichym trzaskiem i w powietrze wzbiła się migotliwa chmurka. Po kwadransie z głośnym furkotem poderwało się kilka wielkich ptaków i odleciało, kierując się na północ.
Ponownie zapanował pozorny spokój.
W końcu słońce wyłoniło się zza góry przypominającej przygarbioną czarownicę. Najpierw pomalowało krzywy nochal wiedźmy na czerwono, potem przywróciło barwy reszcie poszarzałego świata. Dało się słyszeć świergot ptaków i brzęczenie pszczół. Pstrokaty kogut wskoczył na płot, gubiąc kilka piór i zapiał ochrypłym głosem. W Krainie Poludków zaczął się nowy dzień.
W pierwszym momencie Tybald nie wiedział, co wyrwało go ze snu. Westchnął. Przyśniło mu się coś niepokojącego i chociaż nie pamiętał już co, nadal czuł się tak, jakby ktoś przyłożył mu do serca kostkę lodu.
Otworzył oczy. Promienie słońca tańczyły na ścianie pokoju. Przez błękitny prostokąt okna przepływał obłok, puszysty jak wata cukrowa.
– Hm…hm…
To był właśnie dźwięk, który go obudził! Tybald wyskoczył z łóżka i rozejrzał się dokoła. Dziwne, stłumione odgłosy dochodziły z przewiązanej wielką, czerwoną kokardą paczki.
– Prezent nieurodzinowy!
„Jak dobrze, że mieszkam w Krainie Poludków!” – pomyślał Tybald, przypomniawszy sobie otrzymany od wuja Teodora list, z którego dowiedział się, że są kraje, w których prezenty dawano solenizantom tylko w dniu urodzin. Straszne! Przecież urodziny są tylko raz w roku! W dodatku z góry wiadomo, kiedy wypadną, więc co to za niespodzianka? Nie… Tybald wolał zwyczaj Poludków, zgodnie z którym prezenty wręczało się kilkanaście razy w roku – w dniu nieurodzin – zaskakując obdarowanego.
Tybald rozwiązał kokardę, otworzył paczkę, ale o mało co nie wypuścił jej z rąk, kiedy ze środka wystrzelił kwiat w kształcie trąbki i ryknął ogłuszająco:
– Spóźnisz się do szkoły!
Niezapominajka! Taka, jaką widział w Katalogu Prezentów Wyjątkowych!
Tybald pokręcił gałką znajdującą się przy doniczce.
– O czym jeszcze powinienem pamiętać? – zapytał, chcąc przetestować ustawienie głosu.
– Dzisiaj po południu – rozstrzygnięcie Konkursu Projektów Niezwykłych – zaczęła Niezapominajka tak cicho, że Tybald ledwie ją zrozumiał. Ponownie pokręcił gałką.
– W czwartek próbny triatlon. Do szkoły masz na ósmą trzydzieści i powinieneś się pospieszyć, bo inaczej się spóźnisz! – Tym razem ustawienie było idealne. Głos Niezapominajki słychać było wyraźnie, a jego barwa przypominała plusk fontanny.
W miarę jak Tybald przygotowywał się do wyjścia, wracało do niego poczucie beznadziei, z którym kładł się spać, i łapało w kleszczowy uścisk jego młode serce.
Już ubrany, sięgnął po grzebień. Kiedy zerknął w lustro, przez chwilę miał wrażenie, że zobaczył kogoś innego. Zignorował to. W końcu podobne uczucie nawiedziło go nie po raz pierwszy. Przyczesał włosy o niespotykanej barwie wodorostów, które codziennie rano przypominały zmierzwioną kępę trawy, i przyjrzał się sobie ponownie. Błyszczące, bursztynowe oczy i pieprzyk pod lewym okiem nadawały mu łobuzerski wygląd, nieułatwiający życia w szkole. Diament w prawym nadgarstku, zwany „diametrem”, z którym urodził się jak każdy Poludek, i który przybierał błękitny odcień, kiedy nadciągała burza, teraz lśnił czysto. W Krainie Poludków zapowiadał się piękny, słoneczny dzień, lecz Tybald nie potrafił się tym cieszyć.
Wczoraj po raz kolejny Adrian go upokorzył, a on nawet nie wymyślił ciętej riposty. Wszystko to stało się na oczach Kamili, która musiała utwierdzić się w przekonaniu, że nie warto na niego zwracać uwagi.
Kamila… Najbardziej ROMANTYCZNA dziewczyna w klasie!
Romantyczność stała się podstawowym wyznacznikiem dziewczęcej atrakcyjności, odkąd w holowizji (poludkowej telewizji trójwymiarowej) zorganizowano wybory Romantycznej Miss. Żeńską częścią Krainy Poludków zawładnęła romantyczna gorączka. Zapanowała moda na długie włosy, wstążki, kwiaty, pisanie poezji i opowieści o śmiałkach, którzy na najmniejsze skinienie wybranki serca gotowi byli zjeść pająka.
Wszystkie dziewczęta ogarnięte skłonnością do romantyzmu wydawały się Tybaldowi śmieszne i sztuczne. Wszystkie oprócz Kamili, ale Kamila była romantyczna NATURALNIE. Miała najbardziej romantyczne piegi na świecie. Z zamkniętymi oczami umiała narysować zająca i nikt nigdy nie zaprzeczył, że ten zając zająca przypomina. Bała się nie tylko nietoperzy, ale nawet węży i szczurów. I bała się ich NAPRAWDĘ, bez udawanych podskoków i pisków. Kamila kiedyś nawet ZEMDLAŁA. Tak, ta dziewczyna mogłaby wygrać wybory Romantycznej Miss z palcem w nosie, gdyby tylko zechciała. I gdyby była kilka lat starsza, trochę wyższa i miała bardziej kobiece kształty. Tak, Kamila jest idealna!
W porównaniu z nią Tybald czuł się beznadziejnie bezwartościowy… Nieciekawy… Gdyby tylko udało mu się dokonać czegoś niezwykłego! Udowodnić swoją wartość! Prześcignąć Adriana! Olśnić Kamilę! Zrobić wrażenie na tacie! Zaistnieć jako ktoś wyjątkowy! Nawet gdyby wiązało się to ze śmiertelnym niebezpieczeństwem! Tak! Gotów byłby podjąć takie ryzyko! Dla Kamili, dla rodziny, przyjaciół i dla siebie samego!
Tak właśnie rozmyślał Tybald. A przecież trzeba uważać na to, czego sobie życzymy… bo może się to spełnić. Nawet jeżeli mieszkamy w odległej Krainie Poludków.
Kraina Poludków leży w niedostępnych górach Bieszmandach. Na południu graniczy z Kurczmancją, której ludność zmienia wymiary w zależności od wilgotności powietrza. Kurczmeni w czasie letnich upałów wysychają do wielkości suszonych śliwek, zaś podczas długotrwałych deszczy puchną tak, że nie mieszczą się we własnych domach. Poludki żyją z nimi w zgodzie, jednak nie utrzymują zażyłych kontaktów, gdyż Kurczmenów zbyt pochłaniają problemy związane ze wzrostem.
Na zachodzie mieszkają uwielbiające psoty Troludki. Mają szpiczaste uszy i dłonie tak owłosione, że w zimie nie muszą nosić rękawiczek. Troludki często składają niezapowiedziane wizyty w domach Poludków i nigdy nie zapominają przy okazji spłatać jakiegoś niewinnego figla. Rozdają prezenty ze sztuczną kupą w środku, podkładają na krzesła piszczące zabawki, a w zimie lepią fortece i obrzucają przechodniów śnieżkami. Troludki są najbardziej lubiane przez poludkowe dzieci.
Na północ i wschód od Krainy Poludków rozciągają się gęste lasy. W nich, w małych osadach i plemionach, żyje cała rozmaitość ludów, a jest ich tak dużo, że podręczniki Poludków do przedmiotu ludy świata są ciężkie jak płyty chodnikowe.
Poludki utrzymują z sąsiadami przyjazne stosunki i nawet najstarsi mieszkańcy nie pamiętają prowadzonych w dalekiej przeszłości wojen. Jedynym cieniem na najnowszą historię Poludków kładł się – mający miejsce ćwierć wieku wcześniej – Bunt Ruiniarzy. Wtedy to owładnięty szaleństwem, okrutny i bezlitosny Polikarp Korupczyński, zwany Demolinem, próbował podstępnie przejąć władzę nad Krainą. Nie powiodło mu się. Bunt stłumiono, a Korupczyński został dożywotnio wygnany.
Tybald wyszedł z pokoju i zbiegł po schodach do jadalni, skąd dolatywał przyjemny zapach świeżego pieczywa i gorącej czekolady. Chłopiec przywitał się ze wszystkimi i podziękował za prezent.
– Chcieliśmy zrobić ci niespodziankę, a dzisiaj są przecież twoje nieurodziny – powiedział tata, nie patrząc w kierunku Tybalda. Był to wysportowany mężczyzna o włosach przystrzyżonych krótko jak wiosenna murawa. Rysujące się pod jego koszulą mocne bicepsy drgały, kiedy usadawiał w krzesełkach trójkę niemowlaków, które gaworzyły, robiąc bańki ze śliny.
– Tybaldzie, czy mógłbyś otworzyć drzwi? Wydaje mi się, że Kleks wrócił – poprosiła mama, zawiązując pod pulchnymi podbródkami trojaczków różowe śliniaki w bąki. Jej długie włosy spływały na plecy lśniącą czarną falą. Pionowa zmarszczka między brwiami nadawała jej nieco zatroskany wygląd.
Za drzwiami rzeczywiście czekał Kleks – oswojony kangur górski o rudym futrze i z białą łatą wokół prawego oka. Ledwie Tybald zdążył sięgnąć po „Poludkowe Wieści Poranne”, Kleks doskoczył radosnym susem do swej miski, ogonem o mało nie wytrącając kanapki z ręki Patryka. Brat Tybalda niczego nie zauważył i nadal huśtał się na krześle w ciemnych okularach na nosie, ze słuchawkami solistera taonowego w uszach i nieobecną miną.
– Po co ci okulary przeciwsłoneczne w domu? – zapytała mama, jakby dopiero teraz zauważyła niecodzienny wygląd najstarszego syna. Patryk nie odpowiedział i tylko kiwał się miarowo w rytm zaprogramowanej muzyki płynącej wprost do jego uszu.
Tybald podał gazetę tacie, usiadł przy stole, nalał sobie czekolady i sięgnął po kanapkę.
– Jak ładnie dzisiaj jedzą moje kochane usteczka-słoneczka! – zaszczebiotała mama i natychmiast tego pożałowała, bo trojaczki roześmiały się, opryskując wszystko dokoła owsianką. Tybald zrobił unik, tata zasłonił się gazetą i tylko Patryk nie zareagował na czas. Jego okulary wyglądały teraz tak, jakby upstrzyły je gigantyczne muchy.
– W tym domu powinno się chodzić w kombinezonie kosmonauty – mruknął pod nosem, wycierając okulary w obrus.
– Posłuchaj tego, Elizo – tata strzepnął owsiankę z gazety i zaczął czytać:
Specjalny posłaniec Puków, z którymi Poludki od trzystu lat łączy Pakt Przyjaźni, przybył tej nocy do Doliny Smoczego Ogona z desperacką prośbą o pomoc. Jego lud został zaatakowany przez wirus chichotny. Przypominamy, że wirus ten jest nadzwyczaj niebezpieczny! Wywołuje epidemię niepohamowanego śmiechu. Jego ofiarą padło już kilkoro Puków, między innymi wyżej wspomniany posłaniec, który tuż po przekazaniu wiadomości zaczął śmiać się tak mocno, że w końcu pękł i zmienił się w gwiezdny pył.
– Och, biedne Puki! – zawołała z przejęciem mama, obrzucając czułym spojrzeniem poruszające się rytmicznie trzy okrągłe podbródki niemowlaków.
Tata czytał dalej:
Prezydent Mądrzywój wraz z grupą naukowców niezwłocznie wyruszył do Krainy Puków. W czasie jego nieobecności obowiązki prezydenckie przejmie dotychczasowy wiceprezydent, Knowacz.
– Nie lubię, kiedy Mądrzywój wyjeżdża – rzuciła mama, a zmarszczka między jej brwiami pogłębiła się.
Tybald również poczuł dziwny niepokój.
– Najgorsze jest to, kto go zastępuje – powiedział tata i mechanicznie pogłaskał Kleksa, który położył łeb na jego kolanie.
– Knowacz…! Mam wrażenie, że nie liczy się dla niego nic oprócz władzy. Miejmy nadzieję, że Mądrzywój wróci przed Kluczowym Zgromadzeniem Poludków – Mama westchnęła, zawieszając łyżkę z owsianką w powietrzu. Trojaczki niecierpliwie zamachały rączkami. – Ale nie powinno się oceniać ludzi po pozorach – dokończyła, budząc się z zamyślenia. Łyżka z owsianką wylądowała w jednej z otwartych buzi.
– Pozory czy nie, Mądrzywój z pewnością szybko wróci, a w ciągu kilku dni nic złego się nie wydarzy – zakończył tata, składając gazetę.
Tybald miał dziwne przeczucie, że będzie inaczej, ale nie było już czasu na dyskusję. Wstał od stołu, złapał torbę i pożegnawszy się z rodziną, wyszedł szybko z domu.
Na zewnątrz pachniało zbliżającym się latem, słońce przygrzewało przyjemnie. Tybald przebiegł przez podwórze wysypane chrzęszczącym żwirem, pchnął drzwi nioskarni i wszedł do chłodnego wnętrza. Nioska Orlanda powitała go radosnym skrzeczeniem.
Osiodłanie nioski, przypominającej skrzyżowanie niezwykle wyrośniętego strusia z orłem, nie zajęło Tybaldowi nawet dwóch minut. Miał wprawę – robił to codziennie. Wyprowadził Orlandę na podwórze i pogłaskał po kasztanowych piórach. Wskoczył na siodło i chwyciwszy mocno wodze, wbił pięty w boki nioski. Kiedy unosił się w powietrze, zauważył na sąsiednim podwórku dziewczynkę w sukience koloru indygo. Miała długie, miękkie włosy barwy czerwonego złota, układające się w niezliczone sprężynki. Tybald zatrzymał na niej wzrok, a jego serce przyspieszyło rytm. Kamila! Po chwili postać dziewczynki zmniejszyła się do wielkości koralika, po czym znikła. Za kilkanaście minut się spotkają. Na horyzoncie majaczyła już skalista Góra Herkulesa. Na jej szczycie znajdowała się potężna kamienna forteca, w której z racji tego, że od wielu lat panował pokój, mieściła się siedziba szkoły. Tybald przeleciał nad Jeziorem Kałamarza Kingi, którego pomarszczona tafla rozsyłała szafirowe błyski. Ciepły wiatr rozwiewał mu włosy, a słońce muskało go po plecach. „Jaki piękny dzień” – pomyślał i poczuł, jak kleszcze ściskające jego serce rozluźniają się. Obejrzał się za siebie. W oddali zobaczył niebieską plamkę sunącą łagodnie na grzbiecie nioski o piórach lśniących jak polewa z gorzkiej czekolady.
Nie minęło jednak dwadzieścia minut, a dzień nie wydawał się już Tybaldowi taki piękny. Wprowadzał właśnie Orlandę do szkolnej nioskarni, kiedy drogę zagrodził mu wysoki chłopak o włosach koloru czterojajecznego makaronu, obciętych tak, by ukryć jedno odstające ucho. Adrian miał cofnięty podbródek, co w połączeniu z jego miną sprawiało wrażenie, jakby stale cierpiał na mdłości. Od stóp do głów ubrany był w markowe rzeczy. Lewą dłoń trzymał w kieszeni spodni. Prawą, na wierzchu której wytatuowany był skorpion, opierał na biodrze. Pomimo wyższości, z jaką wszystkich traktował, w szkole był popularny. Dziewczyny (ku zdumieniu Tybalda) uważały go za przystojnego, a chłopakom imponował pełną kieszenią.
Tybald kątem oka zauważył Kamilę, która przeszła obok, patrząc w przeciwnym kierunku.
– Słuchaj – zaczął Adrian, wykrzywiając twarz i spoglądając taksująco na podniszczone buty Tybalda. – Wytłumacz twojemu kundlowatemu kangurowi, że jeżeli jeszcze raz tknie Mefista, może mu się przytrafić coś przykrego.
– Jeżeli twój kangur oberwał od Kleksa, to na pewno mu się należało!
Adrian poczerwieniał ze złości i postąpił krok do przodu.
– Radzę ci ostatni raz – syknął. – Naucz tę łaciatą podróbkę kangura, gdzie jest jej miejsce, albo…
Nie dokończył, bo Orlanda wyciągnęła szyję w jego kierunku i kłapnęła dziobem.
– Co jest?! – wrzasnął Adrian, odskakując.
– Widocznie pomyliła cię z karaluchem… – odparł Tybald, mijając rozwścieczonego Adriana.
Odkąd Tybald pamiętał, Adrian traktował go z pogardą. Najlepszy przyjaciel Tybalda, Kuba, uważał, że Adrianowi woda sodowa uderzyła do głowy z powodu dużej popularności, jaką cieszyli się jego rodzice naukowcy. Państwo Bogaccy byli farmaceutami. Ojciec Adriana specjalizował się w proszkach na zgagę, a matka sporządzała środki przeczyszczające. Poza tym oboje prowadzili przeróżne badania, między innymi nad jadem komarów ała. Podejrzewali, że po dorzuceniu do niego odpowiedniego składnika powstanie doskonały środek na porost włosów. Państwu Bogackim marzyła się sława. Nocą śnili o hołdzie, który złożą im wszyscy znowu cieszący się na nowo czuprynami łysi, a w dzień pracowali ciężko nad realizacją tych marzeń. Adrian przy każdej okazji przechwalał się swoimi rodzicami i otwarcie gardził ludźmi niemającymi podobnie wielkich ambicji jak oni. Od najmłodszych lat okazywał Tybaldowi niechęć, a ostatnio otwartą nienawiść. Jego ojca, który był trenerem drużyny hokeja na trawie, nazywał mięśniakiem; matkę zajmującą się domem – kwoką, a wuja Teodora, od lat podróżującego po świecie – żebrakiem.
Biegnąc po krętych kamiennych schodach, Tybald natknął się na profesora Arszenika. Był pewny, że dostanie burę za wałęsanie się po dzwonku, jednak mężczyzna spojrzał na niego mętnym wzrokiem, burknął coś niezrozumiale i pospiesznie się oddalił.
Kiedy Tybald wszedł do klasy, większość uczniów siedziała z nosami w książkach. Jego serce zabiło mocniej, gdy przechodził koło Kamili, ale dziewczynka zasłoniła twarz zeszytem, pozbawiając go widoku romantycznych piegów, o policzeniu których skrycie marzył. Natomiast Julita nie spuszczała go z oka. Miała zadarty nos i proste, pszeniczne włosy, przewiązane błękitnoszarą apaszką. Posyłając Tybaldowi szeroki uśmiech, błyszczący metalem aparatu korekcyjnego, wyciągnęła w jego kierunku torebkę cukierków i zawołała:
– Cześć, Tybald! Poczęstujesz się?
Grupa chłopców z Adrianem na czele zarechotała.
Tybald wymamrotał coś pod nosem i usiadł w ławce obok Kuby. Od kilku miesięcy Julita okazywała mu sympatię, której nie odwzajemniał i która wprowadzała go w zakłopotanie.
Pochylony nad książką Kuba powtarzał półgłosem:
W 1123 roku po bitwie słownej pod Księżycowym Grodem, w czasie której przez trzy dni i trzy noce przeciwnicy obrzucali się wyzwiskami, Poludki zawarły z Paproszkami pokój, który trwa po dziś dzień. W pamięci zachowały się niektóre z zastosowanych obelg, na przykład: „powabny jak nadgryziony korniszon”, „błyskotliwy jak gnojówka w słońcu” czy „obrotny jak szprycha w rowerze”.
– Co się dzieje?
Kuba spojrzał na Tybalda nieobecnym wzrokiem i chciał się chwycić za włosy, ale okazały się za krótkie – co było efektem nabycia przez jego mamę maszynki przycinającej włosy na nieprzekraczalną długość jednego i pół centymetra.
– Krążą plotki, że Średniowieczny szykuje niezapowiedziany sprawdzian – rzucił i zaczął nerwowo wertować książkę w poszukiwaniu daty wojen puklickich.
Nazwa bitwy pod Księżycowym Grodem nic Tybaldowi nie mówiła. Wydawało mu się, że o wojnach puklickich też słyszy po raz pierwszy. Nie spodziewał się sprawdzianu tuż przed końcem roku. Zastanawiał się właśnie, czy warto otwierać podręcznik, kiedy Kuba odwrócił się do niego z ożywieniem. W jego brązowych oczach zaigrały wesołe błyski.
– Widziałem, jak Kleks dołożył temu wymuskanemu, rasowemu kangurowi Adriana – powiedział radosnym półgłosem. – Nieźle podbił mu oko! – Kuba stłumił śmiech. – Należało mu się! Wpychał się po gazetę bez kolejki.
Tybald nie poznał szczegółów porannego zdarzenia, gdyż drzwi otworzyły się i do klasy wszedł tęgawy mężczyzna o czerwonej twarzy i włosach dłuższych z jednej strony głowy, zaczesanych pieczołowicie w celu ukrycia sporej łysiny. Tybald słyszał, że odkąd Średniowieczny dowiedział się, że rodzice Adriana pracują nad środkiem na porost włosów, zaczął utrzymywać z nimi przyjacielskie stosunki. Widocznie jako jeden z pierwszych chciał wypróbować działanie preparatu z jadu komarów ała.
Uczniowie przywitali nauczyciela chórem nierównych głosów. Średniowieczny postawił na biurku skórzaną torbę. Dwadzieścia sześć par oczu obserwowało go z napięciem. Mężczyzna zawahał się przez moment. Tybaldowi już wydawało się, że nauczyciel podejdzie do tablicy, by zapisać temat, kiedy ten ze złośliwym uśmiechem sięgnął do torby i wyciągnął z niej pękatą tytkę. Po plecach uczniów przebiegł dreszcz. Wiedzieli, co nastąpi! Zostaną obsypani gradem pytań! Basia i Ola jęknęły.
Średniowieczny był wybuchowy i nie znosił swojego zawodu. Uczniów traktował tak, jakby byli szczurami, które kazano mu wytresować, aby tańczyły walca.
– Co jest, cymbały?! – wrzasnął wściekle, a jego twarz nabiegła krwią. – Myślicie, że przychodzę tutaj, żeby wysłuchiwać waszych stękań?
Dziewczynki wstrzymały oddech i siedziały sztywno, blade jak gipsowe figurki.
Średniowieczny zanurzył dłoń w tytce, wyciągnął pełną garść białych kulek i cisnął nimi w uczniów. Kulki przyczepiały się do ubrań jak rzepy. W każdej z nich znajdowała się kartka z pytaniem. Nauczyciel ponownie sięgnął do torebki. Jurek, próbując uniknąć kulki, która leciała prosto w jego lewe ramię, zebrał trzy przeznaczone dla Krzyśka. Rysiek chciał ukryć jedną w kieszeni, ale profesor przylepił mu dodatkowo dwie na plecach.
– Macie dwadzieścia minut!
– Dwadzieścia? – dobiegło z tyłu klasy.
Średniowieczny odwrócił się gwałtownie, jego twarz wykrzywił grymas; wydawało się, że wybuchnie, ale kiedy zorientował się, że pytanie zadał Adrian, rzucił tylko:
– Nie zapomnijcie się podpisać.
Zabrali się do pracy. Niektórzy mieli odpowiedzieć zaledwie na jedno pytanie, inni aż na cztery. Ich wielokrotne protesty na niesprawiedliwość systemu na nic się nie zdawały. Profesor niezmiennie purpurowiał i ryczał wściekle:
– Co z tego, że to niesprawiedliwe?! Takie jest życie, cymbały!
Tybald rozwinął cztery papierowe kulki, które się do niego przyczepiły, i przeczytał pytania. Nie znał odpowiedzi na żadne z nich. Gała murowana! Obniży to jego ocenę na koniec roku.
Co za pech! Rozejrzał się po klasie. Kuba zdążył już zapisać pół strony. Kamila również wodziła długopisem po kartce; jej gęste rzęsy rzucały długie cienie na zaróżowione policzki. Julita kilka razy zerknęła w stronę Tybalda, po czym z dziwnie rozmarzonym wyrazem twarzy zabrała się do pisania. Zbyszek podał Adrianowi ściągę. Średniowieczny odwrócił głowę i udawał, że tego nie widzi.
Tybald westchnął, odłożył długopis i dla zabicia czasu zaczął przyglądać się portretom słynnych postaci. Z jednego z nich uśmiechał się Mądrzywój. Jego rude włosy i broda poprzetykane były srebrnymi nitkami. Następny wiszący pod napisem „Ku przestrodze”, przedstawiał mrocznego młodzieńca, Korupczyńskiego, patrzącego ponuro spod krzaczastych, zrośniętych brwi; kolejny – królową Kunegundę w ciężkich złotych szatach i w zbyt dużej koronie, która zsunęła się jej na oczy. Na jeszcze innym portrecie namalowano postać rycerza o bohaterskim spojrzeniu, w ciemnej, lśniącej zbroi, który trzymał dłoń na rękojeści miecza. Napis pod obrazem informował:
Zawichrzak Czarny (1395–1428)
Największy rycerz poludkowy.
W czasie wojen i turniejów zasłynął z prawości i męstwa.
Z zamyślenia wyrwał Tybalda głos nauczyciela, który właśnie zajrzał Julicie przez ramię:
– Patrzcie, patrzcie…!
Zmieszana dziewczynka próbowała zasłonić kartkę łokciem, ale Średniowieczny wyciągnął swą wielką dłoń z podwiniętymi paznokciami przypominającymi szpony sępa i wyrwał papier jednym szarpnięciem.
– Posłuchajcie tego! – zaczął szyderczym tonem. Julita pobladła. – Nawet nie przypuszczaliście, że wśród was kryją się utalentowani poeci.
I zaczął czytać – ze sztuczną słodyczą, przeciągając sylaby:
Twe oczy gorące jak słońce,
Twe usta czerwone jak mak,
Och, czemu mnie nie kochasz, a ja Ciebie tak?!
– Do kogóż to skierowane jest tak płomienne wyznanie?
Średniowieczny bawił się znakomicie. Tybald prawie zsunął się pod ławkę. Po policzkach Julity spłynęły pierwsze łzy.
– Do Tybalda Konieczyńskiego, panie profesorze – podpowiedział usłużnie Adrian. Julita ukryła twarz w dłoniach, a Tybald poczuł, jak płoną mu uszy.
Średniowieczny zaniósł się śmiechem. Zatrzęsły się jego trzy podbródki. Oczy zaszły mgłą. Zaczesane pasmo włosów zsunęło się, odsłaniając łysinę. Spurpurowiał mu nawet czubek głowy.
Tybald pomyślał, że tak musiały wyglądać potwory z Jękliwego Jeziora. Średniowieczny śmiał się i śmiał, jakby zaatakował go wirus chichotny. Adrian i jego koledzy wtórowali mu, trzymając się za brzuchy. Julita szlochała.
Tybald nie mógł tego dłużej znieść. Wyprostował się i powiedział głośno:
– Panie profesorze, powinien pan poprawić włosy…
Średniowieczny urwał gwałtownie. Nie poczerwieniał z wściekłości tylko dlatego, że jego twarz już była cała czerwona. Zapadła cisza; wszyscy wstrzymali oddech. Muchy poprzysiadały w kątach.
Średniowieczny ruszył w kierunku Tybalda i wydawało się, że go spoliczkuje, ale machnął tylko trzymaną w ręku kartką i wysyczał:
– Masz, skoro to do ciebie! Przy okazji popraw błędy!
I wyszedłszy z klasy, trzasnął drzwiami.
Wszystkich tak zamurowało, że nawet nie pomyśleli, żeby ściągać. Kamila zerknęła przez ramię, ale Tybald nie zauważył wyrazu jej oczu. Julita obrzuciła go pełnym wdzięczności spojrzeniem. Kuba patrzył na przyjaciela tak, jakby ten właśnie wszedł do klatki lwa i wetknął mu ołówek do nosa.
– Jeszcze za to zapłaci! – rozległ się głos Adriana.
Nikt nie zaprzeczył. Nawet Tybald wiedział, że to prawda.ROZDZIAŁ 2. TAJEMNICZA WIADOMOŚĆ
Na przerwie Tybald spodziewał się drwin ze strony bandy Adriana, ale, ku jego uldze, cała grupka zaraz po dzwonku gdzieś się ulotniła. Chłopcy wrócili kilka minut po rozpoczęciu lekcji, dysząc i przepraszając profesora Liściaka za spóźnienie. Patrzyli przy tym po sobie porozumiewawczo i uśmiechali się z satysfakcją.
Lekcja biologii przebiegała spokojnie. Liściak sprawdził prace domowe na temat układu pokarmowego śmieciożerków, chwaląc szczególnie Basię i Olę, które załączyły rysunki przedstawiające to pożyteczne zwierzątko w jego środowisku naturalnym, czyli w kuble na odpadki. Następnie nauczyciel, spoglądając znad pomarańczowych oprawek swych okularów, zaczął opowiadać o zmiennikach – stworzeniach żyjących na wschodnim stoku Góry Herkulesa.
Większość klasy patrzyła przez okno, ziewając. Julita rysowała na kartce jakieś sercowate kształty. Tybald wmówił sobie, że to kwiatki i zaczął zastanawiać się nad tym, co stało się na lekcji historii. Był pewien, że Średniowieczny będzie chciał się na nim zemścić. Pozostawało pytanie – w jaki sposób? Nie sądził, żeby nauczycielowi wystarczyło postawienie mu jedynki ze sprawdzianu.
Całe szczęście, że Średniowiecznego nie było w komisji szkolnego Konkursu Projektów Niezwykłych. Konkurs ten odbywał się zawsze w czerwcu. W zeszłym roku Tybald nie zdążył zrealizować swojego pomysłu, więc w ciągu kolejnych miesięcy pracował intensywnie nad jego udoskonaleniem. Mama uważała, że jego praca jest znakomita i trzymała za niego kciuki. Nawet Patryk powiedział: „Jak na takiego smarkacza, to nieźle”. Wszystko jednak zależało od komisji. Rozstrzygnięcie konkursu miało nastąpić dziś po południu i Tybald wiązał z nim duże nadzieje. To była jego szansa! Główną nagrodą był najnowocześniejszy sprzęt do gier holowizyjnych, ale nie na nim mu zależało. Chciał udowodnić, że też coś potrafi, by utrzeć nosa Adrianowi, zwrócić uwagę taty, zasłużyć na podziw Kamili.
Z parapetu za oknem poderwała się sroka, spłoszona odgłosem szybkich kroków. Przez dziedziniec, furkocząc obszerną spódnicą, pędziła woźna.
– Oni coś knują… – szepnął Kuba, wskazując za siebie.
Adrian właśnie wychylił się z ławki, żeby odebrać od Ryśka złożoną na pół karteczkę. Przeczytał wiadomość i skinął przytakująco głową. Rysiek natychmiast chwycił się za brzuch i, wykrzywiając twarz, zawołał łamiącym się głosem:
– Panie profesorze, strasznie mnie boli… To chyba atak ślepej kiszki…
Liściak przerwał swoją opowieść, poprawił okulary i spojrzał badawczo na Ryśka, który jęknął ponownie.
– Idź zaraz do gabinetu lekarskiego. Ślepa kiszka to nie żarty!
Rysiek wstał, ale od razu zgiął się wpół, jakby nie mógł samodzielnie zrobić kroku.
– Ja go zaprowadzę! – Jurek zerwał się z miejsca i chwycił Ryśka pod ramię.
– Nie podoba mi się to wszystko – szepnął Kuba, śledząc spojrzeniem znikających za drzwiami chłopców.
Tybald wzruszył ramionami.
– Nie mamy z tym nic wspólnego.
Liściak przywołał uczniów do porządku i zrobił minę, jakby miał zamiar poczęstować ich wyśmienitym tortem czekoladowym. Uprzątnął biurko i położył na nim drewniany ołówek. Następnie sięgnął po kartonowe pudełko, podniósł ostrożnie wieczko i wysypał kilka niekształtnych kulek, które pacnęły na blat i natychmiast zamieniły się w ołówki.
Nikt już nie ziewał. Wszyscy wyciągnęli szyje, żeby lepiej widzieć. Niektórzy wstali z miejsc. Basia i Ola pisnęły z przejęcia. Liściak rozejrzał się po klasie, zadowolony z tej reakcji.
– To są właśnie zmienniki. Bardzo rzadkie stworzenia. Jak wam mówiłem, żyją na wschodnim stoku Góry Herkulesa, a i tam można je znaleźć jedynie w trudno dostępnych chaszczach, gdzie przesiadują na krzakach ostów, przybierając kształt rzepów. Jak zauważyliście, nie jest to jedyna forma, w której występują… Upodabniają się do wszystkich drobnych przedmiotów znajdujących się w ich pobliżu. W naturze będą to więc nie tylko rzepy, ale również liście, kamienie, gałęzie, a w warunkach sztucznych…
– Ojej! – krzyknęła Gosia, zasłaniając usta dłonią. Wpatrywała się w brzeg biurka jak zahipnotyzowana. Cała klasa podążyła za jej spojrzeniem.
Liściak opierał się o brzeg biurka, a tuż obok jego kciuka leżał drugi – identyczny, z takim samym równo opiłowanym paznokciem. Profesor oderwał szybko dłoń od mebla, a kciuk natychmiast zamienił się w ołówek.
– Nie ma się czego obawiać – Liściak uspokoił uczniów, choć sam wydawał się przejęty. – Zmienniki właściwie nie zagrażają życiu Poludków. Praktycznie nigdy ich nie atakują. Wystarczy ich nie drażnić.
– Co mogłoby je rozdrażnić? – zapytał podejrzliwie Kuba.
– Nie lubią, kiedy się ich dotyka. Dlatego trzeba uważać, by nie pomylić prawdziwego przedmiotu ze zmiennikiem. Wystarczy nabrać w tym trochę wprawy. – Liściak pochylił się nad biurkiem. – Te ołówki to na pewno zmienniki. Przy gumkach widać zarys oczu, a grafity przypominają kolce ostu. A to jest mój ołówek…
Kuba chciał jeszcze zapytać, co się stanie, jeżeli przez pomyłkę dotknie się jednak zmiennika, ale nie zdążył, gdyż Liściak w tej samej chwili sięgnął po swój ołówek, a już w następnej sekundzie skakał po klasie, wyjąc z bólu. Zmiennik przywarł do jego ręki jak pijawka; wyglądał teraz dokładnie jak palec serdeczny profesora – nie brakowało nawet obrączki.
Machając rozpaczliwie rękami, Liściak uderzył przypadkiem w kartonowe pudełko, które wystrzeliło w powietrze jak pocisk. Wieczko odpadło w locie i zmienniki rozsypały się po klasie.
Zrobiło się straszne zamieszanie. Jeden ze zmienników spadł na kołnierzyk Basi i przybrał kształt jej ucha. Widząc to, Ola zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Wrzeszczał również Bolek – zmiennik trafił go w nos, zakleszczył się na nim jak szczypce i zamienił w okulary. Tybald rzucił się na pomoc Kamili, której zmiennik wplątał się we włosy. Dziewczynka – na widok nożyczek w ręku chłopaka – zaczęła uciekać. Biegnąc za Kamilą, Tybald ze zdumieniem zauważył, jak Kuba zerwał się, żeby pomóc Adrianowi, którego rzeczy w zamieszaniu rozsypały się po podłodze. Po chwili obaj chłopcy skakali, jakby podłoga wysypana była rozżarzonymi węglami – obaj ze zmiennikami uczepionymi ich dłoni. Niektóre dziewczynki powskakiwały na krzesła i piszczały jak odpustowe trąbki.
W końcu Liściak uwolnił się od „swojego” zmiennika, przywrócił w klasie względny spokój i poinstruował uczniów, jak bezpiecznie pozbierać stworzonka. Po chwili krążyli po sali z ołówkami w rękach, trącając podejrzanie wyglądające przedmioty. Te, które zamieniały się w ołówki, wrzucali szybko do pudełka, a profesor przeliczał je skrupulatnie. Kiedy odnaleziono wszystkie, było już po dzwonku na następną lekcję.
Liściak nie zdążył jeszcze opuścić klasy, kiedy weszła nauczycielka ludów świata – drobna kobieta tak niskiego wzrostu, że nawet patrząc na najmniej wyrośniętych z trzynastolatków, musiała zadzierać głowę. Profesor Zaścianek nikomu nie żałowała surowych kar i zjadliwych komentarzy, żyła bowiem w przekonaniu, że wszyscy ją lekceważą. Teraz też podniosła zaczepnie szpiczasty podbródek i spojrzała na Liściaka tak, jakby ten rozdeptał bratki w jej ogródku. Liściak wymamrotał pod nosem słowa przeprosin i wyszedłszy, zamknął za sobą cicho drzwi. Zaścianek spojrzała badawczo na uczniów. Najlżejszy uśmiech mógł pociągnąć poważne konsekwencje. Tybald starał się, aby na jego twarzy nie pojawił się najmniejszy ślad emocji, i dzielnie wytrzymał spojrzenie nauczycielki, w czym pomogło mu wyobrażenie sobie, że jej głowa to kapusta.
Zaczęła się lekcja. Wydawało się, że po zamieszaniu, które panowało na biologii, teraz wszystko wróciło do normy. Basia i Ola wygłaszały referat na temat ludu Paproszków. Basia przyczepiała na tablicy kolorowe ilustracje przedstawiające postacie o łagodnych oczach i nosach przypominających piłeczki pingpongowe. Ola zaś czytała onieśmielonym głosem:
Paproszki żyją w lasach i zagajnikach o poszyciu z paproci, z których wyplatają swoje spódniczki. Mają stale umorusane buzie, gdyż całe zapasy mydła przetwarzają na swój ulubiony napój, mydlankę…
Zaścianek przechadzała się między rzędami ławek, a uczniowie pod jej czujnym spojrzeniem sporządzali notatki. Tybald, powstrzymując się od ziewania, zapisywał właśnie informację o mydlance, kiedy Kuba kopnął go pod ławką. Był podekscytowany; przekładając coś z ręki do ręki, zaczął szeptać niezrozumiale.
– Co? Co się sta… – Zanim Tybald zdążył dokończyć pytanie, na jego zeszyt padł szpiczasty cień podbródka Zaścianek.
Nieuwagę na lekcji nauczycielka traktowała jako najgorszy przejaw lekceważenia.
– Do tablicy – wysyczała, mrużąc oczy.
Tybald dobrze wiedział, co to oznacza: odpytywanie na okoliczność oceny niedostatecznej. W takich wypadkach profesor zadawała pytania o zwyczaje ludów, w których istnienie w ogóle wątpili.
– To moja wina… – powiedział szybko Kuba.
Zaścianek obrzuciła go wściekłym spojrzeniem. Odzywanie się bez pozwolenia również uważała za oznakę lekceważenia.
– Skoro tak, to razem przygotujecie referat o współczesnych zwyczajach Dziwoludków. Na dziesięć tysięcy wyrazów! I pamiętajcie, ani jednego więcej, ani jednego mniej!
W ostatniej ławce rozległ się chichot Adriana.
– Jeszcze jeden kandydat do pisania referatu?
Śmiech gwałtownie się urwał.
Na przerwie zatrzymała wszystkich w sali przewodnicząca, Gosia Serdel – pulchna dziewczynka, która marzyła o zostaniu nauczycielką. Klasnęła w dłonie, prosząc o uwagę. Tybald nie mógł oprzeć się wrażeniu, że stoi przed nimi nadmuchana magicznym sposobem profesor Zaścianek. Gosia w ten sam sposób zadzierała podbródek i patrzyła, mrużąc oczy.
– Rysiek i Jurek mieli dzisiaj pełnić dyżur! – zawołała Gosia, przekrzykując wrzawę. – Kto się zgłasza, by ich zastąpić?!
„Trzeba by mieć inteligencję karczocha…” – Zdążył pomyśleć Tybald, zanim usłyszał głos Kuby:
– My zostaniemy!
Nawet Gosia wyglądała na zaskoczoną.
Po chwili zostali sami. Stracili długą przerwę! Po tym wszystkim, co wydarzyło się od rana, Tybald marzył, żeby pograć w świetlicy w gry holowizyjne albo wybiec na boisko i pokopać piłkę.
– Odbiło ci?! – Naskoczył na Kubę. – Najpierw pomagasz Adrianowi, później drażnisz Zaścianek, a teraz wkopujesz nas w dyżur!?
Kuba spokojnie przeczekał wybuch Tybalda, po czym wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę i zaczął ją starannie rozprostowywać.
– Nie mam zwyczaju pomagania Adrianowi. Sprawa referatu to nieszczęśliwy wypadek… Po prostu nie mogłem się doczekać, żeby z tobą pogadać. A zgłosiłem nas do dyżuru, żebyśmy zostali przez chwilę sami.
Tybald przyjrzał się Kubie badawczo.
– Co tam masz?
– Kartkę, którą Rysiek podał Adrianowi. Zauważyłem, jak spadła, kiedy Adrian strącił na podłogę swoje rzeczy.
– To ten zmiennik cię nie zaatakował?
– To był tylko wybieg dla odwrócenia uwagi.
– Do ciemnych sprawek Adriana lepiej się nie mieszać, przecież to nas w ogóle nie dotyczy… – powiedział Tybald, ale w jego głosie zadźwięczała nutka zainteresowania.
– Coś mi mówi, że to właśnie nas dotyczy…
– Czyżbyś odkrył, że posiadasz kobiecą intuicję?
– Skoro cię to nie interesuje… – Kuba zaczął powoli składać leżącą przed nim kartkę.
– Powiedz lepiej, co tam jest napisane.
Kuba uśmiechnął się z satysfakcją i zaczął czytać:
masty maczy mazyn maga mama
manał masyg mana makam macze
– Co to jest?
– Chyba szyfr.
– Albo obcy język…
– Nie sądzę. Od trzech lat uczymy się języka paprockiego, a jedyne, co zapamiętał Rysiek, to: „jestem Półglutek”.
Tybald sięgnął po długopis i przepisał wiadomość.
– Za tym kryje się coś dziwnego…
Kuba pokiwał gorliwie głową.
Ich oczy rozbłysły nadzieją przygody.ROZDZIAŁ 3. KONKURS PROJEKTÓW NIEZWYKŁYCH
O której rozpoczyna się konkurs? – zapytała mama mocnym głosem, chcąc przebić się przez hałas wytwarzany przez sześć grzechotek, potrząsanych rytmicznie przez sześć pulchnych rączek trojaczków. Zmywała właśnie naczynia po obiedzie i wyglądała na zmęczoną.
– O piątej – odpowiedział Tybald, ciągnąc za nogę Kleksa, który w poszukiwaniu spokojnego miejsca próbował wejść pod kanapę. – Boję się, że utknie – wyjaśnił, zauważając pytające spojrzenie mamy.
– Nie ma obawy, on się tam nie mieści.
Tybald puścił nogę kangura, który – rozpłaszczony na podłodze, z głową pod kanapą – wyglądał teraz jak trofeum myśliwskie.
– Wyślesz po drodze loterię Zwierzotto. Nie miałam kuponu, zapisałam więc wszystko na kartce – powiedziała mama, wycierając ręce w fartuszek.
Tybald przywiązał Orlandę do drewnianej żerdzi obok zerkającej ciekawsko jednym okiem, białej jak bita śmietana nioski i ruszył w kierunku wejścia. Kichająca Chata była wielka jak stodoła, a w jej spadzistym dachu tkwił komin, który regularnie wydawał z siebie dziwne dźwięki. Właściciel gospody, nie chcąc przyjąć do wiadomości, że jego przyjaciel Pryszczyński wadliwie skonstruował komin, twierdził, że chata kichała, gdyż była uczulona na dym.
Kiedy Tybald otwierał drzwi, rozległo się stłumione – a psik! – i w niebo buchnął kłąb siwego dymu. Dzień był jasny i słoneczny, więc wchodzącemu do gospody Tybaldowi wydawało się w pierwszej chwili, że jest tam zupełnie ciemno. Jego oczy jednak przyzwyczaiły się do półmroku rozpraszanego jedynie przez kilka promieni światła, wpadających przez małe kwadratowe okienka. Wszystkie stoły w głównej sali były zajęte. Słychać było przyjemny gwar wesołych głosów.
Gazdowie, zaczerwienieni z gorąca i wysiłku, manewrowali między stołami, trzymając po trzy kufle miodownika w każdej dłoni. Oboje ubrani byli w haftowane koszule z długimi rękawami, których mankiety opinały ciasno ich serdelkowate nadgarstki.
– Postanowiłeś, Gazdo, ugotować się we własnym sosie? – zawołał Gustaw Klopsik. Kilka osób parsknęło śmiechem.
Pryszczyński, który nie tylko miał na sobie zapiętą na ostatni guzik koszulę, ale nie zdjął nawet marynarki, obrzucił ich karcącym spojrzeniem i powiedział suchym jak pustynny piasek głosem:
– Dla estetycznego wyglądu warto poświęcić trochę komfortu. To, że jest gorąco, nie znaczy, że powinniśmy przeistoczyć się w Paproszki i biegać w sukienkach z liści!
– Arbiter elegancji się znalazł! – zawołał z końca sali mężczyzna z wąsami. – W zeszłym roku latał po polach z gołym grzbietem, a teraz będzie innych pouczał…
Kiedy Genowefa Gazda biegła po kolejne kufle, Tybaldowi udało się ją zagadnąć.
– Masz tu dwa. – Podała mu kupony, westchnęła, aż zafalowała firanka w oknie, i pognała dalej.
Tybald rozejrzał się za wolnym miejscem, ale takiego nie znalazł. Dwie boczne sale również były wypełnione. Zajrzał do trzeciej. Ta okazała się całkiem pusta, zapewne z powodu nieznośnej temperatury panującej w środku. W jedną ze ścian wmurowany był kominek, w którym buzował ogień. Na rożnie obracały się kurczaki. Z ich przypieczonych kuprów miarowo kapał tłuszcz. W pomieszczeniu znajdowały się trzy ogromne stoły z dębowego drewna, a przy nich ustawiono długie, masywne ławy. Tybald usiadł na jednej z nich i zaczął wypełniać kupon Zwierzotto. Spośród setki zwierząt należało wytypować sześć. W zależności od liczby trafień można było wygrać srebrny szybkowar do ziołowych naparów, luksusową uprząż dla nioski czy Księgę Rekordów Poloniusza… Nagle oczy Tybalda zalśniły, a w jego głowie zakiełkowało marzenie. A gdyby tak istniała NIEZWYKŁA Loteria Zwierzotto, w której można by wygrać coś naprawdę NIEZWYKŁEGO? Wystarczyłoby wytypować zwierzaki, wrzucić los do kominka i czekać na rezultaty. Tybald wziął do ręki długopis i na zapasowym kuponie zakreślił: królik, karaś, kogut, karaluch, kangur, krokodyl. Raptem mocny podmuch wiatru wpadł przez otwarte okno i oba kupony ześliznęły się z blatu. Tybald musiał wejść pod stół, żeby ich dosięgnąć. Nagle usłyszał stłumione głosy. Znieruchomiał.
– Tutaj straszny gorąc, ale przynajmniej można spokojnie pogadać…
Mężczyzna mówił szeptem, lecz Tybald bez trudu rozpoznał, że był to Tadeusz Ufnal, sprzedawca gwoździ.
– Co się stało?